Herbarium
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Herbarium
Niewielkich rozmiarów pokoik, który nie służy ani do spania, ani do gotowania w nim obiadów. Jego główną powierzchnię stanowią półki zrobione ze starych desek i wszelkiej maści szafki, gdzie można schować wszystkie zielarskie narzędzia i postawić na nich kolejne doniczki z roślinami. Znajdziemy tam również kilka kolorowych konewek, a okna przesłonione są starą, stalowoszarą kotarą.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Mimo jego słów, wcale nie wyglądała na przekonaną. I prawdopodobnie nie będzie nigdy do końca stuprocentowo przekonana o tym, że zrobiła wtedy dobrze. Wcale nie zachowała się jak gryfon. Bardziej jak kurczak. Albo tchórzliwy ślizgon. Taką wersję wbiła sobie do głowy i zapewne długo będzie jeszcze się jej trzymać. Pewnie nawet jeszcze długo po tym, jak lodziarnia zostanie już odbudowana. Nie odezwała się już jednak na ten temat, nie chciała się w końcu z Joey'em kłócić. Nie tego z resztą teraz potrzebowała.
Wiedziała, że w całej tej tragedii jednak istniało światełko nadziei. Tą iskierką byli właśnie jej przyjaciele. Przecież Bercik już wołał coś o sprzedaży łakoci, aby zebrać pieniądze na odbudowę lodziarni. Nawet w Proroku pisali o jakiejś zbiórce, więc to nie tak, że zostali całkiem na lodzie. Z resztą, rodzeństwo posiadało jakieś oszczędności. Niezbyt duże, ale trochę galeonów mieli. No i Bertie pozwolił im zostać w swoim domu tak długo, jak będzie trzeba. Domyślała się też, że Joey będzie pierwszym, który wyrwie się do pomocy przy odbudowie. Ale jednak pogodzenie się z rzeczywistością, z tym, że nie będzie mogła jutro po prostu pójść i sprzedawać lodów, było dla niej dość trudne. Odebrano jej kawałek normalności, jej dzieło, jej miejsce. Wtulała się w Joey'a, słuchając jego uspokajających słów i próbując jakoś zapanować nad swoją histerią. Miał wiele racji - w jej przeszłości było pełno zdarzeń, które, choć początkowo wydawały się tragediami, z czasem przyniosły jej jakąś korzyść lub choćby naukę. Nie umiała jednak dziś dostrzec choćby jednej pozytywnej rzeczy, która wynikałaby ze zniszczenia lodziarni.
Pociągnęła nosem jeszcze kilka razy, ale wciąż trwała w uścisku Joey'a. Nie chciała mówić tego głośno, ale wierzyła, że mogłoby być gorzej. Zawsze mogłoby być gorzej. Chyba powinna się cieszyć z faktu, że jednak nie spotkało ich nic bardziej makabrycznego. Nie zamierzała jednak mówić tego na głos. Tak na wszelki wypadek, by nie zapeszyć.
- Przepraszam - mruknęła, ocierając policzki rękawem i w końcu się od niego odsuwając. Przepraszała chyba bardziej za tę histerię, niż za to, że pomoczyła mu ubranie. I tak był cały przemoczony, bo śnieg i lód, który na nim osiadł, już prawie całkiem odpuścił. Powinna chyba zaproponować mu, żeby się przebrał i napił gorącej herbaty, inaczej jeszcze złapie przeziębienie. - Przepraszam, że musiałeś lecieć taki kawał. - odezwała się jeszcze. Byłmu ogromnie wdzięczna, za obecność i za te słowa pociechy. Znaczyły dla niej bardzo wiele, nawet jeśli w tym momencie nie potrafiła docenić ich w stu procentach.
Wiedziała, że w całej tej tragedii jednak istniało światełko nadziei. Tą iskierką byli właśnie jej przyjaciele. Przecież Bercik już wołał coś o sprzedaży łakoci, aby zebrać pieniądze na odbudowę lodziarni. Nawet w Proroku pisali o jakiejś zbiórce, więc to nie tak, że zostali całkiem na lodzie. Z resztą, rodzeństwo posiadało jakieś oszczędności. Niezbyt duże, ale trochę galeonów mieli. No i Bertie pozwolił im zostać w swoim domu tak długo, jak będzie trzeba. Domyślała się też, że Joey będzie pierwszym, który wyrwie się do pomocy przy odbudowie. Ale jednak pogodzenie się z rzeczywistością, z tym, że nie będzie mogła jutro po prostu pójść i sprzedawać lodów, było dla niej dość trudne. Odebrano jej kawałek normalności, jej dzieło, jej miejsce. Wtulała się w Joey'a, słuchając jego uspokajających słów i próbując jakoś zapanować nad swoją histerią. Miał wiele racji - w jej przeszłości było pełno zdarzeń, które, choć początkowo wydawały się tragediami, z czasem przyniosły jej jakąś korzyść lub choćby naukę. Nie umiała jednak dziś dostrzec choćby jednej pozytywnej rzeczy, która wynikałaby ze zniszczenia lodziarni.
Pociągnęła nosem jeszcze kilka razy, ale wciąż trwała w uścisku Joey'a. Nie chciała mówić tego głośno, ale wierzyła, że mogłoby być gorzej. Zawsze mogłoby być gorzej. Chyba powinna się cieszyć z faktu, że jednak nie spotkało ich nic bardziej makabrycznego. Nie zamierzała jednak mówić tego na głos. Tak na wszelki wypadek, by nie zapeszyć.
- Przepraszam - mruknęła, ocierając policzki rękawem i w końcu się od niego odsuwając. Przepraszała chyba bardziej za tę histerię, niż za to, że pomoczyła mu ubranie. I tak był cały przemoczony, bo śnieg i lód, który na nim osiadł, już prawie całkiem odpuścił. Powinna chyba zaproponować mu, żeby się przebrał i napił gorącej herbaty, inaczej jeszcze złapie przeziębienie. - Przepraszam, że musiałeś lecieć taki kawał. - odezwała się jeszcze. Byłmu ogromnie wdzięczna, za obecność i za te słowa pociechy. Znaczyły dla niej bardzo wiele, nawet jeśli w tym momencie nie potrafiła docenić ich w stu procentach.
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Najważniejsze, że Flo ostatecznie zaczęła się uspokajać. Nie sądził, że to jego zasługa, ale raczej, że potrzebowała się po prostu wypłakać. Domyślał się, że przyjaciółka jeszcze długo będzie otrząsać się z szoku i żalu po tym wszystkim, że pewnie na tym jednym płaczu się nie skończy, ale... to zrozumiałe i teraz naprawdę będzie już tylko lepiej. Florean wróci do zdrowia, lodziarnię się odbuduje i będzie jeszcze wspanialsza niż stara, a rodzeństwo wróci na swoje - Wright był tego pewny.
Póki co jednak nie było już potrzeby tego mówić i w ogóle wracać do tematu lodziarni, wręcz przeciwnie. Było już późno, oboje byli zmęczeni, a Flo zaczęła go rzewnie przepraszać - to był właśnie doskonały moment, kiedy należało ją wyprowadzić z błędu. Bardzo poważnego błędu.
- O nie, nie, nie, moja panno - Joe momentalnie się ożywił, robiąc przy tym srogą minę (a przynajmniej starając się taką zrobić) i potrząsając przecząco głową - tutaj zwykłe przeprosiny nie wystarczą - oświadczył poważnie. - Ty wiesz, co ja przeszedłem? Nawet sobie nie wyobrażasz! Najpierw stres, potem się o mało nie zabiłem podczas pakowania, jestem prawie pewny, że pomyliłem swoje gacie z Benowymi i to właśnie je mam w tej chwili w torbie (dobrze, że tylko w torbie) - wyliczał odginając kolejno palce. - Naraziłem się matce przedwczesnym wylotem z domu, chociaż obiecałem, że zostanę do Nowego Roku i teraz już nie mam pewności czy za rok upiecze mi piernik. Kometa też się zdenerwowała i nie wiem czy w Piddletrenthide nie czeka mnie gęsi foch, a to nie przelewki - zabrakło mu palców u jednej dłoni, więc zaczął wyliczać na drugiej. - A teraz uważaj, bo to nawet nie połowa tej wyliczanki - zaznaczył, coby sobie nie myślała, że skończył. - Długa podróż, do tego w grudniu, więc zimno, przez zamieć śnieżną i grad. Zwiało mnie totalnie z kursu, musiałem rozdzielić się z Kometą, więc jeśli dotrze do domu, to będzie tym bardziej na mnie wkurzona. Miałaś kiedyś do czynienia z wkurzoną gęsią? Strach się bać, mówię ci - dzielnie utrzymywał poważny ton i równie poważną minę. - Lądowałem w środku lasu nie mając bladego pojęcia gdzie jestem, potem musiałem udawać mugola i naprawiać samochody - już dawno zabrakło mu też drugiej ręki do wyliczania, a z tymi "samochodami" to przesadził, bo to było zaledwie jedno auto, ale podkoloryzować nie zaszkodzi, prawda?
- A potem z powrotem wsiąść na miotłę i walczyć z mroźnym wichrem przez kolejne godziny, bo nie byłem nawet w połowie drogi... i po tym wszystkim mówisz mi zwykłe "przepraszam"? O nie, nie, nie - powtórzył. - Ty mi to musisz, moja droga, ZREKOMPENSOWAĆ - powiedział stanowczo i zrobił dramatyczną pauzę, coby sobie nie myślała, że będzie łatwo. - Ściągnęłaś mnie tu ze Szkocji w przeddzień Sylwestra i nie ma takiej opcji, żebym tam jutro wracał, więc będę świętował tu. Wspaniały Joseph Wright, najlepszy ścigający Zjednoczonych z Puddlemere nie pójdzie na żadną imprezę sam, więc nie masz wyboru: musisz mi jutro towarzyszyć. Bez wymówek, bez "ale" i bez jojczenia, że nie masz się w co ubrać. Idziesz ze mną i już - wyrzucił z siebie stanowczo. Nie, w tym nie było ani trochę z prośby, choć... choć już po chwili nie był w stanie utrzymać powagi na tej swojej brodatej mordzie i uśmiechnął się wesoło. - Żadnych wymówek, serio, idziesz jutro ze mną. Zgoda? - tym razem uśmiechnął się już całkiem ładnie i pogodnie, tym uśmiechem, któremu zwyczajnie nie można było odmówić.
Póki co jednak nie było już potrzeby tego mówić i w ogóle wracać do tematu lodziarni, wręcz przeciwnie. Było już późno, oboje byli zmęczeni, a Flo zaczęła go rzewnie przepraszać - to był właśnie doskonały moment, kiedy należało ją wyprowadzić z błędu. Bardzo poważnego błędu.
- O nie, nie, nie, moja panno - Joe momentalnie się ożywił, robiąc przy tym srogą minę (a przynajmniej starając się taką zrobić) i potrząsając przecząco głową - tutaj zwykłe przeprosiny nie wystarczą - oświadczył poważnie. - Ty wiesz, co ja przeszedłem? Nawet sobie nie wyobrażasz! Najpierw stres, potem się o mało nie zabiłem podczas pakowania, jestem prawie pewny, że pomyliłem swoje gacie z Benowymi i to właśnie je mam w tej chwili w torbie (dobrze, że tylko w torbie) - wyliczał odginając kolejno palce. - Naraziłem się matce przedwczesnym wylotem z domu, chociaż obiecałem, że zostanę do Nowego Roku i teraz już nie mam pewności czy za rok upiecze mi piernik. Kometa też się zdenerwowała i nie wiem czy w Piddletrenthide nie czeka mnie gęsi foch, a to nie przelewki - zabrakło mu palców u jednej dłoni, więc zaczął wyliczać na drugiej. - A teraz uważaj, bo to nawet nie połowa tej wyliczanki - zaznaczył, coby sobie nie myślała, że skończył. - Długa podróż, do tego w grudniu, więc zimno, przez zamieć śnieżną i grad. Zwiało mnie totalnie z kursu, musiałem rozdzielić się z Kometą, więc jeśli dotrze do domu, to będzie tym bardziej na mnie wkurzona. Miałaś kiedyś do czynienia z wkurzoną gęsią? Strach się bać, mówię ci - dzielnie utrzymywał poważny ton i równie poważną minę. - Lądowałem w środku lasu nie mając bladego pojęcia gdzie jestem, potem musiałem udawać mugola i naprawiać samochody - już dawno zabrakło mu też drugiej ręki do wyliczania, a z tymi "samochodami" to przesadził, bo to było zaledwie jedno auto, ale podkoloryzować nie zaszkodzi, prawda?
- A potem z powrotem wsiąść na miotłę i walczyć z mroźnym wichrem przez kolejne godziny, bo nie byłem nawet w połowie drogi... i po tym wszystkim mówisz mi zwykłe "przepraszam"? O nie, nie, nie - powtórzył. - Ty mi to musisz, moja droga, ZREKOMPENSOWAĆ - powiedział stanowczo i zrobił dramatyczną pauzę, coby sobie nie myślała, że będzie łatwo. - Ściągnęłaś mnie tu ze Szkocji w przeddzień Sylwestra i nie ma takiej opcji, żebym tam jutro wracał, więc będę świętował tu. Wspaniały Joseph Wright, najlepszy ścigający Zjednoczonych z Puddlemere nie pójdzie na żadną imprezę sam, więc nie masz wyboru: musisz mi jutro towarzyszyć. Bez wymówek, bez "ale" i bez jojczenia, że nie masz się w co ubrać. Idziesz ze mną i już - wyrzucił z siebie stanowczo. Nie, w tym nie było ani trochę z prośby, choć... choć już po chwili nie był w stanie utrzymać powagi na tej swojej brodatej mordzie i uśmiechnął się wesoło. - Żadnych wymówek, serio, idziesz jutro ze mną. Zgoda? - tym razem uśmiechnął się już całkiem ładnie i pogodnie, tym uśmiechem, któremu zwyczajnie nie można było odmówić.
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Właściwie spodziewała się, że teraz przejdą usiąść do kuchni. Florence w końcu zajęłaby się jak należy swoim gościem - zaparzyła mu herbaty i może zaoferowała chociaż ręcznik. Mogłaby też przygotować mu kanapę w salonie. Mieszkała tutaj zaledwie parę dni, ale już całkiem nieźle kojarzyła wnętrze tego domu. No a poza tym nie chciałaby męczyć Bertiego, w końcu Joseph przyleciał do niej, a nie do niego. I był przemoczony oraz zmęczony - co z resztą zaraz wypunktował Florence.
Joey już drugi raz tego wieczora zaskoczył Florence. Nagła poważna mina, a następnie wyliczenie na palcach wszystkich niedogodności, które musiał jakoś znieść, nieco zbiły kobietę z pantałyku. Wysłuchiwała całej tej listy przeszkód (nawet jeśli część z nich brzmiała co najmniej niedorzecznie). Na wieść o Benjaminowej bieliźnie tylko lekko się skrzywiła. Kiedy padły słowa o matce Joey'a, która nie zdecyduje się upiec mu piernika, Florence tylko pokręciła tylko głową. Nie było szans, jak niby rodzicielka miałaby odmówić swojemu synowi ulubionego ciasta, na pewno je upiecze. Fragment z samochodami brzmiał jej najbardziej absurdalnie - zupełnie nie rozumiała po co Joseph miałby nagle naprawiać jakieś jeżdżące, mugolskie ustrojstwa. Nie pytała jednak, skupiając się na zupełnie innej części jego wypowiedzi.
- Miałam. Ugryzła mnie w nos na weselu Eileen i Herewarda - wtrąciła mu się w słowo, przypominając tę samą uroczystość, na której Joseph spotkał Kometę. Do tej pory czasami bolał ją ten nos, chociaż po dziobie Jaśminy nie został już nawet najmniejszy ślad. Ogółem jednak Joey w końcu osiągnął rezultat, o który zapewne mu chodziło - Florence najpierw powoli przywołała na usta lekki uśmiech, a na sam koniec parsknęła krótkim, urywanym śmiechem.
- Po pierwsze, to pan sam zaoferował się, że tu przyleci, panie Wright. Listownie - zwróciła mu uwagę, nie chcąc pozwolić, żeby tylko on jej tutaj robił wyrzuty. On sam także był winien temu, ze finalnie znalazł się w Ruderze, zamiast zostać w domu rodzinnym w Szkocji. - I dobrze, Wspaniały Josephie Wrighcie, pójdę. - westchnęła cicho i zgodziła się. Wciąż miała ślady łez na rzęsach, jednak jej humor wyraźnie się poprawił. Joey potrafił jednak działać cuda - niemal zupełnie odwracając jej uwagę od tragedii. A co sylwestra - i tak miała zamiar zjawić się na uroczystości. Chociaż szczerze mówiąc, jej plany (przynajmniej do tej pory) nie obejmowały bawienia się w tłumie ludzi. Nie bardzo miała na to ochotę. W ogóle nie miała ochoty tam iść, głupio by było jednak, gdyby nie pokazała się na zbiórce pieniędzy na odbudowę jej lodziarni. Musiała pomóc Bertiemu. Teraz jednak wierzyła, że chociaż na chwilę będzie mogła zapomnieć o tragedii, która ją spotkała. Może więc uda jej się przywitać nowy rok inaczej, niż wypłakując sobie oczy w poduszkę. Joey o to przecież zadba.
Joey już drugi raz tego wieczora zaskoczył Florence. Nagła poważna mina, a następnie wyliczenie na palcach wszystkich niedogodności, które musiał jakoś znieść, nieco zbiły kobietę z pantałyku. Wysłuchiwała całej tej listy przeszkód (nawet jeśli część z nich brzmiała co najmniej niedorzecznie). Na wieść o Benjaminowej bieliźnie tylko lekko się skrzywiła. Kiedy padły słowa o matce Joey'a, która nie zdecyduje się upiec mu piernika, Florence tylko pokręciła tylko głową. Nie było szans, jak niby rodzicielka miałaby odmówić swojemu synowi ulubionego ciasta, na pewno je upiecze. Fragment z samochodami brzmiał jej najbardziej absurdalnie - zupełnie nie rozumiała po co Joseph miałby nagle naprawiać jakieś jeżdżące, mugolskie ustrojstwa. Nie pytała jednak, skupiając się na zupełnie innej części jego wypowiedzi.
- Miałam. Ugryzła mnie w nos na weselu Eileen i Herewarda - wtrąciła mu się w słowo, przypominając tę samą uroczystość, na której Joseph spotkał Kometę. Do tej pory czasami bolał ją ten nos, chociaż po dziobie Jaśminy nie został już nawet najmniejszy ślad. Ogółem jednak Joey w końcu osiągnął rezultat, o który zapewne mu chodziło - Florence najpierw powoli przywołała na usta lekki uśmiech, a na sam koniec parsknęła krótkim, urywanym śmiechem.
- Po pierwsze, to pan sam zaoferował się, że tu przyleci, panie Wright. Listownie - zwróciła mu uwagę, nie chcąc pozwolić, żeby tylko on jej tutaj robił wyrzuty. On sam także był winien temu, ze finalnie znalazł się w Ruderze, zamiast zostać w domu rodzinnym w Szkocji. - I dobrze, Wspaniały Josephie Wrighcie, pójdę. - westchnęła cicho i zgodziła się. Wciąż miała ślady łez na rzęsach, jednak jej humor wyraźnie się poprawił. Joey potrafił jednak działać cuda - niemal zupełnie odwracając jej uwagę od tragedii. A co sylwestra - i tak miała zamiar zjawić się na uroczystości. Chociaż szczerze mówiąc, jej plany (przynajmniej do tej pory) nie obejmowały bawienia się w tłumie ludzi. Nie bardzo miała na to ochotę. W ogóle nie miała ochoty tam iść, głupio by było jednak, gdyby nie pokazała się na zbiórce pieniędzy na odbudowę jej lodziarni. Musiała pomóc Bertiemu. Teraz jednak wierzyła, że chociaż na chwilę będzie mogła zapomnieć o tragedii, która ją spotkała. Może więc uda jej się przywitać nowy rok inaczej, niż wypłakując sobie oczy w poduszkę. Joey o to przecież zadba.
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Tak, historia faktycznie momentami brzmiała absurdalnie, ale w większości była szczerą prawdą, podkoloryzowaną miejscami, ale prawdą. W końcu z Joeya strasznie marny kłamca i wyjątkowo rzadko się do kłamstwa posuwał, a kto jak kto, ale Flo z pewnością o tym wiedziała.
I miała do czynienia z zezłoszczoną gęsią!
- No, to sama wiesz z czym się będę musiał użerać. Gęsi czasami są gorsze od żon - żony przynajmniej nie dziobią w złości - westchnął teatralnie, jakby faktycznie z wieloma żonami miał do tej pory do czynienia i był ekspertem w tej dziedzinie.
Oczywiście wszystko to powiedział z kilku powodów - żeby odciągnąć myśli Flo od lodziarni i tego, co się wydarzyło, żeby ją rozbawić (co mu się bardzo ładnie udało, ha! Wcale nie krył zadowolenia z tego powodu) i... żeby faktycznie zaprosić ją na sylwestra, co łączyło się z dwoma pierwszymi powodami. Wszystko składało się w piękną całość uwieńczoną Wrightowym zwycięstwem, kolejnym do kolekcji zresztą. Tym tryumfalniej się uśmiechnął, a w jego niebieskich ślepiach błysnęły łobuzerskie ogniki.
- Nie pożałujesz, obiecuję - powiedział jednak zaraz uroczyście, choć wciąż z wesołym uśmiechem na twarzy, a potem przyciągnął ją jeszcze do siebie, przytulił i pocałował w czubek głowy.
- To teraz powinnaś się położyć i porządnie wyspać, żeby jutro ludzie nie mówili, że na sylwestra zaprosiłem szyszymorę - rzucił w żartach i tak, teraz z czystym sumieniem Flo mogła mu sprzedać solidnego kuksańca za karę. - Chodź, już jest strasznie późno, a ja muszę jeszcze dolecieć do domu - mruknął, już schylając się po torbę, którą w międzyczasie położył na ziemi. Zaraz potem objął przyjaciółkę ponownie, choć jedną ręką i poprowadził do wyjścia z... wewnątrz-domowej cieplarni.
- I nie, bardzo dziękuję za propozycję spania na kanapie - wtrącił zanim Florence w ogóle otworzyła usta, żeby mu to zaoferować - ale Kometa na pewno już od dawna na mnie czeka. Muszę jej dom otworzyć, żeby jej kuper za bardzo nie zmarzł. I sam też się muszę porządnie wyspać. W łóżku - zaznaczył - żebyś ty też nie musiała się za mnie wstydzić - spojrzał na nią i puścił jej oko. Miał nadzieję, że naprawdę poprawił jej humor i że zaśnie spokojnie zamiast wypłakiwać oczy w poduszkę.
[ztx2]
I miała do czynienia z zezłoszczoną gęsią!
- No, to sama wiesz z czym się będę musiał użerać. Gęsi czasami są gorsze od żon - żony przynajmniej nie dziobią w złości - westchnął teatralnie, jakby faktycznie z wieloma żonami miał do tej pory do czynienia i był ekspertem w tej dziedzinie.
Oczywiście wszystko to powiedział z kilku powodów - żeby odciągnąć myśli Flo od lodziarni i tego, co się wydarzyło, żeby ją rozbawić (co mu się bardzo ładnie udało, ha! Wcale nie krył zadowolenia z tego powodu) i... żeby faktycznie zaprosić ją na sylwestra, co łączyło się z dwoma pierwszymi powodami. Wszystko składało się w piękną całość uwieńczoną Wrightowym zwycięstwem, kolejnym do kolekcji zresztą. Tym tryumfalniej się uśmiechnął, a w jego niebieskich ślepiach błysnęły łobuzerskie ogniki.
- Nie pożałujesz, obiecuję - powiedział jednak zaraz uroczyście, choć wciąż z wesołym uśmiechem na twarzy, a potem przyciągnął ją jeszcze do siebie, przytulił i pocałował w czubek głowy.
- To teraz powinnaś się położyć i porządnie wyspać, żeby jutro ludzie nie mówili, że na sylwestra zaprosiłem szyszymorę - rzucił w żartach i tak, teraz z czystym sumieniem Flo mogła mu sprzedać solidnego kuksańca za karę. - Chodź, już jest strasznie późno, a ja muszę jeszcze dolecieć do domu - mruknął, już schylając się po torbę, którą w międzyczasie położył na ziemi. Zaraz potem objął przyjaciółkę ponownie, choć jedną ręką i poprowadził do wyjścia z... wewnątrz-domowej cieplarni.
- I nie, bardzo dziękuję za propozycję spania na kanapie - wtrącił zanim Florence w ogóle otworzyła usta, żeby mu to zaoferować - ale Kometa na pewno już od dawna na mnie czeka. Muszę jej dom otworzyć, żeby jej kuper za bardzo nie zmarzł. I sam też się muszę porządnie wyspać. W łóżku - zaznaczył - żebyś ty też nie musiała się za mnie wstydzić - spojrzał na nią i puścił jej oko. Miał nadzieję, że naprawdę poprawił jej humor i że zaśnie spokojnie zamiast wypłakiwać oczy w poduszkę.
[ztx2]
Beat back those Bludgers, boys,
and chuck that Quaffle here
No team can ever best the best of Puddlemere!
No team can ever best the best of Puddlemere!
Joseph Wright
Zawód : Bezrobotny
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
What if I'm far from home?
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
Oh, brother I will hear you call.
What if I lose it all?
Oh, sister I will help you out!
Oh, if the sky comes falling down, for you, there’s nothing in this world I wouldn’t do.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 10 stycznia
Trochę się uspokoiła. Nie przesadnie, wciąż dręczył ją smutek i niepokój, jednak od informacji o śmierci Bones, która obiegła czarodziejski świat, minęło już trochę czasu. Gwen, chcąc nie chcąc, musiała przejść do codzienności, szczególnie że poza tą smutną wieścią, niewiele się zmieniło. Nikt nie atakował jej na ulicy, ludzie nagle nie spoglądali na nią bardzo wrogo… Łatwo było zapomnieć, że w magicznej polityce nie działo się nic dobrego.
Właśnie wracała z pracy do domu. Ubrana w prostą, niebieską sukienkę miała zamiar po prostu przeteleportować się ze schowka na miotły w Muzeum Brytyjskim prosto do mieszkania. Na zewnątrz było zimno i nie miała szczególnej ochoty na spacer, szczególnie, że w domu czekała na nią Betty, która wymagała wyprowadzenia. Była jednak nieco rozkojarzona, bo wczoraj próbowała fotografować swoim nowym aparatem i chyba coś w nim zacięła. Chwilę przed teleportacją przeszło jej więc przez myśl, że mogłaby skontaktować się z Johnatanem, który może miałby na ten problem jakieś rozwiązanie i wtedy…
TRZASK!
Spróbowała przeteleportować się o sekundę za wcześnie. Myśl, o Johnym nie zdążyła zupełnie zniknąć jej z głowy i zamiast pojawić się u siebie w mieszkaniu, właśnie uderzyła o drewniany stolik w ciemnym już pomieszczeniu: słońce zaszło jakąś godzinę temu.
Tętno dziewczyny natychmiast podskoczyło. Była cała: chyba nie doszło do rozszczepienia, bo nic (poza miejscem, w które uderzył stolik) ją nie bolało. Wyciągnęła z kieszeni sukienki różdżkę, zapalając ją, krótkim „lumos”. Znajdowała się w nieznanym sobie pomieszczeniu. Nie było duże i przypominało schowek z dużą ilością zielonych roślin. Zmarszczyła brwi. Trafiła do domu zielarza? Cholera… a co, jeśli to mugolski dom? Na pewno narobiła hałasu i jeśli ktokolwiek był w budynku, na pewno ją usłyszał.
Przygryzając wargi, zgasiła więc różdżkę, ponownie ją chowając. Stała w zupełnej ciemności, nasłuchując: czy ktoś się zbliżał? Czy ktoś ją usłyszał? Mogła spróbować uciec, ponownie się teleportując, ale odczuwalny ból i stres sprawiały, że taka próba nie skończyłaby się najlepiej. Starała się oddychać cicho, ale głęboko, aby uspokoić kołaczące w piersi serce.
Trochę się uspokoiła. Nie przesadnie, wciąż dręczył ją smutek i niepokój, jednak od informacji o śmierci Bones, która obiegła czarodziejski świat, minęło już trochę czasu. Gwen, chcąc nie chcąc, musiała przejść do codzienności, szczególnie że poza tą smutną wieścią, niewiele się zmieniło. Nikt nie atakował jej na ulicy, ludzie nagle nie spoglądali na nią bardzo wrogo… Łatwo było zapomnieć, że w magicznej polityce nie działo się nic dobrego.
Właśnie wracała z pracy do domu. Ubrana w prostą, niebieską sukienkę miała zamiar po prostu przeteleportować się ze schowka na miotły w Muzeum Brytyjskim prosto do mieszkania. Na zewnątrz było zimno i nie miała szczególnej ochoty na spacer, szczególnie, że w domu czekała na nią Betty, która wymagała wyprowadzenia. Była jednak nieco rozkojarzona, bo wczoraj próbowała fotografować swoim nowym aparatem i chyba coś w nim zacięła. Chwilę przed teleportacją przeszło jej więc przez myśl, że mogłaby skontaktować się z Johnatanem, który może miałby na ten problem jakieś rozwiązanie i wtedy…
TRZASK!
Spróbowała przeteleportować się o sekundę za wcześnie. Myśl, o Johnym nie zdążyła zupełnie zniknąć jej z głowy i zamiast pojawić się u siebie w mieszkaniu, właśnie uderzyła o drewniany stolik w ciemnym już pomieszczeniu: słońce zaszło jakąś godzinę temu.
Tętno dziewczyny natychmiast podskoczyło. Była cała: chyba nie doszło do rozszczepienia, bo nic (poza miejscem, w które uderzył stolik) ją nie bolało. Wyciągnęła z kieszeni sukienki różdżkę, zapalając ją, krótkim „lumos”. Znajdowała się w nieznanym sobie pomieszczeniu. Nie było duże i przypominało schowek z dużą ilością zielonych roślin. Zmarszczyła brwi. Trafiła do domu zielarza? Cholera… a co, jeśli to mugolski dom? Na pewno narobiła hałasu i jeśli ktokolwiek był w budynku, na pewno ją usłyszał.
Przygryzając wargi, zgasiła więc różdżkę, ponownie ją chowając. Stała w zupełnej ciemności, nasłuchując: czy ktoś się zbliżał? Czy ktoś ją usłyszał? Mogła spróbować uciec, ponownie się teleportując, ale odczuwalny ból i stres sprawiały, że taka próba nie skończyłaby się najlepiej. Starała się oddychać cicho, ale głęboko, aby uspokoić kołaczące w piersi serce.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
To był przyjemny wieczór i lekko się przedłużył. Siedział z Clarą, trochę rozmawiali i wszystko było takie normalne. W domu wciąż stała olbrzymia choinka, która pewnie postoi przynajmniej do końca stycznia, jemioła pod sufitem także pozostała nietknięta, dom zionął miło zimową atmosferą, przynajmniej we wspólnej części. Przez salon od czasu do czasu przechodził jakiś domownik, czasem z jakąś anegdotką, czasem mijając ich w milczeniu. Kiedy Clara przymulona grzanym winem poszła spać, on został jeszcze trochę. Choć czytanie nigdy nie leżało zbyt silnie w jego naturze - zbyt łatwo się rozpraszał i nie potrafił dość długo skupić myśli i uwagi na kartce papieru z nadrukowanymi słowami - teraz po raz kolejny otworzył podręcznik do numerologii. O dziwo ta dziedzina okazała się nawet bardzo ciekawa. Pomagała mu lepiej zrozumieć istotę magii samej w sobie, a to w końcu zagadnienie, które szczerze i do żywego go wciągało.
Nawet nie zauważył, kiedy zrobiło się naprawdę późno. Z zaczytania mieszającego się już z lekkim letargiem wybił go hałas w herbarium. Nie zestresował się. Dużo osób znało ten dom, sam niejednokrotnie był świadkiem tego jakie efekty daje teleportacja po pijaku. Wydawało mu się, że wszyscy domownicy są, ale kto takiego Bojczuka tam wie.
Kiedy hałasów zrobiło się więcej, ruszył jednak do pomieszczenia, bardziej chcąc nieść pomoc niż spodziewając się, że będzie zmuszony się przed kimś bronić. W momencie w którym gość zgasił swoją różdżkę, Bott przy pomocy własnej trochę rozświetlił pomieszczenie. Kiedy dostrzegł w snopie magicznego światła znajomą twarz, na jego zwykle wesołej twarzy znów pojawił się zaczepny uśmiech.
- Do salonu łatwiej się teleportować, kiedy masz ochotę się tu włamać. - stwierdził tonem znawcy. - Choć doceniam, że nie postanowiłaś wlecieć na choinkę.
Dodał szczerze, bo to miło z Gwen strony, że obija się jednak tutaj, a nie przy pięknym drzewku.
- Nic ci nie jest? - spytał zaraz, uważnie jej się przyglądając. - Zgubiłaś brew. - zauważył zaraz. - Chyba, że to jakaś nowa moda, ja tam się nie znam.
Nawet nie zauważył, kiedy zrobiło się naprawdę późno. Z zaczytania mieszającego się już z lekkim letargiem wybił go hałas w herbarium. Nie zestresował się. Dużo osób znało ten dom, sam niejednokrotnie był świadkiem tego jakie efekty daje teleportacja po pijaku. Wydawało mu się, że wszyscy domownicy są, ale kto takiego Bojczuka tam wie.
Kiedy hałasów zrobiło się więcej, ruszył jednak do pomieszczenia, bardziej chcąc nieść pomoc niż spodziewając się, że będzie zmuszony się przed kimś bronić. W momencie w którym gość zgasił swoją różdżkę, Bott przy pomocy własnej trochę rozświetlił pomieszczenie. Kiedy dostrzegł w snopie magicznego światła znajomą twarz, na jego zwykle wesołej twarzy znów pojawił się zaczepny uśmiech.
- Do salonu łatwiej się teleportować, kiedy masz ochotę się tu włamać. - stwierdził tonem znawcy. - Choć doceniam, że nie postanowiłaś wlecieć na choinkę.
Dodał szczerze, bo to miło z Gwen strony, że obija się jednak tutaj, a nie przy pięknym drzewku.
- Nic ci nie jest? - spytał zaraz, uważnie jej się przyglądając. - Zgubiłaś brew. - zauważył zaraz. - Chyba, że to jakaś nowa moda, ja tam się nie znam.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Gdy drzwi do pomieszczenia się otwarły, Gwen zrobiła krok w tył, elegancko wpadając na znajdujące się za nią półki. Na szczęście w nieszczęściu, udało jej się w odpowiedniej chwili złapać przedmiot szykujący się na spotkanie z ziemią. Choć więc niewątpliwie następnego jej plecy będą pokryte podłużnymi siniakami, nic z cudzych rzeczy nie zostało naruszone.
Po chwili na zdenerwowanej twarzy dziewczyny pojawił się zdumiony wyraz. Bertie? Co Bertie robi w tym schowku, w jakimś loso…. Och. Umysł Gwen potrzebował chwili, aby połączyć ze sobą wszystkie tropy. Johnatan. Myślała o Johnatanie. A ten zaś mieszkał razem z Bottem. No tak, oczywiście, że tak!
Po dokonaniu tego odkrycia, Gwen zaczęła stopniowo się uspokajać. Nie włamała się przecież do cudzego domu, którego mieszkańcy mogliby w najlepszym razie wezwać policję. Była w Ruderze i choć całe zajście nie było najszczęśliwsze, przynajmniej była bezpieczna. Szczególnie, że Bertie chyba nie był zdenerwowany jej przybyciem.
Zaśmiała się nieco sztucznie i nerwowo, słysząc jego drobne żarty. Wciąż oszalałe serce potrzebowało kilku chwil więcej, aby wrócić do swojego codziennego rytmu, jednak malarka posłała chłopakowi pełne wdzięczności spojrzenie.
– N… nie, chyba nie – powiedziała, odsuwając się od ściany i w świetle różdżki Botta, sprawdzając, czy aby na pewno jej kończyny są całe.
Słysząc komentarz chłopaka, dłoń malarki powędrowała w stronę twarzy. Tam, gdzie jeszcze chwilę temu była brew, teraz była tylko goła skóra.
– Och – wyrwało jej się. – Chyba… chyba odrośnie, co? – spytała, bardziej samą siebie, niż Botta.
Rozejrzała się po pomieszczeniu po raz kolejny, tym razem spokojniej. Oddech dziewczyny wracał do normy, a na twarzy pojawił się delikatny uśmiech.
– Przepraszam, ja… chyba się rozproszyłam. Myślałam o Betty… i Johnatannie… i jakoś tak… – Zaczesała ręką włosy. – Naprawdę przepraszam, za dużo ostatnio… tego wszystkiego. – Westchnęła. Praca, donosy z Ministerstwa oraz zamartwianie się o wszystko i wszystkich wokół raczej nie stanowiły pomocy do skupiania uwagi, tak koniecznej przy teleportacji.
Po chwili po pomieszczeniu rozniosło się ciche burczenie. Gwen przymknęła oczy, kręcąc głową. Czy ten żołądek naprawdę nie mógł jeszcze chwili poczekać?
– Chyba powinnam trafić nie do salonu, a do kuchni – powiedziała. – Cały dzień w muzeum… mieliśmy dziś straszną gonitwę.
Po chwili na zdenerwowanej twarzy dziewczyny pojawił się zdumiony wyraz. Bertie? Co Bertie robi w tym schowku, w jakimś loso…. Och. Umysł Gwen potrzebował chwili, aby połączyć ze sobą wszystkie tropy. Johnatan. Myślała o Johnatanie. A ten zaś mieszkał razem z Bottem. No tak, oczywiście, że tak!
Po dokonaniu tego odkrycia, Gwen zaczęła stopniowo się uspokajać. Nie włamała się przecież do cudzego domu, którego mieszkańcy mogliby w najlepszym razie wezwać policję. Była w Ruderze i choć całe zajście nie było najszczęśliwsze, przynajmniej była bezpieczna. Szczególnie, że Bertie chyba nie był zdenerwowany jej przybyciem.
Zaśmiała się nieco sztucznie i nerwowo, słysząc jego drobne żarty. Wciąż oszalałe serce potrzebowało kilku chwil więcej, aby wrócić do swojego codziennego rytmu, jednak malarka posłała chłopakowi pełne wdzięczności spojrzenie.
– N… nie, chyba nie – powiedziała, odsuwając się od ściany i w świetle różdżki Botta, sprawdzając, czy aby na pewno jej kończyny są całe.
Słysząc komentarz chłopaka, dłoń malarki powędrowała w stronę twarzy. Tam, gdzie jeszcze chwilę temu była brew, teraz była tylko goła skóra.
– Och – wyrwało jej się. – Chyba… chyba odrośnie, co? – spytała, bardziej samą siebie, niż Botta.
Rozejrzała się po pomieszczeniu po raz kolejny, tym razem spokojniej. Oddech dziewczyny wracał do normy, a na twarzy pojawił się delikatny uśmiech.
– Przepraszam, ja… chyba się rozproszyłam. Myślałam o Betty… i Johnatannie… i jakoś tak… – Zaczesała ręką włosy. – Naprawdę przepraszam, za dużo ostatnio… tego wszystkiego. – Westchnęła. Praca, donosy z Ministerstwa oraz zamartwianie się o wszystko i wszystkich wokół raczej nie stanowiły pomocy do skupiania uwagi, tak koniecznej przy teleportacji.
Po chwili po pomieszczeniu rozniosło się ciche burczenie. Gwen przymknęła oczy, kręcąc głową. Czy ten żołądek naprawdę nie mógł jeszcze chwili poczekać?
– Chyba powinnam trafić nie do salonu, a do kuchni – powiedziała. – Cały dzień w muzeum… mieliśmy dziś straszną gonitwę.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
- Tak, odrośnie, widziałem to jakieś setki razy i sam nie jedną brew zgubiłem. Raz nawet obie za jednym zamachem, choć to wyglądało nawet troszkę normalniej niż kiedy jedna zaginęła. - przyznał z rozbawieniem i wzruszył ramionami. Dobrze, że padło tylko na brew, a nie rękę czy nogę. Poświecił Gwen jeszcze chwilkę, ale zaraz ruszył do salonu, puszczając Grey przodem w drzwiach oczywiście.
- Nie musisz tak przepraszać, dla mnie to żaden problem, że się pojawiłaś. Nie przejmuj się tak. - zapewnił lekkim tonem, unosząc przy tym dłonie w nieświadomej gestykulacji, jakby i one chciały zatrzymać potok zmartwień Gwen. - Mniej stresu. Chcesz jakąś herbatkę na uspokojenie, czy coś? - spytał jeszcze, bo nie był przekonany czy Gwen tak w pełni się nadaje do ponownej teleportacji. Lepiej dać jej chwilę odetchnąć. Zaraz do jego uszu dobiegł charakterystyczny dźwięk.
- Oho, trzeba czegoś więcej niż herbata. - uśmiechnął się ponownie, nie zatrzymując się więc w salonie, a podążając prosto do kuchni.
- Co takiego się działo? - spytał zaraz by podtrzymać rozmowę, a po części i z ciekawości. Zawsze lubił słuchać fajnych i dziwnych historii, a gonitwa w muzeum brzmiała jak coś takiego.
Słuchając więc rozmówczyni zerknął do garnków by sprawdzić czy coś sensownego się ostało, czy wszystko do mycia się nadaje. Przy okazji skinieniem różdżki posłał do mycia to, czym należało się zająć.
- Hmm. Mogę ci zaoferować kanapki albo eksperymentalne babeczki. - oznajmił, zerkając na dziewczynę. - Znaczy nie są niebezpieczne, ale aktualnie nie do końca przewiduję efekty. Mam konkret jaki chcę osiągnąć ale za mało, lub za dużo jakiegoś składnika może popchnąć wypiek w niewłaściwą stronę. - objaśnił, na czym polegałby ewentualny eksperyment i ryzyko. - Chcę, żeby po zjedzeniu człowiek na kilka chwil unosił się nad ziemią i łagodnie opadł. - dodał jeszcze. - Ale kanapka w razie czego to też żaden problem, wolna decyzja.
Nie każdy chce brać udział w jego eksperymentach w końcu i samego Botta wcale to jakoś nie dziwiło.
- Nie musisz tak przepraszać, dla mnie to żaden problem, że się pojawiłaś. Nie przejmuj się tak. - zapewnił lekkim tonem, unosząc przy tym dłonie w nieświadomej gestykulacji, jakby i one chciały zatrzymać potok zmartwień Gwen. - Mniej stresu. Chcesz jakąś herbatkę na uspokojenie, czy coś? - spytał jeszcze, bo nie był przekonany czy Gwen tak w pełni się nadaje do ponownej teleportacji. Lepiej dać jej chwilę odetchnąć. Zaraz do jego uszu dobiegł charakterystyczny dźwięk.
- Oho, trzeba czegoś więcej niż herbata. - uśmiechnął się ponownie, nie zatrzymując się więc w salonie, a podążając prosto do kuchni.
- Co takiego się działo? - spytał zaraz by podtrzymać rozmowę, a po części i z ciekawości. Zawsze lubił słuchać fajnych i dziwnych historii, a gonitwa w muzeum brzmiała jak coś takiego.
Słuchając więc rozmówczyni zerknął do garnków by sprawdzić czy coś sensownego się ostało, czy wszystko do mycia się nadaje. Przy okazji skinieniem różdżki posłał do mycia to, czym należało się zająć.
- Hmm. Mogę ci zaoferować kanapki albo eksperymentalne babeczki. - oznajmił, zerkając na dziewczynę. - Znaczy nie są niebezpieczne, ale aktualnie nie do końca przewiduję efekty. Mam konkret jaki chcę osiągnąć ale za mało, lub za dużo jakiegoś składnika może popchnąć wypiek w niewłaściwą stronę. - objaśnił, na czym polegałby ewentualny eksperyment i ryzyko. - Chcę, żeby po zjedzeniu człowiek na kilka chwil unosił się nad ziemią i łagodnie opadł. - dodał jeszcze. - Ale kanapka w razie czego to też żaden problem, wolna decyzja.
Nie każdy chce brać udział w jego eksperymentach w końcu i samego Botta wcale to jakoś nie dziwiło.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Skinęła głową, nie potrzebując większego zapewnienia. To tylko brew, za kilka tygodni nie będzie widać, że cokolwiek się stało. Gdyby znała podstawy magii leczniczej pewnie od razu byłaby w stanie ją sobie odtworzyć, ale nigdy nawet nie próbowała parać się takimi czarami. Może trasmutacja też dałaby radę? Gwen nie czuła się chyba jednak na tyle pewnie, by eksperymentować na samej sobie.
Zaprzeczyła, nie miała szczególnej ochoty na uspakajające zioła, szczególnie, że zaczynała dochodzić do siebie po całej tej nieudanej teleportacji. Zdarza się najlepszym – próbowała sobie wmówić, chociaż raczej z marnym skutkiem. Nie słuchała na zajęciach, nie starała się wystarczająco, więc teraz musi liczyć się z konsekwencjami.
Wyszła z niewielkiego pomieszczenia, dając się prowadzić Bottowi. Nie znała za dobrze Rudery. Była w niej kilkukrotnie, ale zwykle trzymała się pokoju Johnatana. Z resztą, Bojczuk chyba o wiele bardziej wolał jej mieszkanie, w którym pojawiał się ostatnio bez żadnej większej zapowiedzi.
– Nowa wystawa, olbrzymia wycieczka z Azji, z których większość nie mówiła po angielsku, poza tym ktoś prawie zepsuł dziś ważny eksponat, musieliśmy wzywać policję – wyliczała. – Ach, i jeszcze ktoś przemycił do muzeum psa, takiego małego, pies uciekł i zaczął obsikiwać wszystkie ściany po drodze. – Zachichotała cicho na to wspomnienie. Dla pracowników muzeum to nie było wcale zabawne, szczególnie przy tak zajętym dniu, ale gdy to wypowiedziała, zdała sobie sprawę z tego, jak komicznie to brzmi.
Gdy dotarli do kuchni podeszła do jednego z krzeseł, obserwując, jak Bertie sprawnie zajmuje się drobnym bałaganem. W międzyczasie rozejrzała się wokół. Choć w kuchni brakowało nowoczesnych, mugolskich sprzętów Gwen musiała przyznać, że pomieszczenie ma swój urok i doskonale pasuje do mieszkańców Rudery. Przeszło jej jednak przez myśl, że nie mogłaby mieć w tym pomieszczeniu takiej ilości drewna. Co by było, gdyby jej mieszkanie tak wyglądało w chwili, w której wywołała pożar? Wtedy pewnie nawet najlepsze zaklęcie nie byłoby pomocne.
– Przyjmę wszystko co masz – powiedziała z delikatnym uśmiechem, nieszczególnie myśląc nad konsekwencjami. Była głodna i po prawdzie, sięgnęłaby po babeczki nawet, gdyby Bertie nie był przekonany co do ich bezpieczeństwa.
Zachichotała cicho, gdy chłopak opisał jej działanie słodkości.
– No cóż, to może sprawdźmy co ci tam z nich wyszło? – zaoponowała. – Masz może też jakieś słodycze wzmacniające magiczne umiejętności? Chyba czasem by mi się przydały, skoro teleportacja idzie mi tak doskonale – dodała, lekkim tonem, już niemal zupełnie spokojna.
Jedynie żołądek dziewczyny ponownie dał o sobie znać.
Zaprzeczyła, nie miała szczególnej ochoty na uspakajające zioła, szczególnie, że zaczynała dochodzić do siebie po całej tej nieudanej teleportacji. Zdarza się najlepszym – próbowała sobie wmówić, chociaż raczej z marnym skutkiem. Nie słuchała na zajęciach, nie starała się wystarczająco, więc teraz musi liczyć się z konsekwencjami.
Wyszła z niewielkiego pomieszczenia, dając się prowadzić Bottowi. Nie znała za dobrze Rudery. Była w niej kilkukrotnie, ale zwykle trzymała się pokoju Johnatana. Z resztą, Bojczuk chyba o wiele bardziej wolał jej mieszkanie, w którym pojawiał się ostatnio bez żadnej większej zapowiedzi.
– Nowa wystawa, olbrzymia wycieczka z Azji, z których większość nie mówiła po angielsku, poza tym ktoś prawie zepsuł dziś ważny eksponat, musieliśmy wzywać policję – wyliczała. – Ach, i jeszcze ktoś przemycił do muzeum psa, takiego małego, pies uciekł i zaczął obsikiwać wszystkie ściany po drodze. – Zachichotała cicho na to wspomnienie. Dla pracowników muzeum to nie było wcale zabawne, szczególnie przy tak zajętym dniu, ale gdy to wypowiedziała, zdała sobie sprawę z tego, jak komicznie to brzmi.
Gdy dotarli do kuchni podeszła do jednego z krzeseł, obserwując, jak Bertie sprawnie zajmuje się drobnym bałaganem. W międzyczasie rozejrzała się wokół. Choć w kuchni brakowało nowoczesnych, mugolskich sprzętów Gwen musiała przyznać, że pomieszczenie ma swój urok i doskonale pasuje do mieszkańców Rudery. Przeszło jej jednak przez myśl, że nie mogłaby mieć w tym pomieszczeniu takiej ilości drewna. Co by było, gdyby jej mieszkanie tak wyglądało w chwili, w której wywołała pożar? Wtedy pewnie nawet najlepsze zaklęcie nie byłoby pomocne.
– Przyjmę wszystko co masz – powiedziała z delikatnym uśmiechem, nieszczególnie myśląc nad konsekwencjami. Była głodna i po prawdzie, sięgnęłaby po babeczki nawet, gdyby Bertie nie był przekonany co do ich bezpieczeństwa.
Zachichotała cicho, gdy chłopak opisał jej działanie słodkości.
– No cóż, to może sprawdźmy co ci tam z nich wyszło? – zaoponowała. – Masz może też jakieś słodycze wzmacniające magiczne umiejętności? Chyba czasem by mi się przydały, skoro teleportacja idzie mi tak doskonale – dodała, lekkim tonem, już niemal zupełnie spokojna.
Jedynie żołądek dziewczyny ponownie dał o sobie znać.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
- To w jaki sposób się z nimi porozumiewałaś? - zapytał ciekawsko, marszcząc brwi. Zaczął się zastanawiać czy istnieje zaklęcie, które mogłoby pozwalać rozumieć wypowiedź mówioną w innym języku. To w sumie byłoby całkiem super. Ale czy takie zaklęcie może istnieć? Nie skupiał się jednak za mocno na swoich przemyśleniach, a słuchał co się dzieje.
- O psie słyszałem. Prababcia była oburzona, że tak jej marudziliście, wystarczy proste chłoszczyść i po sprawie, a tyle afery tam robią. - odpowiedział, przedrzeźniając trochę ton uroczej kobiety, która wychowując bardzo dużą gromadę bardzo żywotnych dzieciaków nabrała chyba troszkę innego podejścia do tego, co jest problemem, a co nie. - Przepraszam. - dodał zaraz, bo nie chciał wyjść na chama, który popiera obsikiwanie ścian w muzeach, choć czuł też że Gwen nie do końca może zrozumieć co go tak do końca bawi nie znając jego rodziny.
- Mam nadzieję, że nie narobiła wam więcej problemów. - dodał wiedząc, że babunia mogła zataić mniej wygodne dla siebie fakty. Albo pradziadek, bo pewnie byli tam razem, jak zawsze i wszędzie.
Zaraz zajął się drobnym opanowaniem kuchni i zaraz wyjął półmisek z babeczkami, zastanawiając się nad pytaniem jakie padło.
- Próbuję jakoś wmiksować propeller żądlibąkowy w ciasteczka. Wiesz, nie daje jakoś dużo ale troszeczkę zdolności podbija. No i zastanawiam się jaki efekt miałaby zabawa z ingrediencjami jakie schodzą w skład eliksiru szczęścia. Ale też wiadomo, to raczej byłaby bardzo, bardzo łagodna wersja. - zaśmiał się. Nie traktował takich wspomagaczy zbyt poważnie, a swoje ciasteczka bardziej widziałby jako placebo dla mało pewnych siebie. Podobnie jak sam propeller, ale tego już nie wyjaśniał, bo i po co tę magię psuć. Postawił zaraz babeczki na drewnianym stole.
- Smacznego. I... lepiej jedz powoli, będziemy patrzeć co się wydarzy. - dodał ostrzegawczo, bo niebezpiecznie raczej nie jest, ale i tak warto uważać. Sam nie jadł, żeby w razie czego móc sprawnie zareagować gdyby działo się coś nadmiernie dziwnego. Całe miesiące eksperymentów czegoś go jednak nauczyły!
- O psie słyszałem. Prababcia była oburzona, że tak jej marudziliście, wystarczy proste chłoszczyść i po sprawie, a tyle afery tam robią. - odpowiedział, przedrzeźniając trochę ton uroczej kobiety, która wychowując bardzo dużą gromadę bardzo żywotnych dzieciaków nabrała chyba troszkę innego podejścia do tego, co jest problemem, a co nie. - Przepraszam. - dodał zaraz, bo nie chciał wyjść na chama, który popiera obsikiwanie ścian w muzeach, choć czuł też że Gwen nie do końca może zrozumieć co go tak do końca bawi nie znając jego rodziny.
- Mam nadzieję, że nie narobiła wam więcej problemów. - dodał wiedząc, że babunia mogła zataić mniej wygodne dla siebie fakty. Albo pradziadek, bo pewnie byli tam razem, jak zawsze i wszędzie.
Zaraz zajął się drobnym opanowaniem kuchni i zaraz wyjął półmisek z babeczkami, zastanawiając się nad pytaniem jakie padło.
- Próbuję jakoś wmiksować propeller żądlibąkowy w ciasteczka. Wiesz, nie daje jakoś dużo ale troszeczkę zdolności podbija. No i zastanawiam się jaki efekt miałaby zabawa z ingrediencjami jakie schodzą w skład eliksiru szczęścia. Ale też wiadomo, to raczej byłaby bardzo, bardzo łagodna wersja. - zaśmiał się. Nie traktował takich wspomagaczy zbyt poważnie, a swoje ciasteczka bardziej widziałby jako placebo dla mało pewnych siebie. Podobnie jak sam propeller, ale tego już nie wyjaśniał, bo i po co tę magię psuć. Postawił zaraz babeczki na drewnianym stole.
- Smacznego. I... lepiej jedz powoli, będziemy patrzeć co się wydarzy. - dodał ostrzegawczo, bo niebezpiecznie raczej nie jest, ale i tak warto uważać. Sam nie jadł, żeby w razie czego móc sprawnie zareagować gdyby działo się coś nadmiernie dziwnego. Całe miesiące eksperymentów czegoś go jednak nauczyły!
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Oprowadzanie mugoli raczej wykluczało używanie czarów w trakcie wycieczki. Do niedawna Gwen nawet zostawiała swoją różdżkę w szatni muzeum. Po co kusić los, szczególnie przy szalejących anomaliach? Obecnie czuła się jednak bezpieczniej, mając ją przy sobie, najlepiej w specjalnie przygotowanej do tego celu kieszeni.
– Niektórzy rozumieli angielski – powiedziała. – A reszcie przekładał tłumacz. Nie mamy tylu wykfalifikowanych pracowników, a tych grup było naprawdę dużo – wyjaśniła.
Oczy Gwen otwarły się szeroko, gdy Bott zaczął naśladować swoją krewną. Jej szczęka mimowolnie opadła w dół.
– Brzmisz kompletnie jak ona! – stwierdziła. Nieprawdopodobne, jak mały był ten świat! – Och… nie masz za co przepraszać. – Nieco nerwowo przeczesała dłonią włosy. – Tylko może… wyjaśnij jej, że do muzeum nie bierze się psów, to trochę niebezpieczne. Tam są naprawdę cenne eksponaty, lepiej by pozostały w całości. I nie, na szczęście nic poza tym się nie stało.
Starsi ludzie mieli wiele dziwactw i młode pokolenie czasem musiało zadbać o edukacje osób starszych w tych dziedzinach, w których babcie i dziadkowie czasami mieli braki. Niestety, takie sytuacje jak ta czasem miały miejsce, choć mimo wszystko częściej to młodzi rozrabiali i nie potrafili się zachować.
Skinęła głową, słysząc słowa Bertiego, jednocześnie siadając przy stole. Chłopak chyba nie potrzebował pomocy w kuchni. Z resztą, prowadził cukiernie. Dziwnie byłoby, gdyby stało się inaczej.
– Znasz się na eliksirach? – spytała. Nic o tym nie wiedziała, ale właściwie gotowanie i warzenie wydawało się Gwen całkiem zbliżone do siebie. Zwłaszcza, że zdarzało jej się robić i jedno, i drugie. – Może dałoby się tak ustabilizować eliksiry do tego stopnia, by w całości przelać je do słodyczy na dłuższy czas? Nie psując przy tym smaku? Jak chcesz, mam parę zbędnych, warzę czasem, by nie pozapominać – zaproponowała. W końcu jej szafka z magicznymi specyfikami była coraz to bardziej zapełniona, a Gwen nie miała zbyt wielu pomysłów na to, jak mogłaby je wykorzystać.
Zastanowiła się jeszcze przez chwilę, po czym dodała:
– Właściwie… linia ze słodyczami skłaniającymi do robienia psikusów mogłaby być całkiem popularna. – Zaśmiała się cicho, przypominając sobie, że w szkole co prostsze czary i eliksiry często były wykorzystywane przez chłopaków do płatania figli.
Gdy babeczki pojawiły się na stole, Gwen spojrzała na Bertiego, unosząc brew i wyciągając rękę. Zbliżyła wypiek do ust, biorąc pierwszego gryza.
– Niektórzy rozumieli angielski – powiedziała. – A reszcie przekładał tłumacz. Nie mamy tylu wykfalifikowanych pracowników, a tych grup było naprawdę dużo – wyjaśniła.
Oczy Gwen otwarły się szeroko, gdy Bott zaczął naśladować swoją krewną. Jej szczęka mimowolnie opadła w dół.
– Brzmisz kompletnie jak ona! – stwierdziła. Nieprawdopodobne, jak mały był ten świat! – Och… nie masz za co przepraszać. – Nieco nerwowo przeczesała dłonią włosy. – Tylko może… wyjaśnij jej, że do muzeum nie bierze się psów, to trochę niebezpieczne. Tam są naprawdę cenne eksponaty, lepiej by pozostały w całości. I nie, na szczęście nic poza tym się nie stało.
Starsi ludzie mieli wiele dziwactw i młode pokolenie czasem musiało zadbać o edukacje osób starszych w tych dziedzinach, w których babcie i dziadkowie czasami mieli braki. Niestety, takie sytuacje jak ta czasem miały miejsce, choć mimo wszystko częściej to młodzi rozrabiali i nie potrafili się zachować.
Skinęła głową, słysząc słowa Bertiego, jednocześnie siadając przy stole. Chłopak chyba nie potrzebował pomocy w kuchni. Z resztą, prowadził cukiernie. Dziwnie byłoby, gdyby stało się inaczej.
– Znasz się na eliksirach? – spytała. Nic o tym nie wiedziała, ale właściwie gotowanie i warzenie wydawało się Gwen całkiem zbliżone do siebie. Zwłaszcza, że zdarzało jej się robić i jedno, i drugie. – Może dałoby się tak ustabilizować eliksiry do tego stopnia, by w całości przelać je do słodyczy na dłuższy czas? Nie psując przy tym smaku? Jak chcesz, mam parę zbędnych, warzę czasem, by nie pozapominać – zaproponowała. W końcu jej szafka z magicznymi specyfikami była coraz to bardziej zapełniona, a Gwen nie miała zbyt wielu pomysłów na to, jak mogłaby je wykorzystać.
Zastanowiła się jeszcze przez chwilę, po czym dodała:
– Właściwie… linia ze słodyczami skłaniającymi do robienia psikusów mogłaby być całkiem popularna. – Zaśmiała się cicho, przypominając sobie, że w szkole co prostsze czary i eliksiry często były wykorzystywane przez chłopaków do płatania figli.
Gdy babeczki pojawiły się na stole, Gwen spojrzała na Bertiego, unosząc brew i wyciągając rękę. Zbliżyła wypiek do ust, biorąc pierwszego gryza.
- Efekt babeczki:
- 1-10 – babeczka wybucha mi w twarz
11-25 – nic się nie dzieje
26-40 – unoszę się do góry o kilka centymetrów, ale za chwilę opadam
41-70 – unoszę się do góry o kilka centymetrów, efekt utrzymuje się przez trzy tury
71-90 – unoszę się do góry o około pół metra, razem z krzesłem, efekt utrzymuje się przez dwie tury
91-100 – unoszę się aż po sam sufit; efekt utrzymuje się przez dwie tury
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Ostatnio zmieniony przez Gwendolyn Grey dnia 25.12.19 12:10, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Gwendolyn Grey' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 41
'k100' : 41
- Mhm. Sami sobie tłumaczy sprowadzali? - zagadnął jeszcze ciekawsko czy to muzeum ma kogoś, kto mówi tak wieloma językami. Choć logicznym mu się wydawało, że jednak to wycieczka ma swojego tłumacza, który zapewne wszędzie ją prowadza. Ciężko by było inaczej.
Dalej zaśmiał się widząc twarz Gwen.
- No, rodzinka zrobiła sobie wycieczkę do muzeum. - przyznał. - Tatę też z tego co rozumiem poznałaś. On serio myślał, że to zwykła filiżanka. - Rozłożył lekko ręce, a na twarzy Bertiego malował się uśmiech który sam w sobie wyrażał słowa no, co ja poradzę no?
Zaraz lekko pokiwał głową, nie rozwodząc się już nad tym, że praprababcia to nie jest osoba, która pozwoli się komukolwiek uczyć zasad rządzących tym światem.
On dostrzegał w tym jej urok, nie wątpił jednak że pracownicy muzeum mogą myśleć inaczej i wcale nie zamierzał się im dziwić.
- Nie, wszystko mi wybucha, ale otworzyć książkę i sprawdzić jakie są składniki potrafię. - stwierdził, wzruszając przy tym lekko ramionami. Wszyscy mówili, że eliksiry i gotowanie są do siebie takie podobne. Cóż, Bott tego podobieństwa nie czuł. Gotowanie jest dużo bardziej swobodne i daje pole do popisu, odtwarzanie książkowych przepisów zdecydowanie nie jest dla niego. No i po prostu nigdy nie potrafił się skupić nad kociołkiem z którego nie pachnie pysznym jedzeniem.
- No i czasami mam jakąś pomoc. Inaczej wiele rzeczy by nie powstało, nie ryzykowałbym aż tak. - przyznał jeszcze.
- Pewnie! - Ucieszył się widocznie na propozycję. - Przyjmę wszystko co masz i czego chcesz się pozbyć. Ze wszystkiego da się jakieś dziwactwo zrobić, jak nie wyjdzie to trudno, ale część się pewnie uda. - Wzruszył ramionami. Wiele z jego słodyczy powstało właśnie w wyniku eksperymentowania z zaklęciami i silnej inspiracji właśnie nimi. Tak samo może być z eliksirami.
- Skłaniać nie trzeba, ale otworzyć furtkę - jak najbardziej. Już mam trochę takich smakołyków. - zapewnił jeszcze i patrzył jak Gwen zjada babeczkę i powoli i delikatnie unosi się ku górze. Nie za wysoko, ale odczuwalnie i widocznie. Zaraz jego twarz lekko rozpromieniała. - No, jeszcze zobaczmy ile to potrwa. Ale chyba mamy sukces. - stwierdził wesoło. - Dasz radę się tak przejść? - spytał jeszcze ciekawsko.
Dalej zaśmiał się widząc twarz Gwen.
- No, rodzinka zrobiła sobie wycieczkę do muzeum. - przyznał. - Tatę też z tego co rozumiem poznałaś. On serio myślał, że to zwykła filiżanka. - Rozłożył lekko ręce, a na twarzy Bertiego malował się uśmiech który sam w sobie wyrażał słowa no, co ja poradzę no?
Zaraz lekko pokiwał głową, nie rozwodząc się już nad tym, że praprababcia to nie jest osoba, która pozwoli się komukolwiek uczyć zasad rządzących tym światem.
On dostrzegał w tym jej urok, nie wątpił jednak że pracownicy muzeum mogą myśleć inaczej i wcale nie zamierzał się im dziwić.
- Nie, wszystko mi wybucha, ale otworzyć książkę i sprawdzić jakie są składniki potrafię. - stwierdził, wzruszając przy tym lekko ramionami. Wszyscy mówili, że eliksiry i gotowanie są do siebie takie podobne. Cóż, Bott tego podobieństwa nie czuł. Gotowanie jest dużo bardziej swobodne i daje pole do popisu, odtwarzanie książkowych przepisów zdecydowanie nie jest dla niego. No i po prostu nigdy nie potrafił się skupić nad kociołkiem z którego nie pachnie pysznym jedzeniem.
- No i czasami mam jakąś pomoc. Inaczej wiele rzeczy by nie powstało, nie ryzykowałbym aż tak. - przyznał jeszcze.
- Pewnie! - Ucieszył się widocznie na propozycję. - Przyjmę wszystko co masz i czego chcesz się pozbyć. Ze wszystkiego da się jakieś dziwactwo zrobić, jak nie wyjdzie to trudno, ale część się pewnie uda. - Wzruszył ramionami. Wiele z jego słodyczy powstało właśnie w wyniku eksperymentowania z zaklęciami i silnej inspiracji właśnie nimi. Tak samo może być z eliksirami.
- Skłaniać nie trzeba, ale otworzyć furtkę - jak najbardziej. Już mam trochę takich smakołyków. - zapewnił jeszcze i patrzył jak Gwen zjada babeczkę i powoli i delikatnie unosi się ku górze. Nie za wysoko, ale odczuwalnie i widocznie. Zaraz jego twarz lekko rozpromieniała. - No, jeszcze zobaczmy ile to potrwa. Ale chyba mamy sukces. - stwierdził wesoło. - Dasz radę się tak przejść? - spytał jeszcze ciekawsko.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Podrapała się po włosach i pokręciła głową.
– To chyba wycieczka załatwiała – stwierdziła. – Ale nie wiem, nie organizuje takich rzeczy, a trudno porozmawiać z nimi na takie tematy. – Wzruszyła ramionami. Przy takim natłoku zadań i zdarzeń nie miała raczej głowy do tego, by pytać organizatorów o to, jak wygląda przygotowanie takiej wyprawy.
Westchnęła.
– Och… to był on? – spytała. – Nie widziałam tego, pomagałam tylko przy wzywaniu policji – wyjaśniła. – Aż dziw, że nie doczekali się zakazu wstępu do Muzeum.
Ciekawe, czy to było w ogóle możliwe? Gwen nie słyszała jeszcze o takiej sytuacji, ale kto wie. Może gdyby ktoś regularnie i umyślnie chciał psuć mienie tej ostoi sztuki to tak właśnie by skończył. Gwen na szczęście na razie nie musiała w to wnikać.
– Mi czasem też – przyznała. – Ostatnio przez takie zabawy spłonęła mi kuchnia. – Oczy dziewczyny posmutniały na chwilę, gdy przypomniała sobie TAMTEN dzień, wciąż świeży w jej pamięci. Postarała się jednak jak najszybciej pomyśleć o czymś innym. – Ale ćwiczenia pomagają… to znaczy chyba. Od tamtej pory niczego ponownie nie zniszczyłam, to już chyba sukces. No i po paru przegranych w końcu wygrałam w klubie! A przez anomalie trudno było o trening.
Nie była do końca pewna, czy udało jej się zwyciężyć przez umiejętności, czy szczęście, ale no cóż, stało się. Niedługo czekało ją kolejne, styczniowe starcie. Ciekawe, czy dobra passa się utrzyma, czy jednak nie. Bycie dobrym czarodziejem wymagało jednak wszechstronnych umiejętności. Przynajmniej w odczuciu Gwen.
– Możesz do mnie wpaść jak chcesz. Pokażę ci co mam. Albo mogę ci po prostu wysłać sową co mi wpadnie w ręce – zaproponowała. – A jakby wpadło ci do głowy coś konkretnego to jakieś proste eliksiry mogę uwarzyć.
Lepiej by się czuła, gdyby przygotowywała coś dla kogoś, a nie tylko dla samej siebie, w ramach treningu. Konkretny cel zmuszał, aby lepiej się starać i być dokładniejszym. Poza tym miło było pomóc komuś znajomemu w magicznych sprawunkach. Może jednak nie była w tym wszystkim taka zła, skoro nawet jej szkolny ideał nie potrafił uwarzyć niczego prostego.
Musiała przyznać, że nie spodziewała się, by babeczka zrobiła cokolwiek. Nie by wątpiła w umiejętności Bertiego. To po prostu brzmiało absurdalnie: babeczka pozwalająca na latanie! Czuła się prawie tak, jak Alicja po trafieniu do Krainy Czarów.
– Oj, faktycznie działa! Nie wiem… mogę spróbować – stwierdziła, niezbyt pewnie.
Odłożyła babeczkę i spróbowała się podnieść. Nogi dziewczyny delikatnie drżały. Nie wiedziała, czego spodziewać się po magicznym wynalazku. Ale szła, unosząc się kilka centymetrów nad ziemią. Och, ale to było dziwne uczucie!
– A gdyby tak zrobić babeczki, które uczyłyby latać? Tak bez miotły? – spytała z błyskiem w oku, spoglądając na Botta przez ramię. To byłby dopiero odlot! I to dosłownie. Na miotle nigdy nie poczuła się zbyt pewnie. Dziś pewnie nawet nie potrafiłaby na niej latać.
| babeczka 1/3
– To chyba wycieczka załatwiała – stwierdziła. – Ale nie wiem, nie organizuje takich rzeczy, a trudno porozmawiać z nimi na takie tematy. – Wzruszyła ramionami. Przy takim natłoku zadań i zdarzeń nie miała raczej głowy do tego, by pytać organizatorów o to, jak wygląda przygotowanie takiej wyprawy.
Westchnęła.
– Och… to był on? – spytała. – Nie widziałam tego, pomagałam tylko przy wzywaniu policji – wyjaśniła. – Aż dziw, że nie doczekali się zakazu wstępu do Muzeum.
Ciekawe, czy to było w ogóle możliwe? Gwen nie słyszała jeszcze o takiej sytuacji, ale kto wie. Może gdyby ktoś regularnie i umyślnie chciał psuć mienie tej ostoi sztuki to tak właśnie by skończył. Gwen na szczęście na razie nie musiała w to wnikać.
– Mi czasem też – przyznała. – Ostatnio przez takie zabawy spłonęła mi kuchnia. – Oczy dziewczyny posmutniały na chwilę, gdy przypomniała sobie TAMTEN dzień, wciąż świeży w jej pamięci. Postarała się jednak jak najszybciej pomyśleć o czymś innym. – Ale ćwiczenia pomagają… to znaczy chyba. Od tamtej pory niczego ponownie nie zniszczyłam, to już chyba sukces. No i po paru przegranych w końcu wygrałam w klubie! A przez anomalie trudno było o trening.
Nie była do końca pewna, czy udało jej się zwyciężyć przez umiejętności, czy szczęście, ale no cóż, stało się. Niedługo czekało ją kolejne, styczniowe starcie. Ciekawe, czy dobra passa się utrzyma, czy jednak nie. Bycie dobrym czarodziejem wymagało jednak wszechstronnych umiejętności. Przynajmniej w odczuciu Gwen.
– Możesz do mnie wpaść jak chcesz. Pokażę ci co mam. Albo mogę ci po prostu wysłać sową co mi wpadnie w ręce – zaproponowała. – A jakby wpadło ci do głowy coś konkretnego to jakieś proste eliksiry mogę uwarzyć.
Lepiej by się czuła, gdyby przygotowywała coś dla kogoś, a nie tylko dla samej siebie, w ramach treningu. Konkretny cel zmuszał, aby lepiej się starać i być dokładniejszym. Poza tym miło było pomóc komuś znajomemu w magicznych sprawunkach. Może jednak nie była w tym wszystkim taka zła, skoro nawet jej szkolny ideał nie potrafił uwarzyć niczego prostego.
Musiała przyznać, że nie spodziewała się, by babeczka zrobiła cokolwiek. Nie by wątpiła w umiejętności Bertiego. To po prostu brzmiało absurdalnie: babeczka pozwalająca na latanie! Czuła się prawie tak, jak Alicja po trafieniu do Krainy Czarów.
– Oj, faktycznie działa! Nie wiem… mogę spróbować – stwierdziła, niezbyt pewnie.
Odłożyła babeczkę i spróbowała się podnieść. Nogi dziewczyny delikatnie drżały. Nie wiedziała, czego spodziewać się po magicznym wynalazku. Ale szła, unosząc się kilka centymetrów nad ziemią. Och, ale to było dziwne uczucie!
– A gdyby tak zrobić babeczki, które uczyłyby latać? Tak bez miotły? – spytała z błyskiem w oku, spoglądając na Botta przez ramię. To byłby dopiero odlot! I to dosłownie. Na miotle nigdy nie poczuła się zbyt pewnie. Dziś pewnie nawet nie potrafiłaby na niej latać.
| babeczka 1/3
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
- Też się dziwię ale no, co poradzisz. Nie chciał źle. - Uśmiechnął się lekko. W sumie to nie chciałem źle powinno być jakimś ich rodzinnym mottem, bo w sumie to to nie są źli ludzie ale takie rzeczy to same im wychodzą, co człowiek mógłby na to poradzić?
- O. No, nie każdemu trening pomoże. Osobiście uważam, że są ludzie bez talentu do jakiejś dziedziny i w moim wypadku to jest transmutacja, a eliksiry... nie wiem. Może i mógłbym próbować ale obawiam się że ze swoim talentem wysadziłbym całą Dolinę Godryka. - wzruszył ramionami. - Czy ktoś napisałby mi na nagrobku nie chciał źle?
Zaśmiał się po chwili, na ten krótki moment zahaczając jeszcze o wcześniejszą rozmowę. Ostatecznie nie da się być dobrym we wszystkim, a Bertie jak bardzo by się nie starał, i tak miał już aż nadto zajęć tak na prawdę. Wystarczy mu.
- O, gratuluję wygranej. Tym bardziej. - dodał z entuzjazmem. Jemu od pewnego czasu szło całkiem dobrze, choć przegrupowanie w klubie bardzo podniosło poprzeczkę. Choć na oko Bertiego, był to bardzo uczciwy ruch dający szansę na wykazanie się także początkującym.
- Pewnie, chętnie. A jak będziesz miała coś zbędnego to też wyślij, odwdzięczę się jakoś. - zapewnił, a wiadomo było że jakoś to w tym wypadku głównie słodyczami. - Potrafisz warzyć też lecznicze?
Zagadnął po chwili, bo to wydawało mu się jeszcze trudniejsze niż normalne eliksiry, a jego domowa apteczka opustoszała. Szczególnie po ostatnich misjach.
Patrzył dalej jak Gwen się unosi i nawet chodzi w powietrzu. Szczerzył się przy tym radośnie, dumny ze swojego wynalazku. I szczęśliwy, że nie musi kombinować jak zdjąć dziewczynę z drzewa.
- To by mogło być bardziej niebezpieczne. Po pierwsze, kwestia opuszczania na ziemię z dużej wysokości, po drugie ewentualne wypadki, po trzecie miotła jest jakimś hamulcem dla małych dzieci, ich małe miotełki latają nisko, a duże ich nie słuchają. A nawet trzylatek zje coś słodkiego i poleci nie wiadomo gdzie. - przyznał. Praca w Urzędzie Patentów Absurdalnych nauczyła go trochę takiego przewidywania rzeczy za które nie chciałby odpowiadać. - Ale pomyślę jak rozwinąć myśl, bo generalnie brzmi super. - zapewnił jeszcze.
- O. No, nie każdemu trening pomoże. Osobiście uważam, że są ludzie bez talentu do jakiejś dziedziny i w moim wypadku to jest transmutacja, a eliksiry... nie wiem. Może i mógłbym próbować ale obawiam się że ze swoim talentem wysadziłbym całą Dolinę Godryka. - wzruszył ramionami. - Czy ktoś napisałby mi na nagrobku nie chciał źle?
Zaśmiał się po chwili, na ten krótki moment zahaczając jeszcze o wcześniejszą rozmowę. Ostatecznie nie da się być dobrym we wszystkim, a Bertie jak bardzo by się nie starał, i tak miał już aż nadto zajęć tak na prawdę. Wystarczy mu.
- O, gratuluję wygranej. Tym bardziej. - dodał z entuzjazmem. Jemu od pewnego czasu szło całkiem dobrze, choć przegrupowanie w klubie bardzo podniosło poprzeczkę. Choć na oko Bertiego, był to bardzo uczciwy ruch dający szansę na wykazanie się także początkującym.
- Pewnie, chętnie. A jak będziesz miała coś zbędnego to też wyślij, odwdzięczę się jakoś. - zapewnił, a wiadomo było że jakoś to w tym wypadku głównie słodyczami. - Potrafisz warzyć też lecznicze?
Zagadnął po chwili, bo to wydawało mu się jeszcze trudniejsze niż normalne eliksiry, a jego domowa apteczka opustoszała. Szczególnie po ostatnich misjach.
Patrzył dalej jak Gwen się unosi i nawet chodzi w powietrzu. Szczerzył się przy tym radośnie, dumny ze swojego wynalazku. I szczęśliwy, że nie musi kombinować jak zdjąć dziewczynę z drzewa.
- To by mogło być bardziej niebezpieczne. Po pierwsze, kwestia opuszczania na ziemię z dużej wysokości, po drugie ewentualne wypadki, po trzecie miotła jest jakimś hamulcem dla małych dzieci, ich małe miotełki latają nisko, a duże ich nie słuchają. A nawet trzylatek zje coś słodkiego i poleci nie wiadomo gdzie. - przyznał. Praca w Urzędzie Patentów Absurdalnych nauczyła go trochę takiego przewidywania rzeczy za które nie chciałby odpowiadać. - Ale pomyślę jak rozwinąć myśl, bo generalnie brzmi super. - zapewnił jeszcze.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Herbarium
Szybka odpowiedź