Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Yorkshire
Stajnie Carrowów
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Stajnie Carrowów
Publiczne stajnie Carrowów to miejsce, gdzie każdy, kto ma odpowiednią pozycję może przyjść i skorzystać z tej przyjemności jaką jest dosiadanie aetonana. Rzecz jasna, wszystko odbywa się w towarzystwie wykwalifikowanego pomocnika, wszak mało kto potrafiłby obejść się z tymi zwierzętami.
Tego rodzaju miejsce, to pewne nowum w historii rodu, działa dopiero od kilku lat, ale już osiągnęło status eleganckiego miejsca spotkań dla ludzi z wyższych sfer.
Tego rodzaju miejsce, to pewne nowum w historii rodu, działa dopiero od kilku lat, ale już osiągnęło status eleganckiego miejsca spotkań dla ludzi z wyższych sfer.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:47, w całości zmieniany 1 raz
-Na pewno Ci się uda. - Zapewniła przyjaciółkę, wierząc w jej umiejętności oraz pojemny umysł. A jeśli podczas szycia, dojdzie do jakiegoś, niewielkiego wypadku panna Burroughs w swojej mikroskopijnej pracowni posiadała odpowiednie lecznicze mikstury, mające zapobiec tragedii. Znała również podstawy magii leczniczej, całe przedsięwzięcie nie mogło więc pójść źle!
Ciche westchnienie wyrwało się z jej ust, na wspomnienie braków w kadrach.
- Po tym, jak Ministerstwo zażądało, by sprawdzać różdżki podczas wchodzenia do szpitala wielu alchemików i uzdrowicieli zwolniło się, uważając, że szpital winien być dostępny dla każdego… A teraz my pracujemy za dwóch. - Wyjaśniła, by Freya mogła mieć pogląd na sprawę. Pozostawało jej mieć nadzieję, że za te wszystkie nadgodziny dostanie odpowiednią premię, a gdy będzie starać się o awans, podziała to na jej korzyść.
Uśmiechnęła się ciepło na wspomnienie przyjaciółki, gdzieś w środku odczuwając ukłucie żalu. Jej ojciec zmarł, zanim zdążyła na dobre go zapamiętać, a jego śmierć rozpoczęła lawinowe pasmo niepowodzeń które sprawiło, że życie jasnowłosej alchemiczki nie należało do najłatwiejszych. odczuwała brak figury ojca, tym silniej gdy starszy brat wiecznie zwiewał, pozostawiając wszystko na jej barkach. Nie zazdrościła jednak Freyi, jedynie ciesząc się, że nie musiała przechodzić przez podobne doświadczenia co ona.
- To piękna historia. Chyba muszę zapamiętać radę Twojego ojca, gdyż ja sama boję się naprawdę wielu rzeczy. - Stwierdziła, kiwając przy tym głową, jakby uznała swój pomysł za odpowiedni. Bała się wilków, samotności, tego czego nie znała, możliwości krzywdy ze strony innych… Nie, panna Burroughs z pewnością nie należała do odważnych.
Uważnie słuchała wszystkich instrukcji, jakie padały z ust panny Prince, w pełni jej ufając. Wiedziała, że ta ma większe doświadczenie w kwestii jeździectwa posiadając jednocześnie pewność, że nie naraziłaby ją na jakiekolwiek uszczerbek na zdrowiu.
- Dobrze, to nie powinno być trudne. - Stwierdziła, bardziej jednak do siebie niż do Freyi, czekając, aż jeden z pracowników stajni podstawi im schodki. Tak, tak z pewnością będzie jej łatwiej wdrapać się na grzbiet majestatycznego zwierzęcia. Krótkie spojrzenie powędrowało na pysk aetoana, by w końcu weszła po dwóch niewielkich schodkach, a odległość dzieląca ją od strzemion nie wydawała się już taka wielka. Ostrożnie włożyła prawą stopę w strzemię, by delikatnie się podbić i przerzucić drugą nogę przez siodło. Zachwiała się lekko, szybko jednak złapała równowagę siadając na w siodle.
Och, co to było za bajeczne uczucie! Frances do tej pory nie dosiadała żadnego zwierzęcia, a obserwowanie świata z takiej wysokości zdawało jej się dość… abstrakcyjne. Strach szybko ustąpił podekscytowaniu do tego stopnia, że zapomniała o włożeniu drugiej nogi w strzemię.
-Chyba mi się udało, prawda? - Spytała, zerkając z góry na pannę Prince. Koń przestąpił z nogi na nogę sprawiając, że Frances złapała się mocniej łęku siodła. - Och, wiesz, że czuję jego mięśnie pod sobą? Na pewno wiesz… to jednak jest takie… fascynujące. - Rozbawienie oraz zachwyt wybrzmiały w głosie jasnowłosej alchemiczki, która zapewne nie raz jeszcze zachwyci się dzisiejszego dnia.
Ciche westchnienie wyrwało się z jej ust, na wspomnienie braków w kadrach.
- Po tym, jak Ministerstwo zażądało, by sprawdzać różdżki podczas wchodzenia do szpitala wielu alchemików i uzdrowicieli zwolniło się, uważając, że szpital winien być dostępny dla każdego… A teraz my pracujemy za dwóch. - Wyjaśniła, by Freya mogła mieć pogląd na sprawę. Pozostawało jej mieć nadzieję, że za te wszystkie nadgodziny dostanie odpowiednią premię, a gdy będzie starać się o awans, podziała to na jej korzyść.
Uśmiechnęła się ciepło na wspomnienie przyjaciółki, gdzieś w środku odczuwając ukłucie żalu. Jej ojciec zmarł, zanim zdążyła na dobre go zapamiętać, a jego śmierć rozpoczęła lawinowe pasmo niepowodzeń które sprawiło, że życie jasnowłosej alchemiczki nie należało do najłatwiejszych. odczuwała brak figury ojca, tym silniej gdy starszy brat wiecznie zwiewał, pozostawiając wszystko na jej barkach. Nie zazdrościła jednak Freyi, jedynie ciesząc się, że nie musiała przechodzić przez podobne doświadczenia co ona.
- To piękna historia. Chyba muszę zapamiętać radę Twojego ojca, gdyż ja sama boję się naprawdę wielu rzeczy. - Stwierdziła, kiwając przy tym głową, jakby uznała swój pomysł za odpowiedni. Bała się wilków, samotności, tego czego nie znała, możliwości krzywdy ze strony innych… Nie, panna Burroughs z pewnością nie należała do odważnych.
Uważnie słuchała wszystkich instrukcji, jakie padały z ust panny Prince, w pełni jej ufając. Wiedziała, że ta ma większe doświadczenie w kwestii jeździectwa posiadając jednocześnie pewność, że nie naraziłaby ją na jakiekolwiek uszczerbek na zdrowiu.
- Dobrze, to nie powinno być trudne. - Stwierdziła, bardziej jednak do siebie niż do Freyi, czekając, aż jeden z pracowników stajni podstawi im schodki. Tak, tak z pewnością będzie jej łatwiej wdrapać się na grzbiet majestatycznego zwierzęcia. Krótkie spojrzenie powędrowało na pysk aetoana, by w końcu weszła po dwóch niewielkich schodkach, a odległość dzieląca ją od strzemion nie wydawała się już taka wielka. Ostrożnie włożyła prawą stopę w strzemię, by delikatnie się podbić i przerzucić drugą nogę przez siodło. Zachwiała się lekko, szybko jednak złapała równowagę siadając na w siodle.
Och, co to było za bajeczne uczucie! Frances do tej pory nie dosiadała żadnego zwierzęcia, a obserwowanie świata z takiej wysokości zdawało jej się dość… abstrakcyjne. Strach szybko ustąpił podekscytowaniu do tego stopnia, że zapomniała o włożeniu drugiej nogi w strzemię.
-Chyba mi się udało, prawda? - Spytała, zerkając z góry na pannę Prince. Koń przestąpił z nogi na nogę sprawiając, że Frances złapała się mocniej łęku siodła. - Och, wiesz, że czuję jego mięśnie pod sobą? Na pewno wiesz… to jednak jest takie… fascynujące. - Rozbawienie oraz zachwyt wybrzmiały w głosie jasnowłosej alchemiczki, która zapewne nie raz jeszcze zachwyci się dzisiejszego dnia.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Jedna z brwi Freyi na wieść o sprawdzaniu różdżek przy wejściu do szpitala poszybowała w górę. O ile wezwanie do Ministerstwa była w stanie względnie zrozumieć, tak już to, na co odważyli się względem współpracowników Frances nie potrafiła nie potrafiła wyrazić zrozumienia. Każde posunięcie się miało swoje granice i w taki sposób zostały przekroczone, ale... Westchnęła. Nikt nie był w stanie im zagrozić.
— Mam nadzieję, że chociaż płacą Ci adekwatnie więcej — skrzywiła usta w grymasie niezadowolenia. — Nie spodziewałam się po nich takie kroku. Nie dość, że i tak wywracają nasze życie do góry nogami, tak dodali jeszcze to...
Rozczarowana takim obrotem spraw pokręciła głową w wyrazie niezadowolenia. Mimowolnie zaczęła martwić się o swoją przyjaciółkę. Do tej pory łudziła się, że od tragicznego pożegnania części rodziny nie spadną na nią takie zmartwienia, była to jednak dziecinna naiwność czternastoletniego dziewczęcia.
Nie chciała zburzyć w umyśle Fran cząstki wyobrażenia jej ojca, dlatego zdobyła się jedynie na niemrawe skinięcie. Ostatnio ich relacje nieco przybrały na sile, ale nadal nie potrafiła się przed nim całkowicie otworzyć. Wolność płynąca z rąk matki obiecywała zdecydowanie lepsze przeżycia niż surowa musztra pod batutą stanowczego mężczyzny. Jako pierwszy posadził ją na końskim grzbiecie, ale też pierwszy chciał zobaczyć jej stopy na ziemi. Zaciskając dłonie nieco mocniej na wodzach próbowała odegnać nieprzyjemne myśli i ponownie skupić się na rozmowie.
— Tak naprawdę mamy z nimi wiele wspólnego. Żyjemy dzięki sercu, czujemy różne emocje, oddychamy... — uśmiechnęła się ciepło, wytrwale próbując odegnać wątpliwości towarzyszki przed jazdą. Nie istniało wspanialsze uczucia od harmonii zgrania się z nieustannie pracującymi mięśniami aeotana. Nawet jako zwierzę o słusznych rozmiarach, do czego dołączyć należało jeszcze młócące powietrze skrzydła, sprawiało wrażenie lekkiego niczym piórko.
Tuż po wygłoszeniu pierwszych porad spojrzała zwierzęciu prosto w oczy. Starała się przekazać mu swój spokój - nie wykazywał żadnych oznak niepokoju, ale wolała dmuchać na zimne niż zbierać Frances z ziemi - i opanowanie, dzięki którym pierwsza lekcja miała przebiec w dobrej atmosferze. Oczekując, aż zajmie wskazane miejsce w siodle, rozglądała się za stajennym. Na szczęście ten dość prędko postanowił przynieść wskazaną wcześniej element uprzęży. Teraz mogła z dumą spojrzeć na przyjaciółkę siedzącą na grzbiecie aetana.
— Udało Ci się! — potwierdziła entuzjastycznie, dając obojgu chwilę na oswojenie się z nowym położeniem. — Będziecie czuć siebie wzajemnie. Pod tym względem to dość... cwane stworzenia. Kiedy tylko obleci Cię strach i zepniesz mięśnie, on natychmiast wyczuje zmianę. Teraz wie, że jesteś zadowolona, więc i on jest zadowolony.
Podczas podawania Fran wodzy jej serce łomotało o żebra z zadziwiającą zawziętością. Nie bała się o bezpieczeństwo całej trójki, ale... Śmiejąc się w duchu z nieuzasadnionych obaw pokręciła głową z przekąsem wymalowanym na twarzy. Po podpięciu zapinki lonży do podgardla ogłowia jeszcze raz przyjrzała się wszystkiemu z zdwojoną uwagą. Podchodząc do boku kopytnego nadszedł czas na kolejny etap lekcji.
— Poprawię popręg. Konie lubią się nadymać chwilowo powiększając rozmiar brzucha, przez co po schudnięciu w trakcie jazdy mogłabyś niepostrzeżenie zsunąć się na ziemię. Później staniesz w strzemionach, dzięki czemu będę mogła zobaczyć, czy ich długość jest odpowiednia. Jeśli nie, będę musiała je poprawić — wyczerpujące informacje nie mogły im zaszkodzić. Każdy z wykonywanych ruchów Freyi był pewny, spokojny, ponieważ wolała uniknąć nieprzyjemności. — Dobrze... Łokcie trzymasz blisko ciała, a dłonie trzymające wodze muszą znajdować się w jednakowym położeniu, inaczej będziesz szarpać aeotana za pysk. Pięty idą w dół i delikatnie przykładasz je do ciała aeotana. Kiedy będziesz już gotowa ruszyć, stanowczo naciskasz łydkami na jego boki. O zmianie kierunku opowiem Ci później, bo na razie będę Cię prowadzić. Wszystko jest zrozumiałe?
Utrzymując spojrzenie na wysokości twarzy Frances rozwinęła lonżę na nie więcej niż półtora metra, będąc gotową na pierwszy krok ku szalonym galopadom w przestworzach.
— Mam nadzieję, że chociaż płacą Ci adekwatnie więcej — skrzywiła usta w grymasie niezadowolenia. — Nie spodziewałam się po nich takie kroku. Nie dość, że i tak wywracają nasze życie do góry nogami, tak dodali jeszcze to...
Rozczarowana takim obrotem spraw pokręciła głową w wyrazie niezadowolenia. Mimowolnie zaczęła martwić się o swoją przyjaciółkę. Do tej pory łudziła się, że od tragicznego pożegnania części rodziny nie spadną na nią takie zmartwienia, była to jednak dziecinna naiwność czternastoletniego dziewczęcia.
Nie chciała zburzyć w umyśle Fran cząstki wyobrażenia jej ojca, dlatego zdobyła się jedynie na niemrawe skinięcie. Ostatnio ich relacje nieco przybrały na sile, ale nadal nie potrafiła się przed nim całkowicie otworzyć. Wolność płynąca z rąk matki obiecywała zdecydowanie lepsze przeżycia niż surowa musztra pod batutą stanowczego mężczyzny. Jako pierwszy posadził ją na końskim grzbiecie, ale też pierwszy chciał zobaczyć jej stopy na ziemi. Zaciskając dłonie nieco mocniej na wodzach próbowała odegnać nieprzyjemne myśli i ponownie skupić się na rozmowie.
— Tak naprawdę mamy z nimi wiele wspólnego. Żyjemy dzięki sercu, czujemy różne emocje, oddychamy... — uśmiechnęła się ciepło, wytrwale próbując odegnać wątpliwości towarzyszki przed jazdą. Nie istniało wspanialsze uczucia od harmonii zgrania się z nieustannie pracującymi mięśniami aeotana. Nawet jako zwierzę o słusznych rozmiarach, do czego dołączyć należało jeszcze młócące powietrze skrzydła, sprawiało wrażenie lekkiego niczym piórko.
Tuż po wygłoszeniu pierwszych porad spojrzała zwierzęciu prosto w oczy. Starała się przekazać mu swój spokój - nie wykazywał żadnych oznak niepokoju, ale wolała dmuchać na zimne niż zbierać Frances z ziemi - i opanowanie, dzięki którym pierwsza lekcja miała przebiec w dobrej atmosferze. Oczekując, aż zajmie wskazane miejsce w siodle, rozglądała się za stajennym. Na szczęście ten dość prędko postanowił przynieść wskazaną wcześniej element uprzęży. Teraz mogła z dumą spojrzeć na przyjaciółkę siedzącą na grzbiecie aetana.
— Udało Ci się! — potwierdziła entuzjastycznie, dając obojgu chwilę na oswojenie się z nowym położeniem. — Będziecie czuć siebie wzajemnie. Pod tym względem to dość... cwane stworzenia. Kiedy tylko obleci Cię strach i zepniesz mięśnie, on natychmiast wyczuje zmianę. Teraz wie, że jesteś zadowolona, więc i on jest zadowolony.
Podczas podawania Fran wodzy jej serce łomotało o żebra z zadziwiającą zawziętością. Nie bała się o bezpieczeństwo całej trójki, ale... Śmiejąc się w duchu z nieuzasadnionych obaw pokręciła głową z przekąsem wymalowanym na twarzy. Po podpięciu zapinki lonży do podgardla ogłowia jeszcze raz przyjrzała się wszystkiemu z zdwojoną uwagą. Podchodząc do boku kopytnego nadszedł czas na kolejny etap lekcji.
— Poprawię popręg. Konie lubią się nadymać chwilowo powiększając rozmiar brzucha, przez co po schudnięciu w trakcie jazdy mogłabyś niepostrzeżenie zsunąć się na ziemię. Później staniesz w strzemionach, dzięki czemu będę mogła zobaczyć, czy ich długość jest odpowiednia. Jeśli nie, będę musiała je poprawić — wyczerpujące informacje nie mogły im zaszkodzić. Każdy z wykonywanych ruchów Freyi był pewny, spokojny, ponieważ wolała uniknąć nieprzyjemności. — Dobrze... Łokcie trzymasz blisko ciała, a dłonie trzymające wodze muszą znajdować się w jednakowym położeniu, inaczej będziesz szarpać aeotana za pysk. Pięty idą w dół i delikatnie przykładasz je do ciała aeotana. Kiedy będziesz już gotowa ruszyć, stanowczo naciskasz łydkami na jego boki. O zmianie kierunku opowiem Ci później, bo na razie będę Cię prowadzić. Wszystko jest zrozumiałe?
Utrzymując spojrzenie na wysokości twarzy Frances rozwinęła lonżę na nie więcej niż półtora metra, będąc gotową na pierwszy krok ku szalonym galopadom w przestworzach.
Gość
Gość
Panna Burroughs wzruszyła ramionami.
- Mam nadzieję, że zapłacą. Ponoć to wszystko ma na celu zapewnić bezpieczeństwo pracowników, lecz niektórzy z nich uważają, że pomoc powinien otrzymywać pomoc bez względu na pochodzenie… Ja nie jestem idealistką. - I muszę być w stanie pomóc finansowo mamie i młodszemu rodzeństwu… Panna Burroughs nie mogła porzucić pracy w imię większych idei które, na dobrą sprawę, więcej jej nie obchodziła. Ona sama zarejestrowała różdżkę i nie miała najmniejszych problemów w poruszaniu się po Londynie. Nie rozumiała polityki, nigdy bardziej się nią nie interesowała pozostając przy tym, co mówił jej Dudley oraz Drew - do tej pory jednak, nie wnikała w większe szczegóły, mając na głowie ważniejsze sprawy, chociażby jak świeżo rozpoczętą, karierę naukową.
Kąciki ust jasnowłosego dziewczęcia uniosły się delikatnie ku górze, gdy Freya zwróciła jej uwagę, na podobieństwa między czarodziejami, a stworzeniami. Faktycznie można było doszukiwać się podobnych wspólnych mianowników, jakie ich łączyły i kto wie, może gdyby panna Burroughs posiadała większą wiedzę w tych dziedzinach, byłaby w stanie przeprowadzić dokładniejsze badania, poświęcone naukowemu porównaniu. Z tego wszystkiego zaciekawiło ją jedno - czy eliksiry działały identycznie na ludzi, jak i magiczne stworzenia? Ciche, zamyślone westchnienie wyrwało się z jej ust. Chętnie przeprowadziłaby podobne testy, wiedziała jednak, że raczej nie będzie to możliwe. Postanowiła więc skupić myśli na aetanie oraz swojej towarzyszce.
Dopiero słowa Freyi potwierdzające wykonanie zadania upewniły dziewczynę, że o to właśnie na pewno siedzi w siodle na potężnym aetoanie. Strach czający się w jej sercu powoli ustępował ekscytacji, zachwytowi oraz czystej, szczerej ciekawości gdyż nigdy nie należała do osób spędzających czas w aktywny sposób. Kto wie, może faktycznie bardzo dużo traciła?
- Och, mam nadzieję, że nie będzie chciał wykorzystać tego przeciwko mnie. - Odpowiedziała delikatnie się przechylając by zerknąć na profil pysku aetoana. Była niemal pewna, że w którymś momencie strach znów obejmie jej serce i naprawdę nie chciała wylądować wtedy na twardej ziemi.
Frances uważnie słuchała wszystkich słów, jakie padały z ust przyjaciółki, co jakiś czas przesuwając palcami po skórzanej wodzy która, jeśli dobrze zrozumiała, służyła do sterowania wielkim zwierzęciem. Och, tak wiele słów padało z jej ust! Panna Burroughs naprawdę starała się nadążać za tym wszystkim, lecz nawet jej pojętny umysł czuł się zagubiony w nowej sytuacji.
- Co to popręg? - Zapytała nieśmiało, gdzieś między jednymi słowami a drugimi. A gdy tylko pojawiły się kolejne instrukcje ostrożnie wstała w strzemionach, pozwalając Freyi poprawić to, co było do poprawienia by ostrożnie wrócić na swoje miejsce. Łokcie powędrowały blisko jej wątłego ciała, zerknęła, czy wodze są w równych odległościach (co byłoby łatwiejsze z miarką), pzesunęła pięty w dół. Czyżby była gotowa, na swoją pierwszą w życiu przejażdżkę na tym magicznym stworzeniu? Nie była pewna, ufała jednak wiedzy oraz umiejętnościom panny Prince.
- Dobrze, jak na razie chyba mniej więcej rozumiem. - Panna Burroughs wzięła głęboki oddech, chcąc zapanować nad emocjami, jakie pojawiały się w jej głowie wiedząc, że najlepiej spróbować podejść do tego ze spokojem. Ostrożnie przycisnęła łydki do końskiego boku, pierwszym jednak razem zrobiła to odrobinę za lekko, gdyż zwierzę zdawało się nie reagować. Frances nie miała jednak zamiaru się poddawać i powtórzyła czynność, tym razem trochę mocniej. Aetoan powoli ruszył przed siebie, jasnowłose dziewczę nadal jednak ściskało jego boki. Jasnowłosa alchemiczka miała wrażenie, że zwierzę zaczyna przyspieszać.
- Freyo? Jak się hamuje? - Spytała trochę niepewnie. Ta kwestia wydawała jej się równie istotna jak to, jak zmusza się zwierzę do ruchu.
- Mam nadzieję, że zapłacą. Ponoć to wszystko ma na celu zapewnić bezpieczeństwo pracowników, lecz niektórzy z nich uważają, że pomoc powinien otrzymywać pomoc bez względu na pochodzenie… Ja nie jestem idealistką. - I muszę być w stanie pomóc finansowo mamie i młodszemu rodzeństwu… Panna Burroughs nie mogła porzucić pracy w imię większych idei które, na dobrą sprawę, więcej jej nie obchodziła. Ona sama zarejestrowała różdżkę i nie miała najmniejszych problemów w poruszaniu się po Londynie. Nie rozumiała polityki, nigdy bardziej się nią nie interesowała pozostając przy tym, co mówił jej Dudley oraz Drew - do tej pory jednak, nie wnikała w większe szczegóły, mając na głowie ważniejsze sprawy, chociażby jak świeżo rozpoczętą, karierę naukową.
Kąciki ust jasnowłosego dziewczęcia uniosły się delikatnie ku górze, gdy Freya zwróciła jej uwagę, na podobieństwa między czarodziejami, a stworzeniami. Faktycznie można było doszukiwać się podobnych wspólnych mianowników, jakie ich łączyły i kto wie, może gdyby panna Burroughs posiadała większą wiedzę w tych dziedzinach, byłaby w stanie przeprowadzić dokładniejsze badania, poświęcone naukowemu porównaniu. Z tego wszystkiego zaciekawiło ją jedno - czy eliksiry działały identycznie na ludzi, jak i magiczne stworzenia? Ciche, zamyślone westchnienie wyrwało się z jej ust. Chętnie przeprowadziłaby podobne testy, wiedziała jednak, że raczej nie będzie to możliwe. Postanowiła więc skupić myśli na aetanie oraz swojej towarzyszce.
Dopiero słowa Freyi potwierdzające wykonanie zadania upewniły dziewczynę, że o to właśnie na pewno siedzi w siodle na potężnym aetoanie. Strach czający się w jej sercu powoli ustępował ekscytacji, zachwytowi oraz czystej, szczerej ciekawości gdyż nigdy nie należała do osób spędzających czas w aktywny sposób. Kto wie, może faktycznie bardzo dużo traciła?
- Och, mam nadzieję, że nie będzie chciał wykorzystać tego przeciwko mnie. - Odpowiedziała delikatnie się przechylając by zerknąć na profil pysku aetoana. Była niemal pewna, że w którymś momencie strach znów obejmie jej serce i naprawdę nie chciała wylądować wtedy na twardej ziemi.
Frances uważnie słuchała wszystkich słów, jakie padały z ust przyjaciółki, co jakiś czas przesuwając palcami po skórzanej wodzy która, jeśli dobrze zrozumiała, służyła do sterowania wielkim zwierzęciem. Och, tak wiele słów padało z jej ust! Panna Burroughs naprawdę starała się nadążać za tym wszystkim, lecz nawet jej pojętny umysł czuł się zagubiony w nowej sytuacji.
- Co to popręg? - Zapytała nieśmiało, gdzieś między jednymi słowami a drugimi. A gdy tylko pojawiły się kolejne instrukcje ostrożnie wstała w strzemionach, pozwalając Freyi poprawić to, co było do poprawienia by ostrożnie wrócić na swoje miejsce. Łokcie powędrowały blisko jej wątłego ciała, zerknęła, czy wodze są w równych odległościach (co byłoby łatwiejsze z miarką), pzesunęła pięty w dół. Czyżby była gotowa, na swoją pierwszą w życiu przejażdżkę na tym magicznym stworzeniu? Nie była pewna, ufała jednak wiedzy oraz umiejętnościom panny Prince.
- Dobrze, jak na razie chyba mniej więcej rozumiem. - Panna Burroughs wzięła głęboki oddech, chcąc zapanować nad emocjami, jakie pojawiały się w jej głowie wiedząc, że najlepiej spróbować podejść do tego ze spokojem. Ostrożnie przycisnęła łydki do końskiego boku, pierwszym jednak razem zrobiła to odrobinę za lekko, gdyż zwierzę zdawało się nie reagować. Frances nie miała jednak zamiaru się poddawać i powtórzyła czynność, tym razem trochę mocniej. Aetoan powoli ruszył przed siebie, jasnowłose dziewczę nadal jednak ściskało jego boki. Jasnowłosa alchemiczka miała wrażenie, że zwierzę zaczyna przyspieszać.
- Freyo? Jak się hamuje? - Spytała trochę niepewnie. Ta kwestia wydawała jej się równie istotna jak to, jak zmusza się zwierzę do ruchu.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Kwestia finansowa była dla Freyi równie trapiąca, dlatego w ramach niemego zrozumienia sytuacji skinęła głową. Co prawda nie musiała pomagać rodzicom ani braciom, jednak utrzymanie stałego zatrudnienia oraz otrzymywanie zleceń oznaczało brak zmartwień, więc stale starała się utrzymać wysoki poziom profesjonalizmu. Pozbyła się tych myśli równie szybko, jak i się i pojawiły - miała spędzić z Frances miłe popołudnie.
Spoglądając na dziewczynę siedzącą w siodle pękała z dumy. Nie sądziła, że nawet posiadając wysokie umiejętności jeździeckie będzie miała okazję kogoś uczyć, zwłaszcza po tak długiej przerwy od kontaktów z końmi, a co dopiero od aeotanów! Na razie wszystko szło zgodnie z planem i właśnie tego zamierzała się trzymać, nie mając zamiaru narażać ich obu na stres związany z nieodpowiedzialnym zachowaniem zwierzęcia.
— Nie zrobi tego, jeśli będziesz spokojna i utrzymasz niepokój na wodzy. Niemal w zupełności kieruje się instynktem kształtowanym przez rasę od wieków, przez co na pewne bodźce odpowiada zakodowanym zachowaniem. Twój strach powoduje strach również u niego, co w następnej kolejności prowadzi do niepokoju i chęci ucieczki — wyjaśniła skrupulatnie, z rozbawieniem malującym się w kącikach warg obserwując uszy wyłaniające się z gęstej grzywy. Odnosiła wrażenie, że brak zdolności mowy wcale nie ujmuje ich inteligencji, a wręcz przeciwnie - stawia je ponad to, co znały jako czarownice mimo posługiwania się magią.
— Popręg to ten szeroki, skórzany pas przebiegający pod siodłem. Ma za zadanie utrzymać je na grzbiecie konia. Inaczej, jak już wspominałam, mogłabyś znaleźć się na ziemi — mrugnęła porozumiewawczo do Fran. W żadnym wypadku nie pozwoliłaby na coś takiego - zbyt dużo czasu spędziła z końmi, żeby nie znać sztuczek z nadymaniem brzucha, jednak czasami dawała się na to nabrać. — Zdarzało mi się to kilkakrotnie na początku przygody z jeździectwem.
Na samo wspomnienie obitych pleców, siniaków, smug po ramionach od zbyt mocnych uderzeń końskiego ogona skrzywiła usta w grymasie niezadowolenia. Frances z kolei dzielnie radziła sobie z otrzymanymi wskazówkami, ponieważ pomimo początkowego niepowodzenia dalej starała się naprowadzić aeotana na ruszenie do przodu. Widząc, że w końcu jej się to udało, nie omieszkała nie zapomnieć o gratulacjach i energicznym dopingu.
— Spokojnie! Musisz tylko delikatnie ściągnąć wodze do siebie — wyjaśniła szybko, nie chcąc zostawić przyjaciółki w patowej sytuacji. Przez następną godzinę starała się budować jej podstawy podczas prostych ćwiczeń mających na celu poprawić równowagę oraz pewność siebie w siodle. Dopiero na sam koniec pozwoliła na pół okrążenia kłusem. Na początek i tak radziła sobie bardzo dobrze, co powiedziała zaraz po odprowadzenia oporządzonego aeotana do boksu.
z/t x2
Spoglądając na dziewczynę siedzącą w siodle pękała z dumy. Nie sądziła, że nawet posiadając wysokie umiejętności jeździeckie będzie miała okazję kogoś uczyć, zwłaszcza po tak długiej przerwy od kontaktów z końmi, a co dopiero od aeotanów! Na razie wszystko szło zgodnie z planem i właśnie tego zamierzała się trzymać, nie mając zamiaru narażać ich obu na stres związany z nieodpowiedzialnym zachowaniem zwierzęcia.
— Nie zrobi tego, jeśli będziesz spokojna i utrzymasz niepokój na wodzy. Niemal w zupełności kieruje się instynktem kształtowanym przez rasę od wieków, przez co na pewne bodźce odpowiada zakodowanym zachowaniem. Twój strach powoduje strach również u niego, co w następnej kolejności prowadzi do niepokoju i chęci ucieczki — wyjaśniła skrupulatnie, z rozbawieniem malującym się w kącikach warg obserwując uszy wyłaniające się z gęstej grzywy. Odnosiła wrażenie, że brak zdolności mowy wcale nie ujmuje ich inteligencji, a wręcz przeciwnie - stawia je ponad to, co znały jako czarownice mimo posługiwania się magią.
— Popręg to ten szeroki, skórzany pas przebiegający pod siodłem. Ma za zadanie utrzymać je na grzbiecie konia. Inaczej, jak już wspominałam, mogłabyś znaleźć się na ziemi — mrugnęła porozumiewawczo do Fran. W żadnym wypadku nie pozwoliłaby na coś takiego - zbyt dużo czasu spędziła z końmi, żeby nie znać sztuczek z nadymaniem brzucha, jednak czasami dawała się na to nabrać. — Zdarzało mi się to kilkakrotnie na początku przygody z jeździectwem.
Na samo wspomnienie obitych pleców, siniaków, smug po ramionach od zbyt mocnych uderzeń końskiego ogona skrzywiła usta w grymasie niezadowolenia. Frances z kolei dzielnie radziła sobie z otrzymanymi wskazówkami, ponieważ pomimo początkowego niepowodzenia dalej starała się naprowadzić aeotana na ruszenie do przodu. Widząc, że w końcu jej się to udało, nie omieszkała nie zapomnieć o gratulacjach i energicznym dopingu.
— Spokojnie! Musisz tylko delikatnie ściągnąć wodze do siebie — wyjaśniła szybko, nie chcąc zostawić przyjaciółki w patowej sytuacji. Przez następną godzinę starała się budować jej podstawy podczas prostych ćwiczeń mających na celu poprawić równowagę oraz pewność siebie w siodle. Dopiero na sam koniec pozwoliła na pół okrążenia kłusem. Na początek i tak radziła sobie bardzo dobrze, co powiedziała zaraz po odprowadzenia oporządzonego aeotana do boksu.
z/t x2
Gość
Gość
4 sierpnia 1957 r.
Przez ostanie kilka dni nawet w obrębie własnego pokoju czuła się nieswojo. Bez polotu snuła się z kąta w kąt, poprawiała i tak idealnie ułożoną narzutkę i poduszki, zbyt dużo czasu spędzała jedynie ze swoimi rozmyślaniami. Nerwowość dyrektora galerii udzielała się jej w większym stopniu niż przewidywała. Beztroska ostatnich tygodni raptownie zmieniła się w ciężar przygniatający barki. Przestała traktować pracę jako wytchnienia od codziennych trosk, dlatego rozpaczliwie pragnęła znaleźć ujście dla nagromadzonego napięcia i odetchnąć pełną piersią, przez moment mogąc udawać, że wszystkie problemy zniknęły przy pomocy zmyślnego zaklęcia. Na razie trzymała to w głębi siebie, nie chcąc obarczać swoimi problemami kogokolwiek z bliskich, zwłaszcza przyszywanej bliźniaczki i przyjaciół.
Jak na skrzydłach dotarła do stajni. Tuż po przekroczeniu progu stajni wiedziała, że nigdzie indziej nie znalazłaby tak opiekuńczego ukojenia i pomysł spędzenia z aeotanami całej soboty był strzałem w dziesiątkę. Zbliżająca się chwila zobaczenia dawno nie widzianej znajomej również zrobiła swoje! Ostatni raz tak swobodnie czuła się w towarzystwie Frances, gdy wspólnymi siłami z zwykłego kawałka materiału tworzyły arcydzieło w postaci spodni, a resztę dnia spędziły na cieszeniu się swoim towarzystwem. Była ciekawa, co ostatnio działo się w życiu Phil, zwłaszcza, że ostatnio nie mogły dojść do porozumienia w sprawie terminu spotkania. Z uśmiechem na ustach razem z przyborami do czyszczenia wkroczyła do boksów jednego ze zwierząt, przedtem uprzedzając je o swojej obecności przez donośne cmoknięcie. Na widok znajomej twarzy ogier parsknął i bez większych ceregieli zaczął obwąchiwać kieszenie jej spodni, jakby nawet za przywitanie spodziewał się nagrody. Niestety ten plan nie wypalił, ponieważ smakołyki zostawiła w pokoju socjalnym.
Tuż przed wzbiciem się w powietrze porządnie sprawdziła każdy element rzędu. Ani myślała ześlizgnąć się z grzbietu w trakcie lotu z braku ochoty na pobyt w szpitalu, o ile przeżyłaby upadek... Strofując się w myślach ostatecznie ucięła roztkliwiania się nad tą mało przyjemną kwestię. Chwilę później uwolniona spod ciężaru zmartwień przecinała idealnie błękitne niebo z trudem powstrzymując się od krzyki ekscytacji, skoro mogło to zaniepokoić aeotana.
Chciałaby, żeby podniebna wycieczka trwała w nieskończoność, ale nie miała takiej mocy. Tuż po wylądowaniu na pewnym gruncie potrzebowała chwili na złapanie równowagi, dlatego opierając się o potężny bark zwierzęcia powoli dochodziła do siebie.
Przez ostanie kilka dni nawet w obrębie własnego pokoju czuła się nieswojo. Bez polotu snuła się z kąta w kąt, poprawiała i tak idealnie ułożoną narzutkę i poduszki, zbyt dużo czasu spędzała jedynie ze swoimi rozmyślaniami. Nerwowość dyrektora galerii udzielała się jej w większym stopniu niż przewidywała. Beztroska ostatnich tygodni raptownie zmieniła się w ciężar przygniatający barki. Przestała traktować pracę jako wytchnienia od codziennych trosk, dlatego rozpaczliwie pragnęła znaleźć ujście dla nagromadzonego napięcia i odetchnąć pełną piersią, przez moment mogąc udawać, że wszystkie problemy zniknęły przy pomocy zmyślnego zaklęcia. Na razie trzymała to w głębi siebie, nie chcąc obarczać swoimi problemami kogokolwiek z bliskich, zwłaszcza przyszywanej bliźniaczki i przyjaciół.
Jak na skrzydłach dotarła do stajni. Tuż po przekroczeniu progu stajni wiedziała, że nigdzie indziej nie znalazłaby tak opiekuńczego ukojenia i pomysł spędzenia z aeotanami całej soboty był strzałem w dziesiątkę. Zbliżająca się chwila zobaczenia dawno nie widzianej znajomej również zrobiła swoje! Ostatni raz tak swobodnie czuła się w towarzystwie Frances, gdy wspólnymi siłami z zwykłego kawałka materiału tworzyły arcydzieło w postaci spodni, a resztę dnia spędziły na cieszeniu się swoim towarzystwem. Była ciekawa, co ostatnio działo się w życiu Phil, zwłaszcza, że ostatnio nie mogły dojść do porozumienia w sprawie terminu spotkania. Z uśmiechem na ustach razem z przyborami do czyszczenia wkroczyła do boksów jednego ze zwierząt, przedtem uprzedzając je o swojej obecności przez donośne cmoknięcie. Na widok znajomej twarzy ogier parsknął i bez większych ceregieli zaczął obwąchiwać kieszenie jej spodni, jakby nawet za przywitanie spodziewał się nagrody. Niestety ten plan nie wypalił, ponieważ smakołyki zostawiła w pokoju socjalnym.
Tuż przed wzbiciem się w powietrze porządnie sprawdziła każdy element rzędu. Ani myślała ześlizgnąć się z grzbietu w trakcie lotu z braku ochoty na pobyt w szpitalu, o ile przeżyłaby upadek... Strofując się w myślach ostatecznie ucięła roztkliwiania się nad tą mało przyjemną kwestię. Chwilę później uwolniona spod ciężaru zmartwień przecinała idealnie błękitne niebo z trudem powstrzymując się od krzyki ekscytacji, skoro mogło to zaniepokoić aeotana.
Chciałaby, żeby podniebna wycieczka trwała w nieskończoność, ale nie miała takiej mocy. Tuż po wylądowaniu na pewnym gruncie potrzebowała chwili na złapanie równowagi, dlatego opierając się o potężny bark zwierzęcia powoli dochodziła do siebie.
Gość
Gość
Daleko od Londynu. Daleko od śmierci rozmazującej się po portowych uliczkach. Wyrwała się z tawernowego zamętu po przedłużającym się maratonie wiecznie nienapełnionych kufli. Oddychała zupełnie nowym powietrzem, obcym, nie tak trującym jak ten wojenny smród, który dopadał ludzi w najciaśniejszym zaułku, w najgłębszych piwnicach i najwyższych wieżach stolicy. Rozpływał się, docierał wszędzie, drapał w nos i drażnił oczy. Jedno wejrzenie na widoki za oknem wystarczyło, by zbudzić się z tych pięknych snów o pogodnych dniach i marzeniach możliwych wciąż do zrealizowania. Philippa nie była przygnębiona. Bardziej zirytowana tym, że nawet w lecie ciemne chmury unosiły się ponuro nad miastem, że przedłużał się czas konfliktów i obcych buciorów na jej własnym podwórku. Korzystała z okazji do wydostania się stąd, choć nigdy nie spróbowałaby uciec. Dobrze znała swój adres i swoich braci z okolicy. Nędza dreptała jej po piętach, ale nie zamierzała się wyrzekać miejsca, które dało jej najwięcej szans i najwięcej przyjaźni, które wyciągnęło ją z najgorszego syfu i pozwoliło rozkwitać. Poza dokami jednak nikt nie słyszał o Philippie Moss, a odrobina anonimowości przynosiła ulgę wymęczonej barmańskiej duszy. Przez chwilę nie musiała oglądać się za siebie, choć powiadają, że burza rozlała się już poza granicę Londynu i niedługo obejmie cały kraj. Tym bardziej musiała docierać do swoich ludzi, do głosów dawno niesłyszanych i tak bardzo cenionych.
Nie bała się ryzykować. Tajemne przejścia z Londynu odnaleźć można było w niemal każdej dzielnicy. Czekały, o ile było się jednym z tych cwanych i lepiej poinformowanych. Nie wszyscy mogli się tak po prostu stąd wydostać, nie wszyscy mieli odwagę do igrania z gniewem policji, do buntu, do opuszczania stalowych granic. Moss nawet się nad tym nie zastanawiała. Po prostu szła, mając przed sobą cel. Mało która blokada potrafiła ją zatrzymać. Szczególnie w porcie była nieźle obeznana ze wszystkimi przesmykami. Groza, ryzyko złapania i spędzenia kolejnych tygodni w celi nie stało się kulą u nogi. Drwiła z rejestracji i narastających kontroli, nie wyobrażała sobie wiecznego zamknięcia między Parszywym a kamienicą w dokach. Nie lubiła, kiedy ktokolwiek wtrącał się w jej sprawy. Takich zaś zdecydowanie nie brakowało i w tawernie i poza nią. Przywykła do samodzielności, do samotnych wędrówek odważnych kroków i wysoko uniesionej głowy ponad nimi. Czuła, że nie można jej powstrzymać. Lubiła wygrzewać się w ramionach tej dumy, tej kuszącej pewności – ona dodawała skrzydeł, ona przynosiła siłę tak bardzo potrzebną w czasie wielkich wątpliwości. Tęskniła za szczekającymi głośno dokami i zadymami na ulicach, za toczącymi się wraz z echem tłukących bibelotów handlarzynami na magicznym targowisku, za śmiechem dzieciaków robotników. I za statkami, które tłumnie wpływały i wypływały, niosąc wieść, pieniądze i skarby. Dziś miała wrażenie, że ktoś ich upchnął do wnętrza szklanej kuli. Dusili się w niej wszyscy.
W Yorkshire czuła się dobrze. W kwietniu odwiedziła te strony, nawiedzając kilka zaprzyjaźnionych głów. Pośród nich zabrakło jednak Freyi. W torebce ze skóry wsiąkiewki ukryła się całkiem niezła flaszka – prezent od kapitana któregoś z tych głośnych statków. Niosła ją, nie kryjąc zadowolenia. Wymiana zapachu ryby i gnijącego drewna na końskie łajno niespecjalnie ją ekscytowała. Chciała znaleźć kobietę zapewne rzadko wychodzącą z siodła. Budynki stajni przypominały labirynty z potworami za zakrętem. Podłużne pyski wychylały się z drewnianych okienek, parsknięcia dosięgały jej pleców, a Freyi wciąż nigdzie nie było widać. Szła więcej dalej, wyklinając pod nosem dobór butów. To miejsce zamierzało zniszczyć i tak już niezbyt błyszczące pantofle. Trudno. Zamierzała je później potraktować zaklęciem. Najpierw jednak chciała odnaleźć pogubioną między końskimi grzywami znajomą. Tu miały skrzyżować się ich drogi. Liczyła na to, że drugi punkt wspólnej wyprawy okaże się przyjemniejszy. Stajnie, doki, gnój – wszystko to splatało się w jednym wielkim syfie. Prince przejawiała sympatię do aetonanów, a Filipa wolała nieco mniejsze, kudłate potwory. Właściwie to nigdy chyba nie siedziała na koniu, a już na pewno nie na takim skrzydlatym.
Za zakrętem odnalazła zgubę. Wtuloną w koński grzbiet, zlepioną ze zwierzęcym ciałem, może nawet zafascynowaną. Uniosła lekko brwi i ostro ruszyła w jej stronę. Tak, to musiała być ona. – Freya! – rzuciła głośno, a kąciki jej ust mimowolnie się uniosły. – Koniec tej randki – dodała, lustrując uważnie kopytnego jegomościa. No cóż był potężny. Bez wątpienia. – Chociaż chętnie poznam twojego kawalera… – stwierdziła, zastanawiając się gdzieś przy okazji, jak wysoko potrafił się wznieść i czy podróżowanie na nim nie przypominało zabawy na karuzeli. Takiej bardzo wysokiej karuzeli, na której gubiło się ziemię i niebo, a kierunku przestawały mieć znaczenie. Sceptyczne podejście Phils do stworzeń lubiło się bardzo niespodziewanie zmieniać.
Nie bała się ryzykować. Tajemne przejścia z Londynu odnaleźć można było w niemal każdej dzielnicy. Czekały, o ile było się jednym z tych cwanych i lepiej poinformowanych. Nie wszyscy mogli się tak po prostu stąd wydostać, nie wszyscy mieli odwagę do igrania z gniewem policji, do buntu, do opuszczania stalowych granic. Moss nawet się nad tym nie zastanawiała. Po prostu szła, mając przed sobą cel. Mało która blokada potrafiła ją zatrzymać. Szczególnie w porcie była nieźle obeznana ze wszystkimi przesmykami. Groza, ryzyko złapania i spędzenia kolejnych tygodni w celi nie stało się kulą u nogi. Drwiła z rejestracji i narastających kontroli, nie wyobrażała sobie wiecznego zamknięcia między Parszywym a kamienicą w dokach. Nie lubiła, kiedy ktokolwiek wtrącał się w jej sprawy. Takich zaś zdecydowanie nie brakowało i w tawernie i poza nią. Przywykła do samodzielności, do samotnych wędrówek odważnych kroków i wysoko uniesionej głowy ponad nimi. Czuła, że nie można jej powstrzymać. Lubiła wygrzewać się w ramionach tej dumy, tej kuszącej pewności – ona dodawała skrzydeł, ona przynosiła siłę tak bardzo potrzebną w czasie wielkich wątpliwości. Tęskniła za szczekającymi głośno dokami i zadymami na ulicach, za toczącymi się wraz z echem tłukących bibelotów handlarzynami na magicznym targowisku, za śmiechem dzieciaków robotników. I za statkami, które tłumnie wpływały i wypływały, niosąc wieść, pieniądze i skarby. Dziś miała wrażenie, że ktoś ich upchnął do wnętrza szklanej kuli. Dusili się w niej wszyscy.
W Yorkshire czuła się dobrze. W kwietniu odwiedziła te strony, nawiedzając kilka zaprzyjaźnionych głów. Pośród nich zabrakło jednak Freyi. W torebce ze skóry wsiąkiewki ukryła się całkiem niezła flaszka – prezent od kapitana któregoś z tych głośnych statków. Niosła ją, nie kryjąc zadowolenia. Wymiana zapachu ryby i gnijącego drewna na końskie łajno niespecjalnie ją ekscytowała. Chciała znaleźć kobietę zapewne rzadko wychodzącą z siodła. Budynki stajni przypominały labirynty z potworami za zakrętem. Podłużne pyski wychylały się z drewnianych okienek, parsknięcia dosięgały jej pleców, a Freyi wciąż nigdzie nie było widać. Szła więcej dalej, wyklinając pod nosem dobór butów. To miejsce zamierzało zniszczyć i tak już niezbyt błyszczące pantofle. Trudno. Zamierzała je później potraktować zaklęciem. Najpierw jednak chciała odnaleźć pogubioną między końskimi grzywami znajomą. Tu miały skrzyżować się ich drogi. Liczyła na to, że drugi punkt wspólnej wyprawy okaże się przyjemniejszy. Stajnie, doki, gnój – wszystko to splatało się w jednym wielkim syfie. Prince przejawiała sympatię do aetonanów, a Filipa wolała nieco mniejsze, kudłate potwory. Właściwie to nigdy chyba nie siedziała na koniu, a już na pewno nie na takim skrzydlatym.
Za zakrętem odnalazła zgubę. Wtuloną w koński grzbiet, zlepioną ze zwierzęcym ciałem, może nawet zafascynowaną. Uniosła lekko brwi i ostro ruszyła w jej stronę. Tak, to musiała być ona. – Freya! – rzuciła głośno, a kąciki jej ust mimowolnie się uniosły. – Koniec tej randki – dodała, lustrując uważnie kopytnego jegomościa. No cóż był potężny. Bez wątpienia. – Chociaż chętnie poznam twojego kawalera… – stwierdziła, zastanawiając się gdzieś przy okazji, jak wysoko potrafił się wznieść i czy podróżowanie na nim nie przypominało zabawy na karuzeli. Takiej bardzo wysokiej karuzeli, na której gubiło się ziemię i niebo, a kierunku przestawały mieć znaczenie. Sceptyczne podejście Phils do stworzeń lubiło się bardzo niespodziewanie zmieniać.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
25 października, 1957
Choć Sagitta już od niemal pięciu lat była częścią rodu Rowle to nadal nie czuła się zżyta z krewnymi męża. Choć na pozór uprzejmi, nie darzyli kobiety zaufaniem nieprzywykli do włączania obcych do swojego drzewa genealogicznego. Mogła to zrozumieć, sama przecież doskonale wiedziała, że nie było rodzin idealnych. W tym momencie poczucie wyobcowania Sagi skłoniło ją do posłuchania rady jej drogiej kuzynki Aquili i odnalezienia swojego nowego konia w stajniach Carrowów. Decyzja ta z pewnością nie zrobiłaby pozytywnego wrażenia na jej spowinowaconych dlatego, naturalnie, Sagitta postanowiła się nią z nimi nie dzielić. Przy odrobinie szczęścia szczegół ten nigdy nie stanie się tematem rozmów przy rodzinnym stole, zaś sam Lord Carrow zaszczyci ją dostojnością godną Blackówny nie bacząc na okoliczność w jakiej się znalazła. Wszak nie wypadało rozprawiać o polityce z kobietami, co było zdaniem Sagi jednym z przymiotów jej płci.
- Czy miałaś już okazję poznać Lorda Carrowa, Aquilo? - Słowa Sagitty były wypowiedziane cichym, niskim tonem przewidzianym wyłącznie dla jej rozmówczyni, a głowa wieszczki była delikatnie nachylona w jej stronę. Ostatnie wydarzenia kłębiły się w niej bezustannie, jednak zdecydowała się nie poruszać tematu Alpharda, póki nie uczyni tego Aquila. Odwrócenie na chwilę uwagi od tego przykrego wydarzenia dobrze im obu zrobi szczególnie, że nie był to czas, ani miejsce na tego typu rozmowy.
Kobiety przechadzały się szerokim korytarzem stajni podczas gdy latające oraz niemagiczne konie wychylały wielkie łby z boksów po obu stronach zaciekawione ich obecnością, zapewne licząc na jakiś przysmak. W pobliżu nie było żadnych pracowników, jednak spoglądali na szlachcianki z oddali gotowi podejść na skinienie. Dzień był chłodny i choć znajdowały się w zadaszonym budynku, jego specyficzna konstrukcja sprzyjała tworzeniu się przeciągów. Sagitta owinęła się szczelniej szatą przy szyi chroniąc odkrytą skórę przed zimnem. Miała na sobie długą do ziemi sukienkę z aksamitu w odcieniu burgundy przylegającą ciasno do jej torsu i rozszerzającą się od bioder w dół. Jej szata zewnętrzna, choć w rzeczywistości ciemno zielona, przy braku naturalnego światła wydawała się czarna. Włosy Sagi były rozpuszczone nie licząc drobnych, luźnych warkoczyków zaplecionych przy skroni i związanych z tyłu jej głowy.
- To mój pierwszy raz w Yorkshire i podejrzewam, że może być ostatnim zważywszy na moją nieodwołalną przynależność. Przyznam, że trochę obawiam się tej konfrontacji i mam nadzieję, że w ogóle do niej nie dojdzie. - Sagitta nie zwykła bać się obcych (wszak jej boginem przez większość dzieciństwa był Acrux Black), jednak lęk ten skutecznie zaszczepił w niej były mąż. Gdy czegoś pragnął niebezpiecznym - i głupim - było wejść mu w drogę, a gdy nienawidził, dawał temu świadectwo równie dzikim i chaotycznym fanatyzmem. Wiedziała o tym, gdyż sama wpadała w jedną z tych ról z nieprzewidywalną częstotliwością. Pewnie przewracał się w grobie wiedząc, że jego żona miała zamiar wesprzeć interes Carrowa. Sagitta nie mogła zaprzeczyć, że świadomość ta dawała jej pewną satysfakcję, nie czuła się nawet z tego powodu winna. Nie rozumiała powodów owej wrogości, ale też nigdy nie dochodziła i nie kwestionowała obcych konfliktów dystansując od nich. Wszak pochodziła od Blacków, których od lat łączyły pozytywne relacje z lordami Yorkshire, a i tak żadnego z nich nigdy nie poznała. Oczywiście w tej kwestii to ona była pewnym wyjątkiem dlatego nie pozostawało jej nic innego jak zdać się na Aquilę. W przeciwieństwie do Sagitty, jej kuzynka nie była całe życie ukrywana przez własnych rodziców jak coś, czego należy się wstydzić.
Choć Sagitta już od niemal pięciu lat była częścią rodu Rowle to nadal nie czuła się zżyta z krewnymi męża. Choć na pozór uprzejmi, nie darzyli kobiety zaufaniem nieprzywykli do włączania obcych do swojego drzewa genealogicznego. Mogła to zrozumieć, sama przecież doskonale wiedziała, że nie było rodzin idealnych. W tym momencie poczucie wyobcowania Sagi skłoniło ją do posłuchania rady jej drogiej kuzynki Aquili i odnalezienia swojego nowego konia w stajniach Carrowów. Decyzja ta z pewnością nie zrobiłaby pozytywnego wrażenia na jej spowinowaconych dlatego, naturalnie, Sagitta postanowiła się nią z nimi nie dzielić. Przy odrobinie szczęścia szczegół ten nigdy nie stanie się tematem rozmów przy rodzinnym stole, zaś sam Lord Carrow zaszczyci ją dostojnością godną Blackówny nie bacząc na okoliczność w jakiej się znalazła. Wszak nie wypadało rozprawiać o polityce z kobietami, co było zdaniem Sagi jednym z przymiotów jej płci.
- Czy miałaś już okazję poznać Lorda Carrowa, Aquilo? - Słowa Sagitty były wypowiedziane cichym, niskim tonem przewidzianym wyłącznie dla jej rozmówczyni, a głowa wieszczki była delikatnie nachylona w jej stronę. Ostatnie wydarzenia kłębiły się w niej bezustannie, jednak zdecydowała się nie poruszać tematu Alpharda, póki nie uczyni tego Aquila. Odwrócenie na chwilę uwagi od tego przykrego wydarzenia dobrze im obu zrobi szczególnie, że nie był to czas, ani miejsce na tego typu rozmowy.
Kobiety przechadzały się szerokim korytarzem stajni podczas gdy latające oraz niemagiczne konie wychylały wielkie łby z boksów po obu stronach zaciekawione ich obecnością, zapewne licząc na jakiś przysmak. W pobliżu nie było żadnych pracowników, jednak spoglądali na szlachcianki z oddali gotowi podejść na skinienie. Dzień był chłodny i choć znajdowały się w zadaszonym budynku, jego specyficzna konstrukcja sprzyjała tworzeniu się przeciągów. Sagitta owinęła się szczelniej szatą przy szyi chroniąc odkrytą skórę przed zimnem. Miała na sobie długą do ziemi sukienkę z aksamitu w odcieniu burgundy przylegającą ciasno do jej torsu i rozszerzającą się od bioder w dół. Jej szata zewnętrzna, choć w rzeczywistości ciemno zielona, przy braku naturalnego światła wydawała się czarna. Włosy Sagi były rozpuszczone nie licząc drobnych, luźnych warkoczyków zaplecionych przy skroni i związanych z tyłu jej głowy.
- To mój pierwszy raz w Yorkshire i podejrzewam, że może być ostatnim zważywszy na moją nieodwołalną przynależność. Przyznam, że trochę obawiam się tej konfrontacji i mam nadzieję, że w ogóle do niej nie dojdzie. - Sagitta nie zwykła bać się obcych (wszak jej boginem przez większość dzieciństwa był Acrux Black), jednak lęk ten skutecznie zaszczepił w niej były mąż. Gdy czegoś pragnął niebezpiecznym - i głupim - było wejść mu w drogę, a gdy nienawidził, dawał temu świadectwo równie dzikim i chaotycznym fanatyzmem. Wiedziała o tym, gdyż sama wpadała w jedną z tych ról z nieprzewidywalną częstotliwością. Pewnie przewracał się w grobie wiedząc, że jego żona miała zamiar wesprzeć interes Carrowa. Sagitta nie mogła zaprzeczyć, że świadomość ta dawała jej pewną satysfakcję, nie czuła się nawet z tego powodu winna. Nie rozumiała powodów owej wrogości, ale też nigdy nie dochodziła i nie kwestionowała obcych konfliktów dystansując od nich. Wszak pochodziła od Blacków, których od lat łączyły pozytywne relacje z lordami Yorkshire, a i tak żadnego z nich nigdy nie poznała. Oczywiście w tej kwestii to ona była pewnym wyjątkiem dlatego nie pozostawało jej nic innego jak zdać się na Aquilę. W przeciwieństwie do Sagitty, jej kuzynka nie była całe życie ukrywana przez własnych rodziców jak coś, czego należy się wstydzić.
Gość
Gość
Październik nieubłaganie zbliżał się ku końcowi, jesienne słońce muskało jednak twarz. Chociaż Black uwielbiała jego ciepło, to nie pozwoliłaby sobie na zbyt długie narażanie się na jego promienie. Oczywiście, uwielbiała być w blasku, ale nigdy nie naraziłaby się na ewentualne przebarwienia skórne lub, chroń Salazarze, zmarszczki powstałe w wyniku kontaktu z promieniami słońca. Ją i Sagittę różniło zaledwie kilka miesięcy, jednak Aquila miała wrażenie, że znajdywała się między nimi przepaść. Pochodziły z jednego rodu, z jednych czasów, a jednak tak bardzo się różniły. Jej kuzynkę wychowało poddasze, ukrycie i pewnego rodzaju wstyd, o którym zresztą wolała teraz nie myśleć. Nie stała ani w blasku słońca, ani blasku gwiazd, co najwyżej wpatrywała się w nie, usilnie znajdując korelacje między mapą nieba a przyszłością własną lub bliskich. Oczywiście, miało to wiele sensu, jednak istniały o wiele bardziej logiczne, zrozumiałe i prostsze sposoby na przewidzenie tego co może przynieść przyszłość. Tą Aquila zaplanowała sobie w złoto-atramentowych barwach. Wyda książkę, udzieli kilku wywiadów, a potem Craig zabierze ją do siebie i wszystko będzie w porządku. Potem urodzi mu syna, będzie popijać szampana i ponownie zajmie się kolejną książką. Nie spocznie na fotelu, jak niektóre kobiety miały w zwyczaju. Kraj pozostanie czysty, wojna się skończy, a ona to wszystko opisze, tak by następne pokolenia mogły się uczyć z jej słów. W końcu, kto historii swojej nie pamięta, chciałby przeżyć ją jeszcze raz.
- Nie, moja droga - wypaliła rozglądając się jeszcze po stajni. Planowała zabrać ze sobą Moissanite. Białą, małą kotkę, którą dwa tygodnie wcześniej otrzymała w prezencie od służki. Patrząc jednak na okoliczności, w jakich się znalazła i bliskość potężnych aetonanów, obecnie radował ją fakt, że zwierzę zostało jednak na Grimmauld Place, pod czujnym okiem służby. Bliskość Ministerstwa Magii wciąż trzymała Blacków w stolicy Anglii, którą obrali sobie za swoją rodową siedzibę wieki temu. Nie było tam miejsca ani na konie, ani na aetonany, ani tym bardziej na stajnie, którymi mogli poszczycić się Carrowowie. Do przyjścia w te miejsce nie skłoniły jej jednak perspektywy jazdy konnej (bo za ową właściwie nie przepadała). Dwie kwestie, które jedynie przypadkiem złożyły się w całość, pozostawały jej sercu o wiele bliższe. Pierwsza, jaką było oczywiście okazanie pomocy drogiej kuzynce, nie wydawał się być paląca, jednak z pewnością konieczna. Z Rowle'ami Blackowie utrzymywali pozytywne relacje, ale nawet takie należało pielęgnować na wielu szczeblach. Rad była, że ojciec zawierzał jej również w tej sprawie. Robiła to z przyjemnością, równocześnie czerpiąc odpowiednie profity w postaci prezentów, czy też przywilejów. Dbałość o kuzynkę, która została wdową, pozostając w Cheshire, była jednak nie tylko obowiązkiem albo poleceniem, a zwyczajną potrzebą serca. - To podobno... ciekawy mężczyzna. Dostarczył konie i testrale na ostatnią podróż Alpharda - ta część organizacji pogrzebu należała do Rigela, sama nie miała okazji nawet porozmawiać z Aresem Carrowem. Ten jednak miał stać się mężem Primrose, o czym Black wiedziała od jakiegoś czasu, wciąż jednak nie wydając tajemnicy, która oficjalnie miała zostać ogłoszona przez nestora jej rodu. - Z pewnością ugości nas godnie, nie zamartwiaj się tak, kochana - uspokoiła Sagittę, która wyraźnie zdawała się być podenerwowana własną wizytą w Yorkshire. Nie było mowy, aby ktokolwiek ją zareagował. Jeśli tak by się stało, zarówno ród Blacków, jak i Rowle, wypowiedziałby zapewne otwartą wojnę. Chyba... Cóż. Na pewno nikt nie zaatakuje jej w obecności Aquili. - Spójrz na kolory tych liści - powiodła wzrokiem na wzgórze, które mieniło się czerwienią w blasku słońca. - Skąd pomysł na konia, Sagitto? Czyżbyś nudziła się w Cheshire? A może to prezent? - dopytała jeszcze podejrzliwie kuzynkę, poprawiając materiał czarnej długiej sukni. Kapelusz z szerokim rondem osłaniał jej oczy i twarz. Tak miała się nosić, otulona w heban.
- Nie, moja droga - wypaliła rozglądając się jeszcze po stajni. Planowała zabrać ze sobą Moissanite. Białą, małą kotkę, którą dwa tygodnie wcześniej otrzymała w prezencie od służki. Patrząc jednak na okoliczności, w jakich się znalazła i bliskość potężnych aetonanów, obecnie radował ją fakt, że zwierzę zostało jednak na Grimmauld Place, pod czujnym okiem służby. Bliskość Ministerstwa Magii wciąż trzymała Blacków w stolicy Anglii, którą obrali sobie za swoją rodową siedzibę wieki temu. Nie było tam miejsca ani na konie, ani na aetonany, ani tym bardziej na stajnie, którymi mogli poszczycić się Carrowowie. Do przyjścia w te miejsce nie skłoniły jej jednak perspektywy jazdy konnej (bo za ową właściwie nie przepadała). Dwie kwestie, które jedynie przypadkiem złożyły się w całość, pozostawały jej sercu o wiele bliższe. Pierwsza, jaką było oczywiście okazanie pomocy drogiej kuzynce, nie wydawał się być paląca, jednak z pewnością konieczna. Z Rowle'ami Blackowie utrzymywali pozytywne relacje, ale nawet takie należało pielęgnować na wielu szczeblach. Rad była, że ojciec zawierzał jej również w tej sprawie. Robiła to z przyjemnością, równocześnie czerpiąc odpowiednie profity w postaci prezentów, czy też przywilejów. Dbałość o kuzynkę, która została wdową, pozostając w Cheshire, była jednak nie tylko obowiązkiem albo poleceniem, a zwyczajną potrzebą serca. - To podobno... ciekawy mężczyzna. Dostarczył konie i testrale na ostatnią podróż Alpharda - ta część organizacji pogrzebu należała do Rigela, sama nie miała okazji nawet porozmawiać z Aresem Carrowem. Ten jednak miał stać się mężem Primrose, o czym Black wiedziała od jakiegoś czasu, wciąż jednak nie wydając tajemnicy, która oficjalnie miała zostać ogłoszona przez nestora jej rodu. - Z pewnością ugości nas godnie, nie zamartwiaj się tak, kochana - uspokoiła Sagittę, która wyraźnie zdawała się być podenerwowana własną wizytą w Yorkshire. Nie było mowy, aby ktokolwiek ją zareagował. Jeśli tak by się stało, zarówno ród Blacków, jak i Rowle, wypowiedziałby zapewne otwartą wojnę. Chyba... Cóż. Na pewno nikt nie zaatakuje jej w obecności Aquili. - Spójrz na kolory tych liści - powiodła wzrokiem na wzgórze, które mieniło się czerwienią w blasku słońca. - Skąd pomysł na konia, Sagitto? Czyżbyś nudziła się w Cheshire? A może to prezent? - dopytała jeszcze podejrzliwie kuzynkę, poprawiając materiał czarnej długiej sukni. Kapelusz z szerokim rondem osłaniał jej oczy i twarz. Tak miała się nosić, otulona w heban.
Może nic tam nie będzie. może to tylko fantazja. Potrzeba poszukiwania, która mnie wzmacnia. Potrzeba mi tego by wzrastać.
Aquila Black
Zawód : badaczka historii, filantropka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Czas znika, mija przeszłość, wiek niezwrotnie bieży,
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
A występków szkaradność lub cnoty przykłady,
Te obrzydłe, te święte zostawują ślady.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
02. 11
___Listopad powitał ją siarczystym policzkiem wiatru wymierzonym krótko po pojawieniu się w Yorkshire, gdzie wszystko wydawało się dziwnie milczące, jakby przyciszone, oczekujące w niewytłumaczalnym napięciu jej kolejnego kroku, które wciąż starała się stawiać ostrożnie — rozglądając się uważnie na boki, zważając na słowa bądź wybierając milczenie, byle nie zakończyć jakiegokolwiek spotkania katastrofą. Powroty nigdy nie należały do łatwych, szczególnie takie po niemal dwudziestu czterech miesiącach spędzonych poza granicami kraju, który nie przypominał ani trochę tego, jaki pozostawiała za plecami w dniu wyjazdu.
___Delikatnym ruchem dłoni wsunęła niesforny kosmyk jasnych włosów za ucho, pozwalając woni końskiej sierści wedrzeć się w nozdrza, co napełniło przyjemnym spokojem i jednocześnie wyostrzyło prawdziwy powód, dla którego odważyła się odwiedzić słynne w czarodziejskim świecie stajnie Carrowów.
___Sunęła spojrzeniem przez krajobrazy boksów, gdzie wychylały zaciekawione głowy czujnych, skrzydlatych koni i ze swobodą charakterystyczną dla samej siebie, doświadczonej magizoolog, kochającej każde ze stworzeń — tych magicznych, i tych nie, całkiem zwyczajnych — przekroczyła próg stadniny, wkraczając do niesamowitego królestwa. Zmieszane zapachy siana, wierzchowców, nawet skórzanych siodeł zawieszonych gdzieś dalej, powoli otulały jej zmysły, przedzierając się przez pejzaże zamglonych wspomnień przeplatanych niemalże zatartymi, odległymi tygodniami, kiedy poznała Aresa.
___Ze zdziwieniem przyjęła jego szybką odpowiedź, jednocześnie uśmiechając się do samej siebie, ponieważ ten jeden raz od powrotu nie musiała posiłkować się własnym nazwiskiem czy wsparciem ze strony Corneliusa, którego namiastka władzy pozwalała ze swobodą, odrobinę większą niż mieli pozostali czarodzieje, podróżować między hrabstwami — zasłaniając się naturalnie pracą nad kolejnymi, naukowymi artykułami. Nikomu nie chwaląc się nadto planowaną publikacją; naznaczona dość boleśnie zdradą ze strony człowieka, któremu przecież zaufała całą sobą, była jeszcze bardziej ostrożna niż wcześniej. Powściągliwość wymalowana w oczach sięgnęła kącika uśmiechu, który drgnął subtelnie ku górze przy zetknięciu z pięknym aetonanem.
___Wyciągnęła ku niemu dłoń, by mógł oswoić się z obcym, kobiecym zapachem i długo nie musiała czekać; miękkie chrapy wydychały powietrze wprost na delikatną skórę, a okruch sekundy później opuszkami palców sunęła wzdłuż kasztanowatego pyska, który wierzchowiec wyciągnął lekko ku górze.
___— Jesteś piękny — wyszeptała ku niemu, a koń zastrzygł uszami na dźwięk jej delikatnego głosu. Jakby dla potwierdzenia rozłożył subtelnie wielkie skrzydła, pozwalając częściowo posmakować majestatu.
___Gdzieś w oddali rozległy się kroki, które narastały stopniowo, przybliżając mężczyznę do Constantii; wiedziała, że to nim obróciła ku niemu twarz, napotykając zatrzymane w czasie spojrzenie emanujące zawadiackością, choć lekko przygaszoną. — Lordzie Carrow — wyrzekła nieco przekornie, posyłając mu uśmiech emanujący spokojem oraz wyraźnym dystansem, którego nauczyła się w ostatnich latach. — Pozwoliłam sobie rozgościć się w twym królestwie, nie mogłam dłużej czekać. Wasze wierzchowce to niezwykłe stworzenia, a moja ciekawość sama podprowadziła nogi pod boksy — słowa swobodnie wypływały spomiędzy ust, pozwalając snuć lekko zabarwioną opowieść.
___— To dla mnie ciekawa odmiana po wielomiesięcznym obcowaniu ze smokami. — Jadeitowe tęczówki prześlizgnęły się ponownie z kasztanowatego łba aetonana na mężczyznę stojącego tuż obok. — Cieszę się, Aresie, że tak szybko mi odpowiedziałeś. Obecność tutaj na pewno pomoże zebrać materiały do… — zawahała się nieznacznie, nim dokończyła. — Publikacji.
___Dopiero w tamtej chwili obróciła się ku mężczyźnie ciałem, obejmując w całości jego sylwetkę, pozwalając odległym wspomnieniom zamigotać pośród myśli przetaczających się właśnie przez głowę, gdzie jedną obrysował gruby kontur — czy jeszcze siebie pamiętamy?
— fire walk with me —
• These violent delights have violent ends •
Constantia Sallow
Zawód : ambitna magizoolog kolekcjonująca słowa w książkach oraz naukowych artykułach.
Wiek : lat 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
We build castles with our fears and sleep in them like kings and queens.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
2.11
Drugi dzień listopada przyszedł niespodziewanie. Otworzyłem oczy i ujrzałem nad sobą przerażonego sługę mego ojca, którego sam wcześniej prosiłem o budzenie. Nim jednak skojarzyłem tę twarz z kimkolwiek mi znajomym, wpatrywałem się w jego brązowe oczy i zdawało mi się, że piegi na jego buzi skaczą mi przed oczami. Usta sługi poruszały się i wydobywał się z nich okropnie nieprzyjemny dźwięk. Budzenie. Nienawidzę budzić się w ten sposób. Ale nie było mowy, bym zdołał wstać, gdyby właśnie nie ten sposób. Zorientowałem się, że sługa musiał domagać się mojego powrotu z objęć morfeusza już jakiś czas, bo kiedy w końcu połączyłem kropki i zrozumiałem, kto do mnie co mówi, jego mina przeszła lekką zmianę od przerażenia do ulgi. Pan Carrow wstaje, pan Carrow wstaje - dźwięczy mi nad uchem, kiedy obrażony na zaistniałą sytuację chcę znów zniknąć pod kołdrą.
Cisza. Ja chcę tylko spokoju i ciszy.
Nastała na moment. To mnie zaniepokoiło i jak się okazało - słusznie. Sługa bowiem milczał, bo zajmował się odsłanianiem ciężkich zasłon i wyciąganiem mnie z łóżka w bardzo niecywilizowany sposób. Przeklinałem go jeszcze długo później, ale tak - w końcu jego cel był osiągnięty a ja brałem poranny prysznic. Bo okazuje się, że sługa miał powód by mnie budzić. Sam go poprosiłem, by zadbał o to, bym na pewno nie ominął ważnego spotkania z panną Sallow dziś w stajniach. Umówiłem się z nią przeszło tydzień temu i chyba miałem jakąś wizję jasnowidzką, skoro poprosiłem już wtenczas o budzenie drugiego listopada. Skąd mogłem niby wiedzieć, że... będzie aż tak niezbędna.
To wszystko przez dwa ostatnie dni. Wieczór Nocy Duchów, będący jednocześnie moim wieczorem zaręczynowym, był jednocześnie jednym z najdziwniejszych wieczorów w moim życiu. Okazało się bowiem, że trafiłem na wymarzoną romantyczną kolację z moję kuzynką. Dotąd nie brałem jej pod uwagę, ale jak się okazało, była we mnie wpatrzona jak w obrazek. I chociaż dopiero co zaręczyłem się z panną Burke, to właśnie pannie Nott z większą gorliwością obiecywałem miłość aż po grób. Kolejnego poranka byłem jak uderzony w głowę, prawdę mówiąc sądziłem, że to sprawka miłości, ale po pewnym czasie... zacząłem dochodzić do wniosku, że może ten cały wieczór był... nie na prawdę? Jakby mi się przyśnił. Musiałem się zorientować o co chodzi. Nie mogłem jednak skupić się tylko na tym, bo pod wieczór podczas pracy, mój dzień został ponownie przerwany. Przez pana Halberta Greya, który przyszedł, by mi wymierzyć sprawiedliwość. Prosto w nos.
Kiedy więc stoję przed lustrem, świeży po porannym prysznicu, patrzę na swoją twarz, na której widenieje srogie, fioletowe limo. Nie może być gorzej. Nie dość, że jestem otumaniony kiedy widzę się z panną Sallow po raz pierwszy od kilku lat, to jeszcze mam na twarzy takie coś! Siedzimy ze sługami jakiś czas przy lustrze, ale nawet ich umiejętności nie pomagają. Kazałem zbyć z siebie dwa makijaże, bo przypominałem w nich raczej lady Carrow, niż poważnego Lorda. Calypso, która widziała mnie w tym stanie, zadecydowała, że w limo też nie wyglądam na poważnego i postarała się nałożyć mi odpowiednią ilość pudru i swoich sztuczek z magicznym makijażem.
Niestety, koniec końców, wyglądam jakbym właśnie wrócił z wakacji w Azji Mniejszej, bo moja twarz jest jakby opalona. Nie było czasu na dalsze poprawki, przynajmniej nie było widać blizn (specjalne zaklęcie) i obić (makijaż). Miałem pilnować, by nie zbliżać się do Constantii na bliżej niże dwadzieścia centymetrów, by nie mogła zobaczyć tych sztuczek. To mogłem zagwarantować. Byliśmy wszak profesjonalistami. Dwójką badaczy, którzy spotykają się po latach. A nie stęsknionymi kochankami, ktoórzy zaraz rzuciliby się sobie w objęcia, prawda?
Kiedy szedłem przez stajnię, widzę poruszenie z drugiej strony. Sallow była tam, pomiędzy młodymi wierzchowcami, które czekały na swoją kolej, by wyjść na padok. Idąc w jej kierunku mijałem te, które grzecznie stały w boksach, ale i te, które poruszone były moją obecnością. Z każdym krokiem jej figura zakreślała się wyraźniej. I chociaż na wejściu odrzuciłem od siebie to uczucie, które wzbiera przed spotkaniem z kimś, kto jest - albo był - dla nas ważny, stając za jej plecami, odkryłem że już jest za późno. Teraz uświadamiam sobie, że to spotkanie jest pochopne. Przecież nasza historia była zamknięta, nasze drogi rozeszły się jakiś czas temu. Otwieranie drzwi z przeszłości nie wychodziło mi na dobre. Ale tak, już było za późno, a jedyne co mnie teraz mogło uratować, to jej profesjonalizm i moja nieumiejętność prowadzenia konwersacji w stresie. Stresuje mnie, że może wiedzieć o moich zaręczynach, że może zauwazyć mój stan i moje siniaki. Że może przyjechała w związku z jednym z trzech.
W końcu sie odwraca. Liczę do pięciu i lekko zauważalnie skłaniam głowę na przywitanie. Constantia, co ty na prawdę tu robisz ? .
- Mam nadzieję, że wiesz, że nie mógłbym odmówić - mówię powoli na przywitanie. Wybucha niezręczność, bo zamiast uściskać na powitanie, wyciągnąć rękę, zrobić cokowliek więcej, stoję jedynie w bezpiecznej odległości i patrzę na gościa w przejęciu. - Też cieszy mnie twoja wizyta. Ale nie powiem, że mogłem się jej spodziewać. W tych czasach naukowcy starają się raczej trzymać dalej od wysp - zauważam, mając na myśli szalejącą tu wojnę.
- Smoku już się znudziły czy odkryłaś ich największy sekret? - ciekawi mnie co tu robi, jak mogła porzucić badania o tych niesamowitych stworzaniach. A moze musiała je porzucić? A aetonany były bardziej pod ręką?
Przenoszę spojrzenie na skrzydlatego konia, którego sobie "wybrała". Był to jeszcze młody osobnik, bardzo porywisty, ale miał dumną postawę. Niewątpliwie będzie z niego okaz reprezentacyjny.
- Gary opowiedział ci już gdzie jesteśmy? - pytam, mając na myśli mego pomocnika w stajniach, który pewnie ją tutaj wpuścił.
Drugi dzień listopada przyszedł niespodziewanie. Otworzyłem oczy i ujrzałem nad sobą przerażonego sługę mego ojca, którego sam wcześniej prosiłem o budzenie. Nim jednak skojarzyłem tę twarz z kimkolwiek mi znajomym, wpatrywałem się w jego brązowe oczy i zdawało mi się, że piegi na jego buzi skaczą mi przed oczami. Usta sługi poruszały się i wydobywał się z nich okropnie nieprzyjemny dźwięk. Budzenie. Nienawidzę budzić się w ten sposób. Ale nie było mowy, bym zdołał wstać, gdyby właśnie nie ten sposób. Zorientowałem się, że sługa musiał domagać się mojego powrotu z objęć morfeusza już jakiś czas, bo kiedy w końcu połączyłem kropki i zrozumiałem, kto do mnie co mówi, jego mina przeszła lekką zmianę od przerażenia do ulgi. Pan Carrow wstaje, pan Carrow wstaje - dźwięczy mi nad uchem, kiedy obrażony na zaistniałą sytuację chcę znów zniknąć pod kołdrą.
Cisza. Ja chcę tylko spokoju i ciszy.
Nastała na moment. To mnie zaniepokoiło i jak się okazało - słusznie. Sługa bowiem milczał, bo zajmował się odsłanianiem ciężkich zasłon i wyciąganiem mnie z łóżka w bardzo niecywilizowany sposób. Przeklinałem go jeszcze długo później, ale tak - w końcu jego cel był osiągnięty a ja brałem poranny prysznic. Bo okazuje się, że sługa miał powód by mnie budzić. Sam go poprosiłem, by zadbał o to, bym na pewno nie ominął ważnego spotkania z panną Sallow dziś w stajniach. Umówiłem się z nią przeszło tydzień temu i chyba miałem jakąś wizję jasnowidzką, skoro poprosiłem już wtenczas o budzenie drugiego listopada. Skąd mogłem niby wiedzieć, że... będzie aż tak niezbędna.
To wszystko przez dwa ostatnie dni. Wieczór Nocy Duchów, będący jednocześnie moim wieczorem zaręczynowym, był jednocześnie jednym z najdziwniejszych wieczorów w moim życiu. Okazało się bowiem, że trafiłem na wymarzoną romantyczną kolację z moję kuzynką. Dotąd nie brałem jej pod uwagę, ale jak się okazało, była we mnie wpatrzona jak w obrazek. I chociaż dopiero co zaręczyłem się z panną Burke, to właśnie pannie Nott z większą gorliwością obiecywałem miłość aż po grób. Kolejnego poranka byłem jak uderzony w głowę, prawdę mówiąc sądziłem, że to sprawka miłości, ale po pewnym czasie... zacząłem dochodzić do wniosku, że może ten cały wieczór był... nie na prawdę? Jakby mi się przyśnił. Musiałem się zorientować o co chodzi. Nie mogłem jednak skupić się tylko na tym, bo pod wieczór podczas pracy, mój dzień został ponownie przerwany. Przez pana Halberta Greya, który przyszedł, by mi wymierzyć sprawiedliwość. Prosto w nos.
Kiedy więc stoję przed lustrem, świeży po porannym prysznicu, patrzę na swoją twarz, na której widenieje srogie, fioletowe limo. Nie może być gorzej. Nie dość, że jestem otumaniony kiedy widzę się z panną Sallow po raz pierwszy od kilku lat, to jeszcze mam na twarzy takie coś! Siedzimy ze sługami jakiś czas przy lustrze, ale nawet ich umiejętności nie pomagają. Kazałem zbyć z siebie dwa makijaże, bo przypominałem w nich raczej lady Carrow, niż poważnego Lorda. Calypso, która widziała mnie w tym stanie, zadecydowała, że w limo też nie wyglądam na poważnego i postarała się nałożyć mi odpowiednią ilość pudru i swoich sztuczek z magicznym makijażem.
Niestety, koniec końców, wyglądam jakbym właśnie wrócił z wakacji w Azji Mniejszej, bo moja twarz jest jakby opalona. Nie było czasu na dalsze poprawki, przynajmniej nie było widać blizn (specjalne zaklęcie) i obić (makijaż). Miałem pilnować, by nie zbliżać się do Constantii na bliżej niże dwadzieścia centymetrów, by nie mogła zobaczyć tych sztuczek. To mogłem zagwarantować. Byliśmy wszak profesjonalistami. Dwójką badaczy, którzy spotykają się po latach. A nie stęsknionymi kochankami, ktoórzy zaraz rzuciliby się sobie w objęcia, prawda?
Kiedy szedłem przez stajnię, widzę poruszenie z drugiej strony. Sallow była tam, pomiędzy młodymi wierzchowcami, które czekały na swoją kolej, by wyjść na padok. Idąc w jej kierunku mijałem te, które grzecznie stały w boksach, ale i te, które poruszone były moją obecnością. Z każdym krokiem jej figura zakreślała się wyraźniej. I chociaż na wejściu odrzuciłem od siebie to uczucie, które wzbiera przed spotkaniem z kimś, kto jest - albo był - dla nas ważny, stając za jej plecami, odkryłem że już jest za późno. Teraz uświadamiam sobie, że to spotkanie jest pochopne. Przecież nasza historia była zamknięta, nasze drogi rozeszły się jakiś czas temu. Otwieranie drzwi z przeszłości nie wychodziło mi na dobre. Ale tak, już było za późno, a jedyne co mnie teraz mogło uratować, to jej profesjonalizm i moja nieumiejętność prowadzenia konwersacji w stresie. Stresuje mnie, że może wiedzieć o moich zaręczynach, że może zauwazyć mój stan i moje siniaki. Że może przyjechała w związku z jednym z trzech.
W końcu sie odwraca. Liczę do pięciu i lekko zauważalnie skłaniam głowę na przywitanie. Constantia, co ty na prawdę tu robisz ? .
- Mam nadzieję, że wiesz, że nie mógłbym odmówić - mówię powoli na przywitanie. Wybucha niezręczność, bo zamiast uściskać na powitanie, wyciągnąć rękę, zrobić cokowliek więcej, stoję jedynie w bezpiecznej odległości i patrzę na gościa w przejęciu. - Też cieszy mnie twoja wizyta. Ale nie powiem, że mogłem się jej spodziewać. W tych czasach naukowcy starają się raczej trzymać dalej od wysp - zauważam, mając na myśli szalejącą tu wojnę.
- Smoku już się znudziły czy odkryłaś ich największy sekret? - ciekawi mnie co tu robi, jak mogła porzucić badania o tych niesamowitych stworzaniach. A moze musiała je porzucić? A aetonany były bardziej pod ręką?
Przenoszę spojrzenie na skrzydlatego konia, którego sobie "wybrała". Był to jeszcze młody osobnik, bardzo porywisty, ale miał dumną postawę. Niewątpliwie będzie z niego okaz reprezentacyjny.
- Gary opowiedział ci już gdzie jesteśmy? - pytam, mając na myśli mego pomocnika w stajniach, który pewnie ją tutaj wpuścił.
___Świat dygotał.
___Przestrzeń tknięta pytaniami, na które nie zamierzała odpowiadać — wszystkie treści zatrzymując gdzieś pod nieprzeniknionym spojrzeniem, pozornie niezmąconą taflą jadeitowych zwierciadeł chłonących każde, nawet najdelikatniejsze załamanie światła przeciekającego przez palce, bowiem tak właśnie obserwowała świat; toczony wojennym oddechem smakującym głodem, strachem, terrorem, wreszcie śmiercią, jakiej doświadczyła sama, chociaż tę bitwę, przemilczaną, skrywała głęboko we własnym sercu. Niekiedy zastanawiała się, czy ból posiada granicę, za którą kończyło się wszystko. Myśli uwalniały się od ciężaru, piersią nabierano swobodnego oddechu, ramionom odejmowano bagażu.
___Wszystko rozmyte niczym akwarele na deszczu.
___Pochłonięte przeszłością, zatrzaśnięte w kapsule czasu dokładnie tak, jak historia rozegrana przed kilkoma laty; spektakl, w którym obydwoje odegrali pierwszoplanowe role. Pozostawiony za plecami, dokąd dawno nie powracała, przytłoczona rzeczywistością malowaną każdego kolejnego dnia.
___Zabawne, pomyślała przed tygodniami, tytułując go listownie lordem.
___Był zamkniętym rozdziałem, bo i kobieta, którą niegdyś poznał, skonała bezgłośnie. Chociaż nosiła jej enigmatyczny uśmiech błąkający się w kącikach oczu, wciąż charakterystycznie zagryzała wargę, ilekroć nad czymś myślała, czy wsuwała niesforne kosmyki jasnych włosów za ucho, pozwalając dezaprobacie na milisekundy zamigotać pod taflą tęczówek, niczym nie przypominała młodej, spragnionej przygód dziewczyny, jaka przecięła mu drogę pośród francuskich pejzaży. Zastanowiła się przez długość płytkiego oddechu, czy dostrzegł cokolwiek — jakąkolwiek głęboką bruzdę, zabliźnioną szramę bądź subtelną rysę przecinającą jej niegdyś nieskazitelne (zdawałoby się) oblicze.
___Obydwoje ugięli się pod jarzmem umykającego pospiesznie czasu i chociaż mogłaby zarzucić mężczyznę banalnymi hasłami, jakie wypowiadali ludzie w podobnych okolicznościach, siląc się na przemiłe półsłówka będące dziwnym wymogiem arystokratycznych salonów, posłała mu jedynie delikatny uśmiech. Wydobyty gdzieś zza horyzontu obrysowującego jej kobiece rysy twarzy; zmienili się, tego nie można ukryć. Pozwoliła milczeniu zalegnąć pomiędzy ich napiętymi w niepewności ciałami, byle Ares mógł oswoić się z jej widokiem, ponieważ wciąż pozostawała widmem przeszłości. Duchem, którego prawdopodobnie nie zamierzał kiedykolwiek jeszcze spotkać, jednak przeznaczenie konstruowało nader zawiłe ścieżki, tkało iluzoryczne nicie przez wszystkie miejsce, również te, w których raz się było.
___— Zawsze lubiłam robić na przekór temu, co mówią. Chociaż czarodziejski świat pogrąża się w chaosie, nie mogę zrezygnować z bycia tym, kim jestem — odparła spokojnie na jego słowa. Naturalnie, że nie spodziewał się Jej.
___Mało kto się Jej spodziewał.
___Mogłaby śmiało założyć, iż większość osób zdążyła pogrzebać ją wraz z imieniem oraz nazwiskiem gdzieś pośród skandynawskich krajobrazów, których kontury jeszcze majaczyły pośród wspomnień, mimo iż minęły miesiące od powrotu. Nie była pewna, czy wkrótce zakosztuje spokojnego snu, przeszłość wciąż boleśnie piekła pod powiekami. — Myślę, że smoki nigdy mi się nie znudzą — odpowiedziała miękko, ważąc niezauważalnie słowa. — Niestety świat jest pełen magicznych stworzeń i jeśli chcę poznać przynajmniej połowę z nich, muszę dokonywać trudnych wyborów. Decydować, co zostawiam za plecami, co zamierzam zatrzymać. — Podwójne dno dające się interpretować dowolnie. Dopiero po upływie sekundy zrozumiała, jak okrutnie to zabrzmiało. Możliwe, iż Skandynawia wydarła cząstkę jej dawnej wrażliwości, za co niemożliwe było domaganie się jakichkolwiek przeprosin.
___Constantia lekko uniosła ku górze lewą rękę, zręcznie odsłaniając mlecznobiałą skórę przedramienia, podbródkiem wskazując wciąż widoczny ślad ugryzienia. Blizna niespiesznie bledła, jednak magizoolog nosiła każdą dumnie. — To pamiątka jednego z pierwszych dni. Na szczęście pozostawiona przez jedno ze smocząt, których trucizna wywołuje okrutny ból, ale nie uśmierca. — Była gotowa lekko się roześmiać na pochwałę własnego pecha, jaki sięgnął jej krótko po przybyciu do Norwegii.
___Zatrzymała jednak śmiech na granicy warg, przyglądając się Aresowi, by nieznacznie skinąć mu głową. — Owszem, dość pobieżnie. Powiedział, że tutaj trzymacie młode aetonany będące kilka kroków od przyjęcia jeźdźca na grzbiet. Na ten moment pracujecie z nimi z ziemi, czy jest za wcześnie? — spytała szczerze zaintrygowana.
___Chociaż obcowała z końmi od najmłodszych lat, aetonany — dumne we własnej dostojności, czujnie obserwujące każdą nerwowość, wyczuwające chwiejność ludzkich emocji — uchodziły za perłę rodu Carrow, stąd nie widywała ich nader często. Opuszkami palców ponownie pociągnęła wzdłuż wyciągniętego ku sobie pyska, czując łagodność wyzierającą także ze spojrzenia; milczącego, lecz uważnego.
___— Skandynawia także słynie ze skrzydlatych koni — tam pierwszy raz widziałam oraz dosiadałam graniana. Są niezwykle szybkie, podobno potrafią prześcignąć nawet wiatr, jeśli wystarczająco popuści się cugle. — Przeniosła zaciekawione spojrzenie ponownie na towarzyszącego lorda. — A co takiego ty możesz mi opowiedzieć, Aresie? — spytała swobodnie, wyczuwając podświadomie ciężar pióra oraz skórzanego notesu wepchniętych w kieszeń otulającego ramiona płaszcza.
___Wciąż nie miała pewności, czym to spotkanie było, czy mężczyzna udzieli jakichkolwiek odpowiedzi, pozwalając jej kontynuować prace nad obszerną publikacją, której zamierzała poświęcić nadchodzące miesiące, czy może postanowi zawrócić, cofnąć się o kilka kroków, pociągnąć wraz ze sobą myśli kłębiącego się pod sklepieniem czaszki. Nie musiała bowiem czytać w ludzkich głowach, by wiedzieć — jego emocje są namacalne, kryją się w kącikach oczu, drgnięciu uśmiechu. Pytanie brzmiało, dokąd zmierzają.
___Przestrzeń tknięta pytaniami, na które nie zamierzała odpowiadać — wszystkie treści zatrzymując gdzieś pod nieprzeniknionym spojrzeniem, pozornie niezmąconą taflą jadeitowych zwierciadeł chłonących każde, nawet najdelikatniejsze załamanie światła przeciekającego przez palce, bowiem tak właśnie obserwowała świat; toczony wojennym oddechem smakującym głodem, strachem, terrorem, wreszcie śmiercią, jakiej doświadczyła sama, chociaż tę bitwę, przemilczaną, skrywała głęboko we własnym sercu. Niekiedy zastanawiała się, czy ból posiada granicę, za którą kończyło się wszystko. Myśli uwalniały się od ciężaru, piersią nabierano swobodnego oddechu, ramionom odejmowano bagażu.
___Wszystko rozmyte niczym akwarele na deszczu.
___Pochłonięte przeszłością, zatrzaśnięte w kapsule czasu dokładnie tak, jak historia rozegrana przed kilkoma laty; spektakl, w którym obydwoje odegrali pierwszoplanowe role. Pozostawiony za plecami, dokąd dawno nie powracała, przytłoczona rzeczywistością malowaną każdego kolejnego dnia.
___Zabawne, pomyślała przed tygodniami, tytułując go listownie lordem.
___Był zamkniętym rozdziałem, bo i kobieta, którą niegdyś poznał, skonała bezgłośnie. Chociaż nosiła jej enigmatyczny uśmiech błąkający się w kącikach oczu, wciąż charakterystycznie zagryzała wargę, ilekroć nad czymś myślała, czy wsuwała niesforne kosmyki jasnych włosów za ucho, pozwalając dezaprobacie na milisekundy zamigotać pod taflą tęczówek, niczym nie przypominała młodej, spragnionej przygód dziewczyny, jaka przecięła mu drogę pośród francuskich pejzaży. Zastanowiła się przez długość płytkiego oddechu, czy dostrzegł cokolwiek — jakąkolwiek głęboką bruzdę, zabliźnioną szramę bądź subtelną rysę przecinającą jej niegdyś nieskazitelne (zdawałoby się) oblicze.
___Obydwoje ugięli się pod jarzmem umykającego pospiesznie czasu i chociaż mogłaby zarzucić mężczyznę banalnymi hasłami, jakie wypowiadali ludzie w podobnych okolicznościach, siląc się na przemiłe półsłówka będące dziwnym wymogiem arystokratycznych salonów, posłała mu jedynie delikatny uśmiech. Wydobyty gdzieś zza horyzontu obrysowującego jej kobiece rysy twarzy; zmienili się, tego nie można ukryć. Pozwoliła milczeniu zalegnąć pomiędzy ich napiętymi w niepewności ciałami, byle Ares mógł oswoić się z jej widokiem, ponieważ wciąż pozostawała widmem przeszłości. Duchem, którego prawdopodobnie nie zamierzał kiedykolwiek jeszcze spotkać, jednak przeznaczenie konstruowało nader zawiłe ścieżki, tkało iluzoryczne nicie przez wszystkie miejsce, również te, w których raz się było.
___— Zawsze lubiłam robić na przekór temu, co mówią. Chociaż czarodziejski świat pogrąża się w chaosie, nie mogę zrezygnować z bycia tym, kim jestem — odparła spokojnie na jego słowa. Naturalnie, że nie spodziewał się Jej.
___Mało kto się Jej spodziewał.
___Mogłaby śmiało założyć, iż większość osób zdążyła pogrzebać ją wraz z imieniem oraz nazwiskiem gdzieś pośród skandynawskich krajobrazów, których kontury jeszcze majaczyły pośród wspomnień, mimo iż minęły miesiące od powrotu. Nie była pewna, czy wkrótce zakosztuje spokojnego snu, przeszłość wciąż boleśnie piekła pod powiekami. — Myślę, że smoki nigdy mi się nie znudzą — odpowiedziała miękko, ważąc niezauważalnie słowa. — Niestety świat jest pełen magicznych stworzeń i jeśli chcę poznać przynajmniej połowę z nich, muszę dokonywać trudnych wyborów. Decydować, co zostawiam za plecami, co zamierzam zatrzymać. — Podwójne dno dające się interpretować dowolnie. Dopiero po upływie sekundy zrozumiała, jak okrutnie to zabrzmiało. Możliwe, iż Skandynawia wydarła cząstkę jej dawnej wrażliwości, za co niemożliwe było domaganie się jakichkolwiek przeprosin.
___Constantia lekko uniosła ku górze lewą rękę, zręcznie odsłaniając mlecznobiałą skórę przedramienia, podbródkiem wskazując wciąż widoczny ślad ugryzienia. Blizna niespiesznie bledła, jednak magizoolog nosiła każdą dumnie. — To pamiątka jednego z pierwszych dni. Na szczęście pozostawiona przez jedno ze smocząt, których trucizna wywołuje okrutny ból, ale nie uśmierca. — Była gotowa lekko się roześmiać na pochwałę własnego pecha, jaki sięgnął jej krótko po przybyciu do Norwegii.
___Zatrzymała jednak śmiech na granicy warg, przyglądając się Aresowi, by nieznacznie skinąć mu głową. — Owszem, dość pobieżnie. Powiedział, że tutaj trzymacie młode aetonany będące kilka kroków od przyjęcia jeźdźca na grzbiet. Na ten moment pracujecie z nimi z ziemi, czy jest za wcześnie? — spytała szczerze zaintrygowana.
___Chociaż obcowała z końmi od najmłodszych lat, aetonany — dumne we własnej dostojności, czujnie obserwujące każdą nerwowość, wyczuwające chwiejność ludzkich emocji — uchodziły za perłę rodu Carrow, stąd nie widywała ich nader często. Opuszkami palców ponownie pociągnęła wzdłuż wyciągniętego ku sobie pyska, czując łagodność wyzierającą także ze spojrzenia; milczącego, lecz uważnego.
___— Skandynawia także słynie ze skrzydlatych koni — tam pierwszy raz widziałam oraz dosiadałam graniana. Są niezwykle szybkie, podobno potrafią prześcignąć nawet wiatr, jeśli wystarczająco popuści się cugle. — Przeniosła zaciekawione spojrzenie ponownie na towarzyszącego lorda. — A co takiego ty możesz mi opowiedzieć, Aresie? — spytała swobodnie, wyczuwając podświadomie ciężar pióra oraz skórzanego notesu wepchniętych w kieszeń otulającego ramiona płaszcza.
___Wciąż nie miała pewności, czym to spotkanie było, czy mężczyzna udzieli jakichkolwiek odpowiedzi, pozwalając jej kontynuować prace nad obszerną publikacją, której zamierzała poświęcić nadchodzące miesiące, czy może postanowi zawrócić, cofnąć się o kilka kroków, pociągnąć wraz ze sobą myśli kłębiącego się pod sklepieniem czaszki. Nie musiała bowiem czytać w ludzkich głowach, by wiedzieć — jego emocje są namacalne, kryją się w kącikach oczu, drgnięciu uśmiechu. Pytanie brzmiało, dokąd zmierzają.
— fire walk with me —
• These violent delights have violent ends •
Constantia Sallow
Zawód : ambitna magizoolog kolekcjonująca słowa w książkach oraz naukowych artykułach.
Wiek : lat 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
We build castles with our fears and sleep in them like kings and queens.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
smród i bawola robota
3 września
Nie przepadałam za zdecydowaną większością zwierząt, wyłączając z tego pchlaki, które wymagały wymordowania. Czy wilkołaki w ogóle można było uznać za zwierzęta, gdy w swojej prymitywnej formie, bliżej im było do śmierdzącego, nieludzkiego potwora? Może nie pałałam miłością do aetonanów, które co rusz mijałam, ale wstyd mi było przyrównywać nawet je do czegoś takiego. Widziałam raz wilkołaka, cholerne, przebrzydłe, zapchlone gówno.
Macnair, kolejny Macnair, kolejny, przed którym kryłam nazwisko, był dobrym znajomym. W dniu, gdy poznałam jego nazwisko, trochę gorszym, bo słonawy smak skóry odbił mi się czkawką na myśl o współdzielonym nazwisku. Przypadek, kurwa, przypadek. Mitch natomiast poznał Zabini, nawet chyba coś szepnął, że pewnie jestem siostrą jakiegoś tam typa, ale resztki myśli wyparowały wraz z kolejnym pociągnięciem nosem. Byłam głodna, ale resztki rozsądku nakazały mi kupić chleb, nie pył, więc po merlinowemu zjadłam przed pracą cokolwiek. Pierwsze zlecenie od miesiąca, może napisze Crouchowi dobrą nowinę. Jako jedyny, po ujrzeniu takiego tytułu listu, nie pomyśli o bękarcie. To w sumie nie byłby głupi pomysł, oprócz tego, że bardziej od dzieci nie potrafiłabym znieść jego twarzy znajdującej się gdzieś indziej, niż w zagłębieniu szyi czy ud. Lubiłam, gdy mówił, ale wolałam z nim milczeć. Przynajmniej teraz, gdy wstyd dobierał mi się do trzewi a badania stały w miejscu. Obudziłam się z letargu ledwie podmuchem końskiego oddechu, ciepłym spleceniem wierzchu dłoni z wibrysami, co spotęgowało nagłą reakcję i odskoczenie.
Dobra, skup się.
No dach. Wyglądał na solidną konstrukcję, wzmocnienia musiały puścić, ponoć podlewało te ich aetonany i pewnie lalusiom się mokro robiło w siodle. Nie powinnam może kpić, pieniądz to pieniądz, ale patrząc na te gestykulacje, wydumanie, pseudointeligencję, wymioty podnosiły mi się wprost to gardło. Każdy zapach, każdy gest, każdy strój; chodząca kpina z człowieczeństwa, wyartykułowane wywyższanie się nader jestestwa tak prozaiczne, jak moje.
Nienawidziłam spódnic, ale do ich wysokości lordostwa nie wypadało nosić ekstrawagancji.
Merlinie, jak tu śmierdzi.
— Panie...Lordzie. Poprawa tego stropu nie będzie szczególnie problematyczna, możemy także pomyśleć o zaklęciu polepszającym akustykę... — wspięłam się na wyżyny kindersztuby, w błękicie spojrzenia skryłam jednak oschłość, którą minimalizowałam poruszaniem się, aby pokazać dokładne fragmenty do naprawy. Kolejne źdźbła wbijały mi się w kostki, narzucony na ramiona płaszcz tylko potęgował to wrażenie swoim szelestem. Moją uwagę skupiło jednak nietypowe zbicie stropu, zastosowane bale wyglądały na wzmocnione czymś wewnątrz, czyżby pamiętały czasy drewnianych zakładek? Brązowe fale spłynęły po ramionach, mężczyźni kończyli dywagować o wypłacie — mojej wypłacie, może wreszcie zapłacę czynsz z własnej kieszeni — a wraz z pożegnaniem lorda, któremu odwzajemniłam kiwnięciem głową (nie rozumiem jego dziwnego oburzenia w oczach) machnęłam głową do Macnaira, wskazując jednocześnie na wzmocnienie sufitu, jednocześnie opierając się ramieniem o boks jakiegoś zbożojada.
— Solidna robota, musiało nieźle przywalić.
Larissa Macnair
Zawód : konstruktorka, przyszła naukowczyni
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
all the hate coming out from a generation
who got everything and nothing, guided by temptation
are you killing for yourself or killing for your saviour?
who got everything and nothing, guided by temptation
are you killing for yourself or killing for your saviour?
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16
CZARNA MAGIA : 8
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Uszkodzenia zdecydowanie nie były tak poważne jak było to opisane w liście. Nie wiedziałem czy lord naprawdę tak bardzo się nie znał czy po prostu chciał dodać dramaturgii swojemu listowi. Szczerze mówiąc dla mnie wystarczyła wzmianka o sowitej zapłacie, w końcu nie pracowałem za bardzo, a skoro zatrudniał lord, wiedziałem, że mogę spokojnie wytargować wysoką cenę. Zwłaszcza, że chodziło o stajnie aetonanów, które dla rodu Carrow były największymi skarbami.
To był pierwszy raz kiedy w ogóle miałem do czynienia z tymi zwierzętami. Były wielkie, z pewnością mogłby bez problemu stratować człowieka, chociaż teraz kiedy się na nie patrzyło nie wydawało się by stanowiły jakiekolwiek zagrożenie. W każdym razie naszym zadaniem było poprawienie ich warunków życiowych. Cóż za hipokryzja. Ludzie nie mieli domu nad głową, nie mieli co wsadzić do ust, kiedy te zwierzaki mieszkały niczym królowie. Zachowałem jednak te przemyślenia dla siebie, chociaż nie wykluczałem, że po wszystkim podzielę się z nimi z moja dzisiejszą towarzyszką.
Nie znaliśmy się od dzisiaj. W zasadzie to już sam do końca nie pamiętałem kiedy dokładnie się poznaliśmy, wiedziałem, że kilka lat temu, za granicą...w jakimś barze. Potem już poleciało i w sumie sam przed sobą musiałem się przyznać, że wcale nie żałowałem. Co prawda skończyło się, ale mimo wszystko łączyła nas zawodowa więź i gdzieś tam dało się wyczuć ciśnienie, ale jeśli faktycznie takowe istniało, pozostawało jedynie w naszych głowach i ciałach.
Kiedy jego lordowska mość wygłaszał swój monolog, który niekoniecznie mnie interesował, ja, po pretekstem obejrzenia uszkodzeń, na spokojnie, ale nie nachalnie obserwowałem Larisse. Przejechałem wzrokiem po jej twarzy, na moment zatrzymują spojrzenie na ustach, których smak tak dobrze znałem, potem przesunąłem się na szyję, której miękkość cały czas pamiętałem. Mimowolnie uśmiechnąłem się lekko sam do siebie kiedy spojrzenie padło na dłonie. Wbrew charakterowi ich właścicielki ich dotyk potrafił być delikatny, a paznokcie zbite w skórę dawały więcej przyjemności niż bólu.
- Ile to będzie kosztowało? - z zamyślenia wyrwał mnie głos mężczyzny.
Zamrugałem kilka razy odganiając przyjemne obrazy, które akurat krążyły po moich myślach. Spojrzałem na niego, po czym zacząłem robić szybkie wyliczenia. Teraz by mi się przydała, ale ona postanowiła jednak włazić po belkach. Nie żebym narzekał na widoki, które obserwowałem ponad ramieniem lorda, niecodziennym widokiem była panna Zabini w spódnicy. Po kilku minutach podałem facetowi kosztorys napraw i nasze wynagrodzenia. Nie hamowałem się, jeśli chcieli żeby ich zwierzaki miały jak w niebie to niech się sypną knutem. Nie specjalnie mnie zdziwiło kiedy ten przytaknął na cenę bez wahania.
- Przygotuje umowę i po dokładnych oględzinach ją do pana wyślę i zaczniemy. - odparłem po tym jak uścisnęliśmy sobie dłonie, a kiedy wyszedł skupiłem już całą swoją uwagę na towarzyszce.
Zerknąłem w stronę dziury w dachu i pokiwałem głową, lekko marszcząc nos.
- Ano konkretnie przywaliło… - pokiwałem głową wsadzając ręce do kieszeni – Ale wygląda to lepiej niż było opisane. Po liście myślałem, że zastaniemy tu kupę popiołu, a jedyne co zastaliśmy to osranego po same pachy lorda... - wzruszyłem lekko ramionami z rozbawieniem – Szybka robota...za porządne pieniądze. - cwany uśmiech zabłądził na moje usta kiedy wymieniłem z nią spojrzenia.
To był pierwszy raz kiedy w ogóle miałem do czynienia z tymi zwierzętami. Były wielkie, z pewnością mogłby bez problemu stratować człowieka, chociaż teraz kiedy się na nie patrzyło nie wydawało się by stanowiły jakiekolwiek zagrożenie. W każdym razie naszym zadaniem było poprawienie ich warunków życiowych. Cóż za hipokryzja. Ludzie nie mieli domu nad głową, nie mieli co wsadzić do ust, kiedy te zwierzaki mieszkały niczym królowie. Zachowałem jednak te przemyślenia dla siebie, chociaż nie wykluczałem, że po wszystkim podzielę się z nimi z moja dzisiejszą towarzyszką.
Nie znaliśmy się od dzisiaj. W zasadzie to już sam do końca nie pamiętałem kiedy dokładnie się poznaliśmy, wiedziałem, że kilka lat temu, za granicą...w jakimś barze. Potem już poleciało i w sumie sam przed sobą musiałem się przyznać, że wcale nie żałowałem. Co prawda skończyło się, ale mimo wszystko łączyła nas zawodowa więź i gdzieś tam dało się wyczuć ciśnienie, ale jeśli faktycznie takowe istniało, pozostawało jedynie w naszych głowach i ciałach.
Kiedy jego lordowska mość wygłaszał swój monolog, który niekoniecznie mnie interesował, ja, po pretekstem obejrzenia uszkodzeń, na spokojnie, ale nie nachalnie obserwowałem Larisse. Przejechałem wzrokiem po jej twarzy, na moment zatrzymują spojrzenie na ustach, których smak tak dobrze znałem, potem przesunąłem się na szyję, której miękkość cały czas pamiętałem. Mimowolnie uśmiechnąłem się lekko sam do siebie kiedy spojrzenie padło na dłonie. Wbrew charakterowi ich właścicielki ich dotyk potrafił być delikatny, a paznokcie zbite w skórę dawały więcej przyjemności niż bólu.
- Ile to będzie kosztowało? - z zamyślenia wyrwał mnie głos mężczyzny.
Zamrugałem kilka razy odganiając przyjemne obrazy, które akurat krążyły po moich myślach. Spojrzałem na niego, po czym zacząłem robić szybkie wyliczenia. Teraz by mi się przydała, ale ona postanowiła jednak włazić po belkach. Nie żebym narzekał na widoki, które obserwowałem ponad ramieniem lorda, niecodziennym widokiem była panna Zabini w spódnicy. Po kilku minutach podałem facetowi kosztorys napraw i nasze wynagrodzenia. Nie hamowałem się, jeśli chcieli żeby ich zwierzaki miały jak w niebie to niech się sypną knutem. Nie specjalnie mnie zdziwiło kiedy ten przytaknął na cenę bez wahania.
- Przygotuje umowę i po dokładnych oględzinach ją do pana wyślę i zaczniemy. - odparłem po tym jak uścisnęliśmy sobie dłonie, a kiedy wyszedł skupiłem już całą swoją uwagę na towarzyszce.
Zerknąłem w stronę dziury w dachu i pokiwałem głową, lekko marszcząc nos.
- Ano konkretnie przywaliło… - pokiwałem głową wsadzając ręce do kieszeni – Ale wygląda to lepiej niż było opisane. Po liście myślałem, że zastaniemy tu kupę popiołu, a jedyne co zastaliśmy to osranego po same pachy lorda... - wzruszyłem lekko ramionami z rozbawieniem – Szybka robota...za porządne pieniądze. - cwany uśmiech zabłądził na moje usta kiedy wymieniłem z nią spojrzenia.
Mitch Macnair
Zawód : Twórca magicznych budowli
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Czasem nie da się czegoś poskładać, trzeba wtedy sprzątnąć odłamki i zacząć budować od nowa.
OPCM : 5 +6
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 15 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Uchodziłam, zdawać by się mogło, za prostaczkę. Pieniądze wnosiły w ludzkie umysły poczucie wyższości, śmiali odrzekali, że szła przed nimi krew, ale takie pierdolenie chowałam głęboko pomiędzy baśnie, których nigdy specjalnie nie słuchałam. Pieniądze to spryt i upór, choć pierwszego wydawać by się mogło, że miałam całkiem sporo, to drugi odchodził w zapomnienie. Wśród wad upatrywałam ambicje; wszystko, co robiłam, przychodziło mi z łatwością, nie potrzebowałam do tego nadto werwy czy wewnętrznej walki. Pracowitość była drugorzędna — jeśli już na coś się zaparłam to przede wszystkim dlatego, że świat winien ujrzeć moją prawdziwą wartość, prawdziwą nieomylność. W tym pojęciu świata było jednak coś więcej niż ludzie, byłam ja, ja i mój świat, bo opinia innych niezbyt mnie interesowała.
Mitch miał to, czego mi brakowało. Zmysł, swoistą żyłkę do ogarniania interesów. Cholera, po prostu mu się chciało — a mi tak bardzo nie, że niekiedy tylko świąd po plecach przypominał mi o niezapomniany kręgu życia. Pył, ja, wena, pył. Karmiłam potwora wewnątrz siebie, niekiedy uciekał spomiędzy moich palców i poddawał tchnienie płuc we własne władanie, a wtedy wracałam jak zbity pies do niego; tego, który dawał mi szansę na łatwe pieniądze, ewidentnie zauważając w nań łatwiejszą drogę niż własny zapierdol.
Słusznie, cóż więcej rzec.
— Wiesz, co łączy intelekt arystokraty i dziurawy dach? Oba nie spełniają swojej funkcji. — Nie musiałam odpowiadać. Ogiej obok i arystokrata - obaj mają większe przyrodzenia niż mózgi, to mógł sobie bez problemu dopowiedzieć. Nie spodziewałam się dramaturgii, ale w budowlance rzadko kiedy dawałam się zaskoczyć. Siła nośna, jej element magiczny, był tym, co zaskakiwało. Wszystko poza tym było ledwie niesnaską, dziecinną zagwostką do rozwiązania.
— Uszczelnienie tu — wskazałam dłonią na konkretną dziurę nad naszymi głowami — a dla picu weźmie się jakieś wzmocnienie. — Smród dobierał mi się do nosa, konie cuchnęły z kilometra, stajnia była gorszym miejscem niż obora, bo krowa, chociaż da mleko, a koń sra, żre i konine też taką sobie daje. Włoska tłusta, a Anglii wysuszona. Dawno temu, za lepszych czasów, matka czasami załatwiała takie lepsze mięsa, ale te czasy minęły bezpowrotnie.
Zerknąwszy jeszcze raz na mężczyznę obok, przesunęłam spojrzeniem po obrysie twarzy, krótko kontemplując wszystkie cholerne nieścisłości i niedopowiedzenia, które kryły się w naszej relacji. Nie byłam sentymentalna, emocjonalność cofnęła mi się wraz z mlekiem na ramię matki po karmieniu piersią — ale nadal było coś gryzącego, drażniąco interesującego w sposobie naszego poznania. Coś, co przyciągnęło mnie i kazało zostać, niczym błądzącemu szczeniakowi. Co powinniśmy wiedzieć? Kim byłeś, Mitch?
— A co mówił o tych drzwiach? Bo w liście wspomniał jeszcze o nich.
Mitch miał to, czego mi brakowało. Zmysł, swoistą żyłkę do ogarniania interesów. Cholera, po prostu mu się chciało — a mi tak bardzo nie, że niekiedy tylko świąd po plecach przypominał mi o niezapomniany kręgu życia. Pył, ja, wena, pył. Karmiłam potwora wewnątrz siebie, niekiedy uciekał spomiędzy moich palców i poddawał tchnienie płuc we własne władanie, a wtedy wracałam jak zbity pies do niego; tego, który dawał mi szansę na łatwe pieniądze, ewidentnie zauważając w nań łatwiejszą drogę niż własny zapierdol.
Słusznie, cóż więcej rzec.
— Wiesz, co łączy intelekt arystokraty i dziurawy dach? Oba nie spełniają swojej funkcji. — Nie musiałam odpowiadać. Ogiej obok i arystokrata - obaj mają większe przyrodzenia niż mózgi, to mógł sobie bez problemu dopowiedzieć. Nie spodziewałam się dramaturgii, ale w budowlance rzadko kiedy dawałam się zaskoczyć. Siła nośna, jej element magiczny, był tym, co zaskakiwało. Wszystko poza tym było ledwie niesnaską, dziecinną zagwostką do rozwiązania.
— Uszczelnienie tu — wskazałam dłonią na konkretną dziurę nad naszymi głowami — a dla picu weźmie się jakieś wzmocnienie. — Smród dobierał mi się do nosa, konie cuchnęły z kilometra, stajnia była gorszym miejscem niż obora, bo krowa, chociaż da mleko, a koń sra, żre i konine też taką sobie daje. Włoska tłusta, a Anglii wysuszona. Dawno temu, za lepszych czasów, matka czasami załatwiała takie lepsze mięsa, ale te czasy minęły bezpowrotnie.
Zerknąwszy jeszcze raz na mężczyznę obok, przesunęłam spojrzeniem po obrysie twarzy, krótko kontemplując wszystkie cholerne nieścisłości i niedopowiedzenia, które kryły się w naszej relacji. Nie byłam sentymentalna, emocjonalność cofnęła mi się wraz z mlekiem na ramię matki po karmieniu piersią — ale nadal było coś gryzącego, drażniąco interesującego w sposobie naszego poznania. Coś, co przyciągnęło mnie i kazało zostać, niczym błądzącemu szczeniakowi. Co powinniśmy wiedzieć? Kim byłeś, Mitch?
— A co mówił o tych drzwiach? Bo w liście wspomniał jeszcze o nich.
Larissa Macnair
Zawód : konstruktorka, przyszła naukowczyni
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
all the hate coming out from a generation
who got everything and nothing, guided by temptation
are you killing for yourself or killing for your saviour?
who got everything and nothing, guided by temptation
are you killing for yourself or killing for your saviour?
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16
CZARNA MAGIA : 8
ZWINNOŚĆ : 7
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Mimowolnie uśmiechnąłem się pod nosem na jej słowa. Nie musiała mówić nic więcej, doskonale wiedziałem co ma na myśli. Ale czy się z nią zgadzałem? No cóż, pewnie miała rację w niektórych przypadkach. Zdążyłem już zauważyć, że często za dużymi pieniądzmi i tytułami idzie rozdmuchane ego. Chyba każdy arystokrata uważał, że należy mu się szacunek z samego faktu urodzenia w arystokratycznej rodzinie, ale nie zawsze szła za tym inteligencja i rozsądek. Taka trochę zasada, że masz mnie szanować, bo tak. No wybacz kolego, to tak nie działa. Chcesz szacunku? Zapracuj na niego, pokaż, że masz coś pod tą kopułą i sam jestes w stanie cos zrobić.
Czy miałem szacunek do gościa, który nas zatrudniał? Ni knuta. Czy płacił wystarczająco dużo bym udawał ten szacunek? Ależ oczywiście! Dlatego dopóki nie opuścił stajni miałem do twarzy przyklejony najbardziej przekonujący usmiech na jaki mnie było stać.
- No cóż ja ci mogę powiedzieć? - wzruszyłem ramionami, po czym rozejrzałem się w około - Nie wygląda to najgorzej, słuchaj im więcej czegoś wymyślnego dodamy do całej konstrukcji, tym koszta będą większe. - puściłem jej oczko, po czym sięgnąłem do torby po notatnik i zacząłem na spokojnie zapisywać wszystko co widziałem.
Zawsze tak robiłem, pomagało mi to potem w przygotowaniu całego planu obudowy. Takie zapiski bardzo ułatwiały sprawę, jednocześnie pozwalały na spędzenie mniej czasu na tym etapie pracy i spożytkowanie go na inne, ważniejsze rzeczy. Zwłaszcza, że od czasów katastrofy w żadnym wypadku nie mogłem narzekać na brak pracy. Codziennie było coś do zrobienia, czy to na terenie Suffolk czy w innych miejscach, gdzie zostałem poproszony o wsparcie.
- Ale pomysł z poprawą akustyki nie jest glupi. Im bardziej zadowolone zwierzęta, tym bardziej zadowolony właściciel, a co za tym idzie, tym większe wynagrodzenie. - pokiwałem głową z lekkim uśmiechem - Może nie znam zbyt wielu lordów, w zasadzie to chyba żadnego, ale jak każdy z nich jest tak chętny do rzucania knutem na naprawy, to chyba powinienem zmienić docelową klientelę. - mimowolnie zaśmiałem się cicho pod nosem, a czując nieprzyjemny powiew przy uchu cofnąłem się kilka kroków- Na Merlina, ale z ciebie bydlę... - mruknalem patrząc na skrzydlatego konia stojącego w boksie przy którym akurat sam się zatrzymałem.
Zwierzę przyglądało mi się z czymś na wzór zaciekawienia. Chyba nie za często przebywali tu inni ludzie niż pracownicy stajni czy ich właściciele. Wychodziło na to, że zarówno jak one dla mnie tak i ja dla nich byłem czymś na wzór rozrywki.
- Drzwi? A no tak coś tam było na temat drzwi. - pokiwałem głową na nowo wracając do Larissy, jednocześnie wyciągając z pomiędzy stron notatnika wcześniej wspomniany list - Eeee...chcieli uszczelnić je na wypadek silnych wiatrów i deszczu, ale z tego co rozumiem chodzi przede wszystkim o dźwięki. Wiesz, żeby się nie posrały bardziej niż ustawa przewiduje. - przewróciłem oczyma z lekkim rozbawieniem wymalowanym na twarzy.
Czy miałem szacunek do gościa, który nas zatrudniał? Ni knuta. Czy płacił wystarczająco dużo bym udawał ten szacunek? Ależ oczywiście! Dlatego dopóki nie opuścił stajni miałem do twarzy przyklejony najbardziej przekonujący usmiech na jaki mnie było stać.
- No cóż ja ci mogę powiedzieć? - wzruszyłem ramionami, po czym rozejrzałem się w około - Nie wygląda to najgorzej, słuchaj im więcej czegoś wymyślnego dodamy do całej konstrukcji, tym koszta będą większe. - puściłem jej oczko, po czym sięgnąłem do torby po notatnik i zacząłem na spokojnie zapisywać wszystko co widziałem.
Zawsze tak robiłem, pomagało mi to potem w przygotowaniu całego planu obudowy. Takie zapiski bardzo ułatwiały sprawę, jednocześnie pozwalały na spędzenie mniej czasu na tym etapie pracy i spożytkowanie go na inne, ważniejsze rzeczy. Zwłaszcza, że od czasów katastrofy w żadnym wypadku nie mogłem narzekać na brak pracy. Codziennie było coś do zrobienia, czy to na terenie Suffolk czy w innych miejscach, gdzie zostałem poproszony o wsparcie.
- Ale pomysł z poprawą akustyki nie jest glupi. Im bardziej zadowolone zwierzęta, tym bardziej zadowolony właściciel, a co za tym idzie, tym większe wynagrodzenie. - pokiwałem głową z lekkim uśmiechem - Może nie znam zbyt wielu lordów, w zasadzie to chyba żadnego, ale jak każdy z nich jest tak chętny do rzucania knutem na naprawy, to chyba powinienem zmienić docelową klientelę. - mimowolnie zaśmiałem się cicho pod nosem, a czując nieprzyjemny powiew przy uchu cofnąłem się kilka kroków- Na Merlina, ale z ciebie bydlę... - mruknalem patrząc na skrzydlatego konia stojącego w boksie przy którym akurat sam się zatrzymałem.
Zwierzę przyglądało mi się z czymś na wzór zaciekawienia. Chyba nie za często przebywali tu inni ludzie niż pracownicy stajni czy ich właściciele. Wychodziło na to, że zarówno jak one dla mnie tak i ja dla nich byłem czymś na wzór rozrywki.
- Drzwi? A no tak coś tam było na temat drzwi. - pokiwałem głową na nowo wracając do Larissy, jednocześnie wyciągając z pomiędzy stron notatnika wcześniej wspomniany list - Eeee...chcieli uszczelnić je na wypadek silnych wiatrów i deszczu, ale z tego co rozumiem chodzi przede wszystkim o dźwięki. Wiesz, żeby się nie posrały bardziej niż ustawa przewiduje. - przewróciłem oczyma z lekkim rozbawieniem wymalowanym na twarzy.
Mitch Macnair
Zawód : Twórca magicznych budowli
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Czasem nie da się czegoś poskładać, trzeba wtedy sprzątnąć odłamki i zacząć budować od nowa.
OPCM : 5 +6
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 15 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
Stajnie Carrowów
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Yorkshire