Daisy Mulpepper
AutorWiadomość
daisy mulpepper
Data urodzenia: 18 V 1930
Nazwisko matki: Burroughs
Miejsce zamieszkania: nokturnowe zacisze (nad apteką dziadka)
Czystość krwi: półkrwi
Status majątkowy: ubogi
Zawód: koroner
Wzrost: sto sześćdziesiąt trzy centymetry
Waga: czterdzieści dziewięć kilogramów
Kolor włosów: lśniący brąz, momentami wpadający w czerń
Kolor oczu: niepokojąco czarne
Znaki szczególne: garść piegów rozsiana po całym ciele; splątane włosy (czesane jedynie pospiesznym ruchem dłoni i porannym wiatrem); zbyt szerokie ubrania o męskich krojach (przesiąknięte harmonią roślinnych woni); rysy twarzy stanowiące ekscentryczne połączenie orientu i celtyckiego półmroku; niespokojne dłonie
Nazwisko matki: Burroughs
Miejsce zamieszkania: nokturnowe zacisze (nad apteką dziadka)
Czystość krwi: półkrwi
Status majątkowy: ubogi
Zawód: koroner
Wzrost: sto sześćdziesiąt trzy centymetry
Waga: czterdzieści dziewięć kilogramów
Kolor włosów: lśniący brąz, momentami wpadający w czerń
Kolor oczu: niepokojąco czarne
Znaki szczególne: garść piegów rozsiana po całym ciele; splątane włosy (czesane jedynie pospiesznym ruchem dłoni i porannym wiatrem); zbyt szerokie ubrania o męskich krojach (przesiąknięte harmonią roślinnych woni); rysy twarzy stanowiące ekscentryczne połączenie orientu i celtyckiego półmroku; niespokojne dłonie
tarninową, dość sztywną, dziesięciocalową, z włosem szyszymory
Slytherin
-
nadkruszoną zębem czasu rzeźbę przedstawiającą moją podobiznę
mocną herbatą (bez cukru, z mlekiem), ziołami rozbijanymi w moździerzu, kurzem, eliksirem pieprzowym dziadka (ze sporą domieszką miodu)
dwie splecione ze sobą sylwetki - rozmazane, tworzące niemalże jedność
trybikami ludzkiego mechanizmu, taksydermią, historiami wykutymi w kamieniu, wyjątkowymi aptekarskimi ingrediencjami
sobie
kataloguję ingrediencje w aptece; staram się pokonać lęk wysokości, wchodząc na wieżę astrologów - zawsze o stopień wyżej niż podczas poprzedniej próby; wracam do sali zachodniej w galerii sztuki
cichych szeptów marmuru, nocnych melodii Nokturnu, strumienia własnych myśli
Sharnee Gates
Lubię obserwować d ł o n i e.
Dwadzieścia siedem kości, trzydzieści pięć mięśni, około dwóch tysięcy komórek nerwowych w każdej opuszce naszych pięciu palców.
J e g o - (uroczo pomarszczone; pulchne; ubrudzone jakimś intensywnie woniejącym mazidłem, które zabarwiło na brązowo kciuk mężczyzny) sunęły pewnie po wygarbowanej skórze.
Przyglądałam się, jak ogarnięty frenetycznym szałem oddaje się bez reszty swojej zabawie w pana życia i śmierci. Z czułością przesuwał dłonią po lśniących futrach magicznych stworzeń (stojących w wiecznym spokoju) - traktował je jak istoty z krwi i kości; często zwracał się bezpośrednio do swych tworów, a ja miałam wrażenie, iż zupełnie zapominał o tym, że ze swojego kąta obserwuję ten osobliwy spektakl. Właśnie tak spędzałam wieczory - brudziłam nieumiejętnie pocerowane rajstopy (ich naprawę przypłaciłam przekłutym palcem), klęcząc na przysypanej wiórami podłodze i wyobrażając sobie, jak wyglądałby ten pokój, gdyby za pomocą magicznego zaklęcia ożywić zwierzęta uwięzione w martwej formie - jak by się poruszały, jakie dźwięki by z siebie wydawały i w jaki sposób koegzystowałyby ze sobą w tak ograniczonej przestrzeni.
Mój staruszek łatwo się rozprasza, więc po ścieżce wymiecionej w trocinach przemykałam na palcach, nie chcąc zakłócać panującej tam niemalże muzealnej atmosfery. Gra światłocienia i podszepty jeszcze nieskrępowanej ciężarem wieku wyobraźni podpowiadały mi, że gdy tylko pojawiałam się u progu pracowni, dziesiątki szklistych spojrzeń wwiercały się w moją sylwetkę; być może na te oniryczne powidoki miała również wpływ odurzająca, ostra woń specyfików, których używał dziadek (począwszy od terpentyny, a skończywszy na eliksirach przeznaczonych do taksydermii). Kiedy jeszcze nie sięgałam czubkiem głowy (ani nawet rozczapierzonej czupryny) do blatu solidnego, dębowego stołu, mogłam jedynie przypatrywać się harmonicznym ruchom dłoni Ulissessa (precyzyjnym i pewnym) bądź - na wyraźną prośbę, rzuconą w eter tonem przypominającym rozkaz - podać mu któreś z potrzebnych narzędzi; punktualnie o siódmej (dziadek nigdy nie przykładał wagi do tradycji, ale lubił przemycać do codziennej rutyny swoje własne rytuały) przynieść gorącą herbatę w rubinowym dzbanuszku - koniecznie w akompaniamencie trzech biszkoptów (dwóch dla niego, jednego dla mnie); ewentualnie wysypać z zakurzonego słoika kilkanaście par szklanych oczu i dopasować wielkością do preparowanego eksponatu (nigdy nie powiedziałam mu, że miałam też swoje własne kryterium - starałam się wybierać te radosne - aczkolwiek z perspektywy czasu trudno mi wyjaśnić, jakim cudem byłam w stanie odczytać emocje wtłoczone w martwe tęczówki).
Moje kwieciste imię (zgodnie z zamysłem miało być urocze - przejaw inwencji twórczej ojca i jedna z nielicznych decyzji, którą przyszło mu podjąć w ramach wychowywania mnie) gryzie się z paskudnym nazwiskiem (gdyby nie szacunek do dziadka, już dawno temu bym je zmieniła) - ale w jakiś pokrętny sposób to cudaczne złożenie oddaje po części to, kim jestem (a przynajmniej byłam). Wszczepiony do imienia pierwiastek dziewczęcości nie ma prawa dopasować się do ostrego brzmienia nierozerwalnie związanego z Nokturnem nazwiska, prawda? A jednak z czasem tak właśnie się stało - ba, ja sama przestałam być czymkolwiek więcej niż jednym z wielu elementów nokturnowego folkloru. Podlotek o obcych żłobieniach twarzy, plączący się pod nogami starszego o co najmniej dwa pokolenia surowego jegomościa zza aptecznej lady, nie zaskakiwał już nikogo z klienteli (a przynajmniej ze stałych bywalców). Większość czasu spędzałam zamknięta w naszej kamienicy, sporadycznie wyściubiając piegaty nos poza próg apteki - tylko wtedy, gdy przez niebezpieczne uliczki prowadziła mnie silna ręka dziadka; bądź wtedy, kiedy udało mi się niepostrzeżenie wymknąć, aby wraz z jedyną osobą w moim wieku (dzieci to na Śmiertelnym gatunek niemalże wymarły), z którą udało mi się zaznajomić (tuż po tym, gdy ów chłopiec wybił mi trzy mleczaki, a ja rozcięłam mu łuk brwiowy - tak w ramach iście nokturnowego powitania; sama już nie pamiętam, o co wtedy poszło) bawić się w chowanego w mrocznych zaułkach.
Wbrew pozorom naprawdę uważam swoje dzieciństwo za (może jedynie odrobinę nieortodoksyjnie) normalne. Pod ubraniami odziedziczonymi w schedzie po jakimś dalekim kuzynie przemycałam do swojego pokoju zapchlone kocie przybłędy (nigdy jednak nie mogłam zatrzymać żadnej z nich tak długo, by zdążyć się przyzwyczaić do ich obecności); etykiety ingrediencji sprawdziły się świetnie w roli prowizorycznego elementarza (stosunkowo szybko przyswoiłam litery - chyba zaskoczyłam tym nawet dziadka, bo spąsowiał, gdy pewnego dnia zapytałam go, czym jest Eliksir Trutka, który posłużył mi za wieżę w zamku zbudowanym z rozmaitości kurzących się na aptecznych półkach); w każdą niedzielę wspinałam się na spadzisty dach naszej kamienicy, oczekując na sowę od taty (mimo wszystko mocno za nim tęskniłam, choć nauczyłam się nie poruszać tego tematu przy Ulissessie) - większość listów zawierała najróżniejsze nasiona i monotematyczne wywody (gąszcz pospiesznie nakreślonych hieroglifów), z których rozumiałam co piąty wyraz. Sfrustrowało mnie to do tego stopnia, że ukradłam pachnące nowością wydanie Tysiąca magicznych ziół i grzybów, do którego zaczęłam sięgać, by odszyfrować ten naukowy bełkot. Zamiast taty u boku miałam więc pudełko z pelurowymi kopertami, skrywającymi w sobie zalążki istnień, w które nie potrafiłam tchnąć życia (naście prób skończyło się sromotną klęską); on natomiast zaszczycał mnie swoją obecnością raz na kilka miesięcy. Przybywał na tydzień, czasem dwa - zawsze sprowadzało się to do tego, że siedziałam jak na szpilkach w pomieszczeniu dusznym od niezręczności, wmuszając w siebie przypalonego kotleta, podczas gdy tata rozwodził się na temat swoich ostatnich badań.
Nie jestem pewna, czy mam prawo tak mówić, ale chyba naprawdę byłam wdzięczna za to, że nie muszę znosić jego uciążliwej obecności na co dzień - mogłam pielęgnować wyobrażenie o ojcu (niedoskonałym, lecz równocześnie tak po prostu czułym, skłonnym, by - dla odmiany - wykazać odrobinę zainteresowania moją osobą) i z podekscytowaniem czekać na kolejny list (z rozczarowującą zawartością - choć może jako jedyna dziewięciolatka na świecie reagowałam alergicznie na traktaty o innowacjach w nowozelandzkich cieplarniach). Mimo wszystko jeszcze wtedy doceniałam, że w natłoku swoich dorosłych, ważnych spraw choć kilka chwil poświęcał na napisanie do mnie.
W przeciwieństwie do zakłamanego obrazu taty (rozmytego na jego korzyść) płótno matczynego wyobrażenia zieje pustką - udało mi się wydusić z dziadka tylko to, że o tej kobiecie nie będziemy rozmawiać - to jedyny warunek, jaki kiedykolwiek mi postawił, więc nigdy nie próbowałam go kwestionować.
Chyba nawet nie czułam takiej potrzeby - tak naprawdę od zawsze byliśmy tylko we dwoje - ja u boku Ulissessa - i w zupełności mi to wystarczało.
M o j e - (na skórnej membranie wprawione w nerwowe wibracje; upstrzone lepkim burgundem; paznokcie przycięte aż do krwistych ram) niepewnie zawieszone nad wciąż jeszcze miękkim ciałem.
Już wtedy zdążyły zakwitnąć na nim plamy opadowe, a dwa miesiące później wpatrująca się we mnie pustym wzrokiem topielica przemieniła się w jedną z rzeźb, do złudzenia przypominającą te ożywione mym dłutem. Pomniki śmierci zatrważały moje myśli swym monumentalnym pięknem - w nieruchomej wieczności było bowiem wszystko to, co sama starałam się wyciosać w kamiennej płaszczyźnie. Dlatego też, gdy z początku podchodziłam do autopsji jeszcze zbyt emocjonalnie, dość łatwo uspokajałam się, tłumacząc sobie, że przecież zwłoki tak naprawdę niewiele różnią się od znanych mi na wskroś elementów codzienności (taksydermicznych cudów i efektów pierwszych podrygów dłuta).
Ktoś kiedyś zapytał mnie, dlaczego w trakcie sekcji denata rozcinałam go skalpelem (najprawdopodobniej każdy na moim miejscu posłużyłby się w tym celu zaklęciem Autopsia). Może to dziwne, ale nie przepadam za używaniem różdżki i wyciągam ją tylko wtedy, gdy jest mi naprawdę niezbędna. Od samego początku mojego pobytu w Hogwarcie Transmutacja spędzała mi sen z powiek, a Zaklęcia były przykrą koniecznością - zdecydowanie wolałam te przedmioty, na których mogłam polegać niemalże wyłącznie na swym intelekcie i... precyzji dłoni (a nie ich drewnianego przedłużenia). Choć zapewne wydaje się, że po dzieciństwie spędzonym w zwierzęcym mauzoleum powinnam wiedzieć o magicznych stworzeniach dość sporo, to jednak umiejętność preparowania truchła nie okazała się zbyt przydatna, gdy przyszło mi się zmierzyć z żywymi istotami. Chyba po prostu przerażała mnie ich dzikość - w pełnej krasie widoczna tak naprawdę dopiero wtedy, kiedy przemieszczały się, poruszały, zachowywały nazbyt zapobiegawczo - nigdy przewidywalnie. Czułam się w ich obecności nieswojo. Nieco lepiej radziłam sobie na Zielarstwie, choć los poskąpił mi talentu ojca i wyhodowane przeze mnie rośliny można było uznać co najwyżej za poprawne - niemniej jednak w tym przypadku zgromadzona przez lata wiedza (na coś jednak przydało się katowanie dziecka rozprawami naukowymi) oraz wrodzona pedantyczność zaowocowały dobrymi ocenami. Praca w cieplarni (nawet kropelki potu perlące się na czole i ta przeraźliwa duchota przypominającą okres kanikuły spędzany na zapleczu apteki) pomagała mi się wyciszyć - tak samo jak skrupulatne odliczanie ingrediencji potrzebnych do skomponowania kolejnego wywaru. Eliksiry szybko awansowały na najwyższą pozycję w moim osobistym rankingu przedmiotów szkolnych, a ja przywykłam do wilgoci królującej w lochach, gdzie, notabene, spędziłam sporo czasu z racji koloru krawata, który przyszło mi nosić.
Do magicznego zamczyska dotarły jedynie pomruki wojennej zawieruchy - w obwarowanej rzeczywistości trudno było wyobrazić sobie, jak wygląda destrukcja i zło. Informacje o setkach zgaszonych istnień przyjmowałam ze względnym spokojem - dopiero śmierć Warren tak naprawdę mną wstrząsnęła - bo to oznaczało, że nawet w naszym czarodziejskim mikrokosmosie nie byliśmy bezpieczni - nie, gdy Komnata Tajemnic została otwarta.
Ale z czasem i z tym faktem zdołaliśmy się oswoić - szkolne życie musiało toczyć się swoim odwiecznym rytmem. W okowach nienamacalnego zagrożenia, czyhającego za rogiem czasu, szczególnie potrzebne było poczucie normalności. Tym też słowem mogłabym podsumować okres adolescencji. Nie wyróżniałam się z tłumu (zachowaniem, wygląd to kwestia sporna) - nienawidziłam klaustrofobicznej biblioteki, więc popołudnia spędzałam nad jeziorem na leniwym przeglądaniu podręczników (w ekstremalnych warunkach pogodowych wystarczał mi parapet na pierwszym piętrze); w łazience dziewcząt podglądałam, jakim pigmentem starsze uczennice barwią swoje usta przed wyjściem do Hogsmeade; przeżywałam pierwsze życiowe dramaty i uczuciowe zawirowania. Tak właściwie dopiero na piątym roku, kiedy dyrektorem Hogwartu został Grindelwald, moje myśli zaczęły krążyć wokół powracającego notorycznie tematu panowania nad mugolami (po zamordowaniu Krukonki dowiedziałam się od dziadka, iż urodziła mnie szlama; miałam szczęście, że nikt z mojego domu nie zdawał sobie sprawy z tego, że jestem w połowie mugolakiem - nie wiem, jak by się do mnie odnosili, gdyby to wyszło na jaw). Wtedy też zaczęłam odczuwać wywieraną na mnie presję opowiedzenia się po którejś ze stron politycznej barykady - nie zrobiłam tego jednak; do dzisiaj unikam głośnych deklaracji i nie jestem pewna, czy w stu procentach zgadzam się z Grindelwaldem. Bo choć sama mam poglądy zbliżone do czystokrwistych czarodziejów, to jednak oni zawsze trzymali mnie na dystans. Trudno było mi zaskarbić sobie sympatię osób z mojego domu, bowiem większość Ślizgonów zdawała się patrzeć na świat jedynie przez pryzmat pochodzenia tudzież czystości krwi - a w moim przypadku zarówno pierwsze, jak i drugie... było w połowie niewiadomą.
Wahałam się, czy na ostatni rok powinnam w ogóle wrócić do szkoły, gdyż byłam przekonana, że resztę życia i tak spędzę w aptece dziadka, a panujące w Hogwarcie antymugolskie nastroje nie zachęcały mnie do stawienia się o czasie na peronie 9 i 3/4. Pewnie zabrzmi to irracjonalnie, ale to, że ostatecznie spakowałam się i - w konsekwencji - zdałam owutemy... w głównej mierze zawdzięczam mojemu ojcu, który zawitał do Londynu na dłużej - po prostu nie byłam w stanie wytrzymać z nim pod jednym dachem.
Po ukończeniu Hogwartu zrobiłam sobie roczną przerwę, która wyglądała dokładnie tak samo, jak wakacje przed siódmą klasą (odrobinę rozciągnięte w czasie). Z tą różnicą, że po raz pierwszy poruszyłam z dziadkiem temat do tej pory będący tabu i postawiłam mu ultimatum - jeśli miałam pracować w aptece, musiałam wiedzieć o wszystkim, co się tam działo - w tym o sprzedaży ingrediencji spod lady (choć Ulissess nigdy nie księgował nielegalnych transakcji, kilkunastokrotnie natknęłam się na odręczne notatki dotyczące tych ciekawszych zamówień). To nie była najłatwiejsza rozmowa - z ostrożnością szukał słów, próbując ukształtować swoją odpowiedź tak, by zdradzić mi jak najmniej szczegółów - więc uparcie drążyłam temat; przypierałam go do muru salwą pytań - aż w końcu zdradził mi na tyle dużo, bym poczuła się usatysfakcjonowana.
Jeśli zastanawiasz się, czy ta wiedza była dla mnie w jakikolwiek sposób uciążliwa, to niestety muszę cię wyprowadzić z błędu - nie miałam z tym absolutnie żadnych problemów natury moralnej. Gdybyśmy przestali współtworzyć czarny rynek, pojawiający się u nas czarodzieje szybko znaleźliby sobie innego dostawcę, niekoniecznie tak uczciwego - machlojki dziadka zawsze były utrzymane na najwyższym poziomie przyzwoitości, bowiem wychodził z założenia, że nawet plugawym towarem można handlować tak, by nie złamać swojego kręgosłupa moralnego. Nasi klienci zawsze dostawali produkty zgodne ze swymi wymaganiami i najwyższymi standardami, które narzucał Ulissess, honorując samego siebie za trud zdobycia takowych stawkami, które potrafiły wprawić w zdumienie; aczkolwiek dla tych mniej zamożnych nabywców również znajdywaliśmy rozwiązanie (sprawdzone i stare jak świat - bonifikata za gorszy gatunek oraz mniej pewne źródło pochodzenia ingrediencji).
Wdrażałam się dość powoli, acz dokładnie, nie chcąc popełnić żadnego błędu, za który dziadek zapłaciłby cenę mierzoną w latach spędzonych za kratkami. Nie zastanawiałam się, czym jeszcze mogłabym się zajmować - całkowicie odpowiadał mi wolny puls mojego życia (ospałe poranki - parzenie dłoni gorącą herbatą, by chwilę później ugasić je chłodem bijącym od marmurowej bryły; przyjemnie monotonne (po)południa - niekończące się godziny na zapleczu apteki; otrzeźwiające wieczory - przypadkowe, efemeryczne znajomości w nieprzypadkowych miejscach bądź alternatywnie i w tajemnicy przed dziadkiem, kryjąc się przed jego oceniającym spojrzeniem - sięganie po książki traktujące o nielegalnych ingrediencjach oraz ich zastosowaniach). Jednak Ulissess wyraźnie oczekiwał ode mnie czegoś więcej - nigdy nie powiedział mi tego wprost, ale po tylu latach w naszej symbiozie potrafiłam odczytać wszystkie mniej lub bardziej subtelne sygnały, które mi wysyłał (były więc między innymi pobąkiwania o karierze synów córek sióstr braci ciotecznych, były też gazety przypadkowo zostawione w strategicznych miejscach i otworzone na stronach z informacjami o naborach na staże).
Skapitulowałam - teoretycznie dla świętego spokoju, czego nie omieszkałam przesadnie ostentacyjnie pokazać; lecz w gruncie rzeczy naprawdę zainteresowało mnie kilka ogłoszeń - nie do końca licząc na przychylne rezultaty rekrutacji (z tak przeciętnymi wynikami egzaminacyjnymi plasowałam się raczej na szarym końcu każdej z list) dopełniłam wszystkich formalności. Ku mojemu zdumieniu okazało się, że dostałam się do Ministerstwa Magii, gdzie wkrótce potem rozpoczęłam szkolenie, po którego ukończeniu miałam uzyskać uprawnienia, by zostać koronerem. Najbliższe kilka lat życia mogę podsumować dość lapidarnie - niszczyłam wzrok, ślęcząc po nocach nad szkicami ludzkich wnętrzności (pokreślonymi łacińską terminologią uzdrowicielską), a potem zrywałam się niemalże o świcie, by pomknąć na zajęcia praktyczne z anatomii, po których przychodził czas na uporczywą walkę z formułkami zaklęć leczniczych (co niestety wymagało ode mnie intensywnej współpracy z różdżką). Doprowadzałam Ulissessa do szewskiej pasji (choć starał się tego nie dać po sobie poznać), gdy przez pierwsze miesiące moich zmagań z magią leczniczą traktowałam go jak królika eksperymentalnego. Notorycznie popełniałam błędy, a on znosił to wybitnie dzielnie - raz tylko zapytał, czy ktoś aby na pewno nie przetransmutował mi mózgu w orzeszka, bo moja entuzjastyczna - i nieskonsultowana wcześniej z dziadkiem - próba zademonstrowania dopiero co przyswojonego zaklęcia skończyła się tak, że zamiast usunąć objawy męczącej staruszka alergii, pozbyłam się jego zęba (a później mój pacjent z przypadku przez tydzień zwijał się z bólu, przyjmując Szkiele-Wzro).
Plan zajęć w Ministerstwie Magii urozmaicano nam przeróżnymi przedmiotami, upchniętymi niemalże na siłę - po tym naukowym maratonie notorycznie czułam się jak skonfundowana. Ale (z perspektywy czasu, bo wtedy przeklinałam każdą część ciała Merlina) myślę, że było warto.
T w o j e - (niepohamowanie zachłanne; zaskakująco silne; wytłaczające na moim ciele fioletowawe wzory) domagały się dotyku, pragnęły zbliżenia.
To właśnie na nie zwróciłam uwagę, gdy minęliśmy się po raz pierwszy - wtedy też wymyśliłam sobie Twoją historię i zapragnęłam skonfrontować ją z prawdą. Byłam wówczas na takim etapie życia, że wydawało im się, iż jedynie dryfuję na granicy śmierci, oderwana od ludzkich trosk (żadnego bólu, strachu, uczucia - klaustrofobia duszy) - wystarczyło kilka zainicjowanych przeze mnie spotkań, by stać się Twoją (niechcianą) własnością.
Jak naczynie miłości chłonę każdą kroplę czułości; im bardziej mnie odtrącasz, tym szybciej wracam (chcę Ciebie, choć wiem, że nie jesteśmy sobie przeznaczeni). Ułamek wieczności spędzamy razem - resztę czasu rozdysponowuję sprawiedliwie między zobowiązania w Ministerstwie (zatrudniono mnie na pełny etat - jako koronera, oczywiście; po pierwszym roku w zawodzie przestało mi się wydawać, że rozumiem tajemny majestat umierania) a pomoc w aptece (nieoficjalnymi zamówieniami zajmuję się już sama). Wciąż tkam w kamiennych tkaninach dość określone formy (ludzkie bądź zwierzęce sylwetki - obdarte z części skóry - tak by cielesna rama stanowiła okno na wnętrzności) oraz asystuję dziadkowi przy taksydermicznych operacjach (jakiś czas temu zaczęliśmy to robić również w celach zarobkowych, choć to żmudny, długotrwały, a przede wszystkim mało lukratywny proces).
Jednak nade wszystko nie potrafię uciec od tego, kim byłam, kim jestem i kim się stanę.
Patronus: nie potrafię go wyczarować.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 5 | Brak |
Zaklęcia i uroki: | 2 | Brak |
Czarna magia: | 0 | Brak |
Magia lecznicza: | 8 | Brak |
Transmutacja: | 0 | Brak |
Eliksiry: | 11 | Brak |
Sprawność: | 0 | Brak |
Biegłość | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Anatomia | V | 25 |
Zielarstwo | IV | 13 |
Rzeźba | III | 7 |
Wytwórstwo - taksydermia | III | 7 |
Opieka nad magicznymi stworzeniami | III | 7 |
Zarządzanie | II | 3 |
Koncentracja | II | 3 |
Ukrywanie się | I | 1 |
Kłamstwo | I | 1 |
Spostrzegawczość | III | 7 |
Kradzież | I | 1 |
Reszta: 0 |
10 punktów statystyk, różdżka, zaczarowane dłuto, Tysiąc magicznych ziół i grzybów.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Daisy Mulpepper dnia 01.12.16 15:56, w całości zmieniany 9 razy
Daisy Mulpepper
Zawód : koroner
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
she has that grave look
in her eyes like she is
constantly killing and
burying people in her
h e a r t.
in her eyes like she is
constantly killing and
burying people in her
h e a r t.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Witamy wśród Morsów
Twoja karta została zaakceptowana
Daisy dorastała w nietypowych warunkach, pośród taksydermowanych trucheł zwierząt, spojrzeń szklanych oczu i szaf pełnych tajemniczych preparatów. Mimo że Ulissess musiał się odnaleźć w roli zastępcy wiecznie nieobecnego ojca, dziewczynce niczego nie brakowało. Wśród Nokturnowych uliczek odnalazła opiekuńczą miłość, a także niezwykłe pasje, które rozszerzyły się wraz z upływem lat; ciała zwierząt zastąpiły te ludzkie. W pracy koronera, choć nietypowej dla młodej panny, odnajduje się znakomicie. Byleby tylko niechciana miłość w tych niespokojnych czasach nie zamieszała jej w głowie.
Josephine Fenwick
Zawód : przyszła aurorka
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
W całym magicznym świecie gasną światła. Nie ujrzymy ich już za naszego życia.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Daisy Mulpepper
Szybka odpowiedź