Portret przeszłości
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★
Portret przeszłości
W bocznej sali londyńskiej galerii sztuki można znaleźć jedyną w swoim rodzaju dekorację - unikatowe lustro, na którego tafli za pomocą czarów zobrazowano przełomowy moment w historii magii. Przedmiot ten ma szczególne znaczenie dla Brytyjczyków, bowiem przedstawia potężne mury Hogwartu, które uwieczniono tak, jak w wyobrażeniach renesansowych mistrzów wyglądał tuż po wybudowaniu, na przełomie IX i X wieku. Tylko nieliczni ze zwiedzających zdają sobie sprawę z tego, że wystarczy wypowiedzieć motto szkoły (brzmi ono: Draco dormiens nunquam titillandus), aby widoczne na pierwszym planie schody wysunęły się przez taflę i umożliwiły czarodziejom swoistego rodzaju powrót do przeszłości. Przekroczenie złotych ram wygląda jak przejście przez framugę zwyczajnych drzwi, twórcy dzieła zadbali jednak o wszystko: można odnieść wrażenie, że oddycha się zupełnie innym, znacznie czystszym powietrzem, wiatr łopocze połami ubrań i podrywa włosy do tańca, a mury zamku oraz otaczająca je sceneria wydają się istnieć naprawdę - perfekcyjnie odwzorowano nawet najdrobniejsze szczegóły. W porównaniu z tym, jak Hogwart wygląda współcześnie, pewnie niektórym z byłych uczniów przejdzie przez myśl, że twierdza w ogóle się nie postarzała. Zmiany w otaczającej ją przestrzeni, potrafią jednak zaskoczyć: schody prowadzą aż do wrót zamku, dalej ścieżka zachęca do przejścia się wokół budynku i powrócenia na trasę wyznaczaną przez kamienne stopnie, by zakończyć wycieczkę na powrót w galerii sztuki. Sporym mankamentem dla zwiedzających z pewnością będzie to, że w rzeczywistości po drugiej stronie lustra nie można spotkać ludzi z tamtych czasów, niezadowalający może być również zakaz zbaczania ze ścieżki i brak możliwości przespacerowania się chociażby po Błoniach. Do Portretu Przeszłości można dostać się tylko z Sali Południowej.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:11, w całości zmieniany 1 raz
Zanurzała własną wyobraźnie w dziwnie miękkiej, jakby płynnej powłoce lustra. Delikatny dotyk niecierpliwych, lekko drżących palców pozwalał wybadać powierzchnię tej tafli, ale wciąż nie można było odgadnąć jej największego sekretu. Oddawała uwagę właśnie temu zajęciu, wierząc, że sekundy miną jej szybciej. Mimo to podsłuchiwała każdy krok i badała najmniejszy szept, pozostając wyjątkowo czujną. Czy można było osiągnąć pełnie spokoju, łamiąc liczące sobie kilkaset lat prawa rodzinne? Głosy serca okazywały się jednak silniejsze, bez reszty przenikały jej umysł i nie chciały się wyciszyć. Gdy spoglądała w dół prosto na wykończony mieniącą się tasiemką skrawek sukni, próbowała schować się przed spojrzeniem ludzi, którzy mogli wiedzieć. Nie była jednak przepłoszoną dziewczynką. Miała dwadzieścia jeden lat i utraciła resztki jakiejkolwiek dziecięcości. Utracili ją obydwoje. Wzięła głęboki wdech. Wciąż nigdzie go nie widziała.
Do głowy przychodziły rozmaite scenariusze. Nie wierzyła, aby tak po prostu porzucił myśl o wspólnym spotkaniu. Nieśmiała i, miejmy nadzieję, absurdalna myśl o tym, że stało się coś złego i te dwie drogi nie będą mogły się skrzyżować ze sobą, męczyła duszę Isabelli. Czas nieprzychylny i bardzo lepkie, obleczone trudem ścieżki mogłyby zaskakująco łatwo pojmać go w drodze do niej. Świat zapomniał o kimś takim, a jednak niewybaczone słowa nigdy nie wygasały i mogłyby przerodzić się w dramatyczną historię. Znów podniosą spojrzenie ku mglistym, płynnym schodom odbijającym się w pradawnym lusterku. Gdzie jesteś? Te tygodnie rozłąki miały dopiero zwiastować to, co czekało ich w przyszłości tak naprawdę – wieczna nieobecność i całkowite zapomnienie. Z nostalgią topiła własne oczy w Portrecie Przeszłości – nie bez powodu. Nie widziała tam bowiem tego, co każdy przechodzący koneser sztuki. Nie było tam nawet świeżych, surowych murów Hogwartu. Tylko rozświetlone strzępy chmur, przez które przebijało się zachodzące słońce. Nie była pewna, czy ktokolwiek umiał dostrzec tam to, co zdołała dojrzeć ona. Ze ścian wokół portretu bił nieprzyjemny chłód, nie powstrzymały jesiennych wiatrów i mroków. Przychodził czas zmian, czas rewolucji, w moc której należy zbudować świat nowych wartości.
Obróciła się nieśmiesznie, słysząc głos mężczyzny. Odkleiła dłoń od lustra i poszukała czyjejś sylwetki. Kilka metrów od niej stał obcy o wyrazie twarzy niezbyt przyjaznym. Nie wiedziała, że nie wolno jej tutaj być. Widoczne zaskoczenie na twarzy przemieniło się w łagodny, niegroźny wyraz. Przymknęła otwarte delikatnie w zadziwieniu usta i rzuciła ostatnie spojrzenie na portret. Czy dzieło to strzegło tak wielkiej tajemnicy? Jednak czy w takim wypadku nie przeniesiono by go w miejsce niedostępne i lepiej chronione?
- Proszę wybaczyć – powiedziała najpierw, czując dziwny brak głosu we własnym gardle. – Gdzie zatem powinnam się znaleźć? – zapytała po chwili w dziwnej dwuznaczności, z nutą tak typowego dla siebie rozmarzenia. Nie rozpoznawała w nim kuzyna, ale czy nie wspomniał w liście, że i tak jej się to nie uda? Mogła liczyć na to, że pracownik galerii, o ile faktycznie nim był, pokaże jej jakieś ciekawe dzieło sztuki. Nie pozwoliła pokonać się fali zdenerwowania związanego z brakiem wyraźnego sygnału obecności tego, na którego czekała.
Do głowy przychodziły rozmaite scenariusze. Nie wierzyła, aby tak po prostu porzucił myśl o wspólnym spotkaniu. Nieśmiała i, miejmy nadzieję, absurdalna myśl o tym, że stało się coś złego i te dwie drogi nie będą mogły się skrzyżować ze sobą, męczyła duszę Isabelli. Czas nieprzychylny i bardzo lepkie, obleczone trudem ścieżki mogłyby zaskakująco łatwo pojmać go w drodze do niej. Świat zapomniał o kimś takim, a jednak niewybaczone słowa nigdy nie wygasały i mogłyby przerodzić się w dramatyczną historię. Znów podniosą spojrzenie ku mglistym, płynnym schodom odbijającym się w pradawnym lusterku. Gdzie jesteś? Te tygodnie rozłąki miały dopiero zwiastować to, co czekało ich w przyszłości tak naprawdę – wieczna nieobecność i całkowite zapomnienie. Z nostalgią topiła własne oczy w Portrecie Przeszłości – nie bez powodu. Nie widziała tam bowiem tego, co każdy przechodzący koneser sztuki. Nie było tam nawet świeżych, surowych murów Hogwartu. Tylko rozświetlone strzępy chmur, przez które przebijało się zachodzące słońce. Nie była pewna, czy ktokolwiek umiał dostrzec tam to, co zdołała dojrzeć ona. Ze ścian wokół portretu bił nieprzyjemny chłód, nie powstrzymały jesiennych wiatrów i mroków. Przychodził czas zmian, czas rewolucji, w moc której należy zbudować świat nowych wartości.
Obróciła się nieśmiesznie, słysząc głos mężczyzny. Odkleiła dłoń od lustra i poszukała czyjejś sylwetki. Kilka metrów od niej stał obcy o wyrazie twarzy niezbyt przyjaznym. Nie wiedziała, że nie wolno jej tutaj być. Widoczne zaskoczenie na twarzy przemieniło się w łagodny, niegroźny wyraz. Przymknęła otwarte delikatnie w zadziwieniu usta i rzuciła ostatnie spojrzenie na portret. Czy dzieło to strzegło tak wielkiej tajemnicy? Jednak czy w takim wypadku nie przeniesiono by go w miejsce niedostępne i lepiej chronione?
- Proszę wybaczyć – powiedziała najpierw, czując dziwny brak głosu we własnym gardle. – Gdzie zatem powinnam się znaleźć? – zapytała po chwili w dziwnej dwuznaczności, z nutą tak typowego dla siebie rozmarzenia. Nie rozpoznawała w nim kuzyna, ale czy nie wspomniał w liście, że i tak jej się to nie uda? Mogła liczyć na to, że pracownik galerii, o ile faktycznie nim był, pokaże jej jakieś ciekawe dzieło sztuki. Nie pozwoliła pokonać się fali zdenerwowania związanego z brakiem wyraźnego sygnału obecności tego, na którego czekała.
Sprawiało mu to pewną nie do końca zdefiniowaną przyjemność - przebywanie z Isabellą w czasie, kiedy zupełnie nie miała pojęcia, że to właśnie z nim miała do czynienia. Takie podchody pozwalały czasem wydobyć z ludzi rzeczy, których się po nich nie spodziewał. Jego kuzynka jednak zachowywała się tak, jak przywykł do tego przez ostatnie miesiące: chociaż była Selwynem z krwi i kości to zamiast obruszyć się i uderzyć w ton "czy ty wiesz z kim masz do czynienia?" wybrała taktykę o wiele bardziej adekwatną do sytuacji. Alexander nie był w stanie powstrzymać uśmiechu, który znalazł swoją drogę na jego usta. Rozmarzenie w głosie panny Selwyn było wręcz namacalne, zupełnie jak gdyby Alexowi wystarczyło wyciągnąć rękę i złapać je w palce.
Uzdrowiciel opuścił ręce, do tej pory splecione za plecami, a wyraz jego twarzy zmienił się diametralnie. Ciepły uśmiech wygładził ostre rysy przybranej przez niego twarzy.
- Po krótkim namyśle dochodzę do wniosku, że powinnaś znaleźć się w moich ramionach, Isa - śmiech tańczył gdzieś na krawędzi jego głosu, kiedy Alexander pokonał dzielący ich dystans i zamknął kuzynkę w objęciach. Stęsknił się za nią okropnie, dlatego kiedy poczuł tak znajomy zapach jej perfum i coś, czego nie był w stanie przypisać do kogokolwiek innego rozluźnił się, pozwalając sobie przez moment po prostu cieszyć się chwilą. Kiedy w końcu odsunął się, nie puścił ramion Isabelli, pozwalając sobie na błądzenie oczami - swoimi oczami - po jej twarzy, tak jakby chciał bardzo dobrze wyryć sobie ten moment w pamięci. I poniekąd właśnie taki był jego cel. Uśmiech nie schodził z twarzy Alexandra nawet kiedy w końcu puścił ramiona Belli i odsunął się jeszcze niewielki kawałek, tak żeby nie wzbudzać czyichkolwiek podejrzeń - tak na wypadek, gdyby ktoś tu jednak za nimi zawędrował. - Znowu wypiękniałaś - rzucił prawie oskarżycielsko, jednak wesołość w jego głosie mówiła sama za siebie. Chociaż na głos by tego nie przyznał to cieszył się niezmiernie ze spotkania. - To jak, co z tym obrazem? - zagadnął, przenosząc spojrzenie na mosiężną ramę za plecami panny Selwyn. Czysto teoretycznie przebywanie z nią powinno budzić w jego sercu to nieprzyjemne ukłucie, które pojawiało się ilekroć zaczynał myśleć o swojej byłej rodzinie. Jednak Isa wpisywała się w dokładnie tę samą kategorię, do której Lex zaliczał zarówno Archibalda, jak i Lucindę - była jedną z tych osób należących do arystokratycznego świata, przy których czuł się naprawdę dobrze i wyjątkowo na miejscu.
Uzdrowiciel opuścił ręce, do tej pory splecione za plecami, a wyraz jego twarzy zmienił się diametralnie. Ciepły uśmiech wygładził ostre rysy przybranej przez niego twarzy.
- Po krótkim namyśle dochodzę do wniosku, że powinnaś znaleźć się w moich ramionach, Isa - śmiech tańczył gdzieś na krawędzi jego głosu, kiedy Alexander pokonał dzielący ich dystans i zamknął kuzynkę w objęciach. Stęsknił się za nią okropnie, dlatego kiedy poczuł tak znajomy zapach jej perfum i coś, czego nie był w stanie przypisać do kogokolwiek innego rozluźnił się, pozwalając sobie przez moment po prostu cieszyć się chwilą. Kiedy w końcu odsunął się, nie puścił ramion Isabelli, pozwalając sobie na błądzenie oczami - swoimi oczami - po jej twarzy, tak jakby chciał bardzo dobrze wyryć sobie ten moment w pamięci. I poniekąd właśnie taki był jego cel. Uśmiech nie schodził z twarzy Alexandra nawet kiedy w końcu puścił ramiona Belli i odsunął się jeszcze niewielki kawałek, tak żeby nie wzbudzać czyichkolwiek podejrzeń - tak na wypadek, gdyby ktoś tu jednak za nimi zawędrował. - Znowu wypiękniałaś - rzucił prawie oskarżycielsko, jednak wesołość w jego głosie mówiła sama za siebie. Chociaż na głos by tego nie przyznał to cieszył się niezmiernie ze spotkania. - To jak, co z tym obrazem? - zagadnął, przenosząc spojrzenie na mosiężną ramę za plecami panny Selwyn. Czysto teoretycznie przebywanie z nią powinno budzić w jego sercu to nieprzyjemne ukłucie, które pojawiało się ilekroć zaczynał myśleć o swojej byłej rodzinie. Jednak Isa wpisywała się w dokładnie tę samą kategorię, do której Lex zaliczał zarówno Archibalda, jak i Lucindę - była jedną z tych osób należących do arystokratycznego świata, przy których czuł się naprawdę dobrze i wyjątkowo na miejscu.
Mniejszą przyjemność z obcowania z nieznajomym obliczem czerpała Isabella. Być może przy nieco mniejszym stresie i w innych okolicznościach uznałaby zagadanie nieznajomego za idealną okazję do poznania człowieka pochodzącego z całkiem nieznanego jej świata, a tym samym i rozmowy ciekawej, być może pozwalającej jej przyjąć nieco inną perspektywę dla pewnych spraw. Teraz jednak czuła, jakby przeciskał się swoim upomnieniem przez ciasną barierę ochronną, którą planowała otworzyć w obecnej godzinie wyłącznie dla Alexandra. Czy nie domyślił się ów jegomość, że dziewczyna z taką tęsknotą spoglądająca w obraz nie oddaje się jedynie rozmyślaniom? Jej postawa była czekaniem na głos upragniony i oczy umiłowane. Przede wszystkim jednak na bratnią duszę otoczoną wspólnym śladem krwi. Nie mogłaby podarować mężczyźnie opryskliwego zarzutu godnego marudnej, zmanierowanej damy. To nie byłaby Isabella, to nie ta energia pozwalała jej odważnie rzucać wyzwanie każdemu dniu.
Niemniej mierzyła się przez chwilę spojrzeniem z tymże panem, pozwalając, aby oswoił się z głębią zadanego przez nią pytania. Jak się poczuł? Nie była pewna, czy ten człowiek mógł dokądkolwiek ją doprowadzić. Zapewne najrozsądniej będzie po prostu odejść, zignorować go lub w ogóle opuścić galerię, ale nie mogła, nie teraz. Oczekiwała przecież pojawienia się kuzyna.
Z zaskoczeniem przyjęła zmieniający się wyraz twarzy towarzysza. Promieniał? W jakiejś niepewne zagadce uśmiechnęły się do niej jego oczy. Te oczy. I dopiero słowa, którymi ją obdarował, przyniosły rozwiązanie. Wzięła wdech. Poczuła szalone uczucie zaskoczenia i chyba nawet cofnęła się nieznacznie do tyłu. To on, był tutaj. Nie pamiętała momentu, w którym poruszył się i pokonał te trzy drobne kroki, aby zaraz zamknąć ją w braterskim uścisku. Inne ciało, ale ruch jakże podobny. Uścisk dziwne znajomy, potrafiący przełamać żałosne wołanie tęsknoty z ostatnich tygodni. Otuliła kuzyna mocno, nie bawiąc się w delikatną płochliwość damy. Nie lubiła tłumić emocji i udawać, że nic nie czuje lub prawie nie czuje. Czuła – dużo więcej, niż czuć wypadało. Dopiero oderwanie się od siebie rozpoznających się ciał brata i siostry, dopiero zajrzenie w oczy wpędziło jej serce w prawdziwą wariację. Niemal zeszkliły się kąciki jej oczy i uśmiechała się głośno w przerywanym oddechu. Puściła go, wytarła buzię. Chyba zabrakło jej słów. Zupełnie jakby godzinę temu wygadali się za wszelkie czasy.
- Dziękuję – powiedziała jedynie i otoczyła go szczegółowym spojrzeniem. – Ty… - Bo cóż mogła powiedzieć o ciele, którego nie znała? – Nie spodziewałam się ujrzeć takiego oblicza – zakończyła w końcu. Czy jednak mogła go sobie jakkolwiek wyobrażać? Miała nadzieję, że pod tą obojętną jej kopułą nie chowają się wyłącznie kości i blade, pozbawione czerwieni policzki. Jednak słowa kuzyna przypomniały jej, że przecież nie było to ich docelowe miejsce spotkania. No tak. Odwróciła głowę w stronę obrazu. - Draco dormiens nunquam titillandus – wypowiedziała prosto między piękne złotawe ramy. Tafla obrazu dziwnie zabulgotała, a schody ku dolinom otaczającym stary zamek wysunęły się dla nich. – To naprawdę działa! Chodź – powiedziała natychmiast, ciągnąc go za ramię. Wkrótce przeniknęli do wnętrza tajemniczego obrazu.
Niemniej mierzyła się przez chwilę spojrzeniem z tymże panem, pozwalając, aby oswoił się z głębią zadanego przez nią pytania. Jak się poczuł? Nie była pewna, czy ten człowiek mógł dokądkolwiek ją doprowadzić. Zapewne najrozsądniej będzie po prostu odejść, zignorować go lub w ogóle opuścić galerię, ale nie mogła, nie teraz. Oczekiwała przecież pojawienia się kuzyna.
Z zaskoczeniem przyjęła zmieniający się wyraz twarzy towarzysza. Promieniał? W jakiejś niepewne zagadce uśmiechnęły się do niej jego oczy. Te oczy. I dopiero słowa, którymi ją obdarował, przyniosły rozwiązanie. Wzięła wdech. Poczuła szalone uczucie zaskoczenia i chyba nawet cofnęła się nieznacznie do tyłu. To on, był tutaj. Nie pamiętała momentu, w którym poruszył się i pokonał te trzy drobne kroki, aby zaraz zamknąć ją w braterskim uścisku. Inne ciało, ale ruch jakże podobny. Uścisk dziwne znajomy, potrafiący przełamać żałosne wołanie tęsknoty z ostatnich tygodni. Otuliła kuzyna mocno, nie bawiąc się w delikatną płochliwość damy. Nie lubiła tłumić emocji i udawać, że nic nie czuje lub prawie nie czuje. Czuła – dużo więcej, niż czuć wypadało. Dopiero oderwanie się od siebie rozpoznających się ciał brata i siostry, dopiero zajrzenie w oczy wpędziło jej serce w prawdziwą wariację. Niemal zeszkliły się kąciki jej oczy i uśmiechała się głośno w przerywanym oddechu. Puściła go, wytarła buzię. Chyba zabrakło jej słów. Zupełnie jakby godzinę temu wygadali się za wszelkie czasy.
- Dziękuję – powiedziała jedynie i otoczyła go szczegółowym spojrzeniem. – Ty… - Bo cóż mogła powiedzieć o ciele, którego nie znała? – Nie spodziewałam się ujrzeć takiego oblicza – zakończyła w końcu. Czy jednak mogła go sobie jakkolwiek wyobrażać? Miała nadzieję, że pod tą obojętną jej kopułą nie chowają się wyłącznie kości i blade, pozbawione czerwieni policzki. Jednak słowa kuzyna przypomniały jej, że przecież nie było to ich docelowe miejsce spotkania. No tak. Odwróciła głowę w stronę obrazu. - Draco dormiens nunquam titillandus – wypowiedziała prosto między piękne złotawe ramy. Tafla obrazu dziwnie zabulgotała, a schody ku dolinom otaczającym stary zamek wysunęły się dla nich. – To naprawdę działa! Chodź – powiedziała natychmiast, ciągnąc go za ramię. Wkrótce przeniknęli do wnętrza tajemniczego obrazu.
Ten żar sprawiał, że coś głęboko w jego duszy drgało z niecierpliwością. Lubował się w momentach, kiedy w gestach Isabelli brakowało tej delikatności wynikającej z dworskich manier - kiedy pozwalała etykiecie zwęglić się na popiół i opaść, kiedy oboje byli płomieniem, z którego słynęła ich rodzina. Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że były to tylko momenty: Bella nie należała do tego samego świata, co on. Zaczynał wątpić w to, czy kiedykolwiek istnieli w tym samym wymiarze. Dzielili jednak ze sobą więź tak szczególną, że wątpił, by kiedykolwiek był w stanie o niej zapomnieć tak naprawdę, wymazać ją ze swojego życia. Rozprostował palce, przyciskając jej plecy do siebie, szczelnie zaciskając oczy, wtulając się w nią i w ten moment, kiedy oboje mogli przez chwilę nie zwracać uwagi na cokolwiek innego. Chociażby na to, że ona była damą, a on w oczach jej pobratymców degeneratem.
Obserwował jej oczy gdy odsunęli się od siebie, a ona zaczęła wędrówkę po jego obliczu. Zaśmiał się krótko i cicho, kręcąc lekko głową.
- Jakbyś się spodziewała to nie byłoby całej zabawy - powiedział, pod żartem ukrywając to co wisiało w powietrzu na razie niedopowiedziane. Alexandra przeszedł dreszcz ekscytacji kiedy poczuł jej palce zaciskające się na jego ramieniu. Pozwolił się jej wciągnąć do środka obrazu, przez ramę i półpłynne lustro, prosto w wietrzny dzień na schodach prowadzacych wprost do zamku. Alexander pożerał oczami roztaczający się przed min krajobraz, każde załamanie murów i wyniosłość wieżyczek. Kiedy zwrócił się do kuzynki jego spojrzenie było zamglone, jakby chłopak dopiero co przebudził się z niezwykle przyjemnego snu.
- Nigdy go nie widziałem, prawda? - zapytał wskazując na zamek, ale mógł się założyć o to, że ucząc się we Francji nigdy nie miał okazji postawić stopy na terenie Hogwartu. Zaoferował kuzynce swoje ramię, dając znak, że był gotów na wycieczkę. Ciążko było mu napatrzeć się zarówno na twierdzę, jak i Isabellę. Ostatecznie jednak zdecydował się na drugą z pokus, chłonąc widok kuzynki całą pełnią świadomości.
- Powiedz mi, co mnie jak na razie ominęło? - zagadnął z pozoru lekkim tonem, lecz w rzeczywistości jego wnętrzności skręciły się nieprzyjemnie gdy pomyślał o drogich mu osobach, które wciąż musiały tkwić w tej chorej pajęczynie układów i układzików, manewrując między lepkimi nićmi pułapek czyhających na ich najmniejszy błąd. jego oczy choć pełne ciepła przecięte były wstęgą bezgranicznej troski. Pomimo otulającej jego umysł niepamięci Isabella była mu naprawdę bliska - niejednokrotnie zakupione na festiwalu lata malinowe cukierki przypominały mu jakieś urywki zapomnianej przeszłości, w których pojawiała się otoczona burzą jasnych włosów roześmiana twarz kuzynki. Odnalazł wolną dłonią przedramię lady i zacisnął na nim lekko palce, pozwalając sobie na lekkie pogładzenie skrytej pod materiałem rękawa skóry.
Tęskniłem - mówiło jego ciało.
Obserwował jej oczy gdy odsunęli się od siebie, a ona zaczęła wędrówkę po jego obliczu. Zaśmiał się krótko i cicho, kręcąc lekko głową.
- Jakbyś się spodziewała to nie byłoby całej zabawy - powiedział, pod żartem ukrywając to co wisiało w powietrzu na razie niedopowiedziane. Alexandra przeszedł dreszcz ekscytacji kiedy poczuł jej palce zaciskające się na jego ramieniu. Pozwolił się jej wciągnąć do środka obrazu, przez ramę i półpłynne lustro, prosto w wietrzny dzień na schodach prowadzacych wprost do zamku. Alexander pożerał oczami roztaczający się przed min krajobraz, każde załamanie murów i wyniosłość wieżyczek. Kiedy zwrócił się do kuzynki jego spojrzenie było zamglone, jakby chłopak dopiero co przebudził się z niezwykle przyjemnego snu.
- Nigdy go nie widziałem, prawda? - zapytał wskazując na zamek, ale mógł się założyć o to, że ucząc się we Francji nigdy nie miał okazji postawić stopy na terenie Hogwartu. Zaoferował kuzynce swoje ramię, dając znak, że był gotów na wycieczkę. Ciążko było mu napatrzeć się zarówno na twierdzę, jak i Isabellę. Ostatecznie jednak zdecydował się na drugą z pokus, chłonąc widok kuzynki całą pełnią świadomości.
- Powiedz mi, co mnie jak na razie ominęło? - zagadnął z pozoru lekkim tonem, lecz w rzeczywistości jego wnętrzności skręciły się nieprzyjemnie gdy pomyślał o drogich mu osobach, które wciąż musiały tkwić w tej chorej pajęczynie układów i układzików, manewrując między lepkimi nićmi pułapek czyhających na ich najmniejszy błąd. jego oczy choć pełne ciepła przecięte były wstęgą bezgranicznej troski. Pomimo otulającej jego umysł niepamięci Isabella była mu naprawdę bliska - niejednokrotnie zakupione na festiwalu lata malinowe cukierki przypominały mu jakieś urywki zapomnianej przeszłości, w których pojawiała się otoczona burzą jasnych włosów roześmiana twarz kuzynki. Odnalazł wolną dłonią przedramię lady i zacisnął na nim lekko palce, pozwalając sobie na lekkie pogładzenie skrytej pod materiałem rękawa skóry.
Tęskniłem - mówiło jego ciało.
To Alexander. To ramiona, z którymi była oswojona najmocniej. Chociaż układały się w obce ciało, to jednak w naciskach, w tym dotykaniu odnajdywała wyraźną znajomość. Dla niego rozpalała swój przygaszający od wielu tygodni płomień. Dlatego nie szczędziła sił i nie lękała się swych własnych emocji. Chciała, aby poczuł jej tęsknotę, która wypalała mokre ślady na policzkach, gdy nikt nie widział, która nocą zaprowadzała dziewczęce stopy ku zatrzaśniętej sypialni, do tego chłodnego łoża, po którym dziesięć lat temu skakała radośnie, kiedy niańka przysnęła nad książką. Tam nic już nim nie pachniało. Tam już nie było brata.
Jednak nawet obce ciało nosiło na ubraniu znajome zapachy, które teraz wchłaniała z dziwną nostalgią. Nie musiała się przy nim niczego wstydzić. Tak samo jak on nie musiał nigdy wątpić, że czekało na niego w tej galerii coś całkiem innego od szczerej i przeżywającej Belli. Nie zdradziłaby go. Prędzej chyba pokusiłaby się o wydanie własnej matki albo brata. W tym szklistym spojrzeniu było wszystko, w ruchach i naciskach dłoni kryła się moc przedłużającego się wyczekiwania. Wyczekiwania na moment, w którym będą mogli znów przeistoczyć się we wspólny płomień. Jedność krwi. Żaden zlot, żaden przeklęty dekret i żaden nestor nie mógł ich poróżnić. Nie spodziewała się, że ktokolwiek w tym świecie zdoła to pojąć i zaakceptować.
Wciągała go w świat iluzji, mogli się w niej chować przez kilka godzin, nim przedstawienie się skończy, nim maski zostaną zdjęte i nim magia teatru, która więziła jej rodziców, będzie ich chronić jak swoją córkę i swojego syna. Może właśnie dlatego właśnie w ten sposób pokierowała całym planem. Wszystko inne mogłoby oderwać jej rodziców i sprowadzić nieoczekiwanie tutaj, a wtedy wytargano by siłą Bellę spod okrutnej hipnozy tego zdrajcy. Bo przecież sama z własnej woli by tu nie przyszła, nie dla niego. Znała myślenie krewnych aż za dobrze. W Beaulieu nikt nie mówił prawdy, wszyscy wciąż trwali w jakiejś żałosnej roli. Nawet ona sama, bo tylko tak mogła przetrwać i nie zapomnieć, kim jest i co odczuwa.
To nie było prowadzenie damy, która opierała się o usłużne ramięlorda. To jakaś iskra, która ciągnęła biednego Alexandra za sobą, próbując wszystko mu pokazać, o wszystkim opowiedzieć. – To mój Hogwart – oświadczyła dumnie, wdychając mocno zapach. Hipnotyczne obrazy wydawały się prawdziwe. Nie zabrakło dźwięków, zapachów i przyjemnego wiatru panoszącego się po dolinach. Piękne wspomnienie. – O, a tam spędzałam większość czasu, to cieplarnia – oznajmiła z entuzjazmem, jednocześnie pokazując palcem wspomniane miejsce, ale chyba nie mogli go ujrzeć zbyt dobrze. Wciąż byli daleko od zamku. Potęga budowli strzec miała ich wkrótce wypowiedzianych tajemnic i przyrzeczeń. Wreszcie uspokoiła się i powoli odwróciła do Alexandra. Przystanęli i tak mierzły się przez chwilę te dwa tęskne spojrzenia. Nie wiedziała, że wolał obserwować ją niż zamek. Gdyby jednak dłużej o tym pomyślała, to chyba towarzyszyło jej bliskie temu pragnienie. Żadne z nich nie musiało głośno przyznawać się do swoich emocji.
Dziś nie chodziło jednak tylko o nie.
– Źle mi tam, kiedy nie ma ciebie – wyrzuciła prawie na wydechu. Mówiła o… domu. Nie jednak o wyłącznie samej jego tam obecności, ale o przejawiającej się w rozmowach postaci, o zdjętych ze ścian portretach, o wymazanych kartach historii i o… o nienormalności tego, co działo się po Stonehenge. Z zaskoczeniem odkrywała, że przyznawanie się do tego wszystkiego wcale nie było łatwe. – I już nie wiem, co mam myśleć, ale…. Chcę słuchać, co u ciebie. Opowiedz mi – mówiła, na końcu rozpogadzając się, bo chyba z początku wkradł się między jej słowa cień smutku. – Bo… możesz, prawda? – dopytała jeszcze, będąc niepewną. Niekoniecznie powinien. Jednak nie umiała powstrzymać prośby. Wiedziała jednak, że któregoś dnia mogli wlać w nią obrzydliwą miksturę prawdy. To by było straszne.
Jednak nawet obce ciało nosiło na ubraniu znajome zapachy, które teraz wchłaniała z dziwną nostalgią. Nie musiała się przy nim niczego wstydzić. Tak samo jak on nie musiał nigdy wątpić, że czekało na niego w tej galerii coś całkiem innego od szczerej i przeżywającej Belli. Nie zdradziłaby go. Prędzej chyba pokusiłaby się o wydanie własnej matki albo brata. W tym szklistym spojrzeniu było wszystko, w ruchach i naciskach dłoni kryła się moc przedłużającego się wyczekiwania. Wyczekiwania na moment, w którym będą mogli znów przeistoczyć się we wspólny płomień. Jedność krwi. Żaden zlot, żaden przeklęty dekret i żaden nestor nie mógł ich poróżnić. Nie spodziewała się, że ktokolwiek w tym świecie zdoła to pojąć i zaakceptować.
Wciągała go w świat iluzji, mogli się w niej chować przez kilka godzin, nim przedstawienie się skończy, nim maski zostaną zdjęte i nim magia teatru, która więziła jej rodziców, będzie ich chronić jak swoją córkę i swojego syna. Może właśnie dlatego właśnie w ten sposób pokierowała całym planem. Wszystko inne mogłoby oderwać jej rodziców i sprowadzić nieoczekiwanie tutaj, a wtedy wytargano by siłą Bellę spod okrutnej hipnozy tego zdrajcy. Bo przecież sama z własnej woli by tu nie przyszła, nie dla niego. Znała myślenie krewnych aż za dobrze. W Beaulieu nikt nie mówił prawdy, wszyscy wciąż trwali w jakiejś żałosnej roli. Nawet ona sama, bo tylko tak mogła przetrwać i nie zapomnieć, kim jest i co odczuwa.
To nie było prowadzenie damy, która opierała się o usłużne ramię
Dziś nie chodziło jednak tylko o nie.
– Źle mi tam, kiedy nie ma ciebie – wyrzuciła prawie na wydechu. Mówiła o… domu. Nie jednak o wyłącznie samej jego tam obecności, ale o przejawiającej się w rozmowach postaci, o zdjętych ze ścian portretach, o wymazanych kartach historii i o… o nienormalności tego, co działo się po Stonehenge. Z zaskoczeniem odkrywała, że przyznawanie się do tego wszystkiego wcale nie było łatwe. – I już nie wiem, co mam myśleć, ale…. Chcę słuchać, co u ciebie. Opowiedz mi – mówiła, na końcu rozpogadzając się, bo chyba z początku wkradł się między jej słowa cień smutku. – Bo… możesz, prawda? – dopytała jeszcze, będąc niepewną. Niekoniecznie powinien. Jednak nie umiała powstrzymać prośby. Wiedziała jednak, że któregoś dnia mogli wlać w nią obrzydliwą miksturę prawdy. To by było straszne.
Nie był w stanie nie usłyszeć dumy w głosie Isabelli, ani tym bardziej przeoczyć rozjaśniającego jej twarz wyrazu bezbrzeżnego zatopienia się w chwili. Dzielenie uwagi pomiędzy zamczysko i kuzynkę było niezwykle trudne, lecz pomimo pokus tego pierwszego zdecydował się na pannę Selwyn. Mierząc się z nią spojrzeniami poczuł się odrobinę niczym dziecko przyłapane na wkładaniu ręki do słoika z ciasteczkami - lecz ku szaleńczej radości dziecka zamiast kary nadeszło przyzwolenie. Ale tylko jedno. Milczał, kiedy wyznała mu, co ją trapi. Rozmarzony uśmiech na jego twarzy spochmurniał, a brwi ściągnęły się w wyrazie zamyślenia. Ostatnią rzeczą, której pragną było sprawianie bólu Isie. Nawet, jeżeli sytuacja była całkowicie od niego niezależna, a jakiekolwiek przeciwdziałanie wynikłemu obrotowi spraw leżało poza jego mocą sprawczą. Skrzywił się lekko, kiedy odwróciła kota ogonem, prosząc go o... tak właściwie cokolwiek. Nie sposób było odmówić jej rzeczy, o które prosiła: jeżeli były to takie niegroźne drobnostki, które miały sprawić jej przyjemność to Alexander, jak na lorda - którym jednak całe życie był - przystało, usłużnie spełniał jej życzenie. Westchnął więc, jeden raz klepiąc ją delikatnie w przedramię, odrywając spojrzenie od jej twarzy i przenosząc je nad górującymi ponad dwójką samotnych spacerowiczów mury Hogwartu.
Brakowało mu jej. Nie chciał tego przyznawać i starał się nie myśleć za często o tym, co przyszło mu stracić. I tak nie czuł się za bardzo przywiązany do tytułu, pałacu czy większości rodziny: brak pamięci ułatwiał odcinanie sznurków i skupianie się na nowej rzeczywistości, o której opowiedzieć mógł Belli tylko pod warunkiem niezwykle skrupulatnego okrojenia prawdy z treści zakazanych.
- Mogę - odparł, ruszając wraz z kuzynką naprzód. - Właściwie to żyje mi się całkiem dobrze. Znalazłem bezpieczne miejsce, w którym mogę mieszkać właściwie bez obaw, że ktoś mnie w nim znajdzie. Mam wokół siebie życzliwych ludzi, którzy pomagają mi jak tylko mogą - powiedział, zerkając na Bellę przelotnie z ciepłym uśmiechem na ustach. Zaraz jednak na powrót zapatrzył się w otaczające ich widoki, tajemniczej aurze monumentalnej budowli, którą powoli zaczynali okrążać. - Sam muszę sobie gotować i robić zakupy, nie wydaję pieniędzy na głupoty, bowiem okazuje się, że galeony mogą się skończyć w najmniej spodziewanym momencie - zażartował, a chociaż miał jeszcze w miarę pokaźny zapas złota w skrytce tak wiedział, że nie może szaleć. Nie kierował się przy tym jakąś ekonomiczną wiedzą a jedynie zdrowym rozsądkiem, który podpowiadał mu, ze wydawanie całych oszczędności na czekoladowe żaby nie byłoby zbyt mądrym posunięciem. - Praca dalej jest taka sama, nic się nie zmieniło. Chociaż obawiam się, że popierający czystość krwi Lowe może w pewnym momencie wpaść na pomysł zrobienia czystek w personelu. Wpaść, albo ktoś może mu go też podsunąć - Alexander skrzywił się odrobinę na te słowa, będąc bardziej niż doskonale świadom źródła finansowania zarówno szpitala, jak i Ministerstwa Magii. Z tak skorumpowanym rządem nie trudno było przewidzieć najczarniejsze scenariusze. NIe pozwolił jednak smętnemu nastrojowi porwać zarówno siebie, jak i Isabelli. Zaraz zerknął na nią, pozwalając czającym się w jego oczach ognikom roziskrzyć się delikatnie, gdy napawał się widokiem tak umiłowanego lica. - Teraz twoja kolej - stwierdził tonem, który choć był pogodny to nie zakładał jakiejkolwiek możliwości negocjacji tego postanowienia.
Brakowało mu jej. Nie chciał tego przyznawać i starał się nie myśleć za często o tym, co przyszło mu stracić. I tak nie czuł się za bardzo przywiązany do tytułu, pałacu czy większości rodziny: brak pamięci ułatwiał odcinanie sznurków i skupianie się na nowej rzeczywistości, o której opowiedzieć mógł Belli tylko pod warunkiem niezwykle skrupulatnego okrojenia prawdy z treści zakazanych.
- Mogę - odparł, ruszając wraz z kuzynką naprzód. - Właściwie to żyje mi się całkiem dobrze. Znalazłem bezpieczne miejsce, w którym mogę mieszkać właściwie bez obaw, że ktoś mnie w nim znajdzie. Mam wokół siebie życzliwych ludzi, którzy pomagają mi jak tylko mogą - powiedział, zerkając na Bellę przelotnie z ciepłym uśmiechem na ustach. Zaraz jednak na powrót zapatrzył się w otaczające ich widoki, tajemniczej aurze monumentalnej budowli, którą powoli zaczynali okrążać. - Sam muszę sobie gotować i robić zakupy, nie wydaję pieniędzy na głupoty, bowiem okazuje się, że galeony mogą się skończyć w najmniej spodziewanym momencie - zażartował, a chociaż miał jeszcze w miarę pokaźny zapas złota w skrytce tak wiedział, że nie może szaleć. Nie kierował się przy tym jakąś ekonomiczną wiedzą a jedynie zdrowym rozsądkiem, który podpowiadał mu, ze wydawanie całych oszczędności na czekoladowe żaby nie byłoby zbyt mądrym posunięciem. - Praca dalej jest taka sama, nic się nie zmieniło. Chociaż obawiam się, że popierający czystość krwi Lowe może w pewnym momencie wpaść na pomysł zrobienia czystek w personelu. Wpaść, albo ktoś może mu go też podsunąć - Alexander skrzywił się odrobinę na te słowa, będąc bardziej niż doskonale świadom źródła finansowania zarówno szpitala, jak i Ministerstwa Magii. Z tak skorumpowanym rządem nie trudno było przewidzieć najczarniejsze scenariusze. NIe pozwolił jednak smętnemu nastrojowi porwać zarówno siebie, jak i Isabelli. Zaraz zerknął na nią, pozwalając czającym się w jego oczach ognikom roziskrzyć się delikatnie, gdy napawał się widokiem tak umiłowanego lica. - Teraz twoja kolej - stwierdził tonem, który choć był pogodny to nie zakładał jakiejkolwiek możliwości negocjacji tego postanowienia.
Nie spodziewała się, że Alexander zdoła odmienić ten stan rzeczy. Wymaganie od niego czegoś takiego było, po pierwsze, niemożliwe, bo w żaden sposób nie mogli i nie powinni podejmować próby cofnięcia tego, co się wydarzyło. Wiedziała to. Po drugie zaś spodziewała się, że w tym wszystkim była pewna słuszność, że kuzyn był świadomy ryzyka i być może sytuacja, w której znalazł się dzisiaj, okazała się być przyjemniejszą, może tą w jakiś sposób upragnioną. Nie o dreszcz strachu chodziło, ale o pewną wolność, jaką uzyskał, gdy wymazano jego twarz z drzewa genealogicznego. Tę wolność, której Isabella nigdy nie doświadczy. Choć próbowano ukierunkować jej emocje na żal i złość wobec zdrajcy, to jednak nigdy nie ujmowała tego jako jego winę. W myśli powtarzała tylko, że to ten zawodny los, że to ta niesprawiedliwość, przed którą nie można było się już uchronić. Tak samo jak i on nie miał wpływu na jej smutki i rozpaczliwe spojrzenia kierowane ku nocnej mapie nieba ponad jej głową. To nic, Bella silnie trzymała się przeświadczenia, że cokolwiek się wydarzy, poradzi sobie, ale na pewno nigdy nikt, choćby podstępem i przemocą, nie zdoła odebrać jej wspomnień. Nie tych wspomnień, w których Alexander pomagał jej sadzić roślinkę w ogrodzie, nie tych, kiedy biegała z czekoladową plamą na nosie, kiedy maznął ją słodkim kremem. Właśnie o nie chciała walczyć jak wściekłe, groźne stworzenie – nawet jeśli przypominała raczej małego chochlika niż potężną smoczycę.
Spodziewała się, że nie padną żadne konkretne fakty, że nie otrzyma szczegółów, które pomogą jej się z nim skontaktować. Najbardziej jednak chciała się dowiedzieć, jak się czuł, czy odnalazł szczęście i czy nie marzł gdzieś w jakimś brzydkim miejscu, sam i z wydartą boleśnie nadzieją. Przecież minęły długie tygodnie bez żadnej wieści i równie dobrze mógł już nie żyć. Pewnie byli tacy, którzy ustrzeliliby go zielonym światłem jak złośliwe ptaszysko smrodzące w ich strojnych salonach. Może nawet mijała się z nimi, nie wiedząc, jak ohydne skrywają pragnienia w cieniu swojej duszy. Oddawanie się takim wizjom tylko pogłębiało jej nostalgię, zatem skupiła się w pełni na słowach kuzyna i odrzuciła przykre myśli.
- Gotować i robić zakupy? Alexandrze, musisz mieć pełne ręce roboty! Czy pod maską, którą dzisiaj założyłeś, ujrzałabym zmęczoną twarz i roztargnione spojrzenie? – spytała zmartwiona. Nie chodziło chyba tylko o pewne przytłoczenie nagłością i wielością zrzuconych na jego barki obowiązków. Był mądry, na pewno posiadał predyspozycje do nauki tych prostych, domowych czynności. – Powiedz, że udaje ci się czasem przespać te kilka spokojnych godzin, że… że uśmiechasz się sam do siebie – kontynuowała, łapiąc jego spojrzenia. W ten sposób próbowała zbadać, jak się czuł tak naprawdę, bez oszukiwania. Nie umknęło jej uwadze, że zabrakło emocji między jego słowami, a właśnie ich poszukiwała w postaci Alexandra najmocniej.
Gdy zaś zaczął mówić o szpitalu, natychmiast przypomniała sobie wczorajsze spotkanie z lordem Shafiqiem, którego zapytała również i o te kwestie wspominane właśnie przez kuzyna. Egipski arystokrata mógłby być tym kimś, kto podsunie dyrektorowi tego typu pomysły. Teraz nawet zastanowiła się, czy Alex i Zachary widują się na korytarzach. Czy ona mogła go któregoś dnia ujrzeć? Bez podstępów i cwanej intrygi, tak po prostu.
– Całą swoją mocą wierzę, że tak się nie wydarzy, choć jest to bardzo naiwne… – skomentowała trochę tym poruszona. Myślami była wciąż przy dumnie wygłaszanych formułach tamtego uzdrowiciela, tak sprytnych, poukrywanych między wierszami treści, których efektów obawiał się Alex. Bella wyłapywała te sensy, ale nie do końca umiała powiedzieć, co o tym wszystkim myśli. Docierały do niej osoby i poglądy z dwóch sprzecznych kierunków. Miotała się między nimi jak ten żałosny podlotek, który udawał, że miał swoje zdanie. I kłamał, bo tylko to chroniło go przed własnym niezdecydowaniem. – Ja… Odwiedziłam szpital, przyjął mnie lord Shafiq, podzielił się swą wiedzą i wydawał się być niezrażony tym, że nie mam spodni. To było wspaniałe uczucie, Alexandrze. Byłam pośród tych długich korytarzy i podglądałam, jak pracował… Pierwszy raz czułam, ze znalazłam swoje miejsce. Chciałabym móc jeszcze kiedyś tam wrócić. Morgana działa, giną dawne nienawiści, ale nie do końca pojmuję znaczenie wszystkiego, co się dzieje – mówiła dalej, chyba nawet przełknęła ślinę w dziwnym uczuciu lęku. Powinna go tym niepokoić? A może powinien się dowiedzieć o Steffenie? Chociaż i to nie było zbyt miłe, bo swoją egoistyczną postawą i falą pokrętnych odczuć prawie zabiła niewinnego czarodzieja. – Chyba nie mam żadnych słodkich opowieści dla ciebie – stwierdziła z pewnym zawodem. Wydawało jej się, że w ostatnim czasie przeżyła mnóstwo przygód. Czuła jednak, że nie byłby z niej dumny. – Chociaż… chciałam kupić alkohol i trafiło mnie zaklęcie postarzające – mruknęła trochę chyba zawstydzona. To tylko taka głupotka, ale ostatecznie ten dzień nie był taki zły i poznała bardzo miłego chłopca.
Mogła gadać byle co, mówić byle o czym, ale Alexander i tak pewnie wyłapie, że nie jest dumna z tego, co się dzieje. Że jest rozbita jak nigdy wcześniej. Że mimo wszystko próbuje zgłębić świat, na który nakazują jej patrzeć.
Spodziewała się, że nie padną żadne konkretne fakty, że nie otrzyma szczegółów, które pomogą jej się z nim skontaktować. Najbardziej jednak chciała się dowiedzieć, jak się czuł, czy odnalazł szczęście i czy nie marzł gdzieś w jakimś brzydkim miejscu, sam i z wydartą boleśnie nadzieją. Przecież minęły długie tygodnie bez żadnej wieści i równie dobrze mógł już nie żyć. Pewnie byli tacy, którzy ustrzeliliby go zielonym światłem jak złośliwe ptaszysko smrodzące w ich strojnych salonach. Może nawet mijała się z nimi, nie wiedząc, jak ohydne skrywają pragnienia w cieniu swojej duszy. Oddawanie się takim wizjom tylko pogłębiało jej nostalgię, zatem skupiła się w pełni na słowach kuzyna i odrzuciła przykre myśli.
- Gotować i robić zakupy? Alexandrze, musisz mieć pełne ręce roboty! Czy pod maską, którą dzisiaj założyłeś, ujrzałabym zmęczoną twarz i roztargnione spojrzenie? – spytała zmartwiona. Nie chodziło chyba tylko o pewne przytłoczenie nagłością i wielością zrzuconych na jego barki obowiązków. Był mądry, na pewno posiadał predyspozycje do nauki tych prostych, domowych czynności. – Powiedz, że udaje ci się czasem przespać te kilka spokojnych godzin, że… że uśmiechasz się sam do siebie – kontynuowała, łapiąc jego spojrzenia. W ten sposób próbowała zbadać, jak się czuł tak naprawdę, bez oszukiwania. Nie umknęło jej uwadze, że zabrakło emocji między jego słowami, a właśnie ich poszukiwała w postaci Alexandra najmocniej.
Gdy zaś zaczął mówić o szpitalu, natychmiast przypomniała sobie wczorajsze spotkanie z lordem Shafiqiem, którego zapytała również i o te kwestie wspominane właśnie przez kuzyna. Egipski arystokrata mógłby być tym kimś, kto podsunie dyrektorowi tego typu pomysły. Teraz nawet zastanowiła się, czy Alex i Zachary widują się na korytarzach. Czy ona mogła go któregoś dnia ujrzeć? Bez podstępów i cwanej intrygi, tak po prostu.
– Całą swoją mocą wierzę, że tak się nie wydarzy, choć jest to bardzo naiwne… – skomentowała trochę tym poruszona. Myślami była wciąż przy dumnie wygłaszanych formułach tamtego uzdrowiciela, tak sprytnych, poukrywanych między wierszami treści, których efektów obawiał się Alex. Bella wyłapywała te sensy, ale nie do końca umiała powiedzieć, co o tym wszystkim myśli. Docierały do niej osoby i poglądy z dwóch sprzecznych kierunków. Miotała się między nimi jak ten żałosny podlotek, który udawał, że miał swoje zdanie. I kłamał, bo tylko to chroniło go przed własnym niezdecydowaniem. – Ja… Odwiedziłam szpital, przyjął mnie lord Shafiq, podzielił się swą wiedzą i wydawał się być niezrażony tym, że nie mam spodni. To było wspaniałe uczucie, Alexandrze. Byłam pośród tych długich korytarzy i podglądałam, jak pracował… Pierwszy raz czułam, ze znalazłam swoje miejsce. Chciałabym móc jeszcze kiedyś tam wrócić. Morgana działa, giną dawne nienawiści, ale nie do końca pojmuję znaczenie wszystkiego, co się dzieje – mówiła dalej, chyba nawet przełknęła ślinę w dziwnym uczuciu lęku. Powinna go tym niepokoić? A może powinien się dowiedzieć o Steffenie? Chociaż i to nie było zbyt miłe, bo swoją egoistyczną postawą i falą pokrętnych odczuć prawie zabiła niewinnego czarodzieja. – Chyba nie mam żadnych słodkich opowieści dla ciebie – stwierdziła z pewnym zawodem. Wydawało jej się, że w ostatnim czasie przeżyła mnóstwo przygód. Czuła jednak, że nie byłby z niej dumny. – Chociaż… chciałam kupić alkohol i trafiło mnie zaklęcie postarzające – mruknęła trochę chyba zawstydzona. To tylko taka głupotka, ale ostatecznie ten dzień nie był taki zły i poznała bardzo miłego chłopca.
Mogła gadać byle co, mówić byle o czym, ale Alexander i tak pewnie wyłapie, że nie jest dumna z tego, co się dzieje. Że jest rozbita jak nigdy wcześniej. Że mimo wszystko próbuje zgłębić świat, na który nakazują jej patrzeć.
Bella pozostawała dokładnie taka, jaką ją poznał. Była niczym niewinne stworzenie, jawiła mu się bardziej niczym dziewczę - jednakże był w tym samym czasie doskonale świadom tego, jak utalentowana jest jego kuzynka kiedy przychodziło do meandrowania wśród salonowych rekinów i zręczne omijanie niewygodnych zwrotów, kształtując przy tym słowa tak, aby jak najzręczniej i najdelikatniej kierowały tok rozmowy na tematy, do których żywiła największe zainteresowanie. I tak mimo wszystko - być może z nabytej przez niego daleko idącej ostrożności - w dopytywaniach kuzynki jął dopatrywać się zawoalowanych prób wydobycia z niego jakichś konkretnych informacji, które mogłyby naprowadzić ją na trop jego obecnego życia. Zaśmiał się jednak, wciąż rozbawiony jej krótkowzrocznością i cichym przestrachem: szedł o zakład, ze sam kiedyś również reagował dokładnie w taki sam sposób gdy słyszał o tak prozaicznych i zarazem plebejskich obowiązkach.
- Na pewno byłoby mi ciężej gdybym już kiedyś nie skosztował takiego życia. Nie wiem gdzie się tego nauczyłem, ale w jakimś stopniu orientuję się w kuchni i mugolskim sposobie życia - wzruszył ramionami, pozostawiając niedopowiedzianym to, dlaczego nie wiedział, jak posiadł te umiejętności. Isabella przeżyła wystarczająco źle jego powrót do świata żywych pod koniec czerwca, kiedy w Beaulieu pojawił się bez jakiejkolwiek pamięci swojego poprzedniego życia. Nie musiał znów wspominać tego na głos, nie chciał wydobywać na światło dzienne bolesnych uczuć. Nie potrzebowali tego dzisiaj, lecz wciąż pozostawał w pewien sposób poruszony jej troską. Serce ściskało mu się boleśnie na myśl o tym, że niestety nie było w jej życiu dla niego miejsca - i z tego powodu on nie mógł próbować włączyć jej do swojego. - Ciężko się uśmiechać w obecnych czasach, Isa. Jestem zmęczony, ale nie bardziej niż normalnie. Mamy naprawdę ogromne ilości pacjentów ze względu na anomalie - powiedział, a przez jego głos przejawiało się niezadowolenie. Niestety panna Selwyn nie mogła znać jego prawdziwego źródła: rozgoryczenia ze względu na to, że to z ręki Zakonu, którego Alexander był członkiem, całą Wielką Brytanię ogarnęły brutalne zawirowania w magii.
Kiedy padło nazwisko innego uzdrowiciela, Alexander momentalnie oderwał wzrok od hogwarckich murów, uważnie przypatrując się kuzynce. Zdawał sobie sprawę z tego, w jakim towarzystwie będzie się teraz obracała Isabella, lecz wciąż nie potrafił tego po prostu przyjąć do wiadomości, łakome na wszelkie ucho nadstawiając na zdania spływające z ust młodej lady. Uścisk jego dłoni na ręce Belli zacieśnił się odrobinę - starał się przekazać jej w ten sposób jakieś znikome chociaż wsparcie, chociaż sam nie był w stanie zdziałać za wiele. Opowieści o postarzających zaklęciach w takim świetle wydawały się wręcz kuriozalne, lecz mimo wszystko przywołał na usta wąski uśmiech. Zbladł on jednak prędko, a Alexander przystanął, łapiąc Bellę delikatnie za ramiona.
- Isa... wiesz, że nie musisz raczyć mnie słodkimi opowieściami. Nie jestem już jednym z nich, nie musisz przede mną udawać, że wszystko jest w porządku. Możesz mi powiedzieć, co tak naprawdę o tym wszystkim sądzisz - powiedział, wyczuwając niepewność, która czaiła się w jej słowach. W tym, jak ostrożnie je dobierała, jak stąpała naokoło drażliwych tematów czy klarownych deklaracji. - Powiedz mi, jak się czujesz w tym wszystkim. Nie będę w stanie - zasnąć, chciał powiedzieć, jednak urwał, kręcąc głową. - Isabello, jestem aktualnie zdecydowanie bardziej bezpieczny niż ty. Ja jestem poza ich zasięgiem, jednak ty pozostajesz w samym sercu jaskini wypełnionej jadowitymi wężami, które będą chciały wykorzystać cię na swoją korzyść - powiedział, poważniejąc zupełnie. W jego spojrzeniu błyszczała hardo determinacja, której kuzynka nigdy wcześniej nie widziała. Alexander zmieniał się szybciej, niż mogłaby to przypuszczać. - Proszę cię, powiedz mi, co się dzieje - jego ton zmienił się na błagalny. Musiał wiedzieć, jak zła była sytuacja - nim będzie za późno. Nim zrobi coś, co narazi ją na jeszcze niebezpieczeństwo niż to, w który obecnie tkwiła już po czubek złotowłosej głowy.
- Na pewno byłoby mi ciężej gdybym już kiedyś nie skosztował takiego życia. Nie wiem gdzie się tego nauczyłem, ale w jakimś stopniu orientuję się w kuchni i mugolskim sposobie życia - wzruszył ramionami, pozostawiając niedopowiedzianym to, dlaczego nie wiedział, jak posiadł te umiejętności. Isabella przeżyła wystarczająco źle jego powrót do świata żywych pod koniec czerwca, kiedy w Beaulieu pojawił się bez jakiejkolwiek pamięci swojego poprzedniego życia. Nie musiał znów wspominać tego na głos, nie chciał wydobywać na światło dzienne bolesnych uczuć. Nie potrzebowali tego dzisiaj, lecz wciąż pozostawał w pewien sposób poruszony jej troską. Serce ściskało mu się boleśnie na myśl o tym, że niestety nie było w jej życiu dla niego miejsca - i z tego powodu on nie mógł próbować włączyć jej do swojego. - Ciężko się uśmiechać w obecnych czasach, Isa. Jestem zmęczony, ale nie bardziej niż normalnie. Mamy naprawdę ogromne ilości pacjentów ze względu na anomalie - powiedział, a przez jego głos przejawiało się niezadowolenie. Niestety panna Selwyn nie mogła znać jego prawdziwego źródła: rozgoryczenia ze względu na to, że to z ręki Zakonu, którego Alexander był członkiem, całą Wielką Brytanię ogarnęły brutalne zawirowania w magii.
Kiedy padło nazwisko innego uzdrowiciela, Alexander momentalnie oderwał wzrok od hogwarckich murów, uważnie przypatrując się kuzynce. Zdawał sobie sprawę z tego, w jakim towarzystwie będzie się teraz obracała Isabella, lecz wciąż nie potrafił tego po prostu przyjąć do wiadomości, łakome na wszelkie ucho nadstawiając na zdania spływające z ust młodej lady. Uścisk jego dłoni na ręce Belli zacieśnił się odrobinę - starał się przekazać jej w ten sposób jakieś znikome chociaż wsparcie, chociaż sam nie był w stanie zdziałać za wiele. Opowieści o postarzających zaklęciach w takim świetle wydawały się wręcz kuriozalne, lecz mimo wszystko przywołał na usta wąski uśmiech. Zbladł on jednak prędko, a Alexander przystanął, łapiąc Bellę delikatnie za ramiona.
- Isa... wiesz, że nie musisz raczyć mnie słodkimi opowieściami. Nie jestem już jednym z nich, nie musisz przede mną udawać, że wszystko jest w porządku. Możesz mi powiedzieć, co tak naprawdę o tym wszystkim sądzisz - powiedział, wyczuwając niepewność, która czaiła się w jej słowach. W tym, jak ostrożnie je dobierała, jak stąpała naokoło drażliwych tematów czy klarownych deklaracji. - Powiedz mi, jak się czujesz w tym wszystkim. Nie będę w stanie - zasnąć, chciał powiedzieć, jednak urwał, kręcąc głową. - Isabello, jestem aktualnie zdecydowanie bardziej bezpieczny niż ty. Ja jestem poza ich zasięgiem, jednak ty pozostajesz w samym sercu jaskini wypełnionej jadowitymi wężami, które będą chciały wykorzystać cię na swoją korzyść - powiedział, poważniejąc zupełnie. W jego spojrzeniu błyszczała hardo determinacja, której kuzynka nigdy wcześniej nie widziała. Alexander zmieniał się szybciej, niż mogłaby to przypuszczać. - Proszę cię, powiedz mi, co się dzieje - jego ton zmienił się na błagalny. Musiał wiedzieć, jak zła była sytuacja - nim będzie za późno. Nim zrobi coś, co narazi ją na jeszcze niebezpieczeństwo niż to, w który obecnie tkwiła już po czubek złotowłosej głowy.
Od banału aż do niewygodnego szczegółu. Chciała móc na nowo zbudować sobie obraz Alexandra. Wiedziała, że rozpływa się on w nowych barwach. Odnalazł się w otoczeniu, o którym nie wiedziała niczego. Przetrwał, ale jeszcze nie potrafiła ocenić, jak wielką cenę płacił każdego dnia za wolność. Wolność będącą dla Isy jakąś pokręconą abstrakcją, nierealnym snem. Pośród tych mar uświadamiała sobie, że gdzieś tam skrycie próbowała tak egoistycznie zatrzymać kuzyna przy sobie. Mogła mieć braki, mogła nie godzić się na pewne zasady panujące w rodzinach arystokratów, ale wiedziała, tak jak wiedziało każde szlachetnie urodzone dziecko, że pewne decyzje na zawsze wykluczały z rodziny. Jeśli Alexander zadziałał w pełnej świadomości, to powinna to uszanować. Nie umiała jednak powstrzymać ciągoty siostrzanego serca. Jakże wyzbyć się tej wspólnej krwi? Jak tak po prostu zaakceptować jego nową drogę, jak szczerze i w zgodzie ze sobą pozwolić mu odejść? Gdzieś tam znajdowało się miejsce, w którym mógł rozpalać swój płomień. Gdzieś tam.
– Tak się cieszę – przyznała, zaczepiając go błyszczącymi oczyma. Nigdy nie gasła. Choćby nie wiem co. Trwała czujna, gotowa rozniecić iskry uśmiechu w każdej chwili. Radosna okazała się przecież wieść o tym, że nie gnił gdzieś w chłodzie i samotności i że potrafił z powodzeniem odnaleźć się w tym nieoczekiwanym rozdziale swojego życia. Czy mógł jej skłamać, aby nie wzburzać potoków niepotrzebnego niepokoju? Owszem, dlatego próbowała go zaczepiać i dowiedzieć się najwięcej. Nie znali się od dziś. Musiał wiedzieć, co mówić i jak mówić, aby nakarmić ją nieprawdą. Zbyt płomienne serce mogło pominąć pewne kwestie. Ze zbyt wieloma emocjami walczyła teraz, mając go tak blisko siebie. Żałowała, że nie może cieszyć się nim między promieniami słońca, miedzy pogodnymi twarzami przyjaciół. Akurat ta nieobecność słońca wydawała się najmniejszym problem. Mogłaby przełknąć fakt, że nigdy więcej nie zobaczy tego światła, gdyby to miało przywrócić jej Alexa. Nie jednak w rzeczywistości, jaką pieściła z sentymentem. Dziś wiedziała, że jeśli miałaby kiedykolwiek znaleźć się przy nim znów, to nie byłaby już Isabellą Selwyn. Ta myśl sprawiła, że broda jej drgnęła, a chłodny powiew wiatru, który był tylko jej wyobrażeniem, ścisnął chude ramionka w nieprzyjemnym geście.
– To przeminie, prawda? Te obecne czasy… Chciałabym znów móc ujrzeć ciebie tak beztroskiego. Móc ujrzeć ciebie w ogóle, wiele dni po wspomnieniu tego portretu – wyjawiła, objawiając drżenia swego serca, objawiając głupią naiwność. Spodziewała się, że przyszłość może odsunąć ich od siebie jeszcze bardziej. Nie chciała zapamiętać tego spotkania samym smutkiem. Wolała nasycić się przenikającymi się uśmiechami dwóch płomieni. Tylko gdzie one są?
Wieść o tym, że uciekał w pracę, porzucając typowe radości, okazała się również niepokojąca. Być może jednak Alexander już dorósł, może świat brutalnie mu pewne rzeczy uświadomił. Tymczasem Bellę dalej chowano w dziecięcej klatce, dalej z grymasem spoglądano na tryskającą energię i niestosowne zachowania, a jednocześnie też nie pozwalano jej prawdziwie rozkwitać – nie poza rolą, dla której się urodziła. W ostatnim czasie matka zwykła powtarzać jej pewne rzeczy zbyt często, zbyt nachalnie. Zupełnie jakby wierzyła, że zdoła w porę wypełnić niepokojące luki wynikające z temperamentu. Bezskutecznie. Grać swoje poglądy i upodobania mogła zawsze, ale już znacznie trudniejsze okazywało się ukrycie grzmiących w sercu głosów.
Oczywiście, że wiedział. Czuł to wszystko, czuł ją i te próby kamuflowania lęków. Gdy mówił, Isabelli wydawało się, że słowa te mogłyby całą ją przeniknąć i rozebrać z tych wszystkich tajemnic duszy, wiecznych przysiąg, o których nie wolno było wspominać. Nie przedstawił jej żadnych nowych treści, żadnych wizji mogących rozjaśnić pewne mroki. Być może jednak to, że mówił to właśnie on niesiony wyrazistą powagą, tak zmartwiony i niemal przecinający ją najmniejszą głoską, sprawiło, że nie umiała mu przerwać i powiedzieć czegokolwiek jeszcze długo po wygaśnięciu ostatniej prośby. Bała się, tak bardzo, bardzo się bała. To nie były rzeczy, którymi winien się zadręczać. W tak fałszywym życiu tylko w samotności można było znaleźć przyjaciela. Dla Isabelli fakt ten okazał się nie do zniesienia. Niewidzialny ciężar ostatnich tygodni ukazał się. – Nie wiem, co się dzieje – wydusiła w końcu. – Robię wszystko, żeby się odnaleźć w nowym świecie Morgany. Chcę zrozumieć, ale jak mam wierzyć w coś, o czym nikt nawet nie potrafi ze mną porozmawiać. Zaczynam tonąć we własnych kłamstwach – powiedziała, chroniąc się w uścisku. Objęła go mocno i zamknęła oczy. – Któregoś dnia zgubię siebie. Mam wrażenie, że o to im chodzi. Jest coraz dziwniej. Obce twarze. Zaraz znajdą mi męża, Alex, i już nie będę mogła trwać w tej niepewności. Chcę wiedzieć, kim jestem.
Ostatnie zdanie stało się szeptem. Odcinano ją od wszelkich źródeł mocy. Nie wyobrażała sobie utracić sił i nie móc odważnie, lekko podążyć dalej. Przecież nigdy nie upadała. A może jednak czasem gasła?
– Tak się cieszę – przyznała, zaczepiając go błyszczącymi oczyma. Nigdy nie gasła. Choćby nie wiem co. Trwała czujna, gotowa rozniecić iskry uśmiechu w każdej chwili. Radosna okazała się przecież wieść o tym, że nie gnił gdzieś w chłodzie i samotności i że potrafił z powodzeniem odnaleźć się w tym nieoczekiwanym rozdziale swojego życia. Czy mógł jej skłamać, aby nie wzburzać potoków niepotrzebnego niepokoju? Owszem, dlatego próbowała go zaczepiać i dowiedzieć się najwięcej. Nie znali się od dziś. Musiał wiedzieć, co mówić i jak mówić, aby nakarmić ją nieprawdą. Zbyt płomienne serce mogło pominąć pewne kwestie. Ze zbyt wieloma emocjami walczyła teraz, mając go tak blisko siebie. Żałowała, że nie może cieszyć się nim między promieniami słońca, miedzy pogodnymi twarzami przyjaciół. Akurat ta nieobecność słońca wydawała się najmniejszym problem. Mogłaby przełknąć fakt, że nigdy więcej nie zobaczy tego światła, gdyby to miało przywrócić jej Alexa. Nie jednak w rzeczywistości, jaką pieściła z sentymentem. Dziś wiedziała, że jeśli miałaby kiedykolwiek znaleźć się przy nim znów, to nie byłaby już Isabellą Selwyn. Ta myśl sprawiła, że broda jej drgnęła, a chłodny powiew wiatru, który był tylko jej wyobrażeniem, ścisnął chude ramionka w nieprzyjemnym geście.
– To przeminie, prawda? Te obecne czasy… Chciałabym znów móc ujrzeć ciebie tak beztroskiego. Móc ujrzeć ciebie w ogóle, wiele dni po wspomnieniu tego portretu – wyjawiła, objawiając drżenia swego serca, objawiając głupią naiwność. Spodziewała się, że przyszłość może odsunąć ich od siebie jeszcze bardziej. Nie chciała zapamiętać tego spotkania samym smutkiem. Wolała nasycić się przenikającymi się uśmiechami dwóch płomieni. Tylko gdzie one są?
Wieść o tym, że uciekał w pracę, porzucając typowe radości, okazała się również niepokojąca. Być może jednak Alexander już dorósł, może świat brutalnie mu pewne rzeczy uświadomił. Tymczasem Bellę dalej chowano w dziecięcej klatce, dalej z grymasem spoglądano na tryskającą energię i niestosowne zachowania, a jednocześnie też nie pozwalano jej prawdziwie rozkwitać – nie poza rolą, dla której się urodziła. W ostatnim czasie matka zwykła powtarzać jej pewne rzeczy zbyt często, zbyt nachalnie. Zupełnie jakby wierzyła, że zdoła w porę wypełnić niepokojące luki wynikające z temperamentu. Bezskutecznie. Grać swoje poglądy i upodobania mogła zawsze, ale już znacznie trudniejsze okazywało się ukrycie grzmiących w sercu głosów.
Oczywiście, że wiedział. Czuł to wszystko, czuł ją i te próby kamuflowania lęków. Gdy mówił, Isabelli wydawało się, że słowa te mogłyby całą ją przeniknąć i rozebrać z tych wszystkich tajemnic duszy, wiecznych przysiąg, o których nie wolno było wspominać. Nie przedstawił jej żadnych nowych treści, żadnych wizji mogących rozjaśnić pewne mroki. Być może jednak to, że mówił to właśnie on niesiony wyrazistą powagą, tak zmartwiony i niemal przecinający ją najmniejszą głoską, sprawiło, że nie umiała mu przerwać i powiedzieć czegokolwiek jeszcze długo po wygaśnięciu ostatniej prośby. Bała się, tak bardzo, bardzo się bała. To nie były rzeczy, którymi winien się zadręczać. W tak fałszywym życiu tylko w samotności można było znaleźć przyjaciela. Dla Isabelli fakt ten okazał się nie do zniesienia. Niewidzialny ciężar ostatnich tygodni ukazał się. – Nie wiem, co się dzieje – wydusiła w końcu. – Robię wszystko, żeby się odnaleźć w nowym świecie Morgany. Chcę zrozumieć, ale jak mam wierzyć w coś, o czym nikt nawet nie potrafi ze mną porozmawiać. Zaczynam tonąć we własnych kłamstwach – powiedziała, chroniąc się w uścisku. Objęła go mocno i zamknęła oczy. – Któregoś dnia zgubię siebie. Mam wrażenie, że o to im chodzi. Jest coraz dziwniej. Obce twarze. Zaraz znajdą mi męża, Alex, i już nie będę mogła trwać w tej niepewności. Chcę wiedzieć, kim jestem.
Ostatnie zdanie stało się szeptem. Odcinano ją od wszelkich źródeł mocy. Nie wyobrażała sobie utracić sił i nie móc odważnie, lekko podążyć dalej. Przecież nigdy nie upadała. A może jednak czasem gasła?
Alexander był w stanie osiągnąć wiele. Był zdolny do niesamowitego wysiłku aby tylko dopełnić swoich założeń, nie ważne czy w celach własnych, czy też aby uczynić coś dla kogoś innego, na kim mu zależało. Chciał Isabelli dać wszystko to, czego teraz tak bardzo potrzebowała: i wiedział, że mógł, jednak nie w takiej formie, o jakiej ona marzyła i śniła po nocach i dniach. Bał się, że jeżeli tak jak i on z jej życia zaczną znikać inne filary to błysk w oczach, który widział teraz, zniknie na dobre. A to byłaby jedna ze strat, z którą pogodzenie się przyszłoby mu najciężej.
Czy to przeminie? Pytanie zawisło wśród ciężkiej ciszy, która otoczyła ich wraz z chłodnym powiewem wiatru. Alexander odruchowo zdjął z siebie marynarkę i zarzucił ją na drżące ramiona kuzynki, po czym ponownie zaoferował jej swoje ramię. - Kiedyś na pewno przeminie. Ale nic nie będzie już takie jak było przedtem i albo bardziej uderzy w świat, w którym obecnie żyję ja, albo ty - powiedział cicho, jakby w obawie, że głośniejsze wypowiedzenie tych słów przypieczętuje je nieodwołalnie. Nie miał jednak czego się obawiać - to zdanie było prawdziwsze niż można by o tym marzyć. Jeżeli Zakon obali Voldemorta... jeżeli wygrają tę wojnę, to świat, w którym żyła Isa przestanie istnieć. W nowej rzeczywistości nie będzie miejsca na ideologię czystości krwi, nie będzie tolerancji dla konserwatywnej szlachty... a może nawet i nie będzie arystokracji. W ogóle. Jeżeli zaś wygraliby Rycerze to Alexander najpewniej padłby trupem przed ostatecznym rozwiązaniem. Oczywiście, pierwsza ewentualność też to zakładała. Przyszłość nie rysowała się w jasnych barwach i oboje doskonale o tym wiedzieli, nie musieli mówić tego na głos. Wystarczyło tylko przepełnione lękiem zaciśnięcie dłoni Alexandra na szczupłych palcach kuzynki aby przekazał całą tę wewnętrzną niepewność i strach. Bo Alexander bał się - był w końcu człowiekiem i nawet jeżeli dokonywał rzeczy, które wiele osób uważało za niemożliwe to nie był ani nieustraszony, ani niepokonany. Zbyt wiele razy już otarł się o śmierć by wierzyć w to choć odrobinę. I chociaż oboje urodzili się w najbardziej zdolnej do kłamstw rodzinie jaką znał czarodziejski świat tak z siebie czytali aż nazbyt wyraźnie, z trudnością ukrywając targające nimi emocje. Wystarczyło parę celnych zdań, aby Isabella wyzbyła się resztek obronnych murów, dając upust swojemu zagubieniu i niepewności. Serce się w Alexandrze krajało, na wpół z powoli dojrzewającą w nim złością. Wojna już dawno przestała dotyczyć marginalnych - dla pewnej grupy - części społeczeństwa. Uderzała w nich wszystkich, także w tych, którzy bez możliwości wyboru musieli w niej uczestniczyć. Ponieważ Bella również była wplątana po uszy w trwający konflikt, tyle że nie na polu bitwy jak Alexander, ale na salonach pośród wilczej watahy, która układami dzieliła się wizjami łupu. Oboje byli w śmiertelnym niebezpieczeństwie i zdawało się, że oboje zdawali sobie z tego sprawę.
Chłopak objął kuzynkę, wtulając ją we własną pierś tętniącą równym rytmem zbolałego serca i gładząc dziewczynę po głowie niczym dziecko. Zamknął oczy, a przez gardło przez chwilę nie chciało przejść mu żadne słowo. Wziął w końcu głęboki oddech i odsunął Bellę odrobinę, ujmując ją pod brodę i wpatrując się głęboko w jej oczy.
- Isabello - zaczął, a ton jego głosu był zdecydowany. - Jesteś sobą. Zawsze nią byłaś i zawsze nią będziesz, nawet jeżeli się zmienisz. Nikt nie jest taki sam całe życie, a jednak wciąż pozostaje sobą. Nie masz kontroli nad tym, co robi Morgana czy ktokolwiek inny, jednak masz całkowitą władzę nad tym, jak reagujesz na to, co się dzieje. Cały czas masz wodze w ręce i to od ciebie zależy, w którą stronę podążysz. Jeżeli nie wiesz kim jesteś to zadawaj sobie przy każdej decyzji pytanie: kim chcę być? I nawet jeżeli dążąc do jednej rzeczy musisz decydować się na drugą to nie znaczy, że nie osiągniesz celu. Użyj ich słabości przeciw nim, Isa. Nie doceniają cię, a to największy błąd, jaki mogą popełnić. Jeżeli znajdą ci męża to urzeknij go sobą, pokochaj, owiń wokół palca. Żadna z tych rzeczy się nie wyklucza i tylko ty możesz wiedzieć, czego chcesz i jak tego osiągnąć. Pochodzenie może coś znaczyć, ale nie musi. Jeżeli jednak już miałoby naprawdę być w cenie to pamiętaj, że pochodzisz z rodu, który jako pierwszy stanął pod przewodnictwem kobiety. Mogę nie zgadzać się całkowicie z jej metodami, przekonaniami i systemem wartości, jednak nie mogę odmówić jej tego, że jest konsekwentna. Na każdego czeka przyszłość taka, jaką sobie skroi, Isa, a jeżeli chcesz odkryć swoją, musisz zacząć zadawać właściwe pytania samej sobie - powiedział pewnie, bez najmniejszego zawahania w głosie, postawie czy spojrzeniu, po czym nachylił się i złożył ma czole kuzynki pocałunek tak delikatny, że równie dobrze mógłby on być muśnięciem nieuchwytnego wiatru.
Czy to przeminie? Pytanie zawisło wśród ciężkiej ciszy, która otoczyła ich wraz z chłodnym powiewem wiatru. Alexander odruchowo zdjął z siebie marynarkę i zarzucił ją na drżące ramiona kuzynki, po czym ponownie zaoferował jej swoje ramię. - Kiedyś na pewno przeminie. Ale nic nie będzie już takie jak było przedtem i albo bardziej uderzy w świat, w którym obecnie żyję ja, albo ty - powiedział cicho, jakby w obawie, że głośniejsze wypowiedzenie tych słów przypieczętuje je nieodwołalnie. Nie miał jednak czego się obawiać - to zdanie było prawdziwsze niż można by o tym marzyć. Jeżeli Zakon obali Voldemorta... jeżeli wygrają tę wojnę, to świat, w którym żyła Isa przestanie istnieć. W nowej rzeczywistości nie będzie miejsca na ideologię czystości krwi, nie będzie tolerancji dla konserwatywnej szlachty... a może nawet i nie będzie arystokracji. W ogóle. Jeżeli zaś wygraliby Rycerze to Alexander najpewniej padłby trupem przed ostatecznym rozwiązaniem. Oczywiście, pierwsza ewentualność też to zakładała. Przyszłość nie rysowała się w jasnych barwach i oboje doskonale o tym wiedzieli, nie musieli mówić tego na głos. Wystarczyło tylko przepełnione lękiem zaciśnięcie dłoni Alexandra na szczupłych palcach kuzynki aby przekazał całą tę wewnętrzną niepewność i strach. Bo Alexander bał się - był w końcu człowiekiem i nawet jeżeli dokonywał rzeczy, które wiele osób uważało za niemożliwe to nie był ani nieustraszony, ani niepokonany. Zbyt wiele razy już otarł się o śmierć by wierzyć w to choć odrobinę. I chociaż oboje urodzili się w najbardziej zdolnej do kłamstw rodzinie jaką znał czarodziejski świat tak z siebie czytali aż nazbyt wyraźnie, z trudnością ukrywając targające nimi emocje. Wystarczyło parę celnych zdań, aby Isabella wyzbyła się resztek obronnych murów, dając upust swojemu zagubieniu i niepewności. Serce się w Alexandrze krajało, na wpół z powoli dojrzewającą w nim złością. Wojna już dawno przestała dotyczyć marginalnych - dla pewnej grupy - części społeczeństwa. Uderzała w nich wszystkich, także w tych, którzy bez możliwości wyboru musieli w niej uczestniczyć. Ponieważ Bella również była wplątana po uszy w trwający konflikt, tyle że nie na polu bitwy jak Alexander, ale na salonach pośród wilczej watahy, która układami dzieliła się wizjami łupu. Oboje byli w śmiertelnym niebezpieczeństwie i zdawało się, że oboje zdawali sobie z tego sprawę.
Chłopak objął kuzynkę, wtulając ją we własną pierś tętniącą równym rytmem zbolałego serca i gładząc dziewczynę po głowie niczym dziecko. Zamknął oczy, a przez gardło przez chwilę nie chciało przejść mu żadne słowo. Wziął w końcu głęboki oddech i odsunął Bellę odrobinę, ujmując ją pod brodę i wpatrując się głęboko w jej oczy.
- Isabello - zaczął, a ton jego głosu był zdecydowany. - Jesteś sobą. Zawsze nią byłaś i zawsze nią będziesz, nawet jeżeli się zmienisz. Nikt nie jest taki sam całe życie, a jednak wciąż pozostaje sobą. Nie masz kontroli nad tym, co robi Morgana czy ktokolwiek inny, jednak masz całkowitą władzę nad tym, jak reagujesz na to, co się dzieje. Cały czas masz wodze w ręce i to od ciebie zależy, w którą stronę podążysz. Jeżeli nie wiesz kim jesteś to zadawaj sobie przy każdej decyzji pytanie: kim chcę być? I nawet jeżeli dążąc do jednej rzeczy musisz decydować się na drugą to nie znaczy, że nie osiągniesz celu. Użyj ich słabości przeciw nim, Isa. Nie doceniają cię, a to największy błąd, jaki mogą popełnić. Jeżeli znajdą ci męża to urzeknij go sobą, pokochaj, owiń wokół palca. Żadna z tych rzeczy się nie wyklucza i tylko ty możesz wiedzieć, czego chcesz i jak tego osiągnąć. Pochodzenie może coś znaczyć, ale nie musi. Jeżeli jednak już miałoby naprawdę być w cenie to pamiętaj, że pochodzisz z rodu, który jako pierwszy stanął pod przewodnictwem kobiety. Mogę nie zgadzać się całkowicie z jej metodami, przekonaniami i systemem wartości, jednak nie mogę odmówić jej tego, że jest konsekwentna. Na każdego czeka przyszłość taka, jaką sobie skroi, Isa, a jeżeli chcesz odkryć swoją, musisz zacząć zadawać właściwe pytania samej sobie - powiedział pewnie, bez najmniejszego zawahania w głosie, postawie czy spojrzeniu, po czym nachylił się i złożył ma czole kuzynki pocałunek tak delikatny, że równie dobrze mógłby on być muśnięciem nieuchwytnego wiatru.
Nic nie będzie już takie jak przedtem.
Nawet ciche wypowiedzenie tych słów mogło przebijać się boleśnie przez jej duszę. To brzmiało złowieszczo, to brzmiało okrutnie! Och, jakże nie godziła się na ten stan rzeczy, na rozpaczliwą rzeczywistość, w której tak bardzo rozmywają się ich ścieżki. Nie chciała już do końca życia karmić się jedynie wspomnieniem, ostatnią mocą ciepła braterskich ramion, tęsknotą wyjadającą ją kawałek po kawałku. Dorosłość zachęcała do budowania własnych dróg, ale w jej przypadku to nie było łagodne nawoływanie. To był przymus. Czuła się spychana w odmęty obcych oczu, fałszu i chłodu, z którym musiała się zmierzyć. Dziś brzmiał jak bezkształtna, przezroczysta karta przeszłości, która jeszcze nie nadeszła, ale i tak ją czuła. Nie godziła się na to. Wolałaby móc do końca świata wygrzewać się w cieple jego ubrania, w czułym otuleniu. Pragnęła świata, który nie odbierałby jej bliskich, nie krzywdziłby, nie zmuszał do decyzji ograbiających człowieka z tych ostatnich resztek dobra, jakie mu pozostały. To naiwne myśli, lecz innych nie chciała przyjąć, nie potrafiła zaakceptować nadchodzącej rzeczywistości. Mimo to wiedziała, że i tak znajdzie w sobie siły, dzięki którym nie ugną się płaczliwie kolana, ciało nie opadnie żałośnie zgniecione mocą nowych wyzwań. To sadzone od lat w malej dziewczynce powinności, podlewane, pielęgnowane i mające zakwitnąć wkrótce tak, by mogła je komuś podarować. Czuła się jak ta roślina wyrywana ze swojego ogrodu. Lecz dla niej znajdą inny, równie wspaniały. W przeciwieństwie do Alexandra nigdy nie stała się chwastem. Ale czy pozostawała wciąż niewinna?
Świat chwiał się, nieprzewidywalni przechylał, a oni trwali uwikłani, rozdarci i zmuszeni do dokonywania trudnych wyborów. Kuzyn nie miał na to rady, nie mógł nic zrobić – tak jak i jej wyciągnięta ku niemu dłoń niewiele znaczyła. Miał nie istnieć dla oczy i serca Isabelli, a jednak czuła go. Dziś bardziej niż przez ostatnie potwornie samotne tygodnie, które zapełniała obficie nieoswojonymi twarzami. Nie pomagało, zdawało się, że nikt i nic nie zdoła trwale ich od siebie oderwać. Nie znała toczących się gdzieś w tle bitew, chroniono ją przed krwawą wieścią. Bezpiecznie skrywała się w rodzinnej twierdzy, ale to zbyt mało. Nie umiała przełknąć szykowanej dla niej rzeczywistości. Znikąd rad, znikąd tych złotych podpowiedzi, za którymi mogłaby podążyć, aby móc choćby przez chwilę poczuć się lżej. Tak było dobrze – w jego ramionach. Czuła się mała, mocno wciskała głowę w jego pierś. Pod zaciskającymi się wilgotnymi powiekami przesuwały się koszmarne obrazy, ale musiała się przez nie przedostać, nie mogły jej zniszczyć.
Gdy mówił, połykała nigdy niewypuszczone westchnienia, nigdy nieujrzane łzy. Próbowała patrzeć. Widział jej dygoczącą brodę, czuł obejmujące go już lżej niestabilne w drżeniach dłonie. Czuła się jak płomień postawiony przed potęgą wodospadu. Nie miał prawa rosnąć, mógł tylko gasnąć. Nie takiej historii pragnęła. Miała przecież być jak Wendelina, musiała wypalać wrogów. Dopiero teraz prawdziwie zaczynała czuć moc Selwynowych intryg. A może najgorsze wciąż przed nią? – Wiesz, że tego nie zrobią, nikt, oni… – mówiła, plącząc się. – Nie odbiorą mi mnie. Cokolwiek będę mówić, dokądkolwiek pójdę. Nie zapomnę. Nauczyli mnie kłamstwa, skąpali mnie w nim, skąpali w nim nas. Znam swoje moce, Alexandrze, ale czuję, jakby ktoś mi je odbierał, wydzierał kawałek po kawałku, próbował wykorzystać w zły sposób. Zbyt łatwo można w tym zatonąć – kontynuowała, opuszczając powoli dotykające go wcześniej dłonie. Zgarbiła się tak, jak nie powinna garbić się dama. Gdy ponownie podniosła na niego spojrzenie, te oczy błyszczały wilgocią. Może odbijające się w nich światło było czymś więcej niż resztką zagubionej przy słońcu łzy. Przecież do tego ją przygotowywano przez dwadzieścia lat. By wypełniała męską wolę, by grała w takt nestorskiej nuty. – Jest bardzo silna, dobrze zna moc swojej władzy. Nasz los się odmienia, choć obawiam się, że zapadamy się w ciemności. A ty dajesz mi ogień, jesteś moim światłem. – A gdy to powiedziała, uśmiech mimowolnie wkradł się na jej usta. Wciąż istniał ktoś, kto nie przestawał w nią wierzyć. Mimo to wydawało jej się, że jeśli posłusznie pozwoli się prowadzić ciotce, z pewnością jeszcze bardziej oddali się od Alexa. Czy właśnie tak to miało wyglądać? – Będę walczyć, ale ty też musisz, obiecaj mi to – zakomunikowała dość władczo, czując na sobie ślad jego ust. Nawet gdy zaraz znów odejdą, gdy smutno podążą w przeciwne kierunki, Isabella nie przestanie czuć jego obecności. To spotkanie nie mogło być ostatnim. Nigdy.
Nawet ciche wypowiedzenie tych słów mogło przebijać się boleśnie przez jej duszę. To brzmiało złowieszczo, to brzmiało okrutnie! Och, jakże nie godziła się na ten stan rzeczy, na rozpaczliwą rzeczywistość, w której tak bardzo rozmywają się ich ścieżki. Nie chciała już do końca życia karmić się jedynie wspomnieniem, ostatnią mocą ciepła braterskich ramion, tęsknotą wyjadającą ją kawałek po kawałku. Dorosłość zachęcała do budowania własnych dróg, ale w jej przypadku to nie było łagodne nawoływanie. To był przymus. Czuła się spychana w odmęty obcych oczu, fałszu i chłodu, z którym musiała się zmierzyć. Dziś brzmiał jak bezkształtna, przezroczysta karta przeszłości, która jeszcze nie nadeszła, ale i tak ją czuła. Nie godziła się na to. Wolałaby móc do końca świata wygrzewać się w cieple jego ubrania, w czułym otuleniu. Pragnęła świata, który nie odbierałby jej bliskich, nie krzywdziłby, nie zmuszał do decyzji ograbiających człowieka z tych ostatnich resztek dobra, jakie mu pozostały. To naiwne myśli, lecz innych nie chciała przyjąć, nie potrafiła zaakceptować nadchodzącej rzeczywistości. Mimo to wiedziała, że i tak znajdzie w sobie siły, dzięki którym nie ugną się płaczliwie kolana, ciało nie opadnie żałośnie zgniecione mocą nowych wyzwań. To sadzone od lat w malej dziewczynce powinności, podlewane, pielęgnowane i mające zakwitnąć wkrótce tak, by mogła je komuś podarować. Czuła się jak ta roślina wyrywana ze swojego ogrodu. Lecz dla niej znajdą inny, równie wspaniały. W przeciwieństwie do Alexandra nigdy nie stała się chwastem. Ale czy pozostawała wciąż niewinna?
Świat chwiał się, nieprzewidywalni przechylał, a oni trwali uwikłani, rozdarci i zmuszeni do dokonywania trudnych wyborów. Kuzyn nie miał na to rady, nie mógł nic zrobić – tak jak i jej wyciągnięta ku niemu dłoń niewiele znaczyła. Miał nie istnieć dla oczy i serca Isabelli, a jednak czuła go. Dziś bardziej niż przez ostatnie potwornie samotne tygodnie, które zapełniała obficie nieoswojonymi twarzami. Nie pomagało, zdawało się, że nikt i nic nie zdoła trwale ich od siebie oderwać. Nie znała toczących się gdzieś w tle bitew, chroniono ją przed krwawą wieścią. Bezpiecznie skrywała się w rodzinnej twierdzy, ale to zbyt mało. Nie umiała przełknąć szykowanej dla niej rzeczywistości. Znikąd rad, znikąd tych złotych podpowiedzi, za którymi mogłaby podążyć, aby móc choćby przez chwilę poczuć się lżej. Tak było dobrze – w jego ramionach. Czuła się mała, mocno wciskała głowę w jego pierś. Pod zaciskającymi się wilgotnymi powiekami przesuwały się koszmarne obrazy, ale musiała się przez nie przedostać, nie mogły jej zniszczyć.
Gdy mówił, połykała nigdy niewypuszczone westchnienia, nigdy nieujrzane łzy. Próbowała patrzeć. Widział jej dygoczącą brodę, czuł obejmujące go już lżej niestabilne w drżeniach dłonie. Czuła się jak płomień postawiony przed potęgą wodospadu. Nie miał prawa rosnąć, mógł tylko gasnąć. Nie takiej historii pragnęła. Miała przecież być jak Wendelina, musiała wypalać wrogów. Dopiero teraz prawdziwie zaczynała czuć moc Selwynowych intryg. A może najgorsze wciąż przed nią? – Wiesz, że tego nie zrobią, nikt, oni… – mówiła, plącząc się. – Nie odbiorą mi mnie. Cokolwiek będę mówić, dokądkolwiek pójdę. Nie zapomnę. Nauczyli mnie kłamstwa, skąpali mnie w nim, skąpali w nim nas. Znam swoje moce, Alexandrze, ale czuję, jakby ktoś mi je odbierał, wydzierał kawałek po kawałku, próbował wykorzystać w zły sposób. Zbyt łatwo można w tym zatonąć – kontynuowała, opuszczając powoli dotykające go wcześniej dłonie. Zgarbiła się tak, jak nie powinna garbić się dama. Gdy ponownie podniosła na niego spojrzenie, te oczy błyszczały wilgocią. Może odbijające się w nich światło było czymś więcej niż resztką zagubionej przy słońcu łzy. Przecież do tego ją przygotowywano przez dwadzieścia lat. By wypełniała męską wolę, by grała w takt nestorskiej nuty. – Jest bardzo silna, dobrze zna moc swojej władzy. Nasz los się odmienia, choć obawiam się, że zapadamy się w ciemności. A ty dajesz mi ogień, jesteś moim światłem. – A gdy to powiedziała, uśmiech mimowolnie wkradł się na jej usta. Wciąż istniał ktoś, kto nie przestawał w nią wierzyć. Mimo to wydawało jej się, że jeśli posłusznie pozwoli się prowadzić ciotce, z pewnością jeszcze bardziej oddali się od Alexa. Czy właśnie tak to miało wyglądać? – Będę walczyć, ale ty też musisz, obiecaj mi to – zakomunikowała dość władczo, czując na sobie ślad jego ust. Nawet gdy zaraz znów odejdą, gdy smutno podążą w przeciwne kierunki, Isabella nie przestanie czuć jego obecności. To spotkanie nie mogło być ostatnim. Nigdy.
Zawirowania ostatnich miesięcy rozchwiały ich, zatrzęsły w posadach tym, kim do tej pory byli. Alexander musiał stanąć naprzeciw wyborom, których tak naprawdę nigdy nikt w jego wieku nie powinien był podejmować, ani tak właściwie żaden czarodziej - niezależnie od wieku. Isabella natomiast musiała wyjść z bezpiecznej bańki, jaką roztaczało wokół niej dzieciństwo szlachetnie urodzonej czarownicy. Musiała wyjść do świata, który w czasie jej błogiej nieświadomości zbrzydł, powykręcany toczącą go chorobą narastającego od lat konfliktu. Odarł ją z długo pielęgnowanych marzeń oraz i tak nikłych alternatyw, przede wszystkim jednak odarł ją z jej tożsamości. Przed Alexandrem stała teraz kobieta, która nie potrafiła już dłużej wskazać punktu startu, początku od którego można by zacząć tworzyć coś nowego. Nie chciał jej tego mówić, ale to było teoretycznie najlepsze miejsce, w którym mogła się teraz znaleźć. Sam to przeżył, kiedy trafiając na dno nie pozostało mu już nic innego jak piąć się do góry - ku światłu, które wśród otaczającego ich zewsząd mroku jako jedyne miało dla niego niepodważalny niczym sens.
Uświadamianie tego Isabelli - że już nigdy nic nie będzie takie jak pradtem - była zadaniem niezwykle ciężkim, jednak Alexander znał się aż za dobrze i wiedział, że nie wybaczyłby sobie tego, gdyby nie odbył z Isabellą tej rozmowy.
- Wiem, Isia, wiem - powiedział, gładząc ją kciukiem po policzku, na który spłynęła nieutrzymana w ryzach łza. Następne słowa zatrzymały jednak jakikolwiek ruch, który chłopak chciałby uczynić, sprawiając, że i jego oczy zalśniły dziwnie. Westchnął wtedy, zdejmując z siebie metamorfomagiczny czar i pozwalając kuzynce ujrzeć swoją prawdziwą twarz, na której wzruszenie walczyło ze smutkiem. Była taka dzielna, taka waleczna, kiedy nikt ani od niej tego nie wymagał, ani się po niej tego nie spodziewał - za wyjątkiem jednej osoby, która właśnie była niezwykle dumna ze swojej kuzynki.
- Obiecuję - powiedział, odsuwając usta od jej czoła i przeszywając ją na wskroś spojrzeniem burzowych oczu. Był z niej taki dumny i tak niezmierzenie pragnął, aby ta chwila mogła trwać w nieskończoność; niestety, rzeczywistość miała wobec nich zgoła inne plany. - Wierzę z całego serca w to, że się jeszcze spotkamy. Nie wiem kiedy, ale tak musi być - oznajmił z całą swoją butą wobec losu, tą, która rosła w nim z dnia na dzień i dawała mu siłę, aby naginać bieg historii pod jego wolę. Teraz jednak nie mógł nic poradzić na to, że nadszedł czas jeszcze jednego rozstania.
| zt x2, a teraz przepraszam, idę się wypłakać
Uświadamianie tego Isabelli - że już nigdy nic nie będzie takie jak pradtem - była zadaniem niezwykle ciężkim, jednak Alexander znał się aż za dobrze i wiedział, że nie wybaczyłby sobie tego, gdyby nie odbył z Isabellą tej rozmowy.
- Wiem, Isia, wiem - powiedział, gładząc ją kciukiem po policzku, na który spłynęła nieutrzymana w ryzach łza. Następne słowa zatrzymały jednak jakikolwiek ruch, który chłopak chciałby uczynić, sprawiając, że i jego oczy zalśniły dziwnie. Westchnął wtedy, zdejmując z siebie metamorfomagiczny czar i pozwalając kuzynce ujrzeć swoją prawdziwą twarz, na której wzruszenie walczyło ze smutkiem. Była taka dzielna, taka waleczna, kiedy nikt ani od niej tego nie wymagał, ani się po niej tego nie spodziewał - za wyjątkiem jednej osoby, która właśnie była niezwykle dumna ze swojej kuzynki.
- Obiecuję - powiedział, odsuwając usta od jej czoła i przeszywając ją na wskroś spojrzeniem burzowych oczu. Był z niej taki dumny i tak niezmierzenie pragnął, aby ta chwila mogła trwać w nieskończoność; niestety, rzeczywistość miała wobec nich zgoła inne plany. - Wierzę z całego serca w to, że się jeszcze spotkamy. Nie wiem kiedy, ale tak musi być - oznajmił z całą swoją butą wobec losu, tą, która rosła w nim z dnia na dzień i dawała mu siłę, aby naginać bieg historii pod jego wolę. Teraz jednak nie mógł nic poradzić na to, że nadszedł czas jeszcze jednego rozstania.
| zt x2, a teraz przepraszam, idę się wypłakać
| 5 września
Piąty września okazał się dniem wernisażu sztuki malarskiej, którego głównym tematem była magiczna historia XVIII wieku, poruszana współcześnie przez twórców z całego świata. Lady Selwyn zainteresowana wydarzeniem była jedynie z powodu swojego statusu, który nie pozwalał jej na opuszczanie tego typu wydarzeń, a ponieważ wielu jej krewnych wybierało się do londyńskiej galerii sztuki, ona nie mogła odmówić. Chociaż, prawdę mówiąc, naprawdę znacznie bardziej wolałaby zagłębiać tajniki najnowszego wydania francuskiego pisma traktującego o astralnych zależnościach między kosmosem, a magią. Co prawda nie znała tego języka nadmiernie dobrze, jednakowoż wystarczająco, aby ze słownikiem poradzić sobie ze zrozumieniem treści. Niestety, przez sytuacje w Anglii nie wszystkie informacje były tłumaczone wystarczająco szybko.
Nie mogła jednak się tym zająć, będąc zmuszona do spędzania czasu w galerii. Odziana w elegancką suknię, nawiązującą do magicznej mody minionych lat, z ozdobnymi salamandrami w uszach oraz drobnym naszyjnikiem w tym samym kształcie na szyi była wcieleniem szyku i elegancji, o czym przypominali jej wszyscy napotkani. Co prawda, spojrzenia arystokracji zebranej na wernisażu nie zawsze były przychylne, ale przecież nie mogła pokazać, że ją peszą. Chodziła więc z dumnie podniesioną głową, dyskutując na temat obrazów i rzeźb, udając zafascynowanie i wielką pasję do sztuki, choć raz czy dwa raczyła wspomnieć o tym, że jednak preferowałaby teatr. Tego wymagała rodzinna doktryna, chociaż szczerze mówiąc, Wendy wszystkie rodzaje sztuk pięknych były chyba równie obojętne. To nauka, nie sztuka, była przyszłością ich świata i tylko głupcy tego nie rozumieli. Konwenanse wymagały jednak wypowiadania określonych słów oraz wykonywania określonych gestów, czy min.
Lady Selwyn kompletnie nie spodziewała się, że na ten wieczór jej bliscy planują coś zupełnie innego. W trakcie rozmowy z rodziną Carrowów bowiem został jej przedstawiony lord Ares, nieco starszy od niej kawaler, którego do tej pory jedynie kojarzyła z salonów, jednak nie dane było jej spędzić z nim dłuższej chwili. Nie wiedziała nawet kiedy grupą weszli do niemal opustoszałego pomieszczenia, w którym znajdowało się całkiem unikatowe lustro (ciotka Wendeliny zachwycała się nim przez dobre pięć minut), a następnie zostali sami wraz z już nie aż tak młodym szlachcicem. No, nie tak do końca sami, bo w kątach stały pojedyncze osoby, ale ponieważ miedzianowłosa nie kojarzyła ich z twarzy, założyła, że nie byli nikim istotnym.
– Och, moja matula. – Pokręciła głową lady Selwyn. – Musi pokazać wszystkim ten swój portret w sali południowej. – Westchnęła przeciągle. Podobno to właśnie jego poszli podziwiać dorośli, zostawiając młodych, aby bawili się tak, jak na ich pokolenie przystało. Czyli że jak? Wendelina nie do końca to rozumiała, ale skoro już została tu niemal sam na sam ze szlachetnie urodzonym mężczyzną, to wypadało zabawić go rozmową.
Po chwili kontynuowała więc, starając się krótko wyjaśnić sprawę z portretem, skoro już zaczęła:
– Jeden z londyńskich artystów uznał, że moja matka wygląda dokładnie tak samo, jak jedna z muz artystów z tamtych czasów i uznał, że musi mu zapozować. Przyznaję jednak, podobieństwo jest uderzające. – Pokiwała głową, upijając łyk wina, którego lampkę trzymała w dłoni od dłuższego czasu: – Lord uczył się w Hogwarcie, prawda? Czy te mury oddają wygląd szkoły obecnie? – Uniosła brew.
Piąty września okazał się dniem wernisażu sztuki malarskiej, którego głównym tematem była magiczna historia XVIII wieku, poruszana współcześnie przez twórców z całego świata. Lady Selwyn zainteresowana wydarzeniem była jedynie z powodu swojego statusu, który nie pozwalał jej na opuszczanie tego typu wydarzeń, a ponieważ wielu jej krewnych wybierało się do londyńskiej galerii sztuki, ona nie mogła odmówić. Chociaż, prawdę mówiąc, naprawdę znacznie bardziej wolałaby zagłębiać tajniki najnowszego wydania francuskiego pisma traktującego o astralnych zależnościach między kosmosem, a magią. Co prawda nie znała tego języka nadmiernie dobrze, jednakowoż wystarczająco, aby ze słownikiem poradzić sobie ze zrozumieniem treści. Niestety, przez sytuacje w Anglii nie wszystkie informacje były tłumaczone wystarczająco szybko.
Nie mogła jednak się tym zająć, będąc zmuszona do spędzania czasu w galerii. Odziana w elegancką suknię, nawiązującą do magicznej mody minionych lat, z ozdobnymi salamandrami w uszach oraz drobnym naszyjnikiem w tym samym kształcie na szyi była wcieleniem szyku i elegancji, o czym przypominali jej wszyscy napotkani. Co prawda, spojrzenia arystokracji zebranej na wernisażu nie zawsze były przychylne, ale przecież nie mogła pokazać, że ją peszą. Chodziła więc z dumnie podniesioną głową, dyskutując na temat obrazów i rzeźb, udając zafascynowanie i wielką pasję do sztuki, choć raz czy dwa raczyła wspomnieć o tym, że jednak preferowałaby teatr. Tego wymagała rodzinna doktryna, chociaż szczerze mówiąc, Wendy wszystkie rodzaje sztuk pięknych były chyba równie obojętne. To nauka, nie sztuka, była przyszłością ich świata i tylko głupcy tego nie rozumieli. Konwenanse wymagały jednak wypowiadania określonych słów oraz wykonywania określonych gestów, czy min.
Lady Selwyn kompletnie nie spodziewała się, że na ten wieczór jej bliscy planują coś zupełnie innego. W trakcie rozmowy z rodziną Carrowów bowiem został jej przedstawiony lord Ares, nieco starszy od niej kawaler, którego do tej pory jedynie kojarzyła z salonów, jednak nie dane było jej spędzić z nim dłuższej chwili. Nie wiedziała nawet kiedy grupą weszli do niemal opustoszałego pomieszczenia, w którym znajdowało się całkiem unikatowe lustro (ciotka Wendeliny zachwycała się nim przez dobre pięć minut), a następnie zostali sami wraz z już nie aż tak młodym szlachcicem. No, nie tak do końca sami, bo w kątach stały pojedyncze osoby, ale ponieważ miedzianowłosa nie kojarzyła ich z twarzy, założyła, że nie byli nikim istotnym.
– Och, moja matula. – Pokręciła głową lady Selwyn. – Musi pokazać wszystkim ten swój portret w sali południowej. – Westchnęła przeciągle. Podobno to właśnie jego poszli podziwiać dorośli, zostawiając młodych, aby bawili się tak, jak na ich pokolenie przystało. Czyli że jak? Wendelina nie do końca to rozumiała, ale skoro już została tu niemal sam na sam ze szlachetnie urodzonym mężczyzną, to wypadało zabawić go rozmową.
Po chwili kontynuowała więc, starając się krótko wyjaśnić sprawę z portretem, skoro już zaczęła:
– Jeden z londyńskich artystów uznał, że moja matka wygląda dokładnie tak samo, jak jedna z muz artystów z tamtych czasów i uznał, że musi mu zapozować. Przyznaję jednak, podobieństwo jest uderzające. – Pokiwała głową, upijając łyk wina, którego lampkę trzymała w dłoni od dłuższego czasu: – Lord uczył się w Hogwarcie, prawda? Czy te mury oddają wygląd szkoły obecnie? – Uniosła brew.
Czas to przestrzeń.
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Wendelina Selwyn
Zawód : alchemiczka, astrolożka
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Gdy Wasz świat spłonie, mój rozkwitnie pełnią swoich sił
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wernisaże od dawien dawna uznawane za wydarzenia podczas których artyści mają możliwość łyknięcia spienionej śmietanki towarzyskiej, która się na nich pojawi. Mogą znaleźć podczas nich swoich nowych mecenasów, kogoś kto sfinansuje ich nowe prace, kolekcjonerów, których zachwycą te które są prezentowane. Co jeśli przychodzi wernisaż dawno nieżyjących artystów? Kto zajmie się pieniędzmi, które przychodzą w wypchanych kieszeniach inwestorów? Arystokracja ma swoje sposoby, organizując te wydarzenia chyba tylko po to, aby pocieszać się w trudnych czasach wojny. Zdaje się, że jakąś dziwną przyjemność czerpią z picia szampana, kiedy na ulicach giną ludzie.
Tak czy siak, siedząc w swojej bańce, znów przychodzimy na wernisaże. Ja dziś w towarzystwie mojej macochy. Lady Carrow, z domu Crouch, cieszyła się z tego, że znów pojawiła się pośród ludzi. Już dawno nie gościła na salonach. Zwykle jej wyprawy ograniczały się do odwiedzania najbliższych kuzynek, przyjaciółek i braci, dlatego zdziwiło mnie, że tak bardzo zachciało jej się wizyty w londyńskiej galerii sztuki. Kolejne zdziwienie pojawiło się, kiedy poprosiła, żebym jej towarzyszył. Ojciec mógłby poświęcić czas na to, by spędzić czas z żoną, ale jak zwykle zajęty był innymi sprawami, a postawiony w takiej sytuacji nie mogłem odmówić. Dlatego właśnie dziś ja u boku mej matki, oglądam te starocia na ścianach. Obrazy piękne, kolorowe, malowane finezyjnie, ale bardziej zachowawczo, niż chciałbym oglądać. Macocha upiera się, żebyśmy poszli do kolejnej sali, tam nagle wpada na swoje przyjaciółki i wtedy zdaje się, że odkrywam ten jej podstęp szyty grubymi nićmi. Okazuje się, że wszyscy bardzo chcą mi przedstawić pewną damę. Lady Selwyn, dziś pięknie upudrowana, wpasowuje się w szyk niektórych z prezentowanych dzieł. Tych lepszych, jasna sprawa. Obdarzam damę uśmiechem, bo wiem już, jaka będzie kolej rzeczy.
Przecież mam w tym wprawę. Odkąd skończyłem lat osiemnaście, przynajmniej raz w kwartale, zostaje przedstawiony kobiecie, którą moja rodzina bardzo chce mi przedstawić. Później jest wymienienie uprzejmości przy starszych, a oni nagle wydają się być tak pochłonięci sobą, że zostawiają nas samych sobie. Nie pozostaje nic innego, jak miła rozmowa. Kilka pytań, podczas których podobno miałbym zdecydować się, czy z tą kobietą chciałym spędzić reszte życia. Dobór pytań powinien być w takim razie dość odważny, ale jak szybko się zorientowałem, panie takich pytań nie lubią. O to, jak wielu wcześniej miała kochanków i co sądzi o pozamałżeńskich partnerach, nie wolno pytać. Jednej damie zadałem to drugie, to była tak oburzona, że po zamienieniu twarzy w jeden wielki znak stopu, już nigdy więcej się do mnie nie odezwała. Na szczęście nie powiedziała nikomu o co ją pytałem, chyba bardziej zażenowana tym, niż ja. Głupie wybryki mojej młodości, wydają mi się nieco szokujące, samo to, że miałem odwagę zadawać damom takie pytania. Teraz chyba bym się na to nie zdobył. Chociaż faktycznie, czasami męczą mnie te przenudne rozmowy o "pięknym materiale sukni" czy o "zdrowiu waszej matki". Marzy mi się przeprowadzenie z którąkolwiek damą rozmowy tak porywającej jak ta w ośrodku testrali, która wydarzyła mi się dokładnie miesiąc temu. Niemożliwe, że aż miesiąc minął od owego spotkania. Gdybym tylko zodłał namówić damy ze środowiska na taką otwartość umysłu. Czy może Lady Selwyn okaże się tą, która mnie zadziwi?
A więc przyszła nasza kolej, zostaliśmy zdani na samych siebie. Ja stoję twarzą do wyjścia, widzac przez nie, jak moja macocha żartuje ze swoimi przyjaciółkami. Chciałbym, żeby spojrzała teraz na mnie, żebym mógł jej spojrzeniem dać sygnał, że odgadłem jej zamiary i że niezła z niej manipulatnka. Rozumiem jednak, że to swatanie, to jedna z może ostatnich rozrywek, jakie pozostały lady Carrow. A ja nie mógłbym być bardziej niegrzeczny, gdybym nawet nie spróbował.
- Muszę przyznać, że chyba go jeszcze nie widziałem. Musisz mi go pani później pokazać - zastanawiałem się, czy Lady Selwyn (stara), przypomina na tym portrecie osiemnastowieczne damy z ich okrągłymi bladymi licami wysmarowanymi różami na policzkach, czy raczej dziewiętnastowieczne boginie, które mogłyby zamieszkać zarówno w snach jak i koszmarach. Ja mógłbym wyobrazić ją sobie w obu wersjach, podobnie zresztą, jak Lady stojącą ze mną w tym momencie. - A kiedy Lady ty będziesz miała swój portret w galerii? - rzucam, czekając na oburzenie, iskrę jakąś, a może wręcz odwrotnie, przyjęcie komplementu w sposób, który pochlebi mi samemu? Ja widziałbym Lady Selwyn w historyzującej oprawie, nawiązującej do opowieści średniowiecznych, gdzie jej płomienisty kolor włosów uczyniłby z niej istną boginię.
Ja sam zresztą już nie raz pozowałem do portretu, malarze zwykli zachwycać się kwadratem mej szczęki i często dawali ją za wzór do wizerunku pozytywnych rycerzy na swoich dziełach. Większość tych dzieł dziś była uznawana za cokolwiek kontrowersyjne, kiedy cała historia wywracała się o sto osiemdziesiąt stopni, a jednak nie da się ukryć, że mój wizerunek zapisał się już w sztuce. Czasami opłaca się być najprzystojniejszym jeźdźcem w grupie.
- Tak, rzeczywiście. - skinąłem głową i przeniosłem spojrzenie na zdaje się całkiem normalne przedstawienie Hogwartu. - Zdaje mi się, że wcale niczym się nie różni. Hogwart wyglądał dokładnie tak samo wtedy, kiedy ja do niego chodziłem. Może tylko te drzewa mogłyby być bardziej bujniejsze... - zastanawiam się i wzruszam ramionami, ignorancko podchodząc do kwestii renesansowej twierdzy. - Nie jestem pewien, czy dobrze pamiętam historię tego obrazu, ale możliwe, że skoro przedstawia zamek tak identycznie, to chyba za pomocą jakiegoś zaklęcia była możliwość przedostania się do niego... - zastanawiam się na głos, przykładając do ust palec i nim pukając w wargi chcę jakoś wrócić do zajęć z Historii Hogwartu, które były zmorą każdego ucznia. Kiedy ja zastanawiam się nad tym, lady Selwyn ma też czas na to, by mnie zaskoczyć swoją wiedzą, która jak mniemam, byłaby dla mnie bardziej interesująca niż wieści o tym, że jej suknia się pogniotła, bądź też nie.
Tak czy siak, siedząc w swojej bańce, znów przychodzimy na wernisaże. Ja dziś w towarzystwie mojej macochy. Lady Carrow, z domu Crouch, cieszyła się z tego, że znów pojawiła się pośród ludzi. Już dawno nie gościła na salonach. Zwykle jej wyprawy ograniczały się do odwiedzania najbliższych kuzynek, przyjaciółek i braci, dlatego zdziwiło mnie, że tak bardzo zachciało jej się wizyty w londyńskiej galerii sztuki. Kolejne zdziwienie pojawiło się, kiedy poprosiła, żebym jej towarzyszył. Ojciec mógłby poświęcić czas na to, by spędzić czas z żoną, ale jak zwykle zajęty był innymi sprawami, a postawiony w takiej sytuacji nie mogłem odmówić. Dlatego właśnie dziś ja u boku mej matki, oglądam te starocia na ścianach. Obrazy piękne, kolorowe, malowane finezyjnie, ale bardziej zachowawczo, niż chciałbym oglądać. Macocha upiera się, żebyśmy poszli do kolejnej sali, tam nagle wpada na swoje przyjaciółki i wtedy zdaje się, że odkrywam ten jej podstęp szyty grubymi nićmi. Okazuje się, że wszyscy bardzo chcą mi przedstawić pewną damę. Lady Selwyn, dziś pięknie upudrowana, wpasowuje się w szyk niektórych z prezentowanych dzieł. Tych lepszych, jasna sprawa. Obdarzam damę uśmiechem, bo wiem już, jaka będzie kolej rzeczy.
Przecież mam w tym wprawę. Odkąd skończyłem lat osiemnaście, przynajmniej raz w kwartale, zostaje przedstawiony kobiecie, którą moja rodzina bardzo chce mi przedstawić. Później jest wymienienie uprzejmości przy starszych, a oni nagle wydają się być tak pochłonięci sobą, że zostawiają nas samych sobie. Nie pozostaje nic innego, jak miła rozmowa. Kilka pytań, podczas których podobno miałbym zdecydować się, czy z tą kobietą chciałym spędzić reszte życia. Dobór pytań powinien być w takim razie dość odważny, ale jak szybko się zorientowałem, panie takich pytań nie lubią. O to, jak wielu wcześniej miała kochanków i co sądzi o pozamałżeńskich partnerach, nie wolno pytać. Jednej damie zadałem to drugie, to była tak oburzona, że po zamienieniu twarzy w jeden wielki znak stopu, już nigdy więcej się do mnie nie odezwała. Na szczęście nie powiedziała nikomu o co ją pytałem, chyba bardziej zażenowana tym, niż ja. Głupie wybryki mojej młodości, wydają mi się nieco szokujące, samo to, że miałem odwagę zadawać damom takie pytania. Teraz chyba bym się na to nie zdobył. Chociaż faktycznie, czasami męczą mnie te przenudne rozmowy o "pięknym materiale sukni" czy o "zdrowiu waszej matki". Marzy mi się przeprowadzenie z którąkolwiek damą rozmowy tak porywającej jak ta w ośrodku testrali, która wydarzyła mi się dokładnie miesiąc temu. Niemożliwe, że aż miesiąc minął od owego spotkania. Gdybym tylko zodłał namówić damy ze środowiska na taką otwartość umysłu. Czy może Lady Selwyn okaże się tą, która mnie zadziwi?
A więc przyszła nasza kolej, zostaliśmy zdani na samych siebie. Ja stoję twarzą do wyjścia, widzac przez nie, jak moja macocha żartuje ze swoimi przyjaciółkami. Chciałbym, żeby spojrzała teraz na mnie, żebym mógł jej spojrzeniem dać sygnał, że odgadłem jej zamiary i że niezła z niej manipulatnka. Rozumiem jednak, że to swatanie, to jedna z może ostatnich rozrywek, jakie pozostały lady Carrow. A ja nie mógłbym być bardziej niegrzeczny, gdybym nawet nie spróbował.
- Muszę przyznać, że chyba go jeszcze nie widziałem. Musisz mi go pani później pokazać - zastanawiałem się, czy Lady Selwyn (stara), przypomina na tym portrecie osiemnastowieczne damy z ich okrągłymi bladymi licami wysmarowanymi różami na policzkach, czy raczej dziewiętnastowieczne boginie, które mogłyby zamieszkać zarówno w snach jak i koszmarach. Ja mógłbym wyobrazić ją sobie w obu wersjach, podobnie zresztą, jak Lady stojącą ze mną w tym momencie. - A kiedy Lady ty będziesz miała swój portret w galerii? - rzucam, czekając na oburzenie, iskrę jakąś, a może wręcz odwrotnie, przyjęcie komplementu w sposób, który pochlebi mi samemu? Ja widziałbym Lady Selwyn w historyzującej oprawie, nawiązującej do opowieści średniowiecznych, gdzie jej płomienisty kolor włosów uczyniłby z niej istną boginię.
Ja sam zresztą już nie raz pozowałem do portretu, malarze zwykli zachwycać się kwadratem mej szczęki i często dawali ją za wzór do wizerunku pozytywnych rycerzy na swoich dziełach. Większość tych dzieł dziś była uznawana za cokolwiek kontrowersyjne, kiedy cała historia wywracała się o sto osiemdziesiąt stopni, a jednak nie da się ukryć, że mój wizerunek zapisał się już w sztuce. Czasami opłaca się być najprzystojniejszym jeźdźcem w grupie.
- Tak, rzeczywiście. - skinąłem głową i przeniosłem spojrzenie na zdaje się całkiem normalne przedstawienie Hogwartu. - Zdaje mi się, że wcale niczym się nie różni. Hogwart wyglądał dokładnie tak samo wtedy, kiedy ja do niego chodziłem. Może tylko te drzewa mogłyby być bardziej bujniejsze... - zastanawiam się i wzruszam ramionami, ignorancko podchodząc do kwestii renesansowej twierdzy. - Nie jestem pewien, czy dobrze pamiętam historię tego obrazu, ale możliwe, że skoro przedstawia zamek tak identycznie, to chyba za pomocą jakiegoś zaklęcia była możliwość przedostania się do niego... - zastanawiam się na głos, przykładając do ust palec i nim pukając w wargi chcę jakoś wrócić do zajęć z Historii Hogwartu, które były zmorą każdego ucznia. Kiedy ja zastanawiam się nad tym, lady Selwyn ma też czas na to, by mnie zaskoczyć swoją wiedzą, która jak mniemam, byłaby dla mnie bardziej interesująca niż wieści o tym, że jej suknia się pogniotła, bądź też nie.
Młodzi mężczyźni często nie rozumieli, jak istotne jest zarówno dla kobiety, jak i dla nich samych zawarcie związku małżeńskiego. Oni mieli czas, aby związać się z drugą osobą. Byli piętnowani, gdy zbyt długo nie zdobywali małżonki, ale nie tak, jak damy. Ich zegar tykał. Każdy mijający rok oznaczał jednego potomka mniej. Każda chwila przybliżała je do czasu, w którym mogły nie być w stanie wydać na świat potomka, a jako członkinie arystokracji musiały dbać o liczność swoich rodzin. Bez synów-dziedziców i córek, które pełniłyby rolę kart przetargowych, ich rodziny byłyby niczym.
Bliscy krewni Wendy zachowywali się zgodnie z wszelkimi wytycznymi. Kobiety były szczególnie zainteresowane małżeństwami, w tym lady doyenne. Mężczyźni albo pragnęli jak najdłużej być wolnymi, albo co najwyżej poganiali od czasu do czasu żony, aby zachęcić je go poszukiwania małżonków dla córek. Czasem znajdywali ich samodzielnie, najczęściej po pijaku, gdy wraz z innymi lordami grali w karty albo czarodziejskie szachy. Ileż to wspaniałych cór ognistych salamandr tkwiło w związkach pełnych cierpienia, tylko dlatego, że ktoś przegrał ich rękę w hazardowej grze? Albo dlatego, że rody po prostu trzeba było połączyć więzami krwi, albo przedłużyć błękitno krwistą linię? Lady Selwyn wolała o tym nie myśleć.
Nie, żeby się z takimi praktykami w całości nie zgadzała. Sama była gotowa wyjść za tego, który zostanie jej wskazany. Była odpowiedzialną córką i chciała wypełnić role, jakie przypisało jej życie oraz urodzenie. Jej rodzina była czymś najważniejszym, czego nie mogła stracić. Chociaż… gdyby mogła wybierać…
Ale nie mogła. Nie było sensu myśleć o rzeczach nieistotnych. Teraz należało próbować sprawić, aby lord Carrow stracił dla niej głowę. Zresztą, ich rody miały ze sobą coś wspólnego. Carrowowie nie mieli tak złej opinii, jak Selwyni, ale na Szczycie i oni zostali pohańbieni. To mogła być jej karta przetargowa do tego ewentualnego związku.
– Oczywiście, lordzie Carrow. To wspaniała praca, na pewno będzie się lordowi podobać. – W końcu nikt nie pozwoliłby malować lady Selwyn jakiemuś amatorowi. Zaśmiała się perliście, słysząc kolejne pytanie Aresa: – Mogłabym rzec, gdy tylko zapragnę, ale wolę zaczekać, aż muzy natchną jakiegoś utalentowanego artystę. Liczę, że cierpliwość popłaci. Nie wierzę w zmuszanie innych do tworzenia sztuki – odparła, korzystając z wiedzy, która została jej wpojona w czasach szkolnych, choć w gruncie rzeczy nie miała szczególnego pojęcia czy zainteresowania o artystach i ich sposobów tworzenia.
Choć należało przyznać, że posiadanie swojego własnego portretu było kuszące. Być może naprawdę powinna kogoś zatrudnić? Mogłaby jednak wyjść wówczas na próżną. Obiecała sobie w duszy, że zrobi to jednak, gdy wyjdzie za mąż. Portret jako lady nowego rodu, jako przyszła matka, najlepiej u boku męża… To pokaże jej dumę z miejsca, w którym jest. Nie próżność. I to wydawał się Wendelinie znacznie lepszy pomysł.
Miedzianowłosa zmrużyła oczy, odczytując napis pod obrazem.
– Według opisu to nowy Hogwart… Naprawdę utrzymał się w tak dobrym stanie? To zaiste fascynujące. – Pokiwała głową. – Ma lord dobre wspomnienia ze szkoły? Francuska szkoła magii to niezwykłe miejsce, ale przyznaję, że czasem mam wrażenie, że wiele mnie ominęło. Większość z moich znajomych i przyjaciół uczęszczała jednak do tutejszej placówki – wyjaśniła, milknąc. Czy Ares pociągnie ten temat? Ludzie zwykle lubili mówić o sobie, o czym Wendy doskonale wiedziała i choć ją samą życie w Hogwarcie nieszczególnie interesowało to być może dzięki temu dowie się czegoś więcej o lordzie Carrowie, a to już na salonach było niezwykle cenne.
Tak, tak… coś obiło jej się o uszy, jeśli chodzi o ten dziwny ni to obraz, ni zwierciadło. Zmarszczyła brwi, a na jej twarzy pojawił się wyraz zamyślenia.
– Faktycznie, coś takiego jest tu opowiadane, ale obawiam się… Niestety, lordzie Carrow, niewiele wiem o Hogwarcie i o tym obrazie również. I nie wydaje mi się, aby zadziałała tu zwykła Alohomora, to byłoby chyba zbyt proste. – Westchnęła.
Bliscy krewni Wendy zachowywali się zgodnie z wszelkimi wytycznymi. Kobiety były szczególnie zainteresowane małżeństwami, w tym lady doyenne. Mężczyźni albo pragnęli jak najdłużej być wolnymi, albo co najwyżej poganiali od czasu do czasu żony, aby zachęcić je go poszukiwania małżonków dla córek. Czasem znajdywali ich samodzielnie, najczęściej po pijaku, gdy wraz z innymi lordami grali w karty albo czarodziejskie szachy. Ileż to wspaniałych cór ognistych salamandr tkwiło w związkach pełnych cierpienia, tylko dlatego, że ktoś przegrał ich rękę w hazardowej grze? Albo dlatego, że rody po prostu trzeba było połączyć więzami krwi, albo przedłużyć błękitno krwistą linię? Lady Selwyn wolała o tym nie myśleć.
Nie, żeby się z takimi praktykami w całości nie zgadzała. Sama była gotowa wyjść za tego, który zostanie jej wskazany. Była odpowiedzialną córką i chciała wypełnić role, jakie przypisało jej życie oraz urodzenie. Jej rodzina była czymś najważniejszym, czego nie mogła stracić. Chociaż… gdyby mogła wybierać…
Ale nie mogła. Nie było sensu myśleć o rzeczach nieistotnych. Teraz należało próbować sprawić, aby lord Carrow stracił dla niej głowę. Zresztą, ich rody miały ze sobą coś wspólnego. Carrowowie nie mieli tak złej opinii, jak Selwyni, ale na Szczycie i oni zostali pohańbieni. To mogła być jej karta przetargowa do tego ewentualnego związku.
– Oczywiście, lordzie Carrow. To wspaniała praca, na pewno będzie się lordowi podobać. – W końcu nikt nie pozwoliłby malować lady Selwyn jakiemuś amatorowi. Zaśmiała się perliście, słysząc kolejne pytanie Aresa: – Mogłabym rzec, gdy tylko zapragnę, ale wolę zaczekać, aż muzy natchną jakiegoś utalentowanego artystę. Liczę, że cierpliwość popłaci. Nie wierzę w zmuszanie innych do tworzenia sztuki – odparła, korzystając z wiedzy, która została jej wpojona w czasach szkolnych, choć w gruncie rzeczy nie miała szczególnego pojęcia czy zainteresowania o artystach i ich sposobów tworzenia.
Choć należało przyznać, że posiadanie swojego własnego portretu było kuszące. Być może naprawdę powinna kogoś zatrudnić? Mogłaby jednak wyjść wówczas na próżną. Obiecała sobie w duszy, że zrobi to jednak, gdy wyjdzie za mąż. Portret jako lady nowego rodu, jako przyszła matka, najlepiej u boku męża… To pokaże jej dumę z miejsca, w którym jest. Nie próżność. I to wydawał się Wendelinie znacznie lepszy pomysł.
Miedzianowłosa zmrużyła oczy, odczytując napis pod obrazem.
– Według opisu to nowy Hogwart… Naprawdę utrzymał się w tak dobrym stanie? To zaiste fascynujące. – Pokiwała głową. – Ma lord dobre wspomnienia ze szkoły? Francuska szkoła magii to niezwykłe miejsce, ale przyznaję, że czasem mam wrażenie, że wiele mnie ominęło. Większość z moich znajomych i przyjaciół uczęszczała jednak do tutejszej placówki – wyjaśniła, milknąc. Czy Ares pociągnie ten temat? Ludzie zwykle lubili mówić o sobie, o czym Wendy doskonale wiedziała i choć ją samą życie w Hogwarcie nieszczególnie interesowało to być może dzięki temu dowie się czegoś więcej o lordzie Carrowie, a to już na salonach było niezwykle cenne.
Tak, tak… coś obiło jej się o uszy, jeśli chodzi o ten dziwny ni to obraz, ni zwierciadło. Zmarszczyła brwi, a na jej twarzy pojawił się wyraz zamyślenia.
– Faktycznie, coś takiego jest tu opowiadane, ale obawiam się… Niestety, lordzie Carrow, niewiele wiem o Hogwarcie i o tym obrazie również. I nie wydaje mi się, aby zadziałała tu zwykła Alohomora, to byłoby chyba zbyt proste. – Westchnęła.
Czas to przestrzeń.
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Wendelina Selwyn
Zawód : alchemiczka, astrolożka
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Gdy Wasz świat spłonie, mój rozkwitnie pełnią swoich sił
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Portret przeszłości
Szybka odpowiedź