Danson Park
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Danson Park
To zdecydowanie największy publiczny park w London Borough of Bexley, gdzie spacerowicze mogą podziwiać piękne widoki o każdej porze dnia czy roku. Zresztą... Czyż Twoja pamięć nie sięga mimowolnie do dnia, w którym Wasze oczy po raz pierwszy się spotkały? Od początku tkwiła w Tobie myśl, że to musi być prawdziwe, ta więź między Wami... Chęć zaproszenia go do domu tkwiła w Twojej duszy zakorzeniona tak głęboko, że aż wywoływała drżenie Twego ciała... Weź go, zabierz go do siebie! Piękny, biały łabądek patrzył na Ciebie swymi rozumnymi oczami, strosząc dumnie piórka i wypinając pierś. Wreszcie czar opadł, gdy zwierzę rzuciło się w przód, wyrywając Ci bułkę z ręki i połykając w całości parówkę z hot doga. Mimowolnie przyspieszasz swoje kroki, wasza relacja skończyła się tak szybko i zdecydowanie nie chcesz do niej wracać...
The member 'Samuel Skamander' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 62
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 62
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Patrzył chwilę w napięciu na plątaninę kabli. W końcu w gąszczu skomplikowanych układów znalazł to czego szukał - wyłącznik. Jego palce pewnie zacisnęły się na dźwigni awaryjnej i jednym, sprawnym ruchem pociągnął ją w dół. Wycofał rękę, rozglądając się dookoła, ale... nic się nie wydarzyło. Kompletnie nic. Nie musiał wypowiadać swoich myśli na głos - Samuel idealnie ubrał w słowa to co właśnie działo się w głowie Tonksa. Z technicznego punktu widzenia Gabriel był pewien, że w normalnych warunkach stacja powinna się po prostu wyłączyć. No, ale anomalie rządziły się swoimi własnymi prawami, mając gdzieś prawa fizyki czy jakiekolwiek inne reguły, na których opierała się mugolska technologia. Pogoda zwariowała i już po chwili nad wieżą pojawiły się kule ognia. Mgła rozmyła się, a Gabriel mógł jedynie patrzeć jak czarnomagiczna energia kumuluje się nad wieżyczką. Mimo iż nie dał upustu swojej frustracji słowami to przez jego myśli galopem przebiegła niewybredna wiązanka przekleństw, które funkcjonowały zarówno w czarodziejskim środowisku, jak i tych zasłuszanych wśród mugoli.
Niestety, nie byli sami. Grzecznie poprosił o opuszczenie terenu, ale najwidoczniej nie mieli do czynienia z ciekawskimi mugolami. Przekonał się o tym, słysząc obślizgły głos, ubrany w niezbyt eleganckie słowa, tak skromnym zdaniem Tonksa. O mały włos nie oberwał parszywym crucio, uchylając się od zaklęcia - a może to czarnoksiężnik spudłował? Mogli się spodziewać, że tak ogromne skupisko mocy zwróci nie tylko ich uwagę, ale także popleczników Lorda Voldemorta. Wymienił krótkie spojrzenie ze Skamanderem i w zasadzie więcej nie potrzebowali. Na pewnym etapie doświadczeni - mniej lub bardziej - aurorzy mieli intuicję i w momencie, gdy Sam dobył swojej różdżki, aby zająć się problemem zwisających nad ich głowami ognistych bomb, Gabriel wycelował końcem różdżki w jednego z napastników. - Obscuro- wypowiedział pewnie inkantację zaklęcia, posyłając - a raczej chcąc posłać - wiązkę magii w stronę nieproszonych gości, znaczy jednego z nich. Ograniczenie mu pola manewru i pozbawienie zmysłu wzroku wydawało się logicznym posunięciem, to zaklęcie mogło praktycznie wykluczyć jednego z przeciwników.
/dla ścisłości, jeżeli trzeba uściślać to rzucam w pana od crucio
Niestety, nie byli sami. Grzecznie poprosił o opuszczenie terenu, ale najwidoczniej nie mieli do czynienia z ciekawskimi mugolami. Przekonał się o tym, słysząc obślizgły głos, ubrany w niezbyt eleganckie słowa, tak skromnym zdaniem Tonksa. O mały włos nie oberwał parszywym crucio, uchylając się od zaklęcia - a może to czarnoksiężnik spudłował? Mogli się spodziewać, że tak ogromne skupisko mocy zwróci nie tylko ich uwagę, ale także popleczników Lorda Voldemorta. Wymienił krótkie spojrzenie ze Skamanderem i w zasadzie więcej nie potrzebowali. Na pewnym etapie doświadczeni - mniej lub bardziej - aurorzy mieli intuicję i w momencie, gdy Sam dobył swojej różdżki, aby zająć się problemem zwisających nad ich głowami ognistych bomb, Gabriel wycelował końcem różdżki w jednego z napastników. - Obscuro- wypowiedział pewnie inkantację zaklęcia, posyłając - a raczej chcąc posłać - wiązkę magii w stronę nieproszonych gości, znaczy jednego z nich. Ograniczenie mu pola manewru i pozbawienie zmysłu wzroku wydawało się logicznym posunięciem, to zaklęcie mogło praktycznie wykluczyć jednego z przeciwników.
/dla ścisłości, jeżeli trzeba uściślać to rzucam w pana od crucio
Gabriel X. Tonks
Zawód : zagubiony w wojennej zawierusze
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I've got a message that you can't ignore
Maybe I'm just not the man I was before
Maybe I'm just not the man I was before
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Gabriel Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 21
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 21
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Niewidzialne, wewnętrzne ciepło napełniło Skamandera nadzieją. Niezależnie od tego, ile razy skupiał się, by przywołać postać Patronusa, czuł się podobnie. Biała magia która kumulowała źródło światła, które wciąż jasno płonęło w aurorze, wskazując drogę... albo - jak w tym wypadku - chroniąc. Przez kilka sekund podążał wzrokiem za świetlistym koziorożcem, który rzucił się w niebo, do pędzących, ognistych kul. Nie mógł skupiać się na nich dłużej, wiedząc, ze w pobliżu wciąż mieli dwóch gości do wyproszenia z ich mini "imprezy". Atrakcje zapewnione były dla wszystkich uczestników bardzo hojnie. Niestety. Nie chciał nawet przewidywać, co się stanie, jeśli anomalia wybuchnie i rozrzuci swoje plugawe maci na całą okolicę. Tak prosto opanować jej na pewno nie będzie, a straty... kolejne, doliczane do listy win. Kiedyś musiało się to skończyć.
Inkantacja, którą usłyszał z ust drugiego aurora, widocznie nie spotkała się z celem, bo gniewny szept czarnoksiężników, mógł za moment okazać się zdradziecki. I celny. Nie chciał sprawdzać bolesności ich klątw. Odwrócił się w stronę przeciwników, stając ramię w ramię z Tonksem - Chyba są oporni na nasz urok - nie ściszał ochrypłego głosu, wlewając w niego czarna ironię. Ani nie posłuchali pierwszych ostrzeżeń, ani nie zatrzymali się przed postawionymi barierami. Uparci. Wysunął przed siebie, nagrzaną od mocy różdżkę, nie dając magii osiąść zbyt szybko. Nie mógł pozwolić tym parszywcom na przejecie inicjatywy, nie mógł też dać im szansy, by zakłócili ich działanie bardziej, niż już to zrobili - Petrificus Totalus - wskazał drugiego z mężczyzn, nie czekając, aż ten zdecyduje jaką klątwą w nich cisnąć. Tym razem pośpiech, działał w obie strony. Dla nich, by zażegnać niebezpieczeństwo, dla wrogów - by utrzymać się i zapewne sprowadzić je na okolicznych mugoli. Przez myśl mignęła mu postać Jessy, która pobiegła w stronę zabudowań. Potrzebowali czasu, by zatrzymać czarnomagiczne impulsy, które prawdopodobnie jeszcze bardziej utrudniłyby zadanie kobiecie. Komplikacje, jak widać, lubiły się ich trzymać.
Obniżone zaklęcie petryfikusa
Inkantacja, którą usłyszał z ust drugiego aurora, widocznie nie spotkała się z celem, bo gniewny szept czarnoksiężników, mógł za moment okazać się zdradziecki. I celny. Nie chciał sprawdzać bolesności ich klątw. Odwrócił się w stronę przeciwników, stając ramię w ramię z Tonksem - Chyba są oporni na nasz urok - nie ściszał ochrypłego głosu, wlewając w niego czarna ironię. Ani nie posłuchali pierwszych ostrzeżeń, ani nie zatrzymali się przed postawionymi barierami. Uparci. Wysunął przed siebie, nagrzaną od mocy różdżkę, nie dając magii osiąść zbyt szybko. Nie mógł pozwolić tym parszywcom na przejecie inicjatywy, nie mógł też dać im szansy, by zakłócili ich działanie bardziej, niż już to zrobili - Petrificus Totalus - wskazał drugiego z mężczyzn, nie czekając, aż ten zdecyduje jaką klątwą w nich cisnąć. Tym razem pośpiech, działał w obie strony. Dla nich, by zażegnać niebezpieczeństwo, dla wrogów - by utrzymać się i zapewne sprowadzić je na okolicznych mugoli. Przez myśl mignęła mu postać Jessy, która pobiegła w stronę zabudowań. Potrzebowali czasu, by zatrzymać czarnomagiczne impulsy, które prawdopodobnie jeszcze bardziej utrudniłyby zadanie kobiecie. Komplikacje, jak widać, lubiły się ich trzymać.
Obniżone zaklęcie petryfikusa
Darkness brings evil things
the reckoning begins
The member 'Samuel Skamander' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 34
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 34
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Chociaż blask świetlistego koziorożca przyciągał oko to jednak powstrzymał się od zerknięcia w tamtą stronę. Musiał skupić się na tym co było przed nim, chociaż musiał przyznać, że nie był to widok cieszący oko. Nie rozumiał dlaczego bycie czarnoksiężnikiem w większości przypadków łączyło się z obskurnymi szmatami miast szat i nieświeżym oddechem. Czasem nie mógł ocenić czy czuł na swoim karku okropny odór śmierci, a może po prostu to powiew nieświeżości z ust czającego się za plecami czarownika. Nie wspominając już o braku jakichkolwiek manier. Czy któryś z nich ich tu zapraszał? A tak już całkiem poważnie to z gorzkim spokojem przyjął pojawienie się tejże dwójki. Zaskoczony byłby, jakby cała akcja przebiegła bez większych problemów. Nie bez echa przeszło nieudane zaklęcie - twarz Gabriela na krótką chwilę wykrzywił grymas niezadowolenia, ale nie mógł przecież płakać nad rozlanym mlekiem. Właściwie już kiedy z czubka jego języka spadła inkantacja wiedział, że coś jest nie tak. Niestety, już od jakiegoś czasu mieli do czynienia z anomaliami, intuicyjnie można było wyczuć, że nie osiągnie się oczekiwanych rezultatów. - Powinniśmy zacząć się martwić? - mruknął, a w jego głosie było słychać odzwierciedlenie półuśmiechu, który mimo wszystko pojawił się na jego twarzy. Gdzieś z tyłu głowy pojawiała się natrętna myśl, która nakazywała mu sprawdzić lusterko, czy przypadkiem rudowłosa kobieta nie potrzebuje pomocy. Niestety, oni sami znaleźli się w niezbyt ciekawym położeniu; za sobą mieli nadal szalejącą od anomalii stację transformatorową, a przed sobą dwójkę niewychowanych jegomościów, którzy aż palili się do tego, aby rzucić w ich kierunku kolejny czarnomagiczny urok. Zacisnął pewniej palce na różdżce i wycelował nią w jednego z dwóch, tego, który miał więcej szczęścia i nie dosięgnął go urok Sama. - Regressio- wypowiedział inkantację zaklęcia, skupiając się na swoim celu. Miał nadzieję, że tym razem okaże się na tyle zdecydowany i magia nie spłata mu żadnego figla.
Gabriel X. Tonks
Zawód : zagubiony w wojennej zawierusze
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I've got a message that you can't ignore
Maybe I'm just not the man I was before
Maybe I'm just not the man I was before
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Gabriel Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 11
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 11
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Szczęście tego dnia zdecydowanie nie znajdowało się po waszej stronie - niedziałający wyłącznik awaryjny i niechciane towarzystwo szczególnie nie ułatwiały stojącego przed wami zadania, Samuelowi udało się jednak posłać wzmocnionego mocą Zakonu Feniksa patronusa ku wieży: świetlisty koziorożec okrążył budowlę, wchłaniając po kolei wszystkie kule czarnomagicznego ognia, nim ten zdołałby zaszkodzić mieszkającym w okolicy mugolom. Celne zaklęcie petryfikujące rzucone przez aurora bez trudu unieszkodliwiło jednego z napastników, na tym jednak sukcesy się skończyły - drugi z mężczyzn zdołał obronić się przed atakami Gabriela, a następnie po raz drugi posłał w jego kierunku Crucio - tym razem celne. Nim zdołaliście obezwładnić również i jego, Tonks upadł na kolana, wstrząsany potężnym bólem - potężniejszym, niż jakikolwiek inny, który zdarzyło mu się odczuwać.
Chwila rozproszenia wystarczyła, by stacja transformatorowa wybuchła po raz drugi, strzelając kulami ognia w stronę pobliskich zabudowań. Języki ognia wystrzeliły w górę, trawiąc budynki, a do waszych uszu dotarły krzyki - nim zdołaliście choćby pomyśleć o powstrzymaniu niestabilnej magii, pożar rozprzestrzenił się już zbyt szeroko, by dało się go ugasić we dwójkę. Musieliście wezwać pomoc, licząc się jednak z tym, że nim przybędzie, pojawią się ofiary w ludziach.
Być może gdyby było was troje, ten scenariusz rozegrałby się inaczej.
Gabriel, otrzymujesz 60 punktów obrażeń (psychiczne). Mistrz Gry nie kontynuuje z Wami rozgrywki, możecie dokończyć ją samodzielnie.
Chwila rozproszenia wystarczyła, by stacja transformatorowa wybuchła po raz drugi, strzelając kulami ognia w stronę pobliskich zabudowań. Języki ognia wystrzeliły w górę, trawiąc budynki, a do waszych uszu dotarły krzyki - nim zdołaliście choćby pomyśleć o powstrzymaniu niestabilnej magii, pożar rozprzestrzenił się już zbyt szeroko, by dało się go ugasić we dwójkę. Musieliście wezwać pomoc, licząc się jednak z tym, że nim przybędzie, pojawią się ofiary w ludziach.
Być może gdyby było was troje, ten scenariusz rozegrałby się inaczej.
Gabriel, otrzymujesz 60 punktów obrażeń (psychiczne). Mistrz Gry nie kontynuuje z Wami rozgrywki, możecie dokończyć ją samodzielnie.
Magia pulsowała wszędzie. nie tylko w zacinającym deszczu i wyładowaniach, które raz za razem przecinały ciemniejące niebo, drgała w powietrzu - dzieżka od mocy i mdła od czarnej magii, która wywracała żołądek gdzieś na drugą stronę. Ale było i światło, krążąca w żyłach magia bieli tym silniejsza, gdy świetlisty koziorożec okrążał wieżę, wchłaniając złowrogie kule mocy. Płynęła i z silna petryfikacją, która uderzyła w jednego z czarnoksiężników - Możliwe - zdążył odpowiedzieć towarzyszowi, gdy inkantował kolejne z zaklęć. Nieudane.
Tych kilka sekund rozproszenia wystarczyło, by by odciągnąć uwagę od wieży, która raz jeszcze wypluła wiązki ognistej mocy. Nawet ulewa, wywołana anomalią, która lunęła zdradziecko, nie zminimalizowała pędu, ani tym bardziej żywiołu, który pomknął w stronę najbliższych domów. Skamander zdążył tylko wciągnąć gwałtownie powietrze, nie będąc w stanie zatrzymać niebezpieczeństwa, które wymknęło się z ich rąk. W tym samym momencie, ciemna wiązka niewybaczalnego zaklęcia wyrwała się z różdżki przeciwnika, a złowieszczy promień uderza w pierś Gabriela, a ten upada na kolana.
Zacisnął zęby, gniewnie, by w następnej sekundzie rzucić zaklęciem w czarnoksiężnika, powalając go i tym samym przerywając działanie crucio - Dasz radę wstać? - zwrócił się do mężczyzny, wyciągając dłoń i pomagając się podnieść, gdyby potrzebował - Musimy wezwać pomoc, sami nie damy rady pomóc wszystkim - mówił cicho, czując w jak w oczach mieni mu się iskra gniewu, choć nie kierowana do nikogo konkretnie. Zawiedli. Przez nieuwagę pozwolili, by niestabilna magia wyrwała się, pożerając nieświadomych niczego mugoli. Jedyne, co mogli jeszcze zrobić, to zminimalizować zniszczenia i uratować tylu z żywiołu, ile mogli. Przez głowę aurora przemknęło wspomnienie płonącego Ministerstwa i pożogi, która pochłonęła tak wiele istnień. czy tym samym stali się tacy sami, jak ci, z którymi walczyli? Nie.
- Czeka nas długa noc - zakończył cicho, by ruszyć najpierw biegiem w stronę jaśniejącej złowrogo łuny, potem posiłkować się zaklęciami. Musieli przełknąć gorycz i zmierzyć się z konsekwencją działań.
Tych kilka sekund rozproszenia wystarczyło, by by odciągnąć uwagę od wieży, która raz jeszcze wypluła wiązki ognistej mocy. Nawet ulewa, wywołana anomalią, która lunęła zdradziecko, nie zminimalizowała pędu, ani tym bardziej żywiołu, który pomknął w stronę najbliższych domów. Skamander zdążył tylko wciągnąć gwałtownie powietrze, nie będąc w stanie zatrzymać niebezpieczeństwa, które wymknęło się z ich rąk. W tym samym momencie, ciemna wiązka niewybaczalnego zaklęcia wyrwała się z różdżki przeciwnika, a złowieszczy promień uderza w pierś Gabriela, a ten upada na kolana.
Zacisnął zęby, gniewnie, by w następnej sekundzie rzucić zaklęciem w czarnoksiężnika, powalając go i tym samym przerywając działanie crucio - Dasz radę wstać? - zwrócił się do mężczyzny, wyciągając dłoń i pomagając się podnieść, gdyby potrzebował - Musimy wezwać pomoc, sami nie damy rady pomóc wszystkim - mówił cicho, czując w jak w oczach mieni mu się iskra gniewu, choć nie kierowana do nikogo konkretnie. Zawiedli. Przez nieuwagę pozwolili, by niestabilna magia wyrwała się, pożerając nieświadomych niczego mugoli. Jedyne, co mogli jeszcze zrobić, to zminimalizować zniszczenia i uratować tylu z żywiołu, ile mogli. Przez głowę aurora przemknęło wspomnienie płonącego Ministerstwa i pożogi, która pochłonęła tak wiele istnień. czy tym samym stali się tacy sami, jak ci, z którymi walczyli? Nie.
- Czeka nas długa noc - zakończył cicho, by ruszyć najpierw biegiem w stronę jaśniejącej złowrogo łuny, potem posiłkować się zaklęciami. Musieli przełknąć gorycz i zmierzyć się z konsekwencją działań.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Czasem miał wrażenie, że otaczający go świat drży od stężenia magii. To pulsowanie przechodziło także przez jego ciało, zupełnie jakby stojąca za jego plecami stacja tranzytowa nie przewodziła jedynie prądu, ale co jakiś czas wypuszczała fale magicznej energii. Chociaż istniała możliwość, że to jedynie złudzenie Gabriela.
Nie wiedział dlaczego nie udało mu się ukierunkować myśli na właściwy tor, sprawić, aby magia przepłynęła przez jego różdżkę, a strumień zaklęcia - po raz kolejny zresztą - nie dosięgnął nieproszonego gościa. Znowu zawiódł, nie lubił smaku porażki, który ostatnio zbyt często rozchodził się w jego ustach. Jak się za chwilę przekonał, słono przyszło mu zapłacić za tę chwilę słabości, czy może raczej niedoskonałości. Strumień zielonego światła uderzył w jego klatkę piersiową. Dokładnie w tym momencie poczuł, jak jego ciało przeszywa niewyobrażalny ból, który nie sposób opisać słowami. Ból rozprzestrzenił się błyskawicznie, dosięgając każdy centymetr jego ciała. Nie krzyczał, mocno zaciskając wargi. Nawet wtedy, gdy upadł na ziemię starał się nie wydać z siebie ani jednego dźwięku, chociaż żyły dużo mocniej zarysowały się na jego szyi, a twarz poczerwieniała. I chociaż Sam, powalając przeciwnika, przerwał zaklęcie, ból nadal pulsował. Stopniowo rozchodził się po kościach. Na pytanie Skamandera skinął jedynie głową i korzystając z jego wyciągniętej dłoni, podniósł się. Szybko chwycił swoją różdżkę. Był nieco otumaniony, nie mógł zebrać rozbieganych myśli, które niczym spłoszone stado dzikich zwierząt, rozpierzchły się w każdym możliwym kierunku. - Zdecydowanie, bardzo długa - mruknął, zgadzając się ze skromnie, aczkolwiek jasno zarysowanym planem działania. Zapewne sięgnął po lusterko, w którym spodziewał się zobaczyć rudowłosą. Materiał ubrań nasiąkał kroplami deszczu, a włosy przykleiły mu się do twarzy. Chciał zapomnieć, oddalić się i rzucić się w wir pracy, którą mieli do wykonania. Być może powinien ochłonąć, ale nie było na to czasu. Nawalił i musiał teraz ponieść tego konsekwencje.
/zt x 2
Nie wiedział dlaczego nie udało mu się ukierunkować myśli na właściwy tor, sprawić, aby magia przepłynęła przez jego różdżkę, a strumień zaklęcia - po raz kolejny zresztą - nie dosięgnął nieproszonego gościa. Znowu zawiódł, nie lubił smaku porażki, który ostatnio zbyt często rozchodził się w jego ustach. Jak się za chwilę przekonał, słono przyszło mu zapłacić za tę chwilę słabości, czy może raczej niedoskonałości. Strumień zielonego światła uderzył w jego klatkę piersiową. Dokładnie w tym momencie poczuł, jak jego ciało przeszywa niewyobrażalny ból, który nie sposób opisać słowami. Ból rozprzestrzenił się błyskawicznie, dosięgając każdy centymetr jego ciała. Nie krzyczał, mocno zaciskając wargi. Nawet wtedy, gdy upadł na ziemię starał się nie wydać z siebie ani jednego dźwięku, chociaż żyły dużo mocniej zarysowały się na jego szyi, a twarz poczerwieniała. I chociaż Sam, powalając przeciwnika, przerwał zaklęcie, ból nadal pulsował. Stopniowo rozchodził się po kościach. Na pytanie Skamandera skinął jedynie głową i korzystając z jego wyciągniętej dłoni, podniósł się. Szybko chwycił swoją różdżkę. Był nieco otumaniony, nie mógł zebrać rozbieganych myśli, które niczym spłoszone stado dzikich zwierząt, rozpierzchły się w każdym możliwym kierunku. - Zdecydowanie, bardzo długa - mruknął, zgadzając się ze skromnie, aczkolwiek jasno zarysowanym planem działania. Zapewne sięgnął po lusterko, w którym spodziewał się zobaczyć rudowłosą. Materiał ubrań nasiąkał kroplami deszczu, a włosy przykleiły mu się do twarzy. Chciał zapomnieć, oddalić się i rzucić się w wir pracy, którą mieli do wykonania. Być może powinien ochłonąć, ale nie było na to czasu. Nawalił i musiał teraz ponieść tego konsekwencje.
/zt x 2
Gabriel X. Tonks
Zawód : zagubiony w wojennej zawierusze
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I've got a message that you can't ignore
Maybe I'm just not the man I was before
Maybe I'm just not the man I was before
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 22.02?
Śnieg był zimny w kontakcie z kocimi łapkami, ale Charlie brakowało tych spacerów po Londynie w kociej postaci. W listopadzie i grudniu nie miała ku temu wiele okazji. Styczeń z kolei był mroźny i śnieżny, i choć luty także nie należał do ciepłych, po opuszczeniu Munga Charlie postanowiła troszkę się poszwędać w kocim ciele. W końcu miała trochę czasu do planowanego spotkania, dlatego też pewne odcinki drogi, przynajmniej te najmniej zaśnieżone i jednocześnie niezatłoczone pokonywała jako kot. Uważała jednak na bezpańskie psy a także na zbyt troskliwych ludzi, pamiętając, że niegdyś została z tego parku „uprowadzona” przez uczynną kobietę, która myślała że ratuje bezpańskiego kota ściganego przez psa, a w rzeczywistości zabrała do domu animaga. Charlie nie chciała narażać ani siebie, ani nikogo na taki stres, ani tym bardziej zostać zabrana przez kogoś, kto nie miałby tak dobrych zamiarów.
Unikała zasp i przechodziła ścieżkami, gdzie śnieg był odgarnięty lub wydeptany. Brodzenie przez głębszy śnieg było wysoce nieprzyjemne, zwłaszcza gdy łapki zapadały się głębiej i zimny, biały puch dotykał miękkiego kociego brzuszka. Brr! Na wiosnę kocie wędrówki na pewno staną się dużo przyjemniejsze, ale i teraz musiała pielęgnować swoją animagiczną zdolność, by się nie zastała. Wiedziała, że w tych niebezpiecznych czasach umiejętność przemiany może uratować jej życie przez umożliwienie ucieczki z tarapatów, więc absolutnie nie zamierzała tego zaniedbywać. Jej postać animagiczna musiała stawać się mocniejsza, zwinniejsza i szybsza. Oprócz zmieniania się w wolnych od pracy chwilach starała się trenować transmutacyjne inkantacje, pielęgnując swoją znajomość tej dziedziny, którą w ostatnich miesiącach trochę zaniedbała przez anomalie oraz natłok pracy oraz innych trosk.
Niedawno minęły cztery miesiące od zaginięcia jej ukochanej siostry, Very. Od tak dawna nie miała od niej żadnego znaku życia, nikt z ministerstwa także się u niej nie zjawił, by przekazać ponure wieści, więc nadal trzymała się nadziei, że może Vera gdzieś jest, że może straciła pamięć, ale żyje.
W końcu jednak, w zacisznym i ustronnym miejscu między gęstymi krzewami, zmieniła się z powrotem w siebie i ruszyła w stronę jednej z ławek. Wyglądała dość zwyczajnie, ubrana w płaszczyk i znajdującą się pod nim skromną popielato-niebieską sukienkę, pod którą miała grube rajstopy. Jej włosy były zaplecione w długi, gruby warkocz barwy letniej pszenicy, który aktualnie był przerzucony przez jej ramię. Miała nadzieję, że mężczyzna od ingrediencji, z którym jak dotąd spotkała się może raz, ją rozpozna. Charlie zdecydowała się mu zaufać i zwrócić się do niego drugi raz, ponieważ jego nazwisko brzmiało bardzo znajomo i kojarzyło się z ludźmi, którzy stali po tej samej stronie. Ale on w Zakonie nie był, więc wobec niego pozostawała ostrożniejsza, liczyła się z tym, że nawet w obrębie jednej rodziny ludzie bywali naprawdę zróżnicowani i nie zawsze wyglądało to tak jak w przypadku jej bliskich, gdzie mimo różnych zainteresowań i zawodów wszyscy jej najbliżsi krewni wyznawali podobne wartości. Niemniej jednak z racji niedoborów w aptekach i u niektórych z dotychczasowych znajomych handlarzy musiała zacząć korzystać i z nowych źródeł. Ciekawe, co dziś przyniesie jej Vincent Rineheart?
Śnieg był zimny w kontakcie z kocimi łapkami, ale Charlie brakowało tych spacerów po Londynie w kociej postaci. W listopadzie i grudniu nie miała ku temu wiele okazji. Styczeń z kolei był mroźny i śnieżny, i choć luty także nie należał do ciepłych, po opuszczeniu Munga Charlie postanowiła troszkę się poszwędać w kocim ciele. W końcu miała trochę czasu do planowanego spotkania, dlatego też pewne odcinki drogi, przynajmniej te najmniej zaśnieżone i jednocześnie niezatłoczone pokonywała jako kot. Uważała jednak na bezpańskie psy a także na zbyt troskliwych ludzi, pamiętając, że niegdyś została z tego parku „uprowadzona” przez uczynną kobietę, która myślała że ratuje bezpańskiego kota ściganego przez psa, a w rzeczywistości zabrała do domu animaga. Charlie nie chciała narażać ani siebie, ani nikogo na taki stres, ani tym bardziej zostać zabrana przez kogoś, kto nie miałby tak dobrych zamiarów.
Unikała zasp i przechodziła ścieżkami, gdzie śnieg był odgarnięty lub wydeptany. Brodzenie przez głębszy śnieg było wysoce nieprzyjemne, zwłaszcza gdy łapki zapadały się głębiej i zimny, biały puch dotykał miękkiego kociego brzuszka. Brr! Na wiosnę kocie wędrówki na pewno staną się dużo przyjemniejsze, ale i teraz musiała pielęgnować swoją animagiczną zdolność, by się nie zastała. Wiedziała, że w tych niebezpiecznych czasach umiejętność przemiany może uratować jej życie przez umożliwienie ucieczki z tarapatów, więc absolutnie nie zamierzała tego zaniedbywać. Jej postać animagiczna musiała stawać się mocniejsza, zwinniejsza i szybsza. Oprócz zmieniania się w wolnych od pracy chwilach starała się trenować transmutacyjne inkantacje, pielęgnując swoją znajomość tej dziedziny, którą w ostatnich miesiącach trochę zaniedbała przez anomalie oraz natłok pracy oraz innych trosk.
Niedawno minęły cztery miesiące od zaginięcia jej ukochanej siostry, Very. Od tak dawna nie miała od niej żadnego znaku życia, nikt z ministerstwa także się u niej nie zjawił, by przekazać ponure wieści, więc nadal trzymała się nadziei, że może Vera gdzieś jest, że może straciła pamięć, ale żyje.
W końcu jednak, w zacisznym i ustronnym miejscu między gęstymi krzewami, zmieniła się z powrotem w siebie i ruszyła w stronę jednej z ławek. Wyglądała dość zwyczajnie, ubrana w płaszczyk i znajdującą się pod nim skromną popielato-niebieską sukienkę, pod którą miała grube rajstopy. Jej włosy były zaplecione w długi, gruby warkocz barwy letniej pszenicy, który aktualnie był przerzucony przez jej ramię. Miała nadzieję, że mężczyzna od ingrediencji, z którym jak dotąd spotkała się może raz, ją rozpozna. Charlie zdecydowała się mu zaufać i zwrócić się do niego drugi raz, ponieważ jego nazwisko brzmiało bardzo znajomo i kojarzyło się z ludźmi, którzy stali po tej samej stronie. Ale on w Zakonie nie był, więc wobec niego pozostawała ostrożniejsza, liczyła się z tym, że nawet w obrębie jednej rodziny ludzie bywali naprawdę zróżnicowani i nie zawsze wyglądało to tak jak w przypadku jej bliskich, gdzie mimo różnych zainteresowań i zawodów wszyscy jej najbliżsi krewni wyznawali podobne wartości. Niemniej jednak z racji niedoborów w aptekach i u niektórych z dotychczasowych znajomych handlarzy musiała zacząć korzystać i z nowych źródeł. Ciekawe, co dziś przyniesie jej Vincent Rineheart?
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Już dawno odzwyczaił się od zatrważających i ciężkich warunków powracającej zimy. Podróżując po odmiennych terenach fascynującej Europy zauważył, że poszczególni mieszkańcy zupełnie inaczej odbierają zmrożoną aurę. Co więcej skutki białego, zmasowanego ataku wydawały się o wiele lżejsze, delikatniejsze i zdecydowanie przyjemniejsze w obrębie codziennego funkcjonowania. Od zawsze, o wiele łagodniej przechodził najtrudniejsze symptomy. Będąc dzieckiem urodzonym w samym środku rozpoczynającego pogorszenie pogody miesiąca, objawiał dużo silniejszą wytrzymałość. Dlatego też grafitowy, długi płaszcz, którym okrywał całe ciało był zdecydowanie za cienki na panującą temperaturę. Dość zgrabnie wymijał opatulonych przechodniów nie zwracających uwagi na umykającego dziwoląga. Pospiesznie przemierzał kręte, brukowe ulice, pochylając sylwetkę w nieco nienaturalnym położeniu. Od momentu, w którym postanowił na nowo zadomowić się w macierzystych terenach smaganej wojną Anglii, nie przypuszczał, iż przywyknięcie do odmiennego stylu życia okaże się tak skomplikowane. Zdecydowanie trudniej było mu wbić się w najważniejsze obowiązki; realizować zadania zawodowe w samym sercu Londynu. Brakowało motywacji podczas gdy wszystko wywróciło się do góry nogami; nie szło zgodnie z dotychczasowym planem. Różnorodne reakcje napotkanych jednostek, pozbawiały skupiania przysparzając dawno nieodczuwalne, zaspane emocje. Było ciężko i nic nie wskazywało na rychłą zmianę.
Dzisiejszego dnia obudził się nieco wcześniej niż zazwyczaj. Ciemność dochodząca zza zaszronionych okien wskazywała na to, iż dzień nie wybudził się jeszcze z wielogodzinnego snu. Dźwięki dochodzące z zewnątrz przypominały o miejscu, w którym się znajdował. Leżąc na wąskiej pryczy taniej, nadmorskiej noclegowni, pogrążył się w plątaninie nieuporządkowanych myśli. Zimno docierało do zakrytych kończyn, lecz w tym momencie zdawało się jedynie rozganiać senne, migoczące drobiny. Miał wrażenie, że nadmiar soli wyczuwalna jest nie tylko na szorstkiej skórze, ale też na języku. W żadnym wypadku nie narzekał na niedogodne warunki; profesją, którą wykonywał wymagała jeszcze większych poświęceń. Dogłębnie analizował ostatnie wydarzenia, starając się wyciągnąć jak najtrafniejsze wnioski. Kilka nietypowych spotkań całkowicie wytrąciło go z równowagi. Co więcej, udało mu się ponownie nawiązać kontakt z jedyną i ukochaną siostrą. Czy zgodzi się na rychłe spotkanie? Z jakim skutkiem? Czy będzie w stanie spojrzeć mu w oczy i porozmawiać w miarę normalnie? Tego nie mógł przewidzieć. Zdenerwowanie wkraczało w głąb wnętrzności, chcąc zaburzyć dzisiejszą egzystencję. Pospiesznie i gwałtownie poderwał się do góry, naciągając na siebie leżące nieopodal ubrania. Spodnie, dopasowany golf, cienki, grafitowy płaszcz, zupełnie nie chroniący przed panującym mrozem. Musiał przygotować się do dzisiejszego zlecenia – solidnie i dokładnie. Ale najpierw śniadanie.
Powolne kroki grzęzły w gęstym, nieuporządkowanym śniegu. Przekraczał właśnie bramę obszernego parku, który o każdej porze roku wyglądał tak pięknie i malowniczo. Pamiętał swobodne i spontaniczne spacery między urokliwymi alejkami. Podziwianie walorów przyrody; zabawy z zamieszkałymi teren zwierzętami. Kojarzył go z czasem nastoletniej beztroski, do której nie docierały ciemne macki paraliżującej, dorosłej doczesności. Mógł w samotności zaczytywać się w utkanych wersach poezji, fascynujących przygodach, które zabierały go w inną, fantazyjną rzeczywistość. Przepadał na kilka godzin, tracąc rachubę czasu. Westchnął nostalgicznie, poruszając się kilka kroków do przodu. Ręce schowane w głębokich kieszeniach, próbowały zmienić swą temperaturę. Wzrok prześlizgiwał się po powolnych przechodniach, ozdobnych gałęziach, uginających się pod ciężarem mokrego śniegu. Zmierzał w stronę centralnego, obszernego stawu, gdzie jak się domyślał znajdzie swą klientkę. Nie był pewny, czy dobrze ją kojarzy, lecz podane personalia wydawały się dość znajome. Czyż kiedyś już ze sobą współpracowali? Znajdując się na wysokości stawu, zaczął iść wzdłuż okręgu. Garstka rozbawionych dzieci bawiła się na samym środku zamrożonej tafli, kręcąc piruety na zaostrzonych łyżwach. Dźwięk beztroskiej zabawy, wdzierał się między najdrobniejsze kanaliki nerwowe, przypominając o dzisiejszej bezsenności. Nagle zatrzymał się nieznacznie, widząc postać siedzącą na jednej z ławek. Wyglądająca skromnie, urodziwie, wpasowywała się w rozmigotaną atmosferę. Poprawił wierzchnie odzienie, otrzepując płaszcz z drobnych paprochów. Spróbował ułożyć rozwichrzone, ciemne włosy, które właśnie w tym momencie odmawiały posłuszeństwa. Zbliżył się od prawej strony, tak aby jej nie przestraszyć. Odchrząknął zdawkowo i przyjaznym tonem rzekł: – Charlene? – pokusił się na wątły grymas uśmiechu. Zatrzymał się na wprost, lokując błękitnie tęczówki, prawie o takim samym odcieniu jak jej długa sukienka.
Dzisiejszego dnia obudził się nieco wcześniej niż zazwyczaj. Ciemność dochodząca zza zaszronionych okien wskazywała na to, iż dzień nie wybudził się jeszcze z wielogodzinnego snu. Dźwięki dochodzące z zewnątrz przypominały o miejscu, w którym się znajdował. Leżąc na wąskiej pryczy taniej, nadmorskiej noclegowni, pogrążył się w plątaninie nieuporządkowanych myśli. Zimno docierało do zakrytych kończyn, lecz w tym momencie zdawało się jedynie rozganiać senne, migoczące drobiny. Miał wrażenie, że nadmiar soli wyczuwalna jest nie tylko na szorstkiej skórze, ale też na języku. W żadnym wypadku nie narzekał na niedogodne warunki; profesją, którą wykonywał wymagała jeszcze większych poświęceń. Dogłębnie analizował ostatnie wydarzenia, starając się wyciągnąć jak najtrafniejsze wnioski. Kilka nietypowych spotkań całkowicie wytrąciło go z równowagi. Co więcej, udało mu się ponownie nawiązać kontakt z jedyną i ukochaną siostrą. Czy zgodzi się na rychłe spotkanie? Z jakim skutkiem? Czy będzie w stanie spojrzeć mu w oczy i porozmawiać w miarę normalnie? Tego nie mógł przewidzieć. Zdenerwowanie wkraczało w głąb wnętrzności, chcąc zaburzyć dzisiejszą egzystencję. Pospiesznie i gwałtownie poderwał się do góry, naciągając na siebie leżące nieopodal ubrania. Spodnie, dopasowany golf, cienki, grafitowy płaszcz, zupełnie nie chroniący przed panującym mrozem. Musiał przygotować się do dzisiejszego zlecenia – solidnie i dokładnie. Ale najpierw śniadanie.
Powolne kroki grzęzły w gęstym, nieuporządkowanym śniegu. Przekraczał właśnie bramę obszernego parku, który o każdej porze roku wyglądał tak pięknie i malowniczo. Pamiętał swobodne i spontaniczne spacery między urokliwymi alejkami. Podziwianie walorów przyrody; zabawy z zamieszkałymi teren zwierzętami. Kojarzył go z czasem nastoletniej beztroski, do której nie docierały ciemne macki paraliżującej, dorosłej doczesności. Mógł w samotności zaczytywać się w utkanych wersach poezji, fascynujących przygodach, które zabierały go w inną, fantazyjną rzeczywistość. Przepadał na kilka godzin, tracąc rachubę czasu. Westchnął nostalgicznie, poruszając się kilka kroków do przodu. Ręce schowane w głębokich kieszeniach, próbowały zmienić swą temperaturę. Wzrok prześlizgiwał się po powolnych przechodniach, ozdobnych gałęziach, uginających się pod ciężarem mokrego śniegu. Zmierzał w stronę centralnego, obszernego stawu, gdzie jak się domyślał znajdzie swą klientkę. Nie był pewny, czy dobrze ją kojarzy, lecz podane personalia wydawały się dość znajome. Czyż kiedyś już ze sobą współpracowali? Znajdując się na wysokości stawu, zaczął iść wzdłuż okręgu. Garstka rozbawionych dzieci bawiła się na samym środku zamrożonej tafli, kręcąc piruety na zaostrzonych łyżwach. Dźwięk beztroskiej zabawy, wdzierał się między najdrobniejsze kanaliki nerwowe, przypominając o dzisiejszej bezsenności. Nagle zatrzymał się nieznacznie, widząc postać siedzącą na jednej z ławek. Wyglądająca skromnie, urodziwie, wpasowywała się w rozmigotaną atmosferę. Poprawił wierzchnie odzienie, otrzepując płaszcz z drobnych paprochów. Spróbował ułożyć rozwichrzone, ciemne włosy, które właśnie w tym momencie odmawiały posłuszeństwa. Zbliżył się od prawej strony, tak aby jej nie przestraszyć. Odchrząknął zdawkowo i przyjaznym tonem rzekł: – Charlene? – pokusił się na wątły grymas uśmiechu. Zatrzymał się na wprost, lokując błękitnie tęczówki, prawie o takim samym odcieniu jak jej długa sukienka.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Charlie była dzieckiem lata, zrodzonym początkiem lipca w kornwalijskiej wiosce Tinworth na południowym wybrzeżu Anglii, gdzie zimy były łagodne. Może to dlatego nie najlepiej znosiła ziąb ostatnich miesięcy, dokuczliwy zarówno w ludzkiej, jak i kociej postaci. No i śniegu było sporo, co sprawiało, że rzadziej spacerowała po Londynie w ciele kota i częściej przemieniała się w domowym zaciszu. Ale chciała wierzyć, że skoro anomalie dobiegły końca, to i wiosna nadejdzie normalnie. Może już za miesiąc ujrzy pierwsze rozwijające się pączki liści?
Po dotarciu w odpowiednie miejsce zmieniła się w siebie i czekała na Vincenta już jako Charlie, nie kotka, siedząc na jednej z ławeczek blisko stawu, w miejscu gdzie łatwo było ją znaleźć komuś, kto by jej tu szukał. Była go zwyczajnie ciekawa, zastanawiając się, czy nazwisko Rineheart jest jakoś powiązane ze znanymi jej członkami tej rodziny. Pewnie gdyby nie ono, byłaby dużo ostrożniejsza wobec nieznajomego handlarza ingrediencjami. Ale z zaopatrzeniem apteki ostatnio bywało różnie i musiała pomyśleć o jakimś innym źródle pozyskiwania tych ingrediencji, które w aptece były rzadko oraz których nie mogła sobie sama wyhodować w przydomowym ogródku.
Czasy, w których żyli, zmuszały ją do tego, by podchodzić do ludzi z większą dozą ostrożności niż wcześniej. Ktoś o znajomo brzmiącym nazwisku wcale nie musiał być przyjaźnie nastawiony, w końcu ludzie bywali różni, nawet jeśli Charlie tak pragnęła spotykać na swojej drodze tylko tych dobrych, których mogłaby obdarzać ciepłem i empatią. Wiedziała, że ma tendencję do naiwności, dlatego musiała się pilnować.
Wpatrywała się przed siebie, w zamarznięte wody stawu, na której bawiła się grupka dzieci. Mimo groźnych czasów wydawały się szczęśliwe i beztroskie, jak to dzieci. Sama też taka była w ich wieku, prawie nie zarejestrowała istnienia mugolskiej wojny, która rozpoczęła się, kiedy miała ledwie sześć lat. Dorośli nie chcieli niepokoić jej i jej siostry, więc dorastała sobie spokojnie w Kornwalii z dala od wszelkiego zamętu, bawiąc się, poznając świat i czekając na list z Hogwartu.
Nagle dostrzegła idącą w jej stronę męską sylwetkę odzianą w długi, grafitowy płaszcz. Mężczyzna miał też ciemne włosy i było w nim coś znajomego. I wypowiedział pytającym tonem jej imię.
- To ja – potwierdziła nieśmiało, lustrując go spojrzeniem jasnozielonych oczu, których kolor przywodził na myśl czystą zieleń oczu kota. Miała jednak taki kolor tęczówek na długo przed zostaniem animagiem. – Vincent? Vincent Rineheart? – zapytała po chwili, mimowolnie doszukując się podobieństw do Jackie i pana Kierana. Zdawało się, że Zakonniczka miała brata, ale Charlie nie pamiętała, czy był to akurat Vincent, czy nazywał się jakoś inaczej. Równie dobrze mężczyzna, z którym się spotkała mógł być kuzynem Jackie lub jeszcze dalszą rodziną. Korciło ją, by o to spytać, ale postanowiła chwilę zaczekać. Poprzednim razem komunikowała się z mężczyzną listownie i nie była pewna, czy widziała jego twarz na żywo, a jeśli tak, to bardzo przelotnie.
- Ma pan dla mnie ingrediencje? – zapytała, niepewna, jak się do niego zwracać. Przesunęła się też lekko na ławce, jakby chciał usiąść obok.
Konkretnie było to, o czym wspomniała mu w liście, kilka sztuk suszonych mandragor i kory drzewa Wiggen, oraz trochę rzadziej spotykanych dodatkowych ingrediencji roślinnych, takich jak olejek różany i sandałowy, kolce agawy, moly, płatki oleandra, laski wanilii i kilka innych drobiazgów, które jej się kończyły lub już się skończyły, a podczas ostatniej wizyty w alchemicznej aptece ich nie znalazła, bo różnie bywało teraz ze składnikami dostarczanymi z zagranicy.
- I... Proszę wybaczyć ciekawskość, ale pańskie nazwisko kojarzy mi się z kimś, kogo znam. Jest pan może rodziną Jackie? – wypaliła nagle, po czym lekko się zarumieniła. Ale to, że znała Jackie, nie powinno się wydawać podejrzane, w końcu nie dzieliła ich duża różnica wieku, a świat magii nie był rozległy.
Po dotarciu w odpowiednie miejsce zmieniła się w siebie i czekała na Vincenta już jako Charlie, nie kotka, siedząc na jednej z ławeczek blisko stawu, w miejscu gdzie łatwo było ją znaleźć komuś, kto by jej tu szukał. Była go zwyczajnie ciekawa, zastanawiając się, czy nazwisko Rineheart jest jakoś powiązane ze znanymi jej członkami tej rodziny. Pewnie gdyby nie ono, byłaby dużo ostrożniejsza wobec nieznajomego handlarza ingrediencjami. Ale z zaopatrzeniem apteki ostatnio bywało różnie i musiała pomyśleć o jakimś innym źródle pozyskiwania tych ingrediencji, które w aptece były rzadko oraz których nie mogła sobie sama wyhodować w przydomowym ogródku.
Czasy, w których żyli, zmuszały ją do tego, by podchodzić do ludzi z większą dozą ostrożności niż wcześniej. Ktoś o znajomo brzmiącym nazwisku wcale nie musiał być przyjaźnie nastawiony, w końcu ludzie bywali różni, nawet jeśli Charlie tak pragnęła spotykać na swojej drodze tylko tych dobrych, których mogłaby obdarzać ciepłem i empatią. Wiedziała, że ma tendencję do naiwności, dlatego musiała się pilnować.
Wpatrywała się przed siebie, w zamarznięte wody stawu, na której bawiła się grupka dzieci. Mimo groźnych czasów wydawały się szczęśliwe i beztroskie, jak to dzieci. Sama też taka była w ich wieku, prawie nie zarejestrowała istnienia mugolskiej wojny, która rozpoczęła się, kiedy miała ledwie sześć lat. Dorośli nie chcieli niepokoić jej i jej siostry, więc dorastała sobie spokojnie w Kornwalii z dala od wszelkiego zamętu, bawiąc się, poznając świat i czekając na list z Hogwartu.
Nagle dostrzegła idącą w jej stronę męską sylwetkę odzianą w długi, grafitowy płaszcz. Mężczyzna miał też ciemne włosy i było w nim coś znajomego. I wypowiedział pytającym tonem jej imię.
- To ja – potwierdziła nieśmiało, lustrując go spojrzeniem jasnozielonych oczu, których kolor przywodził na myśl czystą zieleń oczu kota. Miała jednak taki kolor tęczówek na długo przed zostaniem animagiem. – Vincent? Vincent Rineheart? – zapytała po chwili, mimowolnie doszukując się podobieństw do Jackie i pana Kierana. Zdawało się, że Zakonniczka miała brata, ale Charlie nie pamiętała, czy był to akurat Vincent, czy nazywał się jakoś inaczej. Równie dobrze mężczyzna, z którym się spotkała mógł być kuzynem Jackie lub jeszcze dalszą rodziną. Korciło ją, by o to spytać, ale postanowiła chwilę zaczekać. Poprzednim razem komunikowała się z mężczyzną listownie i nie była pewna, czy widziała jego twarz na żywo, a jeśli tak, to bardzo przelotnie.
- Ma pan dla mnie ingrediencje? – zapytała, niepewna, jak się do niego zwracać. Przesunęła się też lekko na ławce, jakby chciał usiąść obok.
Konkretnie było to, o czym wspomniała mu w liście, kilka sztuk suszonych mandragor i kory drzewa Wiggen, oraz trochę rzadziej spotykanych dodatkowych ingrediencji roślinnych, takich jak olejek różany i sandałowy, kolce agawy, moly, płatki oleandra, laski wanilii i kilka innych drobiazgów, które jej się kończyły lub już się skończyły, a podczas ostatniej wizyty w alchemicznej aptece ich nie znalazła, bo różnie bywało teraz ze składnikami dostarczanymi z zagranicy.
- I... Proszę wybaczyć ciekawskość, ale pańskie nazwisko kojarzy mi się z kimś, kogo znam. Jest pan może rodziną Jackie? – wypaliła nagle, po czym lekko się zarumieniła. Ale to, że znała Jackie, nie powinno się wydawać podejrzane, w końcu nie dzieliła ich duża różnica wieku, a świat magii nie był rozległy.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Nie faworyzował żadnej pory roku. W każdej z nich znajdował zalążki bezkresnego, ujmującego, zachwycającego piękna, które następnie wykorzystywał w skomplikowanych linijkach osobistej poezji. Uwielbiał inspirować się soczystą zielenią traw, błękitnym bezkresem nieba. Różnorodnością i barwą otaczającej roślinności, kształtem przedmiotów oraz strzelistych budynków. Obserwował najdrobniejsze detale, napawał intensywnymi wonnościami; często doglądał również pędzące, pospieszone ludzkie sylwetki otoczone tajemniczą, niepoznaną aurą. Emocjonalne istoty dające natchnienie w najmniej spodziewanym momencie. I choć zima rozgościła się na dobre, tęsknota za ciepłymi promieniami wiosennego słońca zaciskała zmrożone serce. Wydawało mu się, że całe miasto potrzebuje rozgrzewającego, pełnego nadziei uniesienia, który wyzwoli z chwilowego marazmu; przywróci chęć do prawdziwego, nieudawanego życia.
Nie miał pewności, czy kieruje się we właściwą stronę. Nie do końca pewnie poruszał się po zasypanych śniegiem, niemalże identycznych alejkach, wydeptanych przez spacerujących przechodniów. Droga, którą wybrał, okazała się oblodzoną pułapką, dlatego też naprężając wszystkie ścięgna, próbował zachować upragnioną równowagę. Ręce schowane w głębokich kieszeniach dawały zdawkowe zalążki odmrażającego ciepła. Mróz zapalczywie rozpalał wystające kończyny, czerwieniąc odsłonięte policzki. Już dość dawno nie wykonywał pojedynczych transakcji. O wiele mocniej skupił się na kształceniu umiejętności łamania i poznawania klątw. Uczęszczał na trudne, wymagające i długotrwałe misje, zabierające większość cennego czasu. Nowe realia zmuszały wręcz do rozeznania w świeżym, nieuczęszczanym od dawna rynku. Urzędowanie w dzielnicy portowej, dawało dużo więcej swobody; szybszy dostęp do odpowiednich zasobów oraz osób zarządzających. Sprawniej przeprowadzał wywiad środowiskowy, orientował w najistotniejszych potrzebach tutejszych wytwórców. Niektóre rośliny okazywały się niemalże deficytowe, gdyż pobliskie apteki, czy bardziej wykwalifikowane sklepy nie poczyniły wystarczających zapasów. Pojawiały się również drogocenne i wartościowe unikaty, upragnione przez pojedyncze jednostki. Mężczyzna na nowo przenikał w świat pełen żywego, nieustającego handlu. Dzisiejsze zlecenie było jednym z pierwszych od zamierzchłego czasu. Od samego rana przykładał się do najistotniejszych szczegółów. Dobrze wiedział, iż nie posiada jeszcze wypracowanej renomy, lecz w swoich czynach kierował się wzbudzaniem zaufania, powściągliwością, czystym zagraniem i umiejętnością sprawiedliwych negocjacji. Odpowiadał za siebie, ale również za swoje czyny.
Głośne krzyki nie dawały wytchnienia nagromadzonym myślom. Im bliżej umówionej lokacji, tym większe wątpliwości targały usztywnionym ciałem. Co jeśli nie pozna swojego klienta? Coś stanie na przeszkodzie? A może nie przyjdzie, lub okaże się zbyt wymagający? Pozostawał ostrożny – od samego początku. Zmniejszając odległość, pewnym wzrokiem oceniał otoczenie. Następnie prześlizgnął się po widocznych, odległych elementach profilu towarzyszki, zdradzającym jej dość młody wiek. Odetchnął w duchu, zaprzeczając wcześniejszym obawom i niepokojom. Zatrzymał się naprzeciwko, aby początkowo skonsultować tożsamość. Słysząc potwierdzenie, niemalże od razu zaszczycił ją przyjaznym, delikatnym uśmiechem. Wyglądała niepozornie, lecz czy takie obiekty nie były najbardziej niebezpieczne? Miała w sobie niewypowiedzianą i nieopisaną grację, nutę przebiegłości i nieprzewidywalności. Czy jest możliwe, aby przypomniała jakieś zwierzę? Znów zamyślił się na chwilę, gdy ponowne pytanie przywróciło rzeczywistość. – A tak, tak zgadza się. Bardzo mi miło. – rzucił pospiesznie wyciągając w jej stronę zziębniętą, szorstką dłoń. Postanowił od razu pozbyć się zbyt oficjalnego, sztampowego tonu. Nie lubił niepotrzebnych uprzejmości, grzeczności, które nieumyślnie dostarczały niechcianych lat. Cały czas zastanawiał się czy zaszczytna persona nie była znajoma. Czy kiedykolwiek miał sposobność, aby dostrzec ją na mieście? Czy mogli kojarzyć się ze szkoły? – Mam, mam, wszystkie, o które prosiłaś. Nie mam jedynie olejku herbacianego, ale dostarczę ci go w przeciągu tygodnia. – zapewnił. - A i możesz mówić mi po imieniu. Nie jestem chyba jeszcze taki stary. – dodał żartobliwie, a wątły uśmiech nie znikał z jego twarzy. Bez zastanowienia sięgnął do prawej kieszeni płaszcza, wyciągając niewielkie zawiniątko potraktowane zaklęciem zmniejszającym. Szepcząc pojedynczą inkantację, przywrócił przedmiot do realnych rozmiarów. Ciemnowłosy skorzystał z przestrzeni ławki, aby wyszukać odpowiednie pakunki. Każdy z nich zapakowany był w odrębny, lniany woreczek, opisany pełną nazwą ingrediencji. Widać było, że składniki posiadały odpowiednie zabezpieczenie i dane takie jak: dzień zerwania, ważność i kondycje rośliny. Pochodziły z legalnych i sprawdzonych źródeł. Ręczył za ich późniejsze działanie. Miał ogromną nadzieję, że alchemiczka będzie zadowolona. – Proszę, to chyba wszystko co mam dla ciebie. – podał jej większość szarawych opakowań, aby jeszcze przez chwilę grzebać w odmętach torby. – Sprawdź proszę czy się zgadza. - po krótkiej chwili zamknął ją szczelnie i schował ponownie w pokrywie płaszcza. Usiadł na ławce, aby następnie obdarować blondynkę wnikliwym spojrzeniem: – Mam nadzieję, że będą ci służyć. Jakbyś słyszała, że ktoś potrzebuje ingrediencji, możesz śmiało podsyłać ich do mnie. – dodał, wykonując pierwszy krok w najskuteczniejszej i najpopularniejszej reklamie. Musiał uzbierać nowe kontakty, ścieżki handlu. Wyrobić nieprzerwalną reputacje, która zaprowadzi go do majętnych i wymagających odbiorców. Lubił stawiać sobie wyzwania, podejmować najróżniejsze ryzyka. Zbierając ekwipunek, nie był przygotowany na pytanie, które właśnie padło z jej ust. Przemytnik zamarł na chwilę, aby poczuć jak zimne powietrze owiewa odsłonięty kark. Oczy rozszerzyły się nieznacznie, a dziwne uczucie wywróciło wnętrzności. O co tak naprawdę chodziło i czy powinien powiedzieć prawdę? Co takiego wiedziała, albo kim tak naprawdę była? Podejrzliwe spojrzenie utkwił w samym środku jej sylwetki. Uśmiech, którym wcześniej rozluźniał atmosferę, zniknął natychmiast na rzecz poważnego wyrazu. Poruszyła czuły punkt, który wytrącił z równowagi. Nie podejrzewał jej o niecne, niebezpieczne zamiary. Liczył, że było to zwykle pytanie podtrzymujące rozmowę. – Jacqueline? Tak to moja rodzona siostra. – potwierdził bez zawahania, beznamiętnym tonem. lecz z wyraźnym, wymownym zaskoczeniem. – Znacie się? – nie widział jej od jedenastu lat, dlatego też wzmianka okazała się wstrząsająca. Przerażał go ten fakt. Bał się usłyszeć pewne stwierdzenia, informacje, fakty. A może siostra opowiadała o nim? Perfidnym, niewdzięcznym bracie, który zostawił całą swoją rodzinę. Nie powinna dowiedzieć się o jego powrocie w taki sposób. Musiał wybadać czy dziewczęta planowały w międzyczasie jakiekolwiek spotkanie.
Nie miał pewności, czy kieruje się we właściwą stronę. Nie do końca pewnie poruszał się po zasypanych śniegiem, niemalże identycznych alejkach, wydeptanych przez spacerujących przechodniów. Droga, którą wybrał, okazała się oblodzoną pułapką, dlatego też naprężając wszystkie ścięgna, próbował zachować upragnioną równowagę. Ręce schowane w głębokich kieszeniach dawały zdawkowe zalążki odmrażającego ciepła. Mróz zapalczywie rozpalał wystające kończyny, czerwieniąc odsłonięte policzki. Już dość dawno nie wykonywał pojedynczych transakcji. O wiele mocniej skupił się na kształceniu umiejętności łamania i poznawania klątw. Uczęszczał na trudne, wymagające i długotrwałe misje, zabierające większość cennego czasu. Nowe realia zmuszały wręcz do rozeznania w świeżym, nieuczęszczanym od dawna rynku. Urzędowanie w dzielnicy portowej, dawało dużo więcej swobody; szybszy dostęp do odpowiednich zasobów oraz osób zarządzających. Sprawniej przeprowadzał wywiad środowiskowy, orientował w najistotniejszych potrzebach tutejszych wytwórców. Niektóre rośliny okazywały się niemalże deficytowe, gdyż pobliskie apteki, czy bardziej wykwalifikowane sklepy nie poczyniły wystarczających zapasów. Pojawiały się również drogocenne i wartościowe unikaty, upragnione przez pojedyncze jednostki. Mężczyzna na nowo przenikał w świat pełen żywego, nieustającego handlu. Dzisiejsze zlecenie było jednym z pierwszych od zamierzchłego czasu. Od samego rana przykładał się do najistotniejszych szczegółów. Dobrze wiedział, iż nie posiada jeszcze wypracowanej renomy, lecz w swoich czynach kierował się wzbudzaniem zaufania, powściągliwością, czystym zagraniem i umiejętnością sprawiedliwych negocjacji. Odpowiadał za siebie, ale również za swoje czyny.
Głośne krzyki nie dawały wytchnienia nagromadzonym myślom. Im bliżej umówionej lokacji, tym większe wątpliwości targały usztywnionym ciałem. Co jeśli nie pozna swojego klienta? Coś stanie na przeszkodzie? A może nie przyjdzie, lub okaże się zbyt wymagający? Pozostawał ostrożny – od samego początku. Zmniejszając odległość, pewnym wzrokiem oceniał otoczenie. Następnie prześlizgnął się po widocznych, odległych elementach profilu towarzyszki, zdradzającym jej dość młody wiek. Odetchnął w duchu, zaprzeczając wcześniejszym obawom i niepokojom. Zatrzymał się naprzeciwko, aby początkowo skonsultować tożsamość. Słysząc potwierdzenie, niemalże od razu zaszczycił ją przyjaznym, delikatnym uśmiechem. Wyglądała niepozornie, lecz czy takie obiekty nie były najbardziej niebezpieczne? Miała w sobie niewypowiedzianą i nieopisaną grację, nutę przebiegłości i nieprzewidywalności. Czy jest możliwe, aby przypomniała jakieś zwierzę? Znów zamyślił się na chwilę, gdy ponowne pytanie przywróciło rzeczywistość. – A tak, tak zgadza się. Bardzo mi miło. – rzucił pospiesznie wyciągając w jej stronę zziębniętą, szorstką dłoń. Postanowił od razu pozbyć się zbyt oficjalnego, sztampowego tonu. Nie lubił niepotrzebnych uprzejmości, grzeczności, które nieumyślnie dostarczały niechcianych lat. Cały czas zastanawiał się czy zaszczytna persona nie była znajoma. Czy kiedykolwiek miał sposobność, aby dostrzec ją na mieście? Czy mogli kojarzyć się ze szkoły? – Mam, mam, wszystkie, o które prosiłaś. Nie mam jedynie olejku herbacianego, ale dostarczę ci go w przeciągu tygodnia. – zapewnił. - A i możesz mówić mi po imieniu. Nie jestem chyba jeszcze taki stary. – dodał żartobliwie, a wątły uśmiech nie znikał z jego twarzy. Bez zastanowienia sięgnął do prawej kieszeni płaszcza, wyciągając niewielkie zawiniątko potraktowane zaklęciem zmniejszającym. Szepcząc pojedynczą inkantację, przywrócił przedmiot do realnych rozmiarów. Ciemnowłosy skorzystał z przestrzeni ławki, aby wyszukać odpowiednie pakunki. Każdy z nich zapakowany był w odrębny, lniany woreczek, opisany pełną nazwą ingrediencji. Widać było, że składniki posiadały odpowiednie zabezpieczenie i dane takie jak: dzień zerwania, ważność i kondycje rośliny. Pochodziły z legalnych i sprawdzonych źródeł. Ręczył za ich późniejsze działanie. Miał ogromną nadzieję, że alchemiczka będzie zadowolona. – Proszę, to chyba wszystko co mam dla ciebie. – podał jej większość szarawych opakowań, aby jeszcze przez chwilę grzebać w odmętach torby. – Sprawdź proszę czy się zgadza. - po krótkiej chwili zamknął ją szczelnie i schował ponownie w pokrywie płaszcza. Usiadł na ławce, aby następnie obdarować blondynkę wnikliwym spojrzeniem: – Mam nadzieję, że będą ci służyć. Jakbyś słyszała, że ktoś potrzebuje ingrediencji, możesz śmiało podsyłać ich do mnie. – dodał, wykonując pierwszy krok w najskuteczniejszej i najpopularniejszej reklamie. Musiał uzbierać nowe kontakty, ścieżki handlu. Wyrobić nieprzerwalną reputacje, która zaprowadzi go do majętnych i wymagających odbiorców. Lubił stawiać sobie wyzwania, podejmować najróżniejsze ryzyka. Zbierając ekwipunek, nie był przygotowany na pytanie, które właśnie padło z jej ust. Przemytnik zamarł na chwilę, aby poczuć jak zimne powietrze owiewa odsłonięty kark. Oczy rozszerzyły się nieznacznie, a dziwne uczucie wywróciło wnętrzności. O co tak naprawdę chodziło i czy powinien powiedzieć prawdę? Co takiego wiedziała, albo kim tak naprawdę była? Podejrzliwe spojrzenie utkwił w samym środku jej sylwetki. Uśmiech, którym wcześniej rozluźniał atmosferę, zniknął natychmiast na rzecz poważnego wyrazu. Poruszyła czuły punkt, który wytrącił z równowagi. Nie podejrzewał jej o niecne, niebezpieczne zamiary. Liczył, że było to zwykle pytanie podtrzymujące rozmowę. – Jacqueline? Tak to moja rodzona siostra. – potwierdził bez zawahania, beznamiętnym tonem. lecz z wyraźnym, wymownym zaskoczeniem. – Znacie się? – nie widział jej od jedenastu lat, dlatego też wzmianka okazała się wstrząsająca. Przerażał go ten fakt. Bał się usłyszeć pewne stwierdzenia, informacje, fakty. A może siostra opowiadała o nim? Perfidnym, niewdzięcznym bracie, który zostawił całą swoją rodzinę. Nie powinna dowiedzieć się o jego powrocie w taki sposób. Musiał wybadać czy dziewczęta planowały w międzyczasie jakiekolwiek spotkanie.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Ostatnio zmieniony przez Vincent Rineheart dnia 08.01.20 9:58, w całości zmieniany 1 raz
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Charlie najlepiej czuła się wtedy, kiedy było ładnie i ciepło. Lubiła kiedy roślinność cieszyła oczy zielenią i bujnością kwiecia, a temperatury pozwalały na założenie najładniejszych sukienek i spódnic. Lubiła ciepłe noce, podczas których obserwowanie nieba było najprzyjemniejsze, zwłaszcza jeśli znajdowała się akurat w Kornwalii. Niby nad Londynem świeciły te same gwiazdy, ale niebo było tu inne i nie był to jej prawdziwy dom.
Zima też miała swój urok, kiedy była już prawdziwą zimą, a nie anomalną aberracją. Było coś pięknego w śniegu przykrywającym szarzyznę, ale temperatura nie należała do przyjemnych i czekając na Vincenta Charlie skrycie marzyła o tym, by zasiąść przed kominkiem i pozwolić, by ogrzał jej zziębnięte po spacerze ciało.
Dawniej nie miała problemów z pozyskiwaniem składników w aptece, a jeśli nie tam, to miała kilku sprawdzonych, zaufanych handlarzy. Ale teraz w aptekach często były niedobory, a te składniki, które się pojawiały, zdrożały. Charlie co prawda kilka dni temu awansowała, ale nadal pozostawała osobą żyjącą skromnie i przeliczała każdego wydanego sykla. Niektórzy z jej dotychczasowych dostarczycieli ingrediencji z różnych powodów wyjechali lub zwinęli interes, więc siłą rzeczy musiała rozejrzeć się za nowymi kontaktami. I naprawdę miała nadzieję, że ten Rineheart okaże się równie przyzwoity i uczciwy jak ci członkowie tej rodziny, których miała okazję poznać. To dlatego kiedyś do niego napisała, choć wówczas nie wspomniała w liście o tym, że zna kogoś z jego rodziny.
Nie znała jego możliwości, ale też nie prosiła go o zdobycie żadnych bardzo drogich ani wybitnie rzadkich okazów. Jeśli chodzi o te najrzadsze znane jej ingrediencje roślinne, kwiaty paproci, zamierzała w nadchodzących dniach zwrócić się bezpośrednio do kogoś, kto je hodował, więc tym się póki co nie martwiła i Vincentowi zleciła zakupienie dla niej innych składników, których zaczynało jej brakować. Częściowo chciała go sprawdzić, wybadać grunt i przekonać się, czy mieli szansę nawiązać wartościową współpracę, która nie urwie się po tym jednym spotkaniu. Z niektórymi z dotychczasowych handlarzy współpracowała od kilku lat, poznając ich w początkach swego życia w Londynie, więc nagłe odejście kilku z nich stawiało ją w sytuacji, gdy musiała pilnie znaleźć nowe źródło zaopatrzenia. Potrzebowała składników nie dla własnej fanaberii i nauki, a przede wszystkim dla Zakonu Feniksa, bo nawet jeśli Zakonnicy przekazywali jej regularnie serca do eliksirów, potrzebowała też innych ingrediencji. Rzecz jasna bardziej ciekawskim handlarzom mówiła, że potrzebne jej są dla przyjaciół oraz na potrzeby własnej nauki i prac nad miksturami.
Przyszedł. Mogła przysiąc, że zlustrował ją wzrokiem. Wielu dziwił jej młody wiek i delikatne, niewinne rysy. Uśmiechnęła się jednak, a formalności stało się zadość po upewnieniu się, że mieli do czynienia z tą osobą, z którą chcieli się spotkać.
- Dobrze, Vincencie. Myślę, że tak będzie... wygodniej – powiedziała cicho, przytakując, gdy zaproponował, by zwracała się do niego na „ty”, a nie „pan”. – I dziękuję. Na olejek oczywiście poczekam, rozumiem, że nie do wszystkiego udało się dotrzeć – zgodziła się, nie mając żadnych pretensji. Ze składnikami sprowadzanymi z zagranicy bywało różnie, choć i w krajowych były braki przez anomalie, które zniszczyły wiele roślin. To kolejny powód, dla którego czekała na wiosnę i odrodzenie roślinności. Znów będzie mogła wiele ziół zbierać sama, przy okazji szlifując się w wiedzy z zakresu zielarstwa, w którym odkryła nową pasję.
Mogła zauważyć, że mężczyzna zabrał się do zadania poważnie, wszystkie składniki były popakowane w opisane woreczki.
- Podoba mi się ta skrupulatność – pochwaliła, bo lubiła w ingrediencjach porządek i gdy kiedyś jakiś handlarz sprzedał jej rośliny w zupełnym nieładzie i nieopisane, już więcej do niego nie wróciła. Oby jakość także szła w parze ze starannym zapakowaniem. – Mam nadzieję, że są z legalnych źródeł – dodała, bo wiadomo, że różnie z tymi handlarzami bywało, ale największe znaczenie miało to w przypadku ingrediencji pochodzenia zwierzęcego. Zwłaszcza tych pochodzących od jednorożców i smoków. Z tamtymi była bardzo ostrożna.
Zajrzała do woreczków, upewniając się co do ich zawartości. Przez to, że była młoda, czasem zdarzały się sytuacje, gdy ktoś próbował ją oszukać i sprzedać coś innego, ale duża wiedza ratowała ją przed tego typu błędami, na których dawali się nacinać alchemicy, którzy poświęcili mniej czasu na dokładną naukę ingrediencji.
- Wszystko się zgadza – potwierdziła. Sięgnęła do torebki, wyciągając nieduży, materiałowy mieszek ze znajdującymi się w środku monetami. – Czy tyle wystarczy? – zapytała, podając mu zapłatę. – I oczywiście, moi znajomi alchemicy z Munga czasem pewnie też potrzebują czegoś do zabawy z eliksirami po godzinach, więc mogę powiedzieć im o p... tobie.
Sama miała zamiar wypróbować te składniki, choć na ten moment wyglądało na to, że były dobrej jakości i powinny spełnić jej oczekiwania. Dlatego całkiem możliwe że sama też jeszcze do Vincenta wróci.
Wyglądał jednak na zdziwionego, gdy jej ciekawość wzięła górę i zapytała go o powiązanie ze znaną jej Rineheartówną. Nagle spoważniał i przestał się uśmiechać, a Charlie wyraźnie się spłoszyła. Czy właśnie popełniła nietakt? Może nie powinna była zadawać pytania, które mogło zostać odebrane za osobiste, nawet jeśli sama niekiedy, choć rzadko, też była pytana o pokrewieństwo z takim czy innym Leightonem.
- Przepraszam, ja tylko... po usłyszeniu znajomo brzmiącego nazwiska byłam zwyczajnie ciekawa, to wszystko – wydukała, oblewając się rumieńcem, nadal speszona jego reakcją. Obawiała się, czy niechcący go jakoś nie uraziła, choć zarazem było to dziwne, bo sugerowałoby, że między nim a rodziną jest coś... dziwnego i niewyjaśnionego, czego nie rozumiała i nie wiedziała, co to może być. – I... siostra? – zdziwiła się nagle. Więc to to był brat Jackie! Nie było to niemożliwe, brat Jackie mógł być w takim wieku i mógł mieć na imię Vincent. Na upartego mogła nawet dopatrzeć się pewnych ulotnych podobieństw. – Nie znamy się blisko, ale... w szkole dzieliły nas tylko dwa lata, więc miałam okazję ją poznać. – Nigdy nie połączyła ich przyjaźń, były zbyt różne, by mogły stać się sobie bliskie. Jackie była odważną, hardą Gryfonką, a Charlie delikatną, spokojną Krukonką nie widzącą świata poza nauką. Jednak wiedziała że panna Rineheart przyjaźniła się z jej kuzynką Hannah, no i oczywiście znała ją z Zakonu Feniksa, ale to było tajemnicą, więc wspomniała tylko o kojarzeniu jej ze szkoły, co nie powinno brzmieć podejrzanie. W Hogwarcie nie było aż tak wielu uczniów, więc siłą rzeczy kojarzyła większość ludzi w podobnym wieku przynajmniej z widzenia. – Po prostu... nasz świat czasem okazuje się bardzo mały – skwitowała to; czuła że słowa te trafnie oddają sytuację, kiedy napotkany Rineheart okazał się bratem Jackie... i synem pana Kierana. Ale Charlie nie była ani trochę świadoma ich dramatów rodzinnych. Pewne było to, że w świecie magii nie tak trudno było napotkać kogoś znajomego lub powiązanego z kimś znajomym.
Zima też miała swój urok, kiedy była już prawdziwą zimą, a nie anomalną aberracją. Było coś pięknego w śniegu przykrywającym szarzyznę, ale temperatura nie należała do przyjemnych i czekając na Vincenta Charlie skrycie marzyła o tym, by zasiąść przed kominkiem i pozwolić, by ogrzał jej zziębnięte po spacerze ciało.
Dawniej nie miała problemów z pozyskiwaniem składników w aptece, a jeśli nie tam, to miała kilku sprawdzonych, zaufanych handlarzy. Ale teraz w aptekach często były niedobory, a te składniki, które się pojawiały, zdrożały. Charlie co prawda kilka dni temu awansowała, ale nadal pozostawała osobą żyjącą skromnie i przeliczała każdego wydanego sykla. Niektórzy z jej dotychczasowych dostarczycieli ingrediencji z różnych powodów wyjechali lub zwinęli interes, więc siłą rzeczy musiała rozejrzeć się za nowymi kontaktami. I naprawdę miała nadzieję, że ten Rineheart okaże się równie przyzwoity i uczciwy jak ci członkowie tej rodziny, których miała okazję poznać. To dlatego kiedyś do niego napisała, choć wówczas nie wspomniała w liście o tym, że zna kogoś z jego rodziny.
Nie znała jego możliwości, ale też nie prosiła go o zdobycie żadnych bardzo drogich ani wybitnie rzadkich okazów. Jeśli chodzi o te najrzadsze znane jej ingrediencje roślinne, kwiaty paproci, zamierzała w nadchodzących dniach zwrócić się bezpośrednio do kogoś, kto je hodował, więc tym się póki co nie martwiła i Vincentowi zleciła zakupienie dla niej innych składników, których zaczynało jej brakować. Częściowo chciała go sprawdzić, wybadać grunt i przekonać się, czy mieli szansę nawiązać wartościową współpracę, która nie urwie się po tym jednym spotkaniu. Z niektórymi z dotychczasowych handlarzy współpracowała od kilku lat, poznając ich w początkach swego życia w Londynie, więc nagłe odejście kilku z nich stawiało ją w sytuacji, gdy musiała pilnie znaleźć nowe źródło zaopatrzenia. Potrzebowała składników nie dla własnej fanaberii i nauki, a przede wszystkim dla Zakonu Feniksa, bo nawet jeśli Zakonnicy przekazywali jej regularnie serca do eliksirów, potrzebowała też innych ingrediencji. Rzecz jasna bardziej ciekawskim handlarzom mówiła, że potrzebne jej są dla przyjaciół oraz na potrzeby własnej nauki i prac nad miksturami.
Przyszedł. Mogła przysiąc, że zlustrował ją wzrokiem. Wielu dziwił jej młody wiek i delikatne, niewinne rysy. Uśmiechnęła się jednak, a formalności stało się zadość po upewnieniu się, że mieli do czynienia z tą osobą, z którą chcieli się spotkać.
- Dobrze, Vincencie. Myślę, że tak będzie... wygodniej – powiedziała cicho, przytakując, gdy zaproponował, by zwracała się do niego na „ty”, a nie „pan”. – I dziękuję. Na olejek oczywiście poczekam, rozumiem, że nie do wszystkiego udało się dotrzeć – zgodziła się, nie mając żadnych pretensji. Ze składnikami sprowadzanymi z zagranicy bywało różnie, choć i w krajowych były braki przez anomalie, które zniszczyły wiele roślin. To kolejny powód, dla którego czekała na wiosnę i odrodzenie roślinności. Znów będzie mogła wiele ziół zbierać sama, przy okazji szlifując się w wiedzy z zakresu zielarstwa, w którym odkryła nową pasję.
Mogła zauważyć, że mężczyzna zabrał się do zadania poważnie, wszystkie składniki były popakowane w opisane woreczki.
- Podoba mi się ta skrupulatność – pochwaliła, bo lubiła w ingrediencjach porządek i gdy kiedyś jakiś handlarz sprzedał jej rośliny w zupełnym nieładzie i nieopisane, już więcej do niego nie wróciła. Oby jakość także szła w parze ze starannym zapakowaniem. – Mam nadzieję, że są z legalnych źródeł – dodała, bo wiadomo, że różnie z tymi handlarzami bywało, ale największe znaczenie miało to w przypadku ingrediencji pochodzenia zwierzęcego. Zwłaszcza tych pochodzących od jednorożców i smoków. Z tamtymi była bardzo ostrożna.
Zajrzała do woreczków, upewniając się co do ich zawartości. Przez to, że była młoda, czasem zdarzały się sytuacje, gdy ktoś próbował ją oszukać i sprzedać coś innego, ale duża wiedza ratowała ją przed tego typu błędami, na których dawali się nacinać alchemicy, którzy poświęcili mniej czasu na dokładną naukę ingrediencji.
- Wszystko się zgadza – potwierdziła. Sięgnęła do torebki, wyciągając nieduży, materiałowy mieszek ze znajdującymi się w środku monetami. – Czy tyle wystarczy? – zapytała, podając mu zapłatę. – I oczywiście, moi znajomi alchemicy z Munga czasem pewnie też potrzebują czegoś do zabawy z eliksirami po godzinach, więc mogę powiedzieć im o p... tobie.
Sama miała zamiar wypróbować te składniki, choć na ten moment wyglądało na to, że były dobrej jakości i powinny spełnić jej oczekiwania. Dlatego całkiem możliwe że sama też jeszcze do Vincenta wróci.
Wyglądał jednak na zdziwionego, gdy jej ciekawość wzięła górę i zapytała go o powiązanie ze znaną jej Rineheartówną. Nagle spoważniał i przestał się uśmiechać, a Charlie wyraźnie się spłoszyła. Czy właśnie popełniła nietakt? Może nie powinna była zadawać pytania, które mogło zostać odebrane za osobiste, nawet jeśli sama niekiedy, choć rzadko, też była pytana o pokrewieństwo z takim czy innym Leightonem.
- Przepraszam, ja tylko... po usłyszeniu znajomo brzmiącego nazwiska byłam zwyczajnie ciekawa, to wszystko – wydukała, oblewając się rumieńcem, nadal speszona jego reakcją. Obawiała się, czy niechcący go jakoś nie uraziła, choć zarazem było to dziwne, bo sugerowałoby, że między nim a rodziną jest coś... dziwnego i niewyjaśnionego, czego nie rozumiała i nie wiedziała, co to może być. – I... siostra? – zdziwiła się nagle. Więc to to był brat Jackie! Nie było to niemożliwe, brat Jackie mógł być w takim wieku i mógł mieć na imię Vincent. Na upartego mogła nawet dopatrzeć się pewnych ulotnych podobieństw. – Nie znamy się blisko, ale... w szkole dzieliły nas tylko dwa lata, więc miałam okazję ją poznać. – Nigdy nie połączyła ich przyjaźń, były zbyt różne, by mogły stać się sobie bliskie. Jackie była odważną, hardą Gryfonką, a Charlie delikatną, spokojną Krukonką nie widzącą świata poza nauką. Jednak wiedziała że panna Rineheart przyjaźniła się z jej kuzynką Hannah, no i oczywiście znała ją z Zakonu Feniksa, ale to było tajemnicą, więc wspomniała tylko o kojarzeniu jej ze szkoły, co nie powinno brzmieć podejrzanie. W Hogwarcie nie było aż tak wielu uczniów, więc siłą rzeczy kojarzyła większość ludzi w podobnym wieku przynajmniej z widzenia. – Po prostu... nasz świat czasem okazuje się bardzo mały – skwitowała to; czuła że słowa te trafnie oddają sytuację, kiedy napotkany Rineheart okazał się bratem Jackie... i synem pana Kierana. Ale Charlie nie była ani trochę świadoma ich dramatów rodzinnych. Pewne było to, że w świecie magii nie tak trudno było napotkać kogoś znajomego lub powiązanego z kimś znajomym.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Danson Park
Szybka odpowiedź