Wydarzenia


Ekipa forum
Brukowana uliczka
AutorWiadomość
Brukowana uliczka [odnośnik]04.12.16 0:49
First topic message reminder :

Brukowana uliczka

Niewielka, wąska uliczka w londyńskiej dzielnicy Bexley zamieszkiwana jest zarówno przez czarodziejów, jak i mugoli. Brukowaną uliczkę po obu stronach otaczają zbudowane z cegły kamienice, które lata świetności mają już za sobą. Na ich parterach mieszczą się sklepy, kilka z nich należy do czarodziejów - ich właściciele urzędowali  niegdyś na ulicy Pokątnej, dzisiaj to tu znaleźli spokojną przystań dla swoich interesów. Magiczne sklepy są starannie ukryte przed wzrokiem mugoli, którzy mijają je nieświadomi, że to, co udaje nieczynny lokal lub kolejną przybrudzoną, ceglaną ścianę, w rzeczywistości skrywa sklep z czarodziejskimi kociołkami, zapuszczony antykwariat pełen starych, magicznych ksiąg czy salon mało znanej projektantki magicznych ubrań, która nie wytrzymała konkurencji ze strony madame Malkin. Czarodzieje, którzy wiedzą, czego szukać, z pewnością znajdą tutaj coś dla siebie.
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Brukowana uliczka - Page 8 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Brukowana uliczka [odnośnik]11.01.21 22:43
Odpowiedział milczeniem, milczeniem przepełnionym szacunkiem; wymijająca odpowiedź Billy'ego była dla niego dobitna. Czy to wojna, czy zaraza, odejść dało się na wiele strasznych sposobów i żaden z nich nie miał monopolu na okrucieństwo. A Marcel już wiedział, że nie było nic straszniejszego od bezradności, od patrzenia na ból bliskiej osoby z poczuciem, że nie jest w stanie zrobić nic, żeby jej pomóc. Wobec choroby bezsilny był każdy, dokładnie tak jak on wobec tamtego Niemca. Nie przerywał mu, kiedy opowiadał dalej, o Amelii, a jego słowa wreszcie wszystko wyjaśniły; nie wiedział wcześniej o istnieniu dziewczynki, bo nie wiedział o niej również ojciec. Mimowolnie wrócił myślami do dzieciństwa, w którym miejsca na ojca nie było - ale te dwie sytuacje były przecież całkiem od siebie różne. Miał wrażenie, że dostrzegł grymas na jego twarzy - i poczuł napływający wstyd przed tym, że zapytał.
- Jeszcze ma na nie szansę, Billy - odpowiedział tylko, z przekonaniem, z faktyczną wiarą w te słowa; Amelia była jeszcze małą dziewczynką, minie trochę czasu, nim otrzyma swój list z Hogwartu. Był pewien, że go otrzyma. Że nikt nie zabroni jej uczyć się w szkole, którą ukończył jej ojciec - dziewczynka sama mu powiedziała, że jej mama nie była czarownicą. Zależało mu na Billym, zależało mu też na niej. - Wywalczymy to dla niej - dodał, z nie mniejszym zapałem, pragnął zakończenia tego opływającego bredniami konfliktu, również dla niej, dla dziecka, które miało nieszczęście dorastać w latach takich jak te. Ale świat przecież należał do nich. Był w ich rękach. Mogli mieć wpływ na jego losy - musieli tylko spróbować. Skinął głową, nie potrafił wyrzucić ze swojej głowy przeszłości, śmierć jego matki była zbyt świeża, zbyt jaskrawa, ale gdzieś podskórnie czuł, że miał rację. Że teraz  - liczyć mogła się tylko przyszłość i to, co z nią zrobią. Na chwilę zamknął oczy, biorąc głębszy oddech, chcąc uspokoić chaotycznie rozpierzchnięte myśli.
- Więc byli naiwni - odparł stanowczo, nie dopuszczając do siebie myśli, że mógłby się mylić, że czarodzieje starsi od niego mogli rozumieć więcej, że kochająca matka zrobi wszystko, by ratować własne dziecko, nie zbawiać cały świat, że mężczyźni w pierwszej kolejności chcieli bronić swoje rodziny. Nie wszedł jeszcze w ten etap życia. - Dziś dzielimy ludzi ze względu na pochodzenie - czemu jutro nie mielibyśmy ich podzielić ze względu na kolor oczu? Bezczynnością nie tylko pozwalają im na to, co robią, ale sami sobie piszą wyrok śmierci - Nie rozumiał ich poglądów. Nie rozumiał, jakie znaczenie mógł mieć wyimaginowany koncept czystości krwi. Szczerze zresztą nie sądził, by jego ojciec w jakimkolwiek polu mógł być bardziej wartościowym człowiekiem od jego matki. Miał więcej pieniędzy, to wszystko. - Wtedy będzie już za późno  - dodał gniewnie, odwracając wzrok w bok, kiedy Billy zapewnił go, że prędzej czy później - przyjdą też po nich. Kochał Arenę. Kochał cyrk, w którym jego noga nie postała już ponad półtorej miesiąca - tęsknił za nim. Pan Carrington był pewnie wściekły. Nie chciał tam wracać, bo się bał, szmalcownik musiał zapomnieć jego twarz - a miejsce, przez które przeplatało się tak wielu czarodziejów, wydawało się bardziej niebezpieczne, niż każde inne. Nie chciał, żeby odebrano mu to na zawsze. Naprawdę nie chciał. Ale wiedział, że Billy miał rację i że nieuchronne zbliżało się wielkimi krokami. Jak długo będzie w stanie go chronić protekcja pana Carringtona? Czy po tym nagłym zniknięciu i jego niedyspozycji - wciąż w ogóle zamierzał? Powrócił ku niemu spojrzeniem dopiero na dźwięk dalszych słów, wyczekując odpowiedzi. Chyba nawet na cyrku nie zależało mu dzisiaj tak, jak na tej rozmowie - bał się odmowy.
Przestrzegł go przed nieostrożnością. Słuchał - nie odpowiadał, ale słuchał - dobrze wiedział, że to będzie spacer po linie, która została zawieszona wyjątkowo wysoko. Ale nie każdy wiedział, że niezależnie od tego, jak wysoko lina została zawieszona, ponad pewną wysokością, wyżej czy niżej, upadek będzie już bolał tak samo. Dopiero kiedy napotkał jego spojrzenie poczuł, że powinien coś powiedzieć.
- Będę uważać - obiecał, choć Billy przecież wiedział, że brawura była jego drugim imieniem. Że przeważnie najpierw działał, potem myślał. Że to właśnie brak umiejętności bycia ostrożnym doprowadził go do cyrku, gdzie zatonął w żywiole powietrznych akrobacji. Obiecywał szczerze, chcąc dostosować się tego, o czym mówił Billy, ale nie zdawał sobie do końca sprawy z tego, że nad niektórymi cechami charakteru nie miał żadnej kontroli. - Nie jesteśmy samotni. Zakon Feniksa jest siłą, z którą muszą się liczyć. Inaczej nie poświęcaliby mu tyle uwagi.  - Nie wiedział, jaka była prawda, jak rozległa była ta organizacja, ani czego dokładnie dokonała. Ale skoro on o niej usłyszał - uwierzył w nią. Słuchał dalej, kiedy Billy mówił o zemście,  usiłując wyłapać sens z gąszczu własnych chaotycznych myśli. Czy pragnął zemsty? Chyba raczej sprawiedliwości, nie pragnął zabijać, nawet tych, którzy na to zasłużyli najmocniej. Nie potrafiłby. Wspomnienia tamtej nocy wciąż powracały do niego w snach, a on wciąż był paraliżowany lękiem. Niemiec nie był tylko sukinsynem, on był niezniszczalnym sukinsynem. Chciał wierzyć, że następnym razem, kiedy przed nim stanie, nie będzie tak bezradny jak wtedy. Ale czy potrafiłby naprawdę dokonać zemsty? Nie wiedział. Pragnął to zatrzymać. Dla siebie, dla mamy, dla innych. Dla tych, którzy wciąż mieli szansę żyć normalnym życiem. Próbowali mu odebrać młodość, toczą swoje konflikty, a on ani myślał ją oddawać. Nie bez walki - za siebie i za innych. Za czarodziejski świat. Tak należało zrobić. Nie odpowiedział, skinął głową, na znak, że rozumie. Że przyjął do wiadomości i nie zamierzał oponować.
Nie spodziewał się, by od razu wtajemniczyli go w tajne struktury, w zasadzie nie spodziewał się, że w ogóle to zrobią - Billy dał mu dzisiaj więcej, niż spodziewał się dostać i tyle, ile dzisiaj pragnął. Kontakty. Możliwość działania. Nie będzie dłużej stał bezczynnie.
Ludzie, miejsca, wpatrywał się w Billy'ego coraz szerzej otwartymi oczyma, kiedy wymieniał mu sposoby działania organizacji; wplątanie się w to było równie nierealne, co krew na ulicach, a jednak jedno i drugie było prawdziwe. I chyba wreszcie mógł zacząć żyć ze sobą w zgodzie, bo wreszcie dla odmiany zrobił to, co zrobić należało - zamiast uciekać przed odpowiedzialnością.
- Zasłużę sobie na nie - Na zaufanie. Nie miał wątpliwości co do tego, że Billy mu ufał i wierzył w jego czyste zamiary, ale nie śmiałby go prosić ani od niego oczekiwać, by wstawiał się za nim przed kimkolwiek mocniej, niż było to konieczne. - Rozejrzę się na miejscu. W porcie, ludzie tam dużo wiedzą. Myślę, że to i tak już pora, bym wrócił do siebie - zaczął, powtarzając w myślach imiona i nazwiska trzech gwardzistów. Znał je. Wszystkie widniały na plakatach Ministerstwa Magii, a Alexander nie wyglądał wcale na starszego od niego. - Dzięki Billy - dodał, odnajdując spojrzeniem jego oczy. - Za wszystko - dodał, lakonicznie, ale szczerze, nieco zbyt trudno było mu ferować konkretami, tak jak trudno było mu wracać słowami do tamtych zdarzeń. Nie chodziło tylko o Zakon, choć też. Najmocniej jednak dziękował mu za życie, które bez niego już by stracił. Dostał drugą szansę. I zamierzał ją wykorzystać w pełni, aż Niemiec przeklnie dzień, w którym go nie zabił, choć miał ku temu okazję. Ale te słowa nie zdążyły nawet wybrzmieć w pełni, kiedy na górze rozległ się hałas, Billy też go usłyszał - Marcel porozumiewawczo skinął głową w odpowiedzi na jego gest, podążając za nim. Również stawiał kroki ostrożnie, pewien, że przez główne wejście budynku wciąż mógł przejść patrol. Został pół kroku za Billym, wychodząc z jego cienia dopiero, kiedy skończył mówić, przemykając wzrokiem po sylwetkach w mieszkaniu. Zawsze mu mówili, że był podobny do matki - dziś to chyba mogło być jego atutem. Choć nie rozpoznawał nikogo pośród nich, wiedział, że oni będą w stanie rozpoznać w nim. W czwórce ludzi na strychu widział głównie strach, musieli być mugolami. W kobiecie rozpoznawał charakterystyczne czarne loki z fotografii, które miała u siebie w domu. To na nią spojrzał. Ona - musiała go rozpoznać.
- Mam na imię Marcelius, jestem synem Leyli Mallard - Nigdy nie używała nazwiska ojca, nie wiedział, ze to dlatego, że nigdy nie byli małżeństwem. - To ona nam powiedziała, że tu jesteście.  - Jego głos lekko się załamał, ale nie umilkł. -  Proszę, zaufajcie nam. Mój przyjaciel zna miejsce, które jest bezpieczne - Nie pomylił się, źrenice kobiety rozszerzyły się dopiero po chwili, wychwytując pewnie błękit oczu i sieć ciemnych piegów. To ona zwróciła się do pozostałej dwójki, to on, dopytując, co stało się z Leylą. Nie potrafił odpowiedzieć, ale jego spojrzenie jej wystarczyło - bladość twarzy jednak wnet ustąpiła determinacji. Wiedział, że sama była matką, cokolwiek działo się dziś z jej dziećmi. To nie był jeszcze czas na łzy. - Jest ktoś jeszcze? - dopytał, lecz kobieta zaprzeczyła. Stał obok Billy'ego, kiedy niemagiczni zbierali swoje rzeczy, za jego poleceniem podchodząc bliżej okien - by wyjrzeć na zewnątrz po drugiej stronie, niż on. Ulice wydawały się puste. Przynajmniej na razie. Został na tyłach - Billy prowadził, kiedy ruszyli tą samą ścieżką co wcześniej; szczęśliwie, tym razem bez przeszkód. Oczyszczona wcześniej droga  wiodła skrótami, na które patrole magicznej policji nie zwracały większej uwagi. Wyszedł na przód, do Billy'ego, kiedy znaleźli się już poza dzielnicą - prowadząc ich aż pod granice miasta, gdzie nie zapuszczały się już psy Ministerstwa Magii. Obrali ścieżki mało uczęszczane, z dala od głównych alei, wiodące przez tereny, na których przynajmniej na pierwszy rzut oka nie było nic, czego magiczna policja mogłaby chcieć strzec. Trudno powiedzieć, ile trwała ta zawiła wędrówka - może godzinę, może dłużej, lecz gdy znaleźli się wreszcie poza terenami Londynu, mogli odetchnąć z ulgą. - Co dalej? - Spojrzał na Billy'ego, na mugoli, w jaki sposób transportowali ich do Oazy? Niewiele wiedział, pierwszy raz też miał szansę ujrzeć, gdzie było i jak wyglądało przejście. Z pierwszego razu pamiętał niewiele.
Na podróż na miotle mugoli było zbyt wielu nawet, gdyby Marcel wrócił do miasta. Nie mieli też przy sobie świstoklika - ale mogli przywołać wsparcie. Jeden gest różdżki Billy'ego przywołał imponującego świetlistego patronusa - Marcel wiódł za jego kształtem oczarowanym spojrzeniem, masywny patronus miał w sobie coś ciepłego, coś pięknego i coś niosącego nadzieję. Pies rozegnał mroki i wkrótce zniknął, niosąc wiadomość do Zakonnika, który miał przynieść pomoc. Oni zostali - skryci w gąszczu pobliskich lasów, z drzewem gwieździstym nad sobą wiedząc, że tej czwórce niż już nie groziło.
Że poświęcenie jego mamy nie poszło wcale na marne, bo choć uległa, zdołali ich ocalić, nim on ich dopadł.

/zt x2 :pwease:


jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali

Marcelius Sallow
Marcelius Sallow
Zawód : Akrobata
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler

red -
the blood of angry men

OPCM : 6 +3
UROKI : 5 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 41
SPRAWNOŚĆ : 20
Genetyka : Czarodziej

Zakon Feniksa
Zakon Feniksa
https://www.morsmordre.net/t8833-marcelius-sallow#263287 https://www.morsmordre.net/t8838-marcelius-sallow#263482 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f319-arena-carringtonow-wagon-7 https://www.morsmordre.net/t8839-skrytka-bankowa-nr-2088#263495 https://www.morsmordre.net/t8841-marcelius-sallow#263502
Re: Brukowana uliczka [odnośnik]07.04.22 15:50
4 stycznia

Imbecyle jakich mało powtarzał to, jak i inne wyzwiska, kiedy późną porą szedł za trzema dość rosłymi mężczyznami. Jednym z nich był mężczyzna, którego James zatrudnił podczas ich noworocznego włamu - cóż, nie wydawał się być jakoś wyjątkowo inteligentny, bo zupełnie nie zorientował się, że go wystawili podczas tamtej sytuacji, kiedy tylko sytuacja zaczęła robić się dość gorąca. Nie mogli przecież ryzykować, że jeśli kogokolwiek złapią to będą oni całą trójką! Nie chcieli zresztą zostać powiązani z tym mężczyzną. Jedyne co ich przecież łączyło to interesy! Ale teraz, ciężko było mu się wytłumaczyć, kiedy w porcie dzień wcześniej przypadkiem na nich wpadł. Pozostała dwójka wydawała się rozumieć o wiele więcej z tego, co zaszło w nocy, i że to on był jednym z dwójki młokosów, którzy zostawili jego kolegę. Nie rozumiał zupełnie problemu, bo przecież gość, którego wynajęli, dostał zapłatę! Ale nie, jego koledzy wyraźnie chcieli mieć mu za złe i sugerować, że mogą na niego donieść...
Tak, jakby takich rzeczy potrzebował, dodatkowych kłopotów i problemów - naprawdę nie chciał się w nicy pakować, tym bardziej, że był już na włosku w kwestii własnego życia. Co się stanie jeśli Marcel nie zdoła mu pomóc na czas? Co się stanie jeśli nie wyśle żadnych informacji? Nie bał się aż tak o swoje życie, co o to, co mogłoby się stać jego rodzinie. W końcu mieli adres, pod którym mieszkali w Londynie - może powinni się gdzieś wynieść, przenieść poza Londyn? A może wystarczyło znaleźć inny pustostan, w którym mogliby się zatrzymać? Przecież było ich wszędzie pełno.
Nie był do końca przekonany co do faktu, że mężczyźni chcieli jego pomocy, ani co do tego, gdzie kierowali swoje kroki. Ta dzielnica stanowczo była zbyt... właśnie, zbyt. Wszystko z nią było nie w porządku, zaczynając od tego jak blisko centrum czy niedaleko posterunków magicznego policji się znajdywała, kończąc na tym, że nie do końca wiedział, co się na niej znajdywało. Same czarodziejskie mieszkania? Wydawało mu się, że część wyglądała na mugolskie, ale jeśli tak było to na pewno część z nich była już dawno opuszczona. Może w niektórych zjawili się czarodzieje, którzy podobnie do niego, Jamesa i Sheili, potrzebowali jakiegokolwiek schronienia.
Pewne było, że wcale sytuacja, w której się znalazł, mu się nie podobała. Co prawda, dostał zapłacone z góry za to, aby tutaj się z nimi pojawić. Wyraźnie czegoś potrzebowali, ale podobnie do ich durnego kolegi, nie rozumieli do końca, że pracując w nocy podczas włamów, wypadało zachować ciszę, a nie drzeć się dookoła rozmowami.
Cieszył się, że ubrał się cały na czarno dzisiaj, pilnując również aby jego twarz była przysłonięta chustką. Dzisiaj nie mógł ryzykować, że ktoś go rozpozna - co innego, gdyby był z Jamesem, wtedy zadbałby o bezpieczeństwo i swoje, i jego. Ale nie miał zamiaru upominać trzech rosłych typów o to, że mają zachować ciszę, czy że jasne ubrania nie były najlepszym wyborem na włam. Niechże Merlin miał litość dla niego, czym sobie zasłużył na zostanie rozpoznanym w portowej ulicy i zaciągniętym przez nich do pracy?
Z drugiej strony, nie mógł narzekać na żaden rodzaj zarobku. Stanowczo potrzebowali pieniędzy - i on, i jego rodzina. Jeśli miał okazję zająć się czymś, co miało być szybkim włamem i dostawał pieniądze z góry, tym bardziej mu to odpowiadało.
Jeden z mężczyzn wyciągnął jakiś świstek papieru, a Thomas z westchnięciem go przyjął, zerkając na zapisane nazwy, które były bardziej, a niektóre mniej dla niego znane. Śmiechy-chichy już miał okazję rozbrajać, podobnie jak starego szewca, były to pułapki wymagające, ale nie coś z czym nie był w stanie sobie poradzić. Za to o Amormortem słyszał pierwszy raz, jednak jeśli już wiedział czego mieli szukać - tyle powinno wystarczyć.
- Trochę krzywo mu poszło tam wtedy, ale mówię wam, weszliśmy wtedy do środka. Młody umie się tymi różdżkami tam posłużyć, nie wiem jak to robi, ale no zamek w drzwiach otworzył - zawołał były zatrudniony przez niego i Jamesa mężczyzna, którego Thomas nawet nie pamiętał już umienia.
- On? No nie wiem... Słuchaj młokos, jesteś w stanie to zdejmować? To jest magia, nie jakieś zamki jednak. Drzwi możemy sobie po tym wszystkim wywarzyć...
- Wywarzyć? - zapytał zaskoczony, zaraz jednak wzdychając. Machnął luźno ręką, wyciągając z przewieszonej przez ramię torby dwie różdżki pozbawione rdzenia, które w idealny sposób przewodziły magię i pomagały mu nią manipulować. Nie był do końca pewny jeśli chodziło o kwestie techniczne, ale prawdą było, że potrafił wyczuć to narzędzie.
- Tak, tak, wywarzyć. Nie przejmuj się szczegółami, zdejmuj pułapki i możesz spadać, jasne? To twoje jedyne zadanie - rzucił trzeci, wyraźnie rozdrażniony, chociaż Doe szczerze wątpił, aby ta złość była skierowana w jego stronę.
Po co się tam włamywali? Co było na tym mieszkaniu? Nie był pewny, ale nie była to jego sprawa, kiedy wchodzili na klatkę schodową. Pierwsze piętro, a on już zaczął szukać linii magii. Na pierwszy ogień poszedł stary szewc, które ślady magiczne były ułożone najdalej od wejścia i nisko, blisko podłogi. Thomas gestem ręki zastopował resztę, aby nie weszła przypadkiem w tę nieszczęsną pułapkę. Cóż, przynajmniej jedna z listy się zgadzała, miał jedynie nadzieję, że nie było ich więcej. Sam miał drogę ucieczki, pozostali go nie interesowali. Zapłacili mu jedynie za zdjęcie tych pułapek, o których mieli informacje. Nie interesowała go reszta.
- Stańcie tam, nie podchodźcie, dopóki wam nie powiem - rzucił, powoli i ostrożnie podważając wstęgi magii na podłożu, które były niewidoczne dla niewprawionego oka. Całe szczęście, dzisiaj wiedział, czego szukać. Powoli wsunął pod wstęgę i drugą różdżkę, ostrożnie odrywając magię od podłoża. Była lepka i ciężka, zupełnie jakby chciała wrócić na swoje miejsce - przypominała trochę bagno czy błotniste podwórko po silnych ulewach, w pełni rozmoczoną glebę, w której można było stracić buty, tak doskonale odpowiadającą naturze pułapki, z którą miał do czynienia.
Mijały minuty, a nić powoli się rozrzedzała, jaśniejąc i odbijając niewielkie zasoby nocnego światła. Zmienianie napięcia na linii z jednej różdżki na drugą, skutecznie i powoli rozrzedzało ją, a w końcu ta przerwała się z cichym syknięciem. Krótki rozbłysk, a później pierwsza pułapka rozpłynęła się w powietrzu. Thomas delikatnie się uśmiechnął, zaraz jednak odwracając to towarzyszy, którzy już chcieli wkraczać do mieszkania.
- To pierwsza, jeszcze dwie - upomniał ich, po tym znów kierując się w stronę drzwi. Tym razem Śmiechy-chichy, które były nałożone w podobnej postaci do poprzedniej pułapki.
Thomas odgarnął grzywkę, poprawił chwyt na różdżkach i kucnął przy drzwiach, ostrożnie tym razem podważając wstęgi magii od dołu, obiema różdżkami na raz. Poczuł opór magii, więc zaraz lewą dłonią przesunął kawałek dalej. Mogli usłyszeć cichy dźwięk, zupełnie jak przejeżdżał palcem po stronie, aż w końcu brzdęk, który choć był niepokojący, nie został podniesiony jako błąd ze strony Thomasa. On wiedział, że mało nie aktywował tej pułapki - ale towarzyszący mu mężczyźni nie posiadali tej świadomości, a to było najważniejsze.
Wziął ostrożny wdech, szybkim ruchem prawej dłoni zaplatając nić na różdżce w supeł. Magia w ogóle nie oparła się jego działaniu, więc w pętle po tym wsunął ostrożnie i drugą różdżkę, zaczynając rozciągać wstęgę od środka. Trwało to kolejne kilkanaście minut, które skończyły się opadnięciem magicznego pyłu na posadzkę i zaraz zniknięciem - kolejna pułapka została rozbrojona.
- Jeszcze jedna, nie podchodźcie - odezwał się do mężczyzn, którzy wyraźnie nie byli tym faktem zachwyceni. Mimo to, Thomas nie przejął się tym. Nie musieli go lubić, nie potrzebował ich aprobaty, bo wolał się skupić na tym, aby nie podnieść alarmu pułapką, której kompletnie nie znał działania.
Widział jej inną budowę. Drzwi były pokryte jakby lepką barierą. Ostrożnie przyłożył do niej różdżkę, przejeżdżając po niej, a wstęgi magii delikatnie rozbłysnęły, ukazując kilka luk. To wszystko wyglądało niczym pajęcza sieć, a raczej ofiara w nią zawinięta.
Zagryzł policzek od środka, obawiając się, że czubki różdżek, które trzymał w dłoni mogą okazać się za grube. Ja miał nimi zadziałać? Zacząć rozbrajanie od spodu, od boku? Nie był pewny nawet jak miałby się obronić przed potencjalną aktywacją pułapki.
Podniósł się, zaraz potrząsając dłońmi aby nieco rozluźnić nadgarstki i znów podszedł do nici magii. Ostrożnie przesunął po nich różdżką, a kiedy poczuł minimalną lukę, mocniejszym ruchem wepchnął ją pomiędzy nicie. Wstrzymał na ten moment powietrze, jakby w obawie, że podniósł alarm, jednak nic do końca się nie wydarzyło. Ostrożnymi ruchami zaledwie o milimetry różdżką, zrobił miejsce na drugą - i wtedy podszedł do rozdzielania bariery i rozpraszania magii.
W pewnym momencie luka w barierze była na tyle duża i nie stawiająca oporu, że Thomas podszedł do zrobienia podobnej w innym miejscu bariery. Cały proces, stworzenia kilku luk, trwał znacznie dłużej, a dyszący mu na karku mężczyźni wyraźnie się niecierpliwili, nawet jeśli nie wyrażali tego głośno. W końcu jednak, kiedy bariera wyglądała już niczym ser szwajcarski, magia w pełni się rozproszyła.
Odetchnął cicho, odsuwając się na dwa kroki w bok.
- No nareszcie - warknął jeden z mężczyzna, podnosząc się ze stopnia i kierując się z rozpędu w drzwi, rzeczywiście chciał je wywarzyć. Thomas widząc to, cofnął się krok, chcąc również już zabrać stąd swoje cztery litery, kiedy to kolejny towarzysz niedoli złapał go za ramię.
- Czekaj, czekaj młody, pierw sprawdzimy czy nic nas nie zaatakuje w środku z tych pułapek. Skąd mamy wiedzieć, że je zdjąłeś...
- Co..? - rzucił, ale szybko zmarszczył brwi i zamilkł. Nie taka była umowa. Robili za dużo hałasu, a on nie chciał ryzykować, że znów go ktoś tutaj złapie! Szlag, pośpieszcie się cholerni...
Po kilku mocniejszych uderzeniach, w końcu drzwi we framudze się ugięły. Z pewnością sąsiedzi usłyszeli ten hałas, co Thomasowi zupełnie nie odpowiadało. Schował jednak swoje wytrychy do torby, zamieniając je na własną różdżkę.
Po tym jak drzwi już padły na ziemię, trójka mężczyzn wyraźnie zadowolona z siebie, rzuciła mu do ręki woreczek z obiecaną zapłatą, a sami w mieszkaniu zaczęli robić jeszcze większy hałas, demolując je.
Nie miał pojęcia, co mieli tym wszystkim na celu - ale nie musiał wiedzieć. Kiedy tylko przestali zwracać na niego uwagę, a on miał zapłatę w kieszeni, rzucił na siebie zaklęcie kameleona i dość szybko zaczął się ulatniać z miejsca, trzymając jednak pobliskich ciemniejszych uliczek. Potrafił uciekać pod osłoną nocy, znał zaklęcia, które miały mu w tym pomagać - ale to nie oznaczało, że zawsze był w nich mistrzem.
Po wszystkim w końcu trafił do mieszkania w dokach, w którym zatrzymywali się z rodziną. Po cichu aby nikogo nie obudzić, wkradł się do środka, jak gdyby nigdy kładąc się spać.

| Zt.


Brukowana uliczka - Page 8 EbVqBwL
Thomas Doe
Thomas Doe
Zawód : Złodziej, grajek
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Things didn't go exactly as planned
but I'm not dead so it's a win
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Brukowana uliczka - Page 8 AGJxEk6
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t9764-thomas-doe?nid=5#297075 https://www.morsmordre.net/t9998-buleczka?highlight=Bu%C5%82eczka https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f358-doki-pont-street-13-7 https://www.morsmordre.net/t9797-skrytka-bankowa-nr-2234 https://www.morsmordre.net/t9798-thomas-doe#297380
Re: Brukowana uliczka [odnośnik]13.12.23 22:10
4.07

Te wizyty są tak intratne, że osiadający na powiekach i ramionach smutek jest ich stokroć wart. Czasem po nich Hectora nachodziły złowieszcze myśli, że być może nikt nie chciałby tak żyć, a przedłużanie nieuniknionego jest zbędnym okrucieństwem—ale rodzice Matthiasa są zdesperowani, a jemu zależy na tym by żył i był jego pacjentem jak najdłużej. Państwo Prince są zamożni i desperacko zależy im na dyskrecji, a sakiewka jest ciężka po każdej wizycie domowej. Hector spotyka się z pacjentem regularnie, a dodatkowo ma wyłączność na dostawy eliksiru słodkiego snu w końskich dawkach.
Nie zmienia to jednak faktu, że jego opieka nad Matthiasem Prince jest jedynie paliatywna. Może gdyby był młodszy, wierzyłby wciąż, że zdola uleczyć plagę koszmarów—ale na chorobę, której nie zdołano doleczyć w dzieciństwie nie ma ratunku ani lekarstwa. Można jedynie łagodzić jej skutki i modlić się do wszystkich znanych sobie bogów, by przypadek nie okazał się ciężki. Czasem zdarzał się cud i pacjenci doświadczali urojeń na tyle delikatnych, że byli w stanie funkcjonować w społeczeństwie.
Matthias nie był. Jego przypadek był ciężki, a ze względu na lata w zawieszeniu pomiędzy jawą i snem, dwudziestodwulatek wciąż zachowywał się czasem jak mały chłopiec. Pomimo zdziecięcenia, Hector starał się nie zapominać, że ma do czynienia z dorosłym młodzieńcem. W rzadkich chwilach przytomności jego wnioski były boleśnie przenikliwe, zwłaszcza po latach terapii behawioralnej. Matthias dowiedział już, że jest chory i wiedział, że nie wyzdrowieje. Czasami nawet o tym pamiętał. Hector starał się go nie wprowdzać w stan paniki, bo do chorującego całe życie chłopaka nie docierało nawet ile traci—i lepiej, żeby o tym nie wiedział. Sam Vale wmawiał sobie zresztą, że lepiej nie tęsknić za tym, co nieosiągalne. Matthias nie tęsknił zatem, bo nie wiedział, za czym ma tęsknić. Metoda marchewki działała na niego lepiej niż kij, a za grę w prawdę czy fałsz mógł wychodzić do ogrodu i spędzać czas wśród kwiatów. O ile zdołał znaleźć te prawdziwe. Hector poznał go jeszcze jako nastolatka i pamiętał wybuchy złości chłopca, którego ukochane i nierzeczywiste kwiaty znikały. Po latach terapii zdołał okiełznać jego agresję, nauczyć go doceniać zwykłe konwalie i nie płakać za ogromnymi, seledynowymi dzwonkami.
Dzisiejsza interwencja była jednak kryzysowa. Hector warzył zapas eliksirów słodkiego snu przez całą noc po tym, jak jego ingrediencje zwiędły. Okazało się bowiem, że konwalie Matthiasa też zwiędły. Niektóre kwiaty dało się jeszcze uratować, ale spanikowany list od pani Prince wskazywał na to, że blask komety zaszkodził w jakiś sposób całemu ogrodowi. Ogrodnik uwijał się, by naprawić szkody, a Matthias odmawiał picia i jedenia i, bez dawki swojego eliksiru, nie przespał nocy. Przespane noce były kluczowe w utrzymaniu pacjenta przy życiu. Ofiary plagi koszmarów przeważnie umierały albo z wyniszczenia organizmu bezsennością (czemu Hector mógł zaradzić) albo wskutek nieszczęśliwych, wywołanych omamami wypadków (czemu zaradzić było trudniej). Indukowany alchemicznie sen był kluczowy w zapobieganiu jednym i drugim.
Przybył do nowego domu państwa Prince przed południem. Niegdyś czarodzieje mieszkali pod miastem, skutecznie izolując Matthiasa od społeczeństwa, ale zdecydowali się przeprowadzić do Londynu (bliżej biznesu pana Prince) po Bezksiężycowej Nocy. Z jednej strony Hector rozumiał ich decyzję: ze stolicy zniknęły niebezpieczne pojazdy, a ulice były puste, co zapewniało Matthiasowi bezpieczeństwo i ciszę jakich nie doświadczyłby przed wojną. Udało im się nawet kupić posiadłość z większą działką ogrodzoną wysokim płotem, na której młodzieniec mógł odtworzyć swój ogród. Pan Prince chwalił się tym, że ziemia należała do jakiegoś mugola, który nie zdążył postawić tutaj bezgustnej budowli i że nabył ją niemal za bezcen. Hector uprzejmie kiwał głową, ale niepokoiło go, jak przeprowadzka wpłynie na pacjenta. Nie lubił zmian. Pracowali nad tym przez całą drugą połowę 1957 roku, aż wreszcie Matthias zaczął na powrót cieszyć się roślinami i przypiąć całe noce. Było stabilnie, tak jak być powinno.
Aż kometa znów zachwiała uporządkowanym światem zamkniętego w złotej klatce młodzieńca.
Pojawił się w sypialni Matthiasa z torbą z eliksirami i różdżką przygotowaną w prawej ręce. Matka Prince'a uprzedziła go już, że syn zachowuje się... erratycznie.
Pacjent był blady, ubrany w przepoconą koszulę nocną. Jasne loki lepiły się do czoła, a Hectora powitało nieufne spojrzenie.
-To pan? Ślimaki nie są kobaltowe. Prawda czy fałsz? - zapytał od progu, głosem zachrypłym i słabym, ale ku uldze magipsychiatry. Może i nie spał przez dobę, ale skoro pamiętał ich zasady i podjął grę - to nie mogło być tak źle. Nauczył Matthiasa weryfikować prawdziwość urojeń podobnymi pytaniami i zawsze odpowiadał na nie z powagą.
-Fałsz, nie są kobaltowe. I prawda, to ja, Hector Vale. - potwierdził. -Słyszałem, że nie śpisz. - zaczął ostrożnie, poprawiając torbę na ramieniu i podchodząc o krok bliżej. Laska stuknęła o parkiet, ale nie przejmował się tym. Przy innych pacjentach dbał o pozory, ale Matthiasa nauczył zwracać uwagę na bodźce, których nie było w snach: zapachy, dźwięki, fakturę pościeli i boazerii. Młodzieniec oparł rękę na drewnianej ścianie, wpatrując się w Hectora.
-Nie miałem ochoty na... eliksir, ale śpię. Śni mi się, że ogród zwiądł i że na niebie jest kometa. - wyznał pacjent, a Hector uniósł lekko brwi.
-Matthiasie, na niebie jest kometa. To prawda. - zaczął, na razie ostrożnie omijając temat ogrodu. Miał wrażenie, że coś jest nie tak...
...a twarz pacjenta wykrzywiła się w bolesnym grymasie.
-Kłamiesz, kłamiesz! Nigdy nie kłamałeś, ale matka powiedziała, że kometa to fałsz, tak powiedziała! Czy ty w ogóle tu j e s t e ś?! - wrzasnął i prawie podniósł się z łóżka, ale na szczęście nogi miał jeszcze bardziej chwiejne jak Hector—zaalarmowany już od progu, gotowy do działania.
-Protego Horribilis! - zareagował błyskawicznie, skracając odległość między nimi i modląc się do Hermesa o to, by pacjent nie wytrącił mu różdżki. -Ignominia! - dodał, potrzebując nie tylko uspokojenia, co otępienia. Zaklęcie nie zawiodło, jak zwykle, ale złość na twarzy Matthiasa przebijała się przez wymuszony magią spokój.
-Jak się czujesz? - zapytał ze sztucznym spokojem.
-Niespokojnie. Źle. - przynajmniej Matthias, nawet wzburzony lub otępiony, potrafił już nazywać te stany. Hector usiadł obok, wyjął fiolkę, zaczął łagodnie tłumaczyć, że Matthias potrzebuje snu i z tego wynika jego złe samopoczucie. Wreszcie przekonał pacjenta do wypicia eliksiru, zaklęcia uspokajacz z pewnością w tym pomogły.
Dopiero wtedy odetchnął głęboko, został przy Matthiasie dopóki ten nie usnął i powoli ruszył do drzwi. Za progiem pozwolił sobie na ściągnięcie brwi, na grymas wzburzenia. Rozumiał już, co się stało i dlaczego pacjent był taka zagubiony. Rozumiał już, czyje słowa niemalże zniweczyły lata budowanego zaufania i miesiące przystosowywania się do nowego domu. Pani Prince obiecała, że będzie stosować się do jego wytycznych, a szczerość była jednym z nich. Matthias potrzebował rozróżniać prawdę i fałsz, rzeczywistość od swoich wzrokowych omamów, niezależnie od tego jak posępna byłaby ta rzeczywistość. Hector mocniej zacisnął dłoń na lasce, zastanawiając się gdzie leżała granica źle wymierzonego współczucia nadopiekuńczej matki. W złowieszczej komecie? Czy gdyby w chodnik wsiąkała krew mugola, albo po ulicy snuł się dementor, też chciałaby przed tym "ochronić" syna? Prawie parsknął. Jego matka też próbowała go chronić i nic dobrego z tego nie wyniknęło.
Musiał poważnie porozmawiać z panią Prince, a najlepiej również z panem Prince. Wierzył, że chociaż on zdoła powściągnąć humory żony. Kometa, jakkolwiek abstrakcyjna by się nie wydawała, wciąż trwała za oknem, nie znikała. Nie mogli okłamywać Matthiasa co do jej istnienia, bo podłamane zaufanie jedynie uwypukli skalę jego omamów wzrokowych. Choroba była nieuleczalna, a ten chłopak musiał nauczyć się ufać samemu sobie—i, jako, że sam nie był w stanie odróżnić prawdy od fałszu; ufać swoim rodzicom i uzdrowicielowi. Hector dziękował w myślach Eskalupowi za to, że poruszyli dziś temat komety, za to, że Matthias wygadał kto wprowadził go w błąd co do jej istnienia. Za to, że mógł zareagować zawczasu, zanim spirala omamów się pogłębi, zanim dojdzie do potencjalnej tragedii. Może i chłopak był skazany na powolną śmierć, ale zasługiwał na to, by odwlec ją jak najdłużej i by żyć we względnym komforcie.

/zt


We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.

Hector Vale
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight

OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t10855-hector-vale https://www.morsmordre.net/t10885-achilles#331700 https://www.morsmordre.net/t12123-hector-vale#373184 https://www.morsmordre.net/f389-walia-wybrzeze-rhyl-rhyl-coast-road-8 https://www.morsmordre.net/t10887-skrytka-bankowa-nr-2379#331777 https://www.morsmordre.net/t10886-hector-vale

Strona 8 z 8 Previous  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8

Brukowana uliczka
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach