Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Shropshire
Opuszczony dwór
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Opuszczony dwór
Mówi się, że kiedyś w tej okolicy mieścił się okazały dwór należący do jednego z czarodziejskich rodów. Nie wiadomo jak dawno temu opustoszał, z jakiegoś jednak względu ród, do którego należał, postanowił go nie odnawiać, pozostawiając na wpół spaloną, niszczejącą siedzibę własnemu losowi i jedynie zabezpieczając ją zaklęciami przed zbyt łatwym dostępem dla niepowołanych osób. Niektóre historie wspominają, że budynek spłonął przez nieudane eksperymenty alchemiczne lub nawet czarnomagiczne - inne, że mieszkańcy zmarli na nieznaną chorobę. Na całym terenie panuje dziwna, niepokojąca aura, która nie słabnie nawet w najbardziej słoneczne dni. Do samego budynku trudno się dostać, najpierw należy pokonać połacie dawnego, obecnie całkowicie zapuszczonego podwórza, gdzie nie wszystkie rośliny są przyjaźnie nastawione do przybyszów, a samego wejścia strzeże rząd starych, nadgryzionych zębem czasu kolumn. Niektóre wciąż wieńczą rzeźby; jedna z plotek głosi, że niekiedy ożywają, by płoszyć intruzów.
1-20 - Zatrzymujesz się już na samym początku. Rzeźby wyczuwają twoją obecność i ześlizgują się z kamiennych kolumn, zaczynając cię gonić. Nie wyglądają na pokojowo nastawione, więc musisz uciekać, rezygnując z poznawania prawdy skrytej w zasłyszanych legendach.
21-40 - Udaje ci się szczęśliwie ominąć kolumny bez przykrych niespodzianek z ich strony, lecz dalej napotykasz inną przeszkodę w postaci wnykopieniek, które strzelają w twoją stronę długimi, kolczastymi pędami. Musisz je unieszkodliwić, jeśli chcesz ruszyć dalej.
41-70 - Idziesz przez dawne podwórze, obecnie niemal całkowicie porośnięte lasem. Nic szczególnego się nie dzieje, ale możesz odnieść wrażenie że coś (lub ktoś?) cię obserwuje. Może to jeden z duchów, które ponoć nadal nawiedzają to miejsce?
71-80 - Idąc, zwracasz uwagę na jedną z roślin. Jeśli dobrze pamiętasz lekcje zielarstwa, rozpoznajesz w niej ślaz. Możesz go zebrać.
81-100 - Szczęśliwie i bez poważniejszych przeszkód udaje ci się odnaleźć stare, zniszczone mury. Może uda ci się odkryć coś ciekawego?
Lokacja zawiera kości.1-20 - Zatrzymujesz się już na samym początku. Rzeźby wyczuwają twoją obecność i ześlizgują się z kamiennych kolumn, zaczynając cię gonić. Nie wyglądają na pokojowo nastawione, więc musisz uciekać, rezygnując z poznawania prawdy skrytej w zasłyszanych legendach.
21-40 - Udaje ci się szczęśliwie ominąć kolumny bez przykrych niespodzianek z ich strony, lecz dalej napotykasz inną przeszkodę w postaci wnykopieniek, które strzelają w twoją stronę długimi, kolczastymi pędami. Musisz je unieszkodliwić, jeśli chcesz ruszyć dalej.
41-70 - Idziesz przez dawne podwórze, obecnie niemal całkowicie porośnięte lasem. Nic szczególnego się nie dzieje, ale możesz odnieść wrażenie że coś (lub ktoś?) cię obserwuje. Może to jeden z duchów, które ponoć nadal nawiedzają to miejsce?
71-80 - Idąc, zwracasz uwagę na jedną z roślin. Jeśli dobrze pamiętasz lekcje zielarstwa, rozpoznajesz w niej ślaz. Możesz go zebrać.
81-100 - Szczęśliwie i bez poważniejszych przeszkód udaje ci się odnaleźć stare, zniszczone mury. Może uda ci się odkryć coś ciekawego?
|21 kwietnia
Znów czuła wiatr we włosach.
Brakowało jej tego. Ogrom pracy i zobowiązań w Mungu, jak i wymysły macochy skutecznie odciągały ją od stadniny, jednakże dzisiaj zawzięła się i w końcu mogła sobie przypomnieć, jak wiele szczęścia czerpie z beztroskich, końskich przejażdżek, kiedy może pędzić bez celu tak po prostu, przed siebie. Będąc dzieckiem, następnie dorastającą młodą damą, nie było dnia, aby nie wyciągnęła siwego, pełnokrwiści angielskiego ogiera ze stajni, wracając dopiero późnym wieczorem do doby. Dziś nie miała już tak dużej swobody, aczkolwiek powołując się na stare znajomości i zażyłość, którą rodzinę właścicieli pewnej stadniny łączyło z jej ojcem, w wolnych dniach odwiedzała sędziwe małżeństwo czarodziejów czystokrwistych, aby zabrać młodą klacz na przejażdżkę.
Już dawno przestała się oglądać za siebie. Znajome tereny zostały gdzieś daleko w tyle, a ziemie, które rozciągały się w sielankowym, wiejskim pejzażu przed nią musiały należeć do innego hrabstwa. Popędziła konia do zdecydowanego galopu. Dookoła nie było żywej duszy, mogła więc pędzić ile sił. Końskie kopyta dudniły o ziemię, rozpryskiwały błoto. Pochyliła się, czując, jak wiatr rzuca jej rękawice prosto w twarz. Była skłonna ulec temu wyzwaniu.
Również gdzieś za nią zostały wszystkie troski i niepokoje. Macocha co wieczór, od jakiegoś czasu, powtarzała jej o wciąż nie wiedzieć dlaczego tajemniczych gościach, którzy wkrótce, lada dzień, zjawią się w Cumberland. Jej obecność nie podlegała dyskusji, a ponieważ ojciec poparł Glorię, węszyła spory podstęp w nagłej wizycie szlachetnych gości. Była świadoma swoich powinności wobec rodziny, obiecała ojcu, że nie zapomni o nich podobnie jak o jego oczekiwaniach wobec niej, nie mniej czuła posmak goryczy, kiedy macocha wtrącała się w to, co zostało ustalone pomiędzy nią, a lordem Fawleyem.
Strome zbocze zmusiło ją, aby zwolnić. Ostrożnie schodziła zarośnięta oraz prawdopodobnie już dawno zapomnianą ścieżką w dół, nie chcąc sprowokować nieszczęśliwego wypadku. Zbliżała się do widocznych już od jakiegoś czasu na horyzoncie porośniętych roślinnością ruin. Ciekawość wiodła ją w to miejsce, jak również intrygująca, na swój sposób magiczna aura, aczkolwiek przez fakt, że lada chwila zacznie się ściemniać, powinna niebawem zawrócić. Obiecała sobie, że to ostatni punkt na jej drodze, po czym niezwłocznie wraca.
Znów czuła wiatr we włosach.
Brakowało jej tego. Ogrom pracy i zobowiązań w Mungu, jak i wymysły macochy skutecznie odciągały ją od stadniny, jednakże dzisiaj zawzięła się i w końcu mogła sobie przypomnieć, jak wiele szczęścia czerpie z beztroskich, końskich przejażdżek, kiedy może pędzić bez celu tak po prostu, przed siebie. Będąc dzieckiem, następnie dorastającą młodą damą, nie było dnia, aby nie wyciągnęła siwego, pełnokrwiści angielskiego ogiera ze stajni, wracając dopiero późnym wieczorem do doby. Dziś nie miała już tak dużej swobody, aczkolwiek powołując się na stare znajomości i zażyłość, którą rodzinę właścicieli pewnej stadniny łączyło z jej ojcem, w wolnych dniach odwiedzała sędziwe małżeństwo czarodziejów czystokrwistych, aby zabrać młodą klacz na przejażdżkę.
Już dawno przestała się oglądać za siebie. Znajome tereny zostały gdzieś daleko w tyle, a ziemie, które rozciągały się w sielankowym, wiejskim pejzażu przed nią musiały należeć do innego hrabstwa. Popędziła konia do zdecydowanego galopu. Dookoła nie było żywej duszy, mogła więc pędzić ile sił. Końskie kopyta dudniły o ziemię, rozpryskiwały błoto. Pochyliła się, czując, jak wiatr rzuca jej rękawice prosto w twarz. Była skłonna ulec temu wyzwaniu.
Również gdzieś za nią zostały wszystkie troski i niepokoje. Macocha co wieczór, od jakiegoś czasu, powtarzała jej o wciąż nie wiedzieć dlaczego tajemniczych gościach, którzy wkrótce, lada dzień, zjawią się w Cumberland. Jej obecność nie podlegała dyskusji, a ponieważ ojciec poparł Glorię, węszyła spory podstęp w nagłej wizycie szlachetnych gości. Była świadoma swoich powinności wobec rodziny, obiecała ojcu, że nie zapomni o nich podobnie jak o jego oczekiwaniach wobec niej, nie mniej czuła posmak goryczy, kiedy macocha wtrącała się w to, co zostało ustalone pomiędzy nią, a lordem Fawleyem.
Strome zbocze zmusiło ją, aby zwolnić. Ostrożnie schodziła zarośnięta oraz prawdopodobnie już dawno zapomnianą ścieżką w dół, nie chcąc sprowokować nieszczęśliwego wypadku. Zbliżała się do widocznych już od jakiegoś czasu na horyzoncie porośniętych roślinnością ruin. Ciekawość wiodła ją w to miejsce, jak również intrygująca, na swój sposób magiczna aura, aczkolwiek przez fakt, że lada chwila zacznie się ściemniać, powinna niebawem zawrócić. Obiecała sobie, że to ostatni punkt na jej drodze, po czym niezwłocznie wraca.
Gość
Gość
Jay ostatnio przeżył naprawdę wiele intensywnych przygód. Uwodziła go syrena, od której wyratował go Harold, spotkał dawną znajomą zapomnianego przyjaciela, w Wieży Astrologów był świadkiem nadchodzącej katastrofy i wczoraj w nocy napotkał w środku lasu kobietę, której się zupełnie nie spodziewał. Do tego piękne narodziny nowej gwiazdy były tak niesamowite, że wciąż biło mu szybciej serce na samą myśl. Było to naprawdę rzadkie wydarzenie, a sam fakt, że mógł je zaobserwować sprawiało, że jego pasja do astronomii jedynie się zwiększała. Przecież nie każdy mógł to oglądać, a na pewno nie w ostatnim stuleciu! Niesamowite! Gdy podnosił głowę w ciemną, ale gwieździstą noc wciąż mógł ją dostrzec. Druga na prawo. I dalej aż do rana. Cóż. Kogoś mogłoby zaskoczyć to, że jednego człowieka mogło tyle spotkać w tak krótkim czasie, ale były to normalne dni dla kogoś kto nazywał się Jayden Vane. A teraz pan profesor potrzebował miejsca, gdzie mógłby rozstawić swój teleskop i wypróbować go w terenie. Nie żeby JJ nie patrzył na to, gdzie się znajduje. Znał swoje położenie dzięki gwiazdom. W końcu to one go prowadziły całe życie. Wystarczyło, że spojrzał w górę na nocne niebo i już wszystko wiedział. Jednak noc musiała być czysta i bez chmur na nieboskłonie. Na szczęście tego dnia również taka miała być, ale nie ochroniła go przed wszystkim. Zapatrzony w szarzejące już sklepienie i delikatnie świecące na nim diamenty, nie patrzył gdzie idzie. Czasem noga mu się omsknęła na kamieniu, ale podnosił się i szedł dalej, zupełnie zapominając o zadrapaniu na kolanie. I przetarciu na kostce. I siniaku na łydce. I obiciu na nadgarstku. I przeciętej wierzchniej dłoni. I jeszcze kilku takich tam drobnostkach. Przecież czym one były w porównaniu z możliwością podziwiania gwiazd i innych ciał niebieskich? Dla astronomii mógłby nawet zginąć, gdyby mu przyszło! Oczywiście nikt nie brał Jaya na poważnie, chociaż ci co go znali już jakiś czas mogli dostrzec w tych słowach pewną szczerość. Jednak czy ktoś był na tyle pochłonięty przez swoją pracę, że mógł dla niej poświęcić wiele? Trzeba było spytać owych pasjonatów. Niestety w tym świecie nie było ich wielu, ale na pewno mieli się jeszcze podobni narodzić.
Vane ze złożonym teleskopem pod pachą szedł dziarsko przed siebie, wiedząc jedynie że wciąż jest w Anglii, a gdzie konkretnie niezbyt go to interesowało. Chciał odnaleźć idealne miejsce na obserwację i to zamierzał właśnie robić. Zmierzchało, ale jeszcze było na tyle jasno, by rozpoznawać bez problemy kształty drzew czy zarys uciekających zwierząt, których w dzikich lasach było wiele. W pewnym momencie Jay stwierdził, że malutka górka niedaleko jakiegoś dworu była idealna! Nie spędził tam za dużo czasu, gdy w pewnym momencie usłyszał z daleka tętent kopyt. Nie odwrócił się, będąc przyzwyczajonym do tego, że była to oznaka zbliżających się magicznych stworzeń. Może centaury postanowiły podążyć jego śladem i odnalazły zagubionego profesora? Może był to Antarez? Był jego wyjątkowym przyjacielem i posiadał wiedzę, która wykraczała nawet poza standard ich gatunku. Był starszy od wszystkich, ale wcale nie był przez to słabszy. Wręcz odwrotnie. To właśnie on najczęściej odszukiwał Vane'a i pomagał mu wrócić do zamku na czas. Często Jayden w ogóle nie zaglądał do swojego domu w Hogsmeade. Nie miał na to czasu, spędzając całe nocy w lesie na obserwacjach i rozmowach z magicznymi stworzeniami. Vane w ogóle nie pomyślał, że znajdował się naprawdę daleko od domu i centaury nie mogły przybyć za nim, aż tutaj. Ale to był własnie on... Pan profesor.
Vane ze złożonym teleskopem pod pachą szedł dziarsko przed siebie, wiedząc jedynie że wciąż jest w Anglii, a gdzie konkretnie niezbyt go to interesowało. Chciał odnaleźć idealne miejsce na obserwację i to zamierzał właśnie robić. Zmierzchało, ale jeszcze było na tyle jasno, by rozpoznawać bez problemy kształty drzew czy zarys uciekających zwierząt, których w dzikich lasach było wiele. W pewnym momencie Jay stwierdził, że malutka górka niedaleko jakiegoś dworu była idealna! Nie spędził tam za dużo czasu, gdy w pewnym momencie usłyszał z daleka tętent kopyt. Nie odwrócił się, będąc przyzwyczajonym do tego, że była to oznaka zbliżających się magicznych stworzeń. Może centaury postanowiły podążyć jego śladem i odnalazły zagubionego profesora? Może był to Antarez? Był jego wyjątkowym przyjacielem i posiadał wiedzę, która wykraczała nawet poza standard ich gatunku. Był starszy od wszystkich, ale wcale nie był przez to słabszy. Wręcz odwrotnie. To właśnie on najczęściej odszukiwał Vane'a i pomagał mu wrócić do zamku na czas. Często Jayden w ogóle nie zaglądał do swojego domu w Hogsmeade. Nie miał na to czasu, spędzając całe nocy w lesie na obserwacjach i rozmowach z magicznymi stworzeniami. Vane w ogóle nie pomyślał, że znajdował się naprawdę daleko od domu i centaury nie mogły przybyć za nim, aż tutaj. Ale to był własnie on... Pan profesor.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Słońce z wolna kryło się za nieboskłonem. Różana aura okryła okolice, wciąż ostre promienie padały pomiędzy liśćmi oraz zza drzew. Urzekł ją ten widok, zawsze szanowała i doceniała naturę, a najpiękniejsza była właśnie w swojej dzikiej odsłonie, w miejscach gdzie ingerencja człowieka oraz magii była właściwie nijaka. Dużo by się nie pomyliła, twierdząc, że znalazła się gdzieś na skraju cywilizacji. Co prawda miała przed sobą, całkiem blisko, kolumny oraz mury jakiegoś dworu, który przed laty musiał przeżywać swoją świetność, aczkolwiek teraz był już częścią pejzażu, zaadoptowanego przez rozrastającą się roślinność; wiła się ona po kamieniach zawalonych ścian, jak u szczerbionych fundamentów.
Nie zauważyła mężczyzny od razu. Nie spodziewała się, że ktokolwiek żywy stanie na jej drodze. Stał zbyt blisko urwiska, skryty za zakrętem, zaabsorbowany swoim astrologicznym osprzętem, albo kompletnie ignorując dudnienie końskich kopyt, albo będąc zbyt mocno pochłonięty tym, co robił, aby pozwolić sobie tak po prostu oderwać się od zajęcia i zaspokoić swoją ciekawość.
Nie chciała kusić złego; wyhamowała, szarpiąc uzdę, aż koń niezadowolony prychnął i zatrzymał się w miejscu, zakopując się kopytami w błocie. Łypał przy tym spode łba w stronę mężczyzny, prawdopodobnie obarczając go winą tego nagłego przerwania szaleńczego biegu, którym nie dane było mu się wystarczająco upoić. Uspokoiła niezadowolone zwierzę, mierzwiąc przyjacielsko jego grzywę, aczkolwiek wciąż wydawał się być obrażony, przebierał kopytami w miejscu i głośno wzdychał.
- Szuka Pan spadającej gwiazdy? Wielu uważa, że przynosi szczęście - zagadała, ponieważ nie mogła się oprzeć wrażeniu, że lica mężczyzny wcale nie były dla niej do końca obce; ponadto wypadało odezwać się słowem, skoro ich oczy spotkały się ze sobą, co wymusiła zarazem i zabawna, i niezręczna sytuacja. Mgliste wspomnienia łączyła z tym rozbieganym spojrzeniem, przydługimi włosach i z mapami nieba wystającymi z kieszeni szaty nieznajomego. Rozpoznała, naturalnie, iż mężczyzna nastawia teleskop. W czasie nauki w Hogwarcie zdecydowała się na dodatkowy przedmiot, którym była Astronomia i nie żałowała; zafascynowała ją nauka o niebie, o iskrzących się w nocy punkcikach nad głowami, które znajdowały się gdzieś daleko. Poza ich zasięgiem. Być może Vane z łatwością mógłby obalić jej wyobrażenia, oparte tylko na cząstce wiedzy, którą przyswoiła w czasie trzech lat zajęć, aczkolwiek jeszcze nie mogła o tym wiedzieć.
Nie zauważyła mężczyzny od razu. Nie spodziewała się, że ktokolwiek żywy stanie na jej drodze. Stał zbyt blisko urwiska, skryty za zakrętem, zaabsorbowany swoim astrologicznym osprzętem, albo kompletnie ignorując dudnienie końskich kopyt, albo będąc zbyt mocno pochłonięty tym, co robił, aby pozwolić sobie tak po prostu oderwać się od zajęcia i zaspokoić swoją ciekawość.
Nie chciała kusić złego; wyhamowała, szarpiąc uzdę, aż koń niezadowolony prychnął i zatrzymał się w miejscu, zakopując się kopytami w błocie. Łypał przy tym spode łba w stronę mężczyzny, prawdopodobnie obarczając go winą tego nagłego przerwania szaleńczego biegu, którym nie dane było mu się wystarczająco upoić. Uspokoiła niezadowolone zwierzę, mierzwiąc przyjacielsko jego grzywę, aczkolwiek wciąż wydawał się być obrażony, przebierał kopytami w miejscu i głośno wzdychał.
- Szuka Pan spadającej gwiazdy? Wielu uważa, że przynosi szczęście - zagadała, ponieważ nie mogła się oprzeć wrażeniu, że lica mężczyzny wcale nie były dla niej do końca obce; ponadto wypadało odezwać się słowem, skoro ich oczy spotkały się ze sobą, co wymusiła zarazem i zabawna, i niezręczna sytuacja. Mgliste wspomnienia łączyła z tym rozbieganym spojrzeniem, przydługimi włosach i z mapami nieba wystającymi z kieszeni szaty nieznajomego. Rozpoznała, naturalnie, iż mężczyzna nastawia teleskop. W czasie nauki w Hogwarcie zdecydowała się na dodatkowy przedmiot, którym była Astronomia i nie żałowała; zafascynowała ją nauka o niebie, o iskrzących się w nocy punkcikach nad głowami, które znajdowały się gdzieś daleko. Poza ich zasięgiem. Być może Vane z łatwością mógłby obalić jej wyobrażenia, oparte tylko na cząstce wiedzy, którą przyswoiła w czasie trzech lat zajęć, aczkolwiek jeszcze nie mogła o tym wiedzieć.
Gość
Gość
Jaydena nie można było zaskoczyć. Równie dobrze pojawienie się smoka wyłaniającego się z rzeki nie zrobiłoby na nim wrażenia, a jedynie spowodowało, że zachwycił się tym niecodziennym widokiem. W końcu nie każdy mógł się pochwalić podobnym wydarzeniem, które miało miejsce zaraz przed nosem. Dlatego nawet gdyby zmaterializował się przed nim sam dyrektor Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie - Gellert Grindelwald we własnej osobie, pan profesor spokojnie zacząłby z nim rozmawiać o nadchodzącej, pięknej nocy. Jay nie miał o tym człowieku dobrego zdania, ale nie musiał, żeby dyskutować na temat wspaniałości astronomii. Codzienne jego życie zaczynało się, w zależności od pory roku, wcześniejszym lub później nadchodzącym wieczorem. Kochał noc. Wtedy to właśnie mógł widzieć niebo, a na nim gwiazdy, planety, księżyce. Całe noce spędzał na obserwacjach ciał niebieskich. Dzień spędzał na śnie, obliczeniach astronomicznych, zajęciach – byleby zająć się czymś do wieczoru. Jako jedyny człowiek zauważał narodziny nowej gwiazdy, tudzież zmianę innej. Tylko wtedy śmiał się, był zachwycony. Nic z owego stanu nie mogło go wybić. Gdy gwiazda umierała mimowolnie chodził ubrany w pogniecione garnitury, przeżywał swoistą żałobę, po śmierci jednej z towarzyszek jego pracy i życia. Wtedy to właśnie smutek wdzierał się do jego serca wielkimi falami. Nie płakał, nie szlochał, ale czuł to głęboko w duszy. Nikt nie mógł mu pomóc, zresztą uważano go za swoistego dziwaka. Ludzie nie rozumieli jak można rozpaczać po czymś co nie jest istotą żyjącą.
Słyszał zbliżającego się centaura i wiedział, że ten na pewno zdawał sobie sprawę z obecności astronoma. Jakżeby inaczej! Nie poruszył się, poprawiając usilnie swój teleskop, by ustawić go w odpowiednim kierunku, pod odpowiednim kątem. Wszystko musiało być idealne na obserwowanie ideału. Pomyślał w tym momencie o swojej ciotce, która jako kobieta krwi szlachetnej zawsze powtarzała, że jej dzieci będą przykładem, że zmieszanie arystokracji z czystą krwią nie odbije się na jej potomkach. Będą ideałami. Tak... Biedna kobieta... Zaraz jednak uwagę Vane'a przykuła pojawiająca się nieśmiało pierwsza gwiazda, na której widok uśmiechnął się delikatnie. Nagłe parskanie wytrąciło go z równowagi i JJ wyprostował się, by spojrzeć na wpatrującą się w niego młodą kobietę na koniu. A więc nie miał do czynienia z centaurem. Słysząc pytanie i badając przez moment ładną buzię blondynki, Jayden uśmiechnął się szeroko. On również ją kojarzył, ale tak naprawdę mógł znać każdą obcą osobę i nie zrobiłoby to różnicy. Potrafił rozmawiać z nieznajomymi z taką samą łatwością jak z dawnymi przyjaciółmi. A mimo to pewne wspomnienie kołatało się wewnątrz umysłu i jeszcze nie dotarło do świadomości.
- Ah, gdyby spadła prosto na mnie, raczej bym nie przeżył tego szczęścia - odparł wesoło, śmiejąc się równocześnie. Tak. Wyobrażenie przygniecenia go przez meteoryt było całkiem zabawne. Nie dość że miałby problem z rozgruchotanymi kośćmi to temperatura ów gwiazdy usmażyłaby go szybciej niż powiedzenie Merlin. Niektórzy ludzie nie zdawali sobie sprawy jakim pechem byłoby znalezienie takiego skarbu. A przynajmniej w pierwszych godzinach po zderzeniu z Ziemią. Zaraz jednak wrócił myślą do swojej towarzyszki. - A spadła jakaś w okolicy? Zauważyłbym - dodał nieco poważniej, podejrzewając, że właśnie dlatego ta młoda istota się tutaj pojawiła.
Słyszał zbliżającego się centaura i wiedział, że ten na pewno zdawał sobie sprawę z obecności astronoma. Jakżeby inaczej! Nie poruszył się, poprawiając usilnie swój teleskop, by ustawić go w odpowiednim kierunku, pod odpowiednim kątem. Wszystko musiało być idealne na obserwowanie ideału. Pomyślał w tym momencie o swojej ciotce, która jako kobieta krwi szlachetnej zawsze powtarzała, że jej dzieci będą przykładem, że zmieszanie arystokracji z czystą krwią nie odbije się na jej potomkach. Będą ideałami. Tak... Biedna kobieta... Zaraz jednak uwagę Vane'a przykuła pojawiająca się nieśmiało pierwsza gwiazda, na której widok uśmiechnął się delikatnie. Nagłe parskanie wytrąciło go z równowagi i JJ wyprostował się, by spojrzeć na wpatrującą się w niego młodą kobietę na koniu. A więc nie miał do czynienia z centaurem. Słysząc pytanie i badając przez moment ładną buzię blondynki, Jayden uśmiechnął się szeroko. On również ją kojarzył, ale tak naprawdę mógł znać każdą obcą osobę i nie zrobiłoby to różnicy. Potrafił rozmawiać z nieznajomymi z taką samą łatwością jak z dawnymi przyjaciółmi. A mimo to pewne wspomnienie kołatało się wewnątrz umysłu i jeszcze nie dotarło do świadomości.
- Ah, gdyby spadła prosto na mnie, raczej bym nie przeżył tego szczęścia - odparł wesoło, śmiejąc się równocześnie. Tak. Wyobrażenie przygniecenia go przez meteoryt było całkiem zabawne. Nie dość że miałby problem z rozgruchotanymi kośćmi to temperatura ów gwiazdy usmażyłaby go szybciej niż powiedzenie Merlin. Niektórzy ludzie nie zdawali sobie sprawy jakim pechem byłoby znalezienie takiego skarbu. A przynajmniej w pierwszych godzinach po zderzeniu z Ziemią. Zaraz jednak wrócił myślą do swojej towarzyszki. - A spadła jakaś w okolicy? Zauważyłbym - dodał nieco poważniej, podejrzewając, że właśnie dlatego ta młoda istota się tutaj pojawiła.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wielkimi krokami zbliżał się jej wyjątkowy dzień. Ten, który miał oznaczać początek jej nowego życia oraz zmianę społecznego statusu; dzień, który miała zapamiętać już do końca życia. A wciąż nie wybrała sukni ślubnej!
Irene, która już wkrótce miała być tytułowana jako lady, od kilku dni umawiała się na przymiarki w domu mody rodu Parkinson; poszukiwania wymarzonej sukni wciąż trwały, a usłużni pracownicy byli na każde jej skinienie, podatni na urok wili, jaki płynął we krwi przyszłej szlachcianki. Choć kobiety plotkowały, ona niczym się nie przejmowała – dopięła wreszcie swego i miała poślubić lorda, tak więc szepty odbijały się od niej niczym zaklęcia od ochronnej tarczy.
Teraz miała na sobie kolejną piękną kreację i przeglądała się właśnie w lustrze, oczami wyobraźni widząc już fryzurę, jaką dobrałaby do tej cudownej sukni w kolorze kości słoniowej. Nagle poczuła, że coś wierci ją w nosie, lecz zanim zdążyła zareagować i choćby zwrócić się do jednego z jej dzisiejszych pomocników, było już za późno.
Hep!
Z cichym teleportacyjnym trzaskiem pojawiła się nieopodal opuszczonego dworu w Ludlow; rozglądała się zdezorientowana i w oddali dostrzegła dwie postacie – kobietę siedzącą na koniu i rozmawiającego z nią mężczyznę, dzierżącego astronomiczne narzędzia. Irene nie miała przy sobie różdżki, jednak nie wiedziała innego wyboru, jak tylko puszczenie się biegiem w kierunku nieznajomych.
- Pomocy! – zawołała, biegnąc po nierównej trawie i przytrzymując rąbki drogiej ślubnej sukni, którą wciąż przecież miała na sobie.
Rozwiane w biegu włosy falowały majestatycznie, a poruszająca się półwila musiała być wyjątkowo przyjemnym widokiem dla męskich oczu.
- Gdzie ja jestem? – zapytała, zrównując się z Jaydenem i Saoirse. Nie pomyślała, by najpierw się przedstawić lub podać powód swojej obecności nieopodal opuszczonego dworu. Zresztą, na pewno to interesowało ich najmniej. W takim stroju musiała wyglądać co najmniej dziwnie! – Czy ktoś z państwa może mi pomóc? – spojrzała prosząco najpierw na kobietę, a później na mężczyznę, póki co nie odważając się użyć na nim swojego uroku.
Irene, która już wkrótce miała być tytułowana jako lady, od kilku dni umawiała się na przymiarki w domu mody rodu Parkinson; poszukiwania wymarzonej sukni wciąż trwały, a usłużni pracownicy byli na każde jej skinienie, podatni na urok wili, jaki płynął we krwi przyszłej szlachcianki. Choć kobiety plotkowały, ona niczym się nie przejmowała – dopięła wreszcie swego i miała poślubić lorda, tak więc szepty odbijały się od niej niczym zaklęcia od ochronnej tarczy.
Teraz miała na sobie kolejną piękną kreację i przeglądała się właśnie w lustrze, oczami wyobraźni widząc już fryzurę, jaką dobrałaby do tej cudownej sukni w kolorze kości słoniowej. Nagle poczuła, że coś wierci ją w nosie, lecz zanim zdążyła zareagować i choćby zwrócić się do jednego z jej dzisiejszych pomocników, było już za późno.
Hep!
Z cichym teleportacyjnym trzaskiem pojawiła się nieopodal opuszczonego dworu w Ludlow; rozglądała się zdezorientowana i w oddali dostrzegła dwie postacie – kobietę siedzącą na koniu i rozmawiającego z nią mężczyznę, dzierżącego astronomiczne narzędzia. Irene nie miała przy sobie różdżki, jednak nie wiedziała innego wyboru, jak tylko puszczenie się biegiem w kierunku nieznajomych.
- Pomocy! – zawołała, biegnąc po nierównej trawie i przytrzymując rąbki drogiej ślubnej sukni, którą wciąż przecież miała na sobie.
Rozwiane w biegu włosy falowały majestatycznie, a poruszająca się półwila musiała być wyjątkowo przyjemnym widokiem dla męskich oczu.
- Gdzie ja jestem? – zapytała, zrównując się z Jaydenem i Saoirse. Nie pomyślała, by najpierw się przedstawić lub podać powód swojej obecności nieopodal opuszczonego dworu. Zresztą, na pewno to interesowało ich najmniej. W takim stroju musiała wyglądać co najmniej dziwnie! – Czy ktoś z państwa może mi pomóc? – spojrzała prosząco najpierw na kobietę, a później na mężczyznę, póki co nie odważając się użyć na nim swojego uroku.
I show not your face but your heart's desire
Jayden nie przerywał sobie rozstawiania odpowiedniego sprzętu w idealnym miejscu, które znał. A przynajmniej tak mu się wydawało. Nie było to takie straszne. W końcu każda droga prowadziła do Rzymu czyż nie? Gdyby przyszło mu zupełnie stracić rekonesans, zapewne Mia lub Evey ruszyłyby na poszukiwania zaginionego profesora. Nie pierwszy i nie ostatni raz astronom miał stracić odpowiednie kierunki. Szczególnie jeśli niebo miało zejść chmurami. Na szczęście nic takiego tego dnia się nie zapowiadało, co mogło go jedynie cieszyć jeszcze bardziej. Obserwacje nie miały być zupełnie pozbawione znaczenia. Do tego okoliczności przyrody jedynie utwierdzały go w przekonaniu, że nie było nic przyjemniejszego nad koegzystowanie z takimi miejscami. Pamiętał jak kiedyś dziadek zabrał go do Walii, gdzie mieli podziwiać zaćmienie słońca. A dokładnie jedno z wielu rodzajów. Dokładnie zaćmienie obrączkowe zwane również zaćmieniem pierścieniowym. Występowało wtedy, gdy, obserwator znajdował się bardzo blisko przedłużenia linii łączącej Słońce i Księżyc. Było to naprawdę niesamowite przeżycie. Nie była to jednak taka prosta sprawa, bo w przypadku zaćmienia pierścieniowego rozmiary kątowe Księżyca były mniejsze niż rozmiary kątowe Słońca. Słuchając wtedy dziadka, mało co rozumiał. Kąty, obliczenia... To były trudne słowa, ale dla wyobraźni małego Jaya sprawiały wrażenie niedoścignionych. Magicznych, chociaż w innym kontekście od czarów, które znał. Później stało się to dla niego proste, łatwe, wręcz oczywiste. Z wiekiem zdobywał coraz szerszą wiedzę na ten temat i rozwijał swoje umiejętności. Później już dowiedział się dokładnie, że zaćmienie obrączkowe miało miejsce wtedy, gdy Księżyc znajdował się w pobliżu apogeum swojej orbity, czyli w pozycji najbardziej oddalonej od Ziemi. Wciąż miał zdjęcie, które wykonał tamtego dnia i dzielnie wisiało przypięte na tablicy w gabinecie w Wieży Astronomicznej. Ciężko było sprawić, by kiedykolwiek Vane miał po prostu zapomnieć o nauce, która była jego życiem. Przecież za każdym razem jak wychodziło się z domu, czy chciało się czy nie, miało się nad głową piękne niebo. Niedoścignione, jedyne w swoim rodzaju. Nic innego nie mogło równać się temu bezmiarowi. Nawet ocean miał swoje granice, a nieboskłon nie. Nieograniczony i wolny od wszystkiego sprawiał, że JJ czuł się wolny, mogąc badać jego tajemnice. Nie sądził jednak, by kiedykolwiek spotkał gwiazdę twarzą w twarz. Przecież wiedział, że spadające na ziemię meteoryty były jedynie kruszcem. Martwa materią, która pod wpływem atmosfery wietrzała, spalała się i uderzała z impetem w ziemię, tworząc większe lub mniejsze kratery. Nie słyszał o gwieździe, która była osobą. Ale czy to znaczyło, że nie mogło to istnieć?
Nie spodziewał się nikogo więcej w tym miejscu. A na pewno nie przyszłej pani lady, która podczas przymiarek sukni ślubnej trafiła właśnie tutaj. Nie on zauważył ją pierwszy, a poruszony szelestem materiałów koń parsknął i zaczął dreptać w miejscu, zupełnie jakby zaraz miał szykować się do biegu. Tylko silna ręka jeźdźca trzymała go w miejscu. Dopiero po chwili Jayden zrozumiał co się działo i sam dosłyszał wołanie, a co za tym szło zauważył również biegnącą w ich kierunku kobietę. Ten widok tak go zaskoczył, że lekko się odchylił, obserwując całe zajście. Otóż pod górkę z opuszczonego dworu biegła blondynka, trzymająca w dłoniach po obu stronach pokaźną suknię ślubną. A przynajmniej tak to wyglądało, chociaż czy tutaj w ogóle mogły odbywać się śluby? Koń przestraszył się bieli i trącił zdębiałego Vane'a, przywracając mu zmysły. Nic dziwnego, że astronomowi pojawiła się lampka mówiąca o tym, że może spotkał gwiazdę. Czy nie to sugerowała właśnie spotkana dziewczyna? Gdy gwiazda zrównała się z nimi, zaczęła patrzeć to na Jaya to na jego towarzyszkę, jednak panna na koniu nie zamierzała udzielić odpowiedzi, więc zrobił to profesor. Jednak musiał wyglądać jak dziecko w fabryce zabawek, bo oczy zabłysnęły mu pewną radością i ciekawością.
- To Ludlov, proszę... - pani? Jak miał się zwracać do być może boskiego stworzenia. Zadarł na chwilę głowę w górę, starając się dopatrzeć możliwych zawirowań powietrza. Jakiejś smugi lub czegokolwiek. Zaraz jednak znów wrócił na ziemię i szybko podniósł przewieszoną przez torbę marynarkę, by zarzucić ją na ramiona nowo przybyłej. - Co się stało? - spytał, chociaż milion pytań cisnęło mu się na usta.
Nie spodziewał się nikogo więcej w tym miejscu. A na pewno nie przyszłej pani lady, która podczas przymiarek sukni ślubnej trafiła właśnie tutaj. Nie on zauważył ją pierwszy, a poruszony szelestem materiałów koń parsknął i zaczął dreptać w miejscu, zupełnie jakby zaraz miał szykować się do biegu. Tylko silna ręka jeźdźca trzymała go w miejscu. Dopiero po chwili Jayden zrozumiał co się działo i sam dosłyszał wołanie, a co za tym szło zauważył również biegnącą w ich kierunku kobietę. Ten widok tak go zaskoczył, że lekko się odchylił, obserwując całe zajście. Otóż pod górkę z opuszczonego dworu biegła blondynka, trzymająca w dłoniach po obu stronach pokaźną suknię ślubną. A przynajmniej tak to wyglądało, chociaż czy tutaj w ogóle mogły odbywać się śluby? Koń przestraszył się bieli i trącił zdębiałego Vane'a, przywracając mu zmysły. Nic dziwnego, że astronomowi pojawiła się lampka mówiąca o tym, że może spotkał gwiazdę. Czy nie to sugerowała właśnie spotkana dziewczyna? Gdy gwiazda zrównała się z nimi, zaczęła patrzeć to na Jaya to na jego towarzyszkę, jednak panna na koniu nie zamierzała udzielić odpowiedzi, więc zrobił to profesor. Jednak musiał wyglądać jak dziecko w fabryce zabawek, bo oczy zabłysnęły mu pewną radością i ciekawością.
- To Ludlov, proszę... - pani? Jak miał się zwracać do być może boskiego stworzenia. Zadarł na chwilę głowę w górę, starając się dopatrzeć możliwych zawirowań powietrza. Jakiejś smugi lub czegokolwiek. Zaraz jednak znów wrócił na ziemię i szybko podniósł przewieszoną przez torbę marynarkę, by zarzucić ją na ramiona nowo przybyłej. - Co się stało? - spytał, chociaż milion pytań cisnęło mu się na usta.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Jayden Vane' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 22
'k100' : 22
Ona także potrafiła docenić urok takich miejsc i gdyby nie sytuacja, w jakiej się znalazła, być może uznałaby okolicę za godną spaceru z przyszłym małżonkiem; niestety zdezorientowanie zrobiło swoje i Irene w niczym nie przypominała ciekawej świata czarownicy, jaką była na co dzień. Przestraszona spoglądała na nieznajomych, a gdy kobieta siedząca na koniu przyglądała jej się uważnie, by koniec końców zignorować, przyszła lady uniosła się honorem i przestała nawet spoglądać.
Skupiła swoją uwagę całkowicie na mężczyźnie, który dziarsko zaoferował jej swoją marynarkę i szybko udzielił odpowiedzi na zadanie wcześniej pytanie. Ludlow? Czemu przeniosła się tak daleko od miejsca przymiarki? Czy to możliwe, by dopadła ją teleportacyjna czkawka? Wszystko na to wskazywało, wszakże Irene nigdy wcześniej nie odwiedzała tych okolic, choć natychmiast skojarzyła je z rodem Averych; nauka szlacheckiej etykiety nie poszła w las.
Przyzwyczajona do spojrzeń, jakie rzucali jej mężczyźni, nie przejęła się postawą Jaydena, który wydawał się być zainteresowany jej osobą. Nie mogła wiedzieć, że to nie urok potomkini wil jest tego przyczyną; mimo wszystko astronom i jego bezinteresowność wzbudziły jej zaufanie.
- Nie mam pojęcia, co się stało – odpowiedziała, wypuszczając fałdy materiału i wygładzając je delikatnie. Teraz, gdy nie biegła już w górę wzniesienia, mogła wyprostować się i zaprezentować z najlepszej strony. A o prezencji nie zapominała nawet w takich sytuacjach – W jednej chwili mierzyłam suknię ślubną w czarodziejskim salonie, a w drugim znalazłam się tutaj. Nigdy wcześniej nie przytrafiło mi się coś takiego – spojrzała na mężczyznę z nadzieją, że być może ma do czynienia z uzdrowicielem lub kimś, kto będzie mógł potwierdzić jej przypuszczenia odnośnie teleportacyjnej czkawki.
Zanim jednak ktokolwiek zdołał coś powiedzieć, policzek półwili zapiekł nagle, a ona sama zorientowała się, ze została trafiona długim, kolczastym pędem. Pisnęła, natychmiast przykładając dłoń do zranionego miejsca i obejrzała się w stronę, z której nadleciało niebezpieczeństwo. Kojarzyła wnykopieńki, lecz nie miała pojęcia, że te lubowały się w atakowaniu niewinnych niewiast i ich towarzyszów-dżentelmenów. Dlaczego nie mogły trafić w milczącą szlachciankę na koniu?!
- Och, na Merlina – Irene uskoczyła przed kolejnym pędem, który próbował ją trafić, lądując prosto w ramionach zaskoczonego Vane’a. Złapała go mocno za szyję, ratując się przed upadkiem.
Ratuj mnie!
Skupiła swoją uwagę całkowicie na mężczyźnie, który dziarsko zaoferował jej swoją marynarkę i szybko udzielił odpowiedzi na zadanie wcześniej pytanie. Ludlow? Czemu przeniosła się tak daleko od miejsca przymiarki? Czy to możliwe, by dopadła ją teleportacyjna czkawka? Wszystko na to wskazywało, wszakże Irene nigdy wcześniej nie odwiedzała tych okolic, choć natychmiast skojarzyła je z rodem Averych; nauka szlacheckiej etykiety nie poszła w las.
Przyzwyczajona do spojrzeń, jakie rzucali jej mężczyźni, nie przejęła się postawą Jaydena, który wydawał się być zainteresowany jej osobą. Nie mogła wiedzieć, że to nie urok potomkini wil jest tego przyczyną; mimo wszystko astronom i jego bezinteresowność wzbudziły jej zaufanie.
- Nie mam pojęcia, co się stało – odpowiedziała, wypuszczając fałdy materiału i wygładzając je delikatnie. Teraz, gdy nie biegła już w górę wzniesienia, mogła wyprostować się i zaprezentować z najlepszej strony. A o prezencji nie zapominała nawet w takich sytuacjach – W jednej chwili mierzyłam suknię ślubną w czarodziejskim salonie, a w drugim znalazłam się tutaj. Nigdy wcześniej nie przytrafiło mi się coś takiego – spojrzała na mężczyznę z nadzieją, że być może ma do czynienia z uzdrowicielem lub kimś, kto będzie mógł potwierdzić jej przypuszczenia odnośnie teleportacyjnej czkawki.
Zanim jednak ktokolwiek zdołał coś powiedzieć, policzek półwili zapiekł nagle, a ona sama zorientowała się, ze została trafiona długim, kolczastym pędem. Pisnęła, natychmiast przykładając dłoń do zranionego miejsca i obejrzała się w stronę, z której nadleciało niebezpieczeństwo. Kojarzyła wnykopieńki, lecz nie miała pojęcia, że te lubowały się w atakowaniu niewinnych niewiast i ich towarzyszów-dżentelmenów. Dlaczego nie mogły trafić w milczącą szlachciankę na koniu?!
- Och, na Merlina – Irene uskoczyła przed kolejnym pędem, który próbował ją trafić, lądując prosto w ramionach zaskoczonego Vane’a. Złapała go mocno za szyję, ratując się przed upadkiem.
Ratuj mnie!
I show not your face but your heart's desire
Przebywanie tak często na świeżym powietrzu wśród natury jak i sam charakter kogoś takiego jak Jay wyzwalało pewne poczucie związania i przynależenia do wszechświata. Zupełnie jakby nie można było istnieć bez łąk, lasów, jezior. O niebie nie wspominając. Dobrze było widzieć słońce, później księżyc czy gwiazdy, bo kto mógłby pomyśleć, że w takim miejscu jak to, można będzie poczuć się jak w domu? Wiele postaci uciekało, kryło się wśród wysokich budynków miast, a potem tracili pewną wrażliwość do otaczającego ich świata. Vane jeszcze ją posiadał tak silnie w nim zakorzenioną od maleńkości. Dobrze było żyć z nieświadomością, niewiedzą przyszłości, która na nich czekała. Jayden jeszcze nie stracił pewnej niewinności, tarczy oderwanej od niego podczas poodsieczowej pomocy ocalałym z Hogwartu Zakonnikom. Mógł więc chwilowo jeszcze z taką samą wiarą spoglądać na świat dokoła i na astronomię, która towarzyszyła mu od zawsze i nie zmieniała się. Nie tak jak wszystko. Dlatego też patrzył z pewnym zaskoczeniem wciąż na kobietę, która pojawiła się przed nimi. Nie był zbyt przygotowany na podobne sytuacje, ale kto znowu mógł być? A przynajmniej większość osób stwierdziłaby, że to po prostu ofiara magicznej czkawki, chociaż nie JD. Jego uwaga zupełnie była skupiona właśnie na ów nieznajomej, która pojawiła się kilka chwil po tym jak kobieta na koniu o mało nie przejechała profesora. Ten jednak chwilowo zdawał się w ogóle jej nie zauważać, co mogło wyglądać niepoprawnie, ale nie kierowało nim nic innego jak fascynacja. Bo nie co dzień spotykało się gwiazdę. Lekki uśmiech kręcił się w lewym kąciku jego ust jakby cokolwiek co powiedziała lub zrobiła potencjalna nieboska istota stało się jego mantrą. Zaraz jednak odchylił się nieco w tył. Wpierw raz, potem drugi, gdy słyszał słowa jak suknię ślubną, czarodziejskim salonie. Uniósł brwi nieco zdezorientowany. Bo czy gwiazdy miały swoje salony sukien ślubnych? Celebrytki na pewno, ale nie o takich gwiazdach myślał Jay.
- Chodzi o... - Skok w nadświetlną? Przebicie się przez atmosferę, a później litosferę? Lecenie koło Marsa? Czarną dziurę? Tunel czasoprzestrzenny? Jednak nie zdążył powiedzieć nic z tych rzeczy. Nie spodziewał się takiego obrotu sprawy i raczej nie domyślałby się, że coś podobnego się wydarzy. Zresztą w przyszłości miał również trafić na potrzebującą pomocy półwile, która koniec końców kończyła w jego ramionach. Gdyby był to ktoś inny, możliwe że sprawnie wykorzystałby podobną sytuację lub przynajmniej pozwolił sobie na najmniejszy gest świadczący o czymś więcej, ale Vane miał w głowie chmury i gwiazdy. Ciężko byłoby go posądzić o niecne półśrodki. Dlatego gdy tylko poczuł na swojej szyi ciężar, wykrzywił twarz w niemym wołaniu o pomoc, ale zaraz zrozumiał, że sytuacja wymagała od niego reakcji i to już. Wszystko działo się tak szybko. Strzelające pędy rośliny, która nagle się ożywiła jakby przypominała sobie, że znajdują się tutaj jacyś nieproszeni goście; rozhisteryzowany koń, który parskał na prawo i lewo i nie mógł być utrzymany przez swoją właścicielkę; pani-gwiazda wisząca mu na szyi, aż w końcu i sam Jayden, który gwałtownie cofnął się, nie spodziewając się czegoś podobnego i nie mogąc utrzymać się na nogach. Złapał jedynie swoją towarzyszkę w pasie i postawił kilka dość szybkich kroków w tył, by nie upaść. Gdy tylko się opanował, próbował coś powiedzieć, ale na to też nie było czasu. Ba. Nawet na wyciągnięcie różdżki nie było i nie miał jak, trzymając Irene. Zauważył jedynie przestraszonego konia, który dość szybko przesuwał się w ich stronę, dlatego chwycił rękę gwiazdy i pociągnął ją w odwrotnym kierunku od dworu jak i podejrzanych roślin. Nie mogli się zatrzymywać, mając za plecami strzelające pędy i rozjuszonego rumaka. Krótkie nóżki jego nieziemskiej towarzyszki powoli nie nadążały, dlatego w pewnym momencie musiało to wyglądać jakby niósł ją pod pachą i uciekał. Gdy oddalili się wystarczająco, JD zatrzymał się i chciał zobaczyć, co działo się na wzgórzu, na którym stali jeszcze chwilę temu, ale woalka od sukni kobiety dostała mu się w twarz i zamiast cokolwiek dostrzec zakręciło mu się w nosie, cofnął się i upadł plecami na ziemię, czując, że niebo nad jego głową wirowało.
- Chodzi o... - Skok w nadświetlną? Przebicie się przez atmosferę, a później litosferę? Lecenie koło Marsa? Czarną dziurę? Tunel czasoprzestrzenny? Jednak nie zdążył powiedzieć nic z tych rzeczy. Nie spodziewał się takiego obrotu sprawy i raczej nie domyślałby się, że coś podobnego się wydarzy. Zresztą w przyszłości miał również trafić na potrzebującą pomocy półwile, która koniec końców kończyła w jego ramionach. Gdyby był to ktoś inny, możliwe że sprawnie wykorzystałby podobną sytuację lub przynajmniej pozwolił sobie na najmniejszy gest świadczący o czymś więcej, ale Vane miał w głowie chmury i gwiazdy. Ciężko byłoby go posądzić o niecne półśrodki. Dlatego gdy tylko poczuł na swojej szyi ciężar, wykrzywił twarz w niemym wołaniu o pomoc, ale zaraz zrozumiał, że sytuacja wymagała od niego reakcji i to już. Wszystko działo się tak szybko. Strzelające pędy rośliny, która nagle się ożywiła jakby przypominała sobie, że znajdują się tutaj jacyś nieproszeni goście; rozhisteryzowany koń, który parskał na prawo i lewo i nie mógł być utrzymany przez swoją właścicielkę; pani-gwiazda wisząca mu na szyi, aż w końcu i sam Jayden, który gwałtownie cofnął się, nie spodziewając się czegoś podobnego i nie mogąc utrzymać się na nogach. Złapał jedynie swoją towarzyszkę w pasie i postawił kilka dość szybkich kroków w tył, by nie upaść. Gdy tylko się opanował, próbował coś powiedzieć, ale na to też nie było czasu. Ba. Nawet na wyciągnięcie różdżki nie było i nie miał jak, trzymając Irene. Zauważył jedynie przestraszonego konia, który dość szybko przesuwał się w ich stronę, dlatego chwycił rękę gwiazdy i pociągnął ją w odwrotnym kierunku od dworu jak i podejrzanych roślin. Nie mogli się zatrzymywać, mając za plecami strzelające pędy i rozjuszonego rumaka. Krótkie nóżki jego nieziemskiej towarzyszki powoli nie nadążały, dlatego w pewnym momencie musiało to wyglądać jakby niósł ją pod pachą i uciekał. Gdy oddalili się wystarczająco, JD zatrzymał się i chciał zobaczyć, co działo się na wzgórzu, na którym stali jeszcze chwilę temu, ale woalka od sukni kobiety dostała mu się w twarz i zamiast cokolwiek dostrzec zakręciło mu się w nosie, cofnął się i upadł plecami na ziemię, czując, że niebo nad jego głową wirowało.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W dzieciństwie zżyta z naturą półwila, teraz świadomie uciekała do miasta, ze zmianą otoczenia wiążąc także zmianę swojej pozycji. Los postawił przed nią wybór – piękne lasy, przejrzyste jeziora i rozgwieżdżone niebo przeciwstawił szanowanemu nazwisku, pieniądzom i wpływom, a chciwa Irene nie zastanawiała się dwa razy. Jako dziecko i nastolatka musiała wyglądać niczym najpiękniejsza z nimf, gdy biegała po łąkach w rodzinnych stronach, lecz teraz wolała zupełnie innego rodzaju rozrywkę i co innego zaprzątało jej myśli. Wiek niewinności dawno już miała za sobą, przyszedł czas na starcie z rzeczywistością i wszystkimi wyrzeczeniami, jakie ta ze sobą niosła. Coś za coś.
Jednak teraz nie myślała już o niczym, jak tylko ucieczce przed atakującymi ją pędami; nie miała przy sobie różdżki, a to naprawdę znacznie utrudniało sprawę, być może dlatego tak łatwo zdała się na łaskę mężczyzny, w którego ramiona niemalże sama przed chwilą wskoczyła. Przytrzymał ją i uchronił przed atakiem, więc w podzięce posłała mu wdzięczne spojrzenie. Na nic więcej nie było czasu, bo przestraszony koń milczącej lady przestraszył się wnykopieniek, stanął dęba i popędził prosto na nich.
Pisnęła i dała się pociągnąć przed siebie. Mężczyzna trzymał ją mocno za rękę, ale obfite falbany sukni i buty na obcasach wcale nie ułatwiały sprawy, więc ich ucieczka musiała wyglądać naprawdę komicznie. W pewnym momencie Irene miała wrażenie, że dosłownie lewituje nad trawą, a towarzysz po prostu niesie ją w swoich ramionach. Łapała oddech za oddechem, ale ćwiczenie tańców balowych nie było dokładnie tym, czego potrzebowała teraz, by popisać się kondycją.
Przystanęli wreszcie i już miała coś powiedzieć, skomentować sytuację, gdy jej woalka zaczepiła o czarodzieja, a ten runął na plecy, pociągając piękną półwilę za sobą. Upadła więc na niego, uderzając czołem w jego czoło i niechybnie nabijając sobie tam guza, którego trzeba będzie maskować magicznymi specyfikami przed ślubem.
- Przepraszam pana najmocniej – mruknęła, natychmiast opierając swoje dłonie po obu stronach jego głowy i unosząc się na nich na tyle, by mogła spojrzeć mu w oczy bez zbędnego chuchania z bliskiej odległości – Jak pech, to pech.
Spróbowała się podnieść, lecz sprawiło jej to niemałą trudność i dopiero pomoc mężczyzny postawiła ją do pionu. Zanim wygładziła suknię i poprawiła włosy, rozejrzała się; nie dostrzegła jednak nigdzie szlachcianki ani jej wierzchowca, a narwane wnykopieńki na całe szczęście chyba pognały za koniem.
- Na szczęście chyba już po wszystkim – oby tylko nie zapeszyła.
Jednak teraz nie myślała już o niczym, jak tylko ucieczce przed atakującymi ją pędami; nie miała przy sobie różdżki, a to naprawdę znacznie utrudniało sprawę, być może dlatego tak łatwo zdała się na łaskę mężczyzny, w którego ramiona niemalże sama przed chwilą wskoczyła. Przytrzymał ją i uchronił przed atakiem, więc w podzięce posłała mu wdzięczne spojrzenie. Na nic więcej nie było czasu, bo przestraszony koń milczącej lady przestraszył się wnykopieniek, stanął dęba i popędził prosto na nich.
Pisnęła i dała się pociągnąć przed siebie. Mężczyzna trzymał ją mocno za rękę, ale obfite falbany sukni i buty na obcasach wcale nie ułatwiały sprawy, więc ich ucieczka musiała wyglądać naprawdę komicznie. W pewnym momencie Irene miała wrażenie, że dosłownie lewituje nad trawą, a towarzysz po prostu niesie ją w swoich ramionach. Łapała oddech za oddechem, ale ćwiczenie tańców balowych nie było dokładnie tym, czego potrzebowała teraz, by popisać się kondycją.
Przystanęli wreszcie i już miała coś powiedzieć, skomentować sytuację, gdy jej woalka zaczepiła o czarodzieja, a ten runął na plecy, pociągając piękną półwilę za sobą. Upadła więc na niego, uderzając czołem w jego czoło i niechybnie nabijając sobie tam guza, którego trzeba będzie maskować magicznymi specyfikami przed ślubem.
- Przepraszam pana najmocniej – mruknęła, natychmiast opierając swoje dłonie po obu stronach jego głowy i unosząc się na nich na tyle, by mogła spojrzeć mu w oczy bez zbędnego chuchania z bliskiej odległości – Jak pech, to pech.
Spróbowała się podnieść, lecz sprawiło jej to niemałą trudność i dopiero pomoc mężczyzny postawiła ją do pionu. Zanim wygładziła suknię i poprawiła włosy, rozejrzała się; nie dostrzegła jednak nigdzie szlachcianki ani jej wierzchowca, a narwane wnykopieńki na całe szczęście chyba pognały za koniem.
- Na szczęście chyba już po wszystkim – oby tylko nie zapeszyła.
I show not your face but your heart's desire
Ciężko było się utrzymać na nogach, gdy niepewny grunt złośliwie wyciągał ku nim swoje gałęzie. Jayden starał się jak najdalej odciągnąć ich od wnykopienek, które wyraźnie się rozeźliły i zamierzały poprzewracać, a przy okazji zagarnąć dla siebie całe towarzystwo z koniem na czele. Mądre zwierzę jednak nie dało się dosięgnąć i nim kolejna wija wystrzeliła w jego stronę, uskoczyło w bok i poniosło swoją właścicielkę z daleka od zagrożenia, prychając i smarcząc niemiłosiernie. Koń zaszarżował jednak prosto na Jaya i kobietę u jego boku, dlatego nie dość że musieli pędzić, by nie dać się złapać wrednym roślinom, ale również przy okazji nie dać się staranować spłoszonemu rumakowi. Udało im się uskoczyć, a młoda amazonka zostawiła za sobą dwójkę swoich poprzednich towarzyszy; na szczęście nie znajdowali się aż tak okrutnie blisko pędów. Nie to jednak dało im się we znaki. A przynajmniej było jedynie pierwszym z kolejnych dziwactw tego nadnaturalnego spotkania. Jayowi zależało, by nic nie stało się jego towarzyszce, a ona najwidoczniej dała się ratować i to bez większego problemu. Była chyba zbyt pochłonięta całym zamieszaniem i próbą odnalezienia się w sytuacji, by jakkolwiek zareagować w odpowiednim czasie. Jej atłasy wcale nie pomagały w ucieczce, ale i z tym sobie poradzili. A przynajmniej liczył na to, że nic już się nie wydarzy. Mylił się, bo gdy tylko stanęli, pech pociągnął ich w kolejną pułapkę - Vane poślizgnął się, ciągnąc za sobą jak domino kobietę i zanim się podniósł, mógł poczuć uderzenie prosto w czoło, przez co na pięć sekund widział jedynie mroczki przed sobą zamiast pochyloną nad nim półwilę.
- Nie... To ja - wymruczał, chcąc ją przeprosić za to wszystko, ale zaraz wytrzeźwiał, próbując się podnieść i zdając sobie sprawę, że twarz blondynki znajdowała się niebezpiecznie blisko. Odchrząknął, starając się jakoś wyjść z tego wszystkiego z twarzą, chociaż miał bardzo ograniczone odruchy. - Nic pani nie jest? - spytał tylko, nim jakoś przerzucił wszystkie welony na bok i wygrzebał się spod ton materiału. Nie miał pojęcia jak wiele kobieta może mieć na sobie sukienek do dnia dzisiejszego. Zdawały się nie mieć końca, a on tonął pod nawałem tiulu, atłasu i w końcu samej właścicielki ów stroju. Zanim się wygrzebał, koń dawno zniknął za horyzontem a rośliny dały im spokój. Pomógł pannie wstać na nogi i trochę ze zmartwioną miną przyglądał się jej sukience - w końcu była cała brudna, gdyby nie ten nieszczęśliwy wypadek trzymałaby się na pewno świetnie. Przepraszał chyba z dziesięć razy, gdy wracali po jego astronomiczne przyrządy, a gdy znów torba znajdowała się na jego ramieniu spojrzał na blondynkę. - To gdzie panią zabrać? - spytał, przejeżdżając dłonią we włosach i nieświadomie pozbywając się z nich kilku listów. Ten dzień był zdecydowanie pełen wrażeń, że starczy mu na następne dwa tygodnie.
|zt x2
- Nie... To ja - wymruczał, chcąc ją przeprosić za to wszystko, ale zaraz wytrzeźwiał, próbując się podnieść i zdając sobie sprawę, że twarz blondynki znajdowała się niebezpiecznie blisko. Odchrząknął, starając się jakoś wyjść z tego wszystkiego z twarzą, chociaż miał bardzo ograniczone odruchy. - Nic pani nie jest? - spytał tylko, nim jakoś przerzucił wszystkie welony na bok i wygrzebał się spod ton materiału. Nie miał pojęcia jak wiele kobieta może mieć na sobie sukienek do dnia dzisiejszego. Zdawały się nie mieć końca, a on tonął pod nawałem tiulu, atłasu i w końcu samej właścicielki ów stroju. Zanim się wygrzebał, koń dawno zniknął za horyzontem a rośliny dały im spokój. Pomógł pannie wstać na nogi i trochę ze zmartwioną miną przyglądał się jej sukience - w końcu była cała brudna, gdyby nie ten nieszczęśliwy wypadek trzymałaby się na pewno świetnie. Przepraszał chyba z dziesięć razy, gdy wracali po jego astronomiczne przyrządy, a gdy znów torba znajdowała się na jego ramieniu spojrzał na blondynkę. - To gdzie panią zabrać? - spytał, przejeżdżając dłonią we włosach i nieświadomie pozbywając się z nich kilku listów. Ten dzień był zdecydowanie pełen wrażeń, że starczy mu na następne dwa tygodnie.
|zt x2
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
|19 sierpnia '57|
Powoli wypadał z gry. Ciężar obowiązków związanych z całym tym półświatkiem faktycznie zaczynał coraz mocniej przygniatać jego przemienione już barki. Sam powoli gubił się w tym co można było nazwać moralnie poprawnym, a czego należało się wystrzegać, kiedy sam dystrybuował to co nielegalne jeszcze dalej i głębiej. Ojciec z pewnością nie byłby dumny, już nie wspominając o siostrze, czy matce, które z pewnością weszłyby mu na głowę, zmuszając do przerwania tak skrajnego życia. Mimo wszystko była to jedna z dwóch rzeczy, które faktycznie przynosiły mu pewną swobodę.
Przechodząc przez Londyńskie kanały był przekonany, że tym razem zdoła dopaść młodziaka, który rzekomo zniknął z towarem ze strachu przed patrolem. Jedyny problem jaki widział we wszystkim Weasley był czas. Dokładnie cztery dni temu pojawiła się trudność w dystrybucji i od tamtego czasu coś zdecydowanie nie szło tak gładko jak powinno. Oczywiście sam Weasley był w stanie pomyśleć nad innymi alternatywami, które wsadziłyby nieco jedzonka do jego garnka, ale musiał przyznać, że takie bieganie z niecodziennymi używkami było o wiele łatwiejsze i opłacalne. Jeśli faktycznie chciał się wyrwać z doków, musiał przecież mieć jakieś zaplecze!
Bardzo możliwe, że to właśnie ta śmiałość myśli poprowadziła go do opuszczonego dworu bez żadnych dodatkowych zawahań, czy też strachu. Naturalnie wiedział w jaki sposób należało się prezentować z twarzą Jeremiego. Każdy krok był zdecydowany.
Pojawiając się w okolicy dobrze wiedział jak dziwne poczucie niepokoju wraz z przybliżeniem się do kolumn dworku zwiąże supełek w jego żołądku, w pewien sposób pozwalając mu przez chwilę porzucić przyjemne myśli o jedzeniu. Zdecydowanie nie było to jego marzenie, żeby spotykać kogokolwiek w tak mało wystawnym i spokojnym miejscu.
Zanim przekroczył niepisaną linę podwórka dworku, rzucił kątem oka na okolicę. Nie uznawał się za strachliwego czarodzieja, wręcz przeciwnie, ale powoli ciemniejące niebo bardziej kradło przejrzystość terenu, niż faktycznie pomagało w rozpoznaniu poszczególnych kształtów, co lekko pogłębiało złe przeczucia tlące się pod ciemnowłosą czupryną.
Dłonie momentalnie zacisnęły się w pięści, przeganiając irracjonalne poczucie strachu. Bywał przecież w gorszych sytuacjach, a tutaj? Być może nie zaznajomił się z każdym zakamarkiem, ale z pewnością część z nich była mu znana, skąd więc ten niepokój? Nie pozostawało mu nic innego, jak tylko przybliżyć się do dworku, starając się zniknąć z otwartego pola możliwie najszybciej, jak było to możliwe.
|Kosteczka na lokację
The member 'Regi Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 26
'k100' : 26
To miała być tylko chwila, a jej nie powinno tutaj być.
Nowa praca pod skrzydłami wybitnego profesora jakim był Aegis należała do niezwykle wymagających oraz fascynujących. Wiedza, jaką posiadał jej nowy mentor wzbudzała zachwyt, a fakt, iż ten chciał ją jej przekazać wprawiała w niedowierzanie. Panna Burroughs była pewna, iż dostąpiła największego ze wszystkich zaszczytów... I jedynie sposoby przekazywania wiedzy profesora Lacework, czasami wzbudzały w niej odrobinę zwątpienia.
Nie rozumiała, czemu mężczyzna wysłał ją akurat w te okolice. Doceniała wartość świeżych ingrediencji, była jednak pewna, iż te mogą zapewnić im odpowiedni dostawcy do których posiadali kontakty. Naukowiec upierał się jednak, by odnalazła różowawe kwiatki ślazu samodzielnie, koniecznie w tej okolicy twierdząc, iż przyjdzie jej odnaleźć coś jeszcze. I miała wielką nadzieję, iż tym czymś nie będzie podły, włochaty wilk.
Kroczyła więc leśnymi ścieżkami, ubrana w elegancką, kobiecą sukienkę w odcieniach błękitu, podkreślającą zgrabną figurę. Kroki stawiała uważnie, mając nadzieję, iż szybko uda jej się odnaleźć to, czego oczekiwał profesor, a ona będzie mogła powrócić w bezpiecznie mury Szafirowego Wzgórza.
Szybko jednak ścieżka zniknęła z jej oczu, a eteryczna alchemiczka pożałowała decyzji o samotnej wycieczce. Mogła przecież poprosić Daniela, Wren bądź chociaż Cilliana pewna, że żadne z nich nie odmówiłoby jej pomocy. Otoczenie nie przypadło jej do gustu. Wysokie, wybrakowane kolumny, nieprzyjemna aura podobna tej, jakiej doświadczyła, gdy kiedyś przyszło jej spotkać dementora... Nic w tym miejscu nie sprawiało, iż chciałaby tu pozostać, nawet jeśli w pierwszej chwili nie skojarzyła, iż wcale nie była tu po raz pierwszy.
Nieprzyjemne macki strachu owinęły się wokół jej umysłu, a spanikowane szaroniebieskie spojrzenie uważnie wodziło po otoczeniu. Powinna wracać, tego była pewna. Problem polegał jednak na tym, iż nie wiedziała w którą stronę znajdował się dom. A strach utrudniał udaną teleportację - ostatnim na co miała ochotę były blizny po rozszczepieniu.
Ostrożnie przeszła przez rząd dziwnych kolumn w towarzystwie cichego stukotu jej obcasów. Stalowe tęczówki zatrzymały się na nie pozornych pieńkach, wyglądających dziwne znajomo. Wiedziała, czym były. A jeśli posiadała choćby cień wątpliwości, te rozwiały się gdy kolczaste ramię powędrowało w górę, sprowokowane ruchem.
Pisk przerażenia wyrwał się z jej ust, a dziewczyna zamarła w bezruchu. Ramię nie powędrowało jednak w jej kierunku, to też powiodła za nim spojrzeniem, dopiero teraz zauważając męską sylwetkę, której w pierwszej chwili nie przyszło jej rozpoznać, mimo iż od czarodzieja nie dzielił ją daleki dystans. Czy powinna ostrzec nieznajomego? A może i on stanowił dla niej zagrożenie? Przez chwilę wahanie pojawiło się na jasnej twarzy, w końcu mogła zwyczajnie się wycofać i zapomnieć o wydarzeniu... I tak, zapewne, byłoby lepiej. Strach jednak coraz mocniej wypełniał wątłe ciało, Frances uchyliła usta, żaden dźwięk nie opuścił jednak jej piersi, a szaroniebieskie spojrzenie zaszkliło się niebezpiecznie.
Na Merlina, tylko nie to!
Nowa praca pod skrzydłami wybitnego profesora jakim był Aegis należała do niezwykle wymagających oraz fascynujących. Wiedza, jaką posiadał jej nowy mentor wzbudzała zachwyt, a fakt, iż ten chciał ją jej przekazać wprawiała w niedowierzanie. Panna Burroughs była pewna, iż dostąpiła największego ze wszystkich zaszczytów... I jedynie sposoby przekazywania wiedzy profesora Lacework, czasami wzbudzały w niej odrobinę zwątpienia.
Nie rozumiała, czemu mężczyzna wysłał ją akurat w te okolice. Doceniała wartość świeżych ingrediencji, była jednak pewna, iż te mogą zapewnić im odpowiedni dostawcy do których posiadali kontakty. Naukowiec upierał się jednak, by odnalazła różowawe kwiatki ślazu samodzielnie, koniecznie w tej okolicy twierdząc, iż przyjdzie jej odnaleźć coś jeszcze. I miała wielką nadzieję, iż tym czymś nie będzie podły, włochaty wilk.
Kroczyła więc leśnymi ścieżkami, ubrana w elegancką, kobiecą sukienkę w odcieniach błękitu, podkreślającą zgrabną figurę. Kroki stawiała uważnie, mając nadzieję, iż szybko uda jej się odnaleźć to, czego oczekiwał profesor, a ona będzie mogła powrócić w bezpiecznie mury Szafirowego Wzgórza.
Szybko jednak ścieżka zniknęła z jej oczu, a eteryczna alchemiczka pożałowała decyzji o samotnej wycieczce. Mogła przecież poprosić Daniela, Wren bądź chociaż Cilliana pewna, że żadne z nich nie odmówiłoby jej pomocy. Otoczenie nie przypadło jej do gustu. Wysokie, wybrakowane kolumny, nieprzyjemna aura podobna tej, jakiej doświadczyła, gdy kiedyś przyszło jej spotkać dementora... Nic w tym miejscu nie sprawiało, iż chciałaby tu pozostać, nawet jeśli w pierwszej chwili nie skojarzyła, iż wcale nie była tu po raz pierwszy.
Nieprzyjemne macki strachu owinęły się wokół jej umysłu, a spanikowane szaroniebieskie spojrzenie uważnie wodziło po otoczeniu. Powinna wracać, tego była pewna. Problem polegał jednak na tym, iż nie wiedziała w którą stronę znajdował się dom. A strach utrudniał udaną teleportację - ostatnim na co miała ochotę były blizny po rozszczepieniu.
Ostrożnie przeszła przez rząd dziwnych kolumn w towarzystwie cichego stukotu jej obcasów. Stalowe tęczówki zatrzymały się na nie pozornych pieńkach, wyglądających dziwne znajomo. Wiedziała, czym były. A jeśli posiadała choćby cień wątpliwości, te rozwiały się gdy kolczaste ramię powędrowało w górę, sprowokowane ruchem.
Pisk przerażenia wyrwał się z jej ust, a dziewczyna zamarła w bezruchu. Ramię nie powędrowało jednak w jej kierunku, to też powiodła za nim spojrzeniem, dopiero teraz zauważając męską sylwetkę, której w pierwszej chwili nie przyszło jej rozpoznać, mimo iż od czarodzieja nie dzielił ją daleki dystans. Czy powinna ostrzec nieznajomego? A może i on stanowił dla niej zagrożenie? Przez chwilę wahanie pojawiło się na jasnej twarzy, w końcu mogła zwyczajnie się wycofać i zapomnieć o wydarzeniu... I tak, zapewne, byłoby lepiej. Strach jednak coraz mocniej wypełniał wątłe ciało, Frances uchyliła usta, żaden dźwięk nie opuścił jednak jej piersi, a szaroniebieskie spojrzenie zaszkliło się niebezpiecznie.
Na Merlina, tylko nie to!
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Opuszczony dwór
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Shropshire