Dom kluczy
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Dom kluczy
Nie do końca wiadomo, do kogo należał budynek. Od lat stoi pusty, jeśli nie liczyć tysięcy kluczy zawieszonych na sznurkach pod sufitem czy na gwoździach wbitych w ściany oraz starej skrzyni ukrytej pod podłogą, którą w tak dobrym stanie zapewne musi utrzymywać magia. Niektóre opowieści mówią, że skrzynia była własnością pewnego czarodzieja, który otrzymał ją od swej ukochanej, lecz za sprawą klątwy nigdy nie był w stanie dostać się do skrywanego w jej wnętrzu cennego skarbu. Chociaż znosił do chatki coraz to nowsze klucze, żaden z nich nie pasował do zamka, dlatego też po dziś dzień znajdują się w tym samym miejscu, powoli, acz nieubłaganie niszczejąc. Nie wiadomo, która z wielu historii krążących wokół tego miejsca jest prawdziwa, ale po dziś dzień przyciąga ciekawskich, którzy chcą poznać tajemnicę skrzyni lub po prostu poszukują spokoju, który zapewnia to odludne miejsce. Dziwnym sposobem zabrane stąd klucze po kilku godzinach znikają osobie, która je przywłaszczyła i wracają na swoje miejsce w chatce.
1-20 - Zdjęty przez ciebie klucz parzy cię w rękę, pozostawiając zaczerwieniony, piekący ślad, który utrzymuje się przez kilka następnych dni.
21-40 - Z kluczem nic się nie dzieje, jednak zupełnie nie pasuje do zamka skrzyni.
41-60 - Gdy zdejmujesz klucz, ten wypada ci z dłoni. Szukając go na podłodze, w szparze między deskami znajdujesz nieco zmatowiałego galeona.
61-80 - Bierzesz do ręki jeden z kluczy, jego główka jest zdobiona rzeźbionym motywem jednorożca. To twój szczęśliwy dzień, do końca fabularnego dnia otrzymujesz bonus +1 do rzutów kością.
81-100 - Wybrany przez ciebie klucz okazuje się idealnie pasować do dziurki. Możesz otworzyć skrzynię, a w środku znajdujesz złote monety. Niestety, to złoto leprokonusów, które po kilku godzinach zniknie z twoich kieszeni.
Lokacja zawiera kości.1-20 - Zdjęty przez ciebie klucz parzy cię w rękę, pozostawiając zaczerwieniony, piekący ślad, który utrzymuje się przez kilka następnych dni.
21-40 - Z kluczem nic się nie dzieje, jednak zupełnie nie pasuje do zamka skrzyni.
41-60 - Gdy zdejmujesz klucz, ten wypada ci z dłoni. Szukając go na podłodze, w szparze między deskami znajdujesz nieco zmatowiałego galeona.
61-80 - Bierzesz do ręki jeden z kluczy, jego główka jest zdobiona rzeźbionym motywem jednorożca. To twój szczęśliwy dzień, do końca fabularnego dnia otrzymujesz bonus +1 do rzutów kością.
81-100 - Wybrany przez ciebie klucz okazuje się idealnie pasować do dziurki. Możesz otworzyć skrzynię, a w środku znajdujesz złote monety. Niestety, to złoto leprokonusów, które po kilku godzinach zniknie z twoich kieszeni.
Nie myśl o tym.
Zacisnął zęby. Na jeden długi moment gniew pozbawił go umiejętności faktycznego rozumienia słów - tylko zlepek liter, zupełnie bezsensowny, wybrzmiewający głosem Castora, ale dochodzący do niego gdzieś z oddali. Nie myśl o tym. Jak? Silas myślał bez przerwy, jego głowa wiecznie ciężka była od rozważań, których nie mógł się pozbyć, choć próbował tak wiele razy. Rzeczy smutne, ciężkie i przerażające, czasem zupełnie bezsensowne i nierealne, innym razem piękne choć piękno bywało równie bolesne, bo zwykło pozostawać tylko w głowie i nigdy nie dotykać go naprawdę. Myślał wciąż, o ciążącej masie swoich błędów, o każdej wadzie swojego charakteru, o wszystkich tych rzeczach które powinien był zrobić, a na które nigdy nie miał odwagi i teraz - choć proszono go by przestał - myślał o Castrze. Myślał o bliznach, o drżącym głosie.
To ja sam.
To nie ty, kłamiesz. Nie był jednak w stanie naciskać, bał się bowiem, iż przyciśnie za mocno. Czasem brakowało mu wyczucia.
Milczał, odpowiadając mu jedynie twardym skinieniem głowy, a kiedy ściany budynku zasklepiły się nad nimi w zniszczony sufit, zapach pyłu uspokoił zmysły i świat znów wydal się mniejszy, prawie klaustrofobiczny. Zamykał się w granicach rudery, kończył w zalepionych pajęczynami kątach, zabierając ze sobą tylko ich dwóch. Budynek był teraz małym grobowcem z dwoma duchami w środku, jednym jaśniejszym od drugiego, choć smutnym i milczącym.
Zadzierał głowę, brwi miał uniesione, a wargi rozchyliły się lekko, gdy wpatrywał się tak w wiszące u sufitu klucze. Żyrandol drobnych, srebrnych paciorków, poruszanych lekko przez wiatr wpuszczony do pomieszczania przez uchylone drzwi. Przez chwilę wydawał się być wręcz zahipnotyzowany, głos Castora uleciał gdzieś obok, stając się kolejnym elementem tego dziwnego, mistycznego obrazu - bezdomne klucze, sięgająca ku nim znajoma dłoń. Kolejny raz dzisiejszego dnia pokręcił głową. Czuł na sobie jego wzrok i nie potrafił zmusić się do większych ruchów, do jakichkolwiek gestów, które mógłby odsunąć go z pola widzenia tych skupionych, jasnych oczu. Wpatrywali się teraz w siebie tak uporczywie, choć on widział jedynie palce chwytające kawałek starego metalu. Klucza bez zamka.
- Uważaj - zdążył rzucić krótko, nim przedmiot błysnął w dłoni jego przyjaciela i w końcu opadł na ziemie z cichym, metalicznym brzdękiem. Silas zawsze myślał o sobie jako o gościu lub intruzie w świecie czarodziejów, pomimo tego, że sam nim był, że nosił przy sobie różdżkę i umiał znikać z głośnym świstem. A jednak zawsze tylko gość, niepasujący element, który trafił tu gdzieś ze świata mugoli, ze świata gdzie wszystko miało swoje miejsce, nawet w chaosie i okrucieństwie i gdzie martwe przedmioty były po prostu martwe. Przez te kilkanaście lat nauczył się, że tutaj, wśród magów, nic nie jest do końca nieożywione. Rzeczy mają serce, tykające nierówno i ducha, tak samo ognistego jak ten jego. Bywały dobrotliwe, bywały uparte, ale co najważniejsze bywały złośliwe. Część z nich lubowała się w zaskakiwaniu, kłuciu i parzeniu, w obgryzaniu sięgających po nie palców. Zwykłe i ciche - klucze, ołówki, szklane kulki do gry - potrafiły pluć w twarz kolorowym dymem lub zupełnie pozbawiać tchu. Silas nigdy nie miał oka do ukrytej magii, uważał, iż jego umysł nadal jest umysłem mugola i utwierdził się w tym przekonaniu, gdy wygrany w kościanego pokera wredny sygnet wżarł się w jego skórę tak złośliwie, że do dziś nosić go musiał na kciuku lewej ręki.
Ściągnął brwi, chwytając nagle dłoń przyjaciela i mocno ciągnąc ją ku sobie. Skóra była zaczerwieniona, widocznie oparzona i być może przez moment Silas myślał, ze mógłby chociaż spróbować pomóc, przyłożyć coś zimnego, zabrać stąd. Zamiast tego jednak podniósł ją i położył na swoim policzku. Był nadal chłodny od mrozu, zawsze chłodny od braku snu.
- Wredne żelastwo - powiedział w końcu, siląc się na beztroski ton, a twarz ozdobił szczery uśmiech. Musiał odnaleźć wzrokiem twarz Castora, trwać tak przez moment, wypatrując nawet tych najdrobniejszych zmian w jego mimice. - Chyba przynoszę ci pecha, co? Zawsze tak było, dlatego nie chciałeś siedzieć obok mnie na eliksirach - prychnął z rozbawieniem i przez moment prawie cały ten szary, ociężały smutek zniknął z twarzy. Nie puszczał dłoni, trzymając ją uparcie na swoim policzku. - Nie jesteś głupi, Castor.
Zacisnął zęby. Na jeden długi moment gniew pozbawił go umiejętności faktycznego rozumienia słów - tylko zlepek liter, zupełnie bezsensowny, wybrzmiewający głosem Castora, ale dochodzący do niego gdzieś z oddali. Nie myśl o tym. Jak? Silas myślał bez przerwy, jego głowa wiecznie ciężka była od rozważań, których nie mógł się pozbyć, choć próbował tak wiele razy. Rzeczy smutne, ciężkie i przerażające, czasem zupełnie bezsensowne i nierealne, innym razem piękne choć piękno bywało równie bolesne, bo zwykło pozostawać tylko w głowie i nigdy nie dotykać go naprawdę. Myślał wciąż, o ciążącej masie swoich błędów, o każdej wadzie swojego charakteru, o wszystkich tych rzeczach które powinien był zrobić, a na które nigdy nie miał odwagi i teraz - choć proszono go by przestał - myślał o Castrze. Myślał o bliznach, o drżącym głosie.
To ja sam.
To nie ty, kłamiesz. Nie był jednak w stanie naciskać, bał się bowiem, iż przyciśnie za mocno. Czasem brakowało mu wyczucia.
Milczał, odpowiadając mu jedynie twardym skinieniem głowy, a kiedy ściany budynku zasklepiły się nad nimi w zniszczony sufit, zapach pyłu uspokoił zmysły i świat znów wydal się mniejszy, prawie klaustrofobiczny. Zamykał się w granicach rudery, kończył w zalepionych pajęczynami kątach, zabierając ze sobą tylko ich dwóch. Budynek był teraz małym grobowcem z dwoma duchami w środku, jednym jaśniejszym od drugiego, choć smutnym i milczącym.
Zadzierał głowę, brwi miał uniesione, a wargi rozchyliły się lekko, gdy wpatrywał się tak w wiszące u sufitu klucze. Żyrandol drobnych, srebrnych paciorków, poruszanych lekko przez wiatr wpuszczony do pomieszczania przez uchylone drzwi. Przez chwilę wydawał się być wręcz zahipnotyzowany, głos Castora uleciał gdzieś obok, stając się kolejnym elementem tego dziwnego, mistycznego obrazu - bezdomne klucze, sięgająca ku nim znajoma dłoń. Kolejny raz dzisiejszego dnia pokręcił głową. Czuł na sobie jego wzrok i nie potrafił zmusić się do większych ruchów, do jakichkolwiek gestów, które mógłby odsunąć go z pola widzenia tych skupionych, jasnych oczu. Wpatrywali się teraz w siebie tak uporczywie, choć on widział jedynie palce chwytające kawałek starego metalu. Klucza bez zamka.
- Uważaj - zdążył rzucić krótko, nim przedmiot błysnął w dłoni jego przyjaciela i w końcu opadł na ziemie z cichym, metalicznym brzdękiem. Silas zawsze myślał o sobie jako o gościu lub intruzie w świecie czarodziejów, pomimo tego, że sam nim był, że nosił przy sobie różdżkę i umiał znikać z głośnym świstem. A jednak zawsze tylko gość, niepasujący element, który trafił tu gdzieś ze świata mugoli, ze świata gdzie wszystko miało swoje miejsce, nawet w chaosie i okrucieństwie i gdzie martwe przedmioty były po prostu martwe. Przez te kilkanaście lat nauczył się, że tutaj, wśród magów, nic nie jest do końca nieożywione. Rzeczy mają serce, tykające nierówno i ducha, tak samo ognistego jak ten jego. Bywały dobrotliwe, bywały uparte, ale co najważniejsze bywały złośliwe. Część z nich lubowała się w zaskakiwaniu, kłuciu i parzeniu, w obgryzaniu sięgających po nie palców. Zwykłe i ciche - klucze, ołówki, szklane kulki do gry - potrafiły pluć w twarz kolorowym dymem lub zupełnie pozbawiać tchu. Silas nigdy nie miał oka do ukrytej magii, uważał, iż jego umysł nadal jest umysłem mugola i utwierdził się w tym przekonaniu, gdy wygrany w kościanego pokera wredny sygnet wżarł się w jego skórę tak złośliwie, że do dziś nosić go musiał na kciuku lewej ręki.
Ściągnął brwi, chwytając nagle dłoń przyjaciela i mocno ciągnąc ją ku sobie. Skóra była zaczerwieniona, widocznie oparzona i być może przez moment Silas myślał, ze mógłby chociaż spróbować pomóc, przyłożyć coś zimnego, zabrać stąd. Zamiast tego jednak podniósł ją i położył na swoim policzku. Był nadal chłodny od mrozu, zawsze chłodny od braku snu.
- Wredne żelastwo - powiedział w końcu, siląc się na beztroski ton, a twarz ozdobił szczery uśmiech. Musiał odnaleźć wzrokiem twarz Castora, trwać tak przez moment, wypatrując nawet tych najdrobniejszych zmian w jego mimice. - Chyba przynoszę ci pecha, co? Zawsze tak było, dlatego nie chciałeś siedzieć obok mnie na eliksirach - prychnął z rozbawieniem i przez moment prawie cały ten szary, ociężały smutek zniknął z twarzy. Nie puszczał dłoni, trzymając ją uparcie na swoim policzku. - Nie jesteś głupi, Castor.
the voice that urged Orpheus
When her body was found, I'd be the choiceless hope in grief that drove him underground
Wydawało mu się, że syknął jeszcze przed dotknięciem klucza.
Palące gorąco prędko przeszło przez całą dłoń, wgryzło się zachłannie w nerwy, wysłało prędki impuls do mózgu, a mózg odesłał polecenie rozwarcia uchwytu.
Klucz uleciał z jego dłoni, metal uderzył głucho o ziemię.
Castor wgryzł się zębami z całych sił we własne wargi, pomny wyłącznie na jedną rzecz. By nie wydać z siebie żadnego głośniejszego, żałosnego odgłosu, by nie zburzyć niemal sakralnej atmosfery martwej ciszy. Utonęli w niej, raz jeszcze, odnajdując tę specyficzną wyspę spokoju, wyspę, która pozostawała wciąż daleko poza ich możliwościami, której nie mogli sięgnąć, ale sama jej obecność na odległym horyzoncie dawała jakieś niewytłumaczalne poczucie stabilności.
A jednak ręka bolała, bolała cholernie i ten sam ból odłożył się prędko na jego twarzy, burząc wcześniejszy obraz dobrotliwych prób odnalezienia ufności, starł nawet resztki żywego strachu, który trawił go od momentu pamiętnego dotyku w klubie garkulkowym. Teraz Castor nie przypominał już anioła, a na pewno nie anioła spełnionego — jasne brwi ściągnęły się do środka, szarobłękit oczu zniknął pod zaciśniętymi z całej mocy powiekami, nawet jego postura, nieimponująca i dość chwiejna z samej natury rzeczy, wstrząśnięta została jednym, choć dość wyraźnym, spazmem bólu.
Czuł gorsze. Takie, do których nie było sposobu się przyzwyczaić, które zostawiały go samego sobie, które — gdyby nie bliska obecność, zazwyczaj Michaela — pozostawiłyby go na wieczną zmarzlinę w lesie w północnej Szkocji, czy przy leśnej ścieżce w Dorset, a może wśród dębiny okolic Doliny Godryka... A jednak wciąż miał w sobie ten głód, nie mógł odmówić sobie uniesienia dłoni, wewnętrzną, poparzoną stroną do góry, by przyjrzeć się jej z uwagą, gdy tylko otworzy oczy.
Nie zdążył. Tembr głosu Silasa znów rozlegał się gdzieś z bliska, poczuł zimne palce na dłoni. Kiedyś pewnie wzdrygnąłby się z tej nagłości, może nawet próbował wyrwać się z uścisku, lecz dzisiaj, gdy wszystko stało do góry nogami, klucze nie potrafiły odnaleźć pasującego doń zamka, rudera okazywała się być bezpiecznym schronieniem i najbliższą imitacją domu, na którą mogli sobie pozwolić...
Pozwolił mu działać.
— Ach... — prawie bezdźwięczne westchnienie wydostało się z jego ust, gdy rozgrzana dłoń przywarła do zimnego policzka. W oczach, pod wciąż zaciśniętymi powiekami zakręciły się łzy, jednak nie były to łzy smutku; raczej ulgi. Wypierała zbierające się w nim od kilkunastu minut szczere przerażenie, które podchodziło mu już do gardła, krępowało ruchy, nie pozwalało oddychać. Pieczenie dłoni, zimny, delikatnie kłujący od pojawiającego się na nowo zarostu policzek... Wszystkie te sensacje pozwoliły mu wreszcie na zepchnięcie strachów gdzieś na dalsze tory, wciśnięcie ich głębiej w nieświadomość, chwilowe odroczenie.
Gdy otworzył oczy, spojrzenie wciąż miał załzawione. Ale oddychał już znacznie spokojniej, jak gdyby samo dojrzenie postaci Macaulaya ściągnęło mu z ramion ciężar bólu. Jakby było po prostu... dobrze. Pomimo nieszczęść, które na nich spadły.
— Nie chciałem siedzieć przy tobie na eliksirach, bo cały czas mnie rozpraszałeś — powiedział wreszcie, zgodnie z prawdą, choć głos jego wciąż drżał przy końcówkach słów, wciąż był przepełniony powietrzem, które próbował łapać i nie zwracać uwagi na ból. Ból, który sprawił, że na całym jego ciele pojawiła się teraz gęsia skórka, szczęśliwie niewyczuwalna przez ubrania. — Jak raz wpadłeś na blat roboczy z łokciami, prawie wylałeś na mnie wywar ze szczuroszczeta, a to przecież śmierdzi zgniłymi jajami... — uśmiechnął się wreszcie, blado. Grymas zakołysał się na jego ustach, które wciąż próbowały przytrzymać reakcje na ból w stosownych granicach. Jednak sam fakt, że z oczu zniknęły mu wreszcie kryształki łez, że pociągnął nosem jedynie raz i dzielnie starał się utrzymać choć trochę szczęścia na swym licu, mógł podpowiadać, że chyba wszystko będzie dobrze.
Przecież takie musiało być.
— Silas... — zaczął cicho, w odpowiedzi na jego słowa o głupocie. Może i utrzymywał wysoki poziom akademicki, ale nie mógł powstrzymać się od wrażenia, że zawodzi na każdym innym polu. Przecież tego właśnie dowodem były blizny, które nosić będzie do końca życia, tego dowodem była sparzona ręka, zaciśnięte z bólu szczęki, niemalże rozgryziona zębami warga. — To... Bardzo miłe, ale nie odczarujesz rzeczywistości... — upomniał go, wreszcie zawieszając spojrzenie w zieleni jego tęczówek. I mógłby w niej utonąć, w tamtej chwili, w tamtym zimnie, w jego obecności. Nie miał jednak serca wyprowadzać go bardziej z błędu, wierzył w rozsądek przyjaciela, po którego twarzy błądził swym spojrzeniem. Surowa mimika, jakby wyszła spod dłuta utalentowanego rzeźbiarza, a stojący przed nim mężczyzna nie był człowiekiem, a rzeźbą z marmuru. Ciemne loki potargane przez wiatr, a jednak wciąż kuszące swą miękkością. Odstające uszy, nigdy wada, zawsze mnożnik uroku. Nos. Długi, wyrazisty, zawsze musiał powstrzymywać się przed narastającą w nim chęcią dotknięcia go, przejechania po wysokim mostku palcem.
Zamiast sięgnąć ku jego twarzy drugą z dłoni, zanurzył ją w kieszeni własnego płaszcza.
— Pamiętasz, jak mówiłem o prezencie? — pisałem, nie zdążył się poprawić, ale miał nadzieję, że przyjaciel skojarzy jego słowa z listem, który od niego otrzymał. Niewielka fiolka z eliksirem została wyciągnięta z jego płaszcza i wsunięta ostrożnie do kieszeni tego, który chronił przed zimnem Szkota. — Pomaga w kłamaniu. W Londynie przyda się jak nigdzie indziej.
| przekazuję wężowe usta (+37) z wyposażenia
Palące gorąco prędko przeszło przez całą dłoń, wgryzło się zachłannie w nerwy, wysłało prędki impuls do mózgu, a mózg odesłał polecenie rozwarcia uchwytu.
Klucz uleciał z jego dłoni, metal uderzył głucho o ziemię.
Castor wgryzł się zębami z całych sił we własne wargi, pomny wyłącznie na jedną rzecz. By nie wydać z siebie żadnego głośniejszego, żałosnego odgłosu, by nie zburzyć niemal sakralnej atmosfery martwej ciszy. Utonęli w niej, raz jeszcze, odnajdując tę specyficzną wyspę spokoju, wyspę, która pozostawała wciąż daleko poza ich możliwościami, której nie mogli sięgnąć, ale sama jej obecność na odległym horyzoncie dawała jakieś niewytłumaczalne poczucie stabilności.
A jednak ręka bolała, bolała cholernie i ten sam ból odłożył się prędko na jego twarzy, burząc wcześniejszy obraz dobrotliwych prób odnalezienia ufności, starł nawet resztki żywego strachu, który trawił go od momentu pamiętnego dotyku w klubie garkulkowym. Teraz Castor nie przypominał już anioła, a na pewno nie anioła spełnionego — jasne brwi ściągnęły się do środka, szarobłękit oczu zniknął pod zaciśniętymi z całej mocy powiekami, nawet jego postura, nieimponująca i dość chwiejna z samej natury rzeczy, wstrząśnięta została jednym, choć dość wyraźnym, spazmem bólu.
Czuł gorsze. Takie, do których nie było sposobu się przyzwyczaić, które zostawiały go samego sobie, które — gdyby nie bliska obecność, zazwyczaj Michaela — pozostawiłyby go na wieczną zmarzlinę w lesie w północnej Szkocji, czy przy leśnej ścieżce w Dorset, a może wśród dębiny okolic Doliny Godryka... A jednak wciąż miał w sobie ten głód, nie mógł odmówić sobie uniesienia dłoni, wewnętrzną, poparzoną stroną do góry, by przyjrzeć się jej z uwagą, gdy tylko otworzy oczy.
Nie zdążył. Tembr głosu Silasa znów rozlegał się gdzieś z bliska, poczuł zimne palce na dłoni. Kiedyś pewnie wzdrygnąłby się z tej nagłości, może nawet próbował wyrwać się z uścisku, lecz dzisiaj, gdy wszystko stało do góry nogami, klucze nie potrafiły odnaleźć pasującego doń zamka, rudera okazywała się być bezpiecznym schronieniem i najbliższą imitacją domu, na którą mogli sobie pozwolić...
Pozwolił mu działać.
— Ach... — prawie bezdźwięczne westchnienie wydostało się z jego ust, gdy rozgrzana dłoń przywarła do zimnego policzka. W oczach, pod wciąż zaciśniętymi powiekami zakręciły się łzy, jednak nie były to łzy smutku; raczej ulgi. Wypierała zbierające się w nim od kilkunastu minut szczere przerażenie, które podchodziło mu już do gardła, krępowało ruchy, nie pozwalało oddychać. Pieczenie dłoni, zimny, delikatnie kłujący od pojawiającego się na nowo zarostu policzek... Wszystkie te sensacje pozwoliły mu wreszcie na zepchnięcie strachów gdzieś na dalsze tory, wciśnięcie ich głębiej w nieświadomość, chwilowe odroczenie.
Gdy otworzył oczy, spojrzenie wciąż miał załzawione. Ale oddychał już znacznie spokojniej, jak gdyby samo dojrzenie postaci Macaulaya ściągnęło mu z ramion ciężar bólu. Jakby było po prostu... dobrze. Pomimo nieszczęść, które na nich spadły.
— Nie chciałem siedzieć przy tobie na eliksirach, bo cały czas mnie rozpraszałeś — powiedział wreszcie, zgodnie z prawdą, choć głos jego wciąż drżał przy końcówkach słów, wciąż był przepełniony powietrzem, które próbował łapać i nie zwracać uwagi na ból. Ból, który sprawił, że na całym jego ciele pojawiła się teraz gęsia skórka, szczęśliwie niewyczuwalna przez ubrania. — Jak raz wpadłeś na blat roboczy z łokciami, prawie wylałeś na mnie wywar ze szczuroszczeta, a to przecież śmierdzi zgniłymi jajami... — uśmiechnął się wreszcie, blado. Grymas zakołysał się na jego ustach, które wciąż próbowały przytrzymać reakcje na ból w stosownych granicach. Jednak sam fakt, że z oczu zniknęły mu wreszcie kryształki łez, że pociągnął nosem jedynie raz i dzielnie starał się utrzymać choć trochę szczęścia na swym licu, mógł podpowiadać, że chyba wszystko będzie dobrze.
Przecież takie musiało być.
— Silas... — zaczął cicho, w odpowiedzi na jego słowa o głupocie. Może i utrzymywał wysoki poziom akademicki, ale nie mógł powstrzymać się od wrażenia, że zawodzi na każdym innym polu. Przecież tego właśnie dowodem były blizny, które nosić będzie do końca życia, tego dowodem była sparzona ręka, zaciśnięte z bólu szczęki, niemalże rozgryziona zębami warga. — To... Bardzo miłe, ale nie odczarujesz rzeczywistości... — upomniał go, wreszcie zawieszając spojrzenie w zieleni jego tęczówek. I mógłby w niej utonąć, w tamtej chwili, w tamtym zimnie, w jego obecności. Nie miał jednak serca wyprowadzać go bardziej z błędu, wierzył w rozsądek przyjaciela, po którego twarzy błądził swym spojrzeniem. Surowa mimika, jakby wyszła spod dłuta utalentowanego rzeźbiarza, a stojący przed nim mężczyzna nie był człowiekiem, a rzeźbą z marmuru. Ciemne loki potargane przez wiatr, a jednak wciąż kuszące swą miękkością. Odstające uszy, nigdy wada, zawsze mnożnik uroku. Nos. Długi, wyrazisty, zawsze musiał powstrzymywać się przed narastającą w nim chęcią dotknięcia go, przejechania po wysokim mostku palcem.
Zamiast sięgnąć ku jego twarzy drugą z dłoni, zanurzył ją w kieszeni własnego płaszcza.
— Pamiętasz, jak mówiłem o prezencie? — pisałem, nie zdążył się poprawić, ale miał nadzieję, że przyjaciel skojarzy jego słowa z listem, który od niego otrzymał. Niewielka fiolka z eliksirem została wyciągnięta z jego płaszcza i wsunięta ostrożnie do kieszeni tego, który chronił przed zimnem Szkota. — Pomaga w kłamaniu. W Londynie przyda się jak nigdzie indziej.
| przekazuję wężowe usta (+37) z wyposażenia
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Bolało go.
Silas widział to w tych szklistych oczach, w tych wygiętych rysach twarzy, w każdym drobnym ruchu i drżeniu ciała, gdy łapał jego dłoń, Niczym cierpiący anioł - jakże głupie było to porównanie, takie dramatyczne, a jednak on nie umiał go od siebie odgonić. Jego nie umiał od siebie odgonić, nigdy nie umiał. Nie mógłby.
Przez całe dorosłe życie Silasa śledziły trzy duchy, każdy z nich równie ważny, jeden z nich przywołany z zaświatów. Szły za nim wszędzie tam, gdzie postanowił się zgubić, owiewały go swoją obecnością, dotykały jego ramion, włosów, wypowiadały jego imię. Jego matka - jej śniada cera, ciemne kręcone włosy, zniszczone dłonie, kwiecista chusta zawieszona na jej ramionach. Co jakiś czas widział ją za stołem w jego mieszkaniu; siedziała nad kubkiem herbaty i układała tarota, a im bliżej było wschodu słońca, tym mniej ciała pozostawało na jej kościach. Płonęła.
Widział też Demelzę - szła zaraz obok, niższa o głowę i zaskakująco radosna, cała nadal pachnąc kwiatami. Mówiła, choć Silas nie umiał wyłapać sensu jej słów, zbyt skupiony na brzmieniu głosu, a im bliżej było wschodu słońca, tym on smutniej brzmiał. Płakała. Chciał ją złapać, ale zawsze uciekała - może to on uciekał.
Castor pojawiał się najrzadziej, ale był tam też. Jego jasne włosy opadały mu na twarz, kiedy nachylał się nad książką trzymaną w dłoniach, ale w końcu prostował się i bystre, zimne oczy odnajdywały jego zielone i niespokojne. Tak często myślał, że jest tam naprawdę, że kilka razy wyrwało mu się jego imię, a im bliżej było wschodu słońca, tym bardziej oczywistym stawał się fakt, iż widział jego twarze w ludziach zupełnie obcych.
Ale teraz był - prawdziwy, bliski. Silas dotykał jego dłoni, kładł ją na policzku, a on istniał nadal. Słońce zachodziło, w ruderze zaczynało brakować światła i przez moment złapał go strach, że gdy tylko się ściemni, Castor znów zamieni się w kogoś innego. Tak jak tamten chłopak spotkany w dokach, pijanej czwartkowej nocy. Jak masz na imię? - spytał wtedy, podając mu papierosa, gdy doszło do niego, że nie był Castorem. Jasne włosy były zbyt zimne i zbyt proste, oczy za ciemne, uśmiech zbyt wyzywający. Młody chłopak, który poszedłby za każdym kto dalby mu kilka funtów i szklankę ginu; jeden z tych, który w zaśniedziałym od wojny Londynie przeżywał dając się łapać za nadgarstki i ciągać po ciemnych zaułkach. Silas wiedział, przecież był nim kiedyś i chociaż brzydził się sobą, zabrał go do domu, pozwolił wziąć trochę alkoholu i udawał, że jest kimś innym. Nie patrzył w swoje odbicie w lustrze jeszcze kilka długich dni.
Bo nie był dobrym człowiekiem, nigdy nie miał prawa nim być. Nigdy nie miał też prawa zbliżyć się do Castora, a jednak robił to z irytującą upartością. Jego ręka na policzku - chciał się w nią wtulić.
- Lubiłem cię rozpraszać - powiedział cicho, a głos zabrzmiał sennie, oczy przymknęły się lekko i cień uśmiechu pojawił się na zmęczonej twarzy. - Zawsze tak mądrze wyglądałeś na tych cholernych lekcjach, a ja niczego nie potrafiłem...Od szóstego roku tamten padalec po prostu nie chciał mnie tam wpuszczać - prychnął krótkim, ale szczerym śmiechem. Wspomnienia lat szkolnych były zawsze takie ciepłe, a jednak jakoś okrutnie smutne. Tamten świat dawno zamilkł - Hogwart i jego błonia, ciepła wioska nieopodal, jego rodzinne miasteczko, otaczające je ziemie i glosy ludzi w jedynym, okolicznym pubie. Większość z nich pewnie już dawno nie żyła i Silas wiedział, że liczy na to właśnie; na to że umrą nim nowa wojna - gorsza wojna - dotrze do Szkocji.
- Przestań, pieprzysz głupoty - żachnął się, gdy Castor wypierał jego kolejne słowa. Urwał temat - pewnie i stanowczo, jakby tą jedną mocną uwagą chciał odpędzić od niego wszelkie złe myśli na swój temat. Przez kilka sekund wzrok miał surowy, rysy zaciśnięte w serie ostrych krawędzi. Złagodniał, gdy Castor odezwał się znowu.
Więc to był jego prezent.
W milczeniu przyglądał się jak przyjaciel wsuwa fiolkę do jego kieszeni. Pomaga w kłamaniu. Miał ochotę go pocałować.
- Niebezpieczna broń w moich rękach - szepnął zamiast tego i na chwilę kąciki ust uniosły się w szelmowskim uśmiechu. - Chodźmy, powinieneś zbierać się do domu i zająć się tą ręką. Jest późno.
Za nimi zostaną ściany wszystkich tych opuszczonych domów, ulice brzydkiego, zapadającego się w sobie Londynu. A Silas będzie myślał znowu i znowu tęsknił; znowu znajdzie chłopaka o zbyt zimnych włosach i zbyt ciemnych oczach i spyta go o imię. I imię znowu nie będzie brzmiało Castor, chociaż o niczym innym nie marzył tak często i z taką pasją.
Wszystko będzie tak jak przedtem.
/zt2
Silas widział to w tych szklistych oczach, w tych wygiętych rysach twarzy, w każdym drobnym ruchu i drżeniu ciała, gdy łapał jego dłoń, Niczym cierpiący anioł - jakże głupie było to porównanie, takie dramatyczne, a jednak on nie umiał go od siebie odgonić. Jego nie umiał od siebie odgonić, nigdy nie umiał. Nie mógłby.
Przez całe dorosłe życie Silasa śledziły trzy duchy, każdy z nich równie ważny, jeden z nich przywołany z zaświatów. Szły za nim wszędzie tam, gdzie postanowił się zgubić, owiewały go swoją obecnością, dotykały jego ramion, włosów, wypowiadały jego imię. Jego matka - jej śniada cera, ciemne kręcone włosy, zniszczone dłonie, kwiecista chusta zawieszona na jej ramionach. Co jakiś czas widział ją za stołem w jego mieszkaniu; siedziała nad kubkiem herbaty i układała tarota, a im bliżej było wschodu słońca, tym mniej ciała pozostawało na jej kościach. Płonęła.
Widział też Demelzę - szła zaraz obok, niższa o głowę i zaskakująco radosna, cała nadal pachnąc kwiatami. Mówiła, choć Silas nie umiał wyłapać sensu jej słów, zbyt skupiony na brzmieniu głosu, a im bliżej było wschodu słońca, tym on smutniej brzmiał. Płakała. Chciał ją złapać, ale zawsze uciekała - może to on uciekał.
Castor pojawiał się najrzadziej, ale był tam też. Jego jasne włosy opadały mu na twarz, kiedy nachylał się nad książką trzymaną w dłoniach, ale w końcu prostował się i bystre, zimne oczy odnajdywały jego zielone i niespokojne. Tak często myślał, że jest tam naprawdę, że kilka razy wyrwało mu się jego imię, a im bliżej było wschodu słońca, tym bardziej oczywistym stawał się fakt, iż widział jego twarze w ludziach zupełnie obcych.
Ale teraz był - prawdziwy, bliski. Silas dotykał jego dłoni, kładł ją na policzku, a on istniał nadal. Słońce zachodziło, w ruderze zaczynało brakować światła i przez moment złapał go strach, że gdy tylko się ściemni, Castor znów zamieni się w kogoś innego. Tak jak tamten chłopak spotkany w dokach, pijanej czwartkowej nocy. Jak masz na imię? - spytał wtedy, podając mu papierosa, gdy doszło do niego, że nie był Castorem. Jasne włosy były zbyt zimne i zbyt proste, oczy za ciemne, uśmiech zbyt wyzywający. Młody chłopak, który poszedłby za każdym kto dalby mu kilka funtów i szklankę ginu; jeden z tych, który w zaśniedziałym od wojny Londynie przeżywał dając się łapać za nadgarstki i ciągać po ciemnych zaułkach. Silas wiedział, przecież był nim kiedyś i chociaż brzydził się sobą, zabrał go do domu, pozwolił wziąć trochę alkoholu i udawał, że jest kimś innym. Nie patrzył w swoje odbicie w lustrze jeszcze kilka długich dni.
Bo nie był dobrym człowiekiem, nigdy nie miał prawa nim być. Nigdy nie miał też prawa zbliżyć się do Castora, a jednak robił to z irytującą upartością. Jego ręka na policzku - chciał się w nią wtulić.
- Lubiłem cię rozpraszać - powiedział cicho, a głos zabrzmiał sennie, oczy przymknęły się lekko i cień uśmiechu pojawił się na zmęczonej twarzy. - Zawsze tak mądrze wyglądałeś na tych cholernych lekcjach, a ja niczego nie potrafiłem...Od szóstego roku tamten padalec po prostu nie chciał mnie tam wpuszczać - prychnął krótkim, ale szczerym śmiechem. Wspomnienia lat szkolnych były zawsze takie ciepłe, a jednak jakoś okrutnie smutne. Tamten świat dawno zamilkł - Hogwart i jego błonia, ciepła wioska nieopodal, jego rodzinne miasteczko, otaczające je ziemie i glosy ludzi w jedynym, okolicznym pubie. Większość z nich pewnie już dawno nie żyła i Silas wiedział, że liczy na to właśnie; na to że umrą nim nowa wojna - gorsza wojna - dotrze do Szkocji.
- Przestań, pieprzysz głupoty - żachnął się, gdy Castor wypierał jego kolejne słowa. Urwał temat - pewnie i stanowczo, jakby tą jedną mocną uwagą chciał odpędzić od niego wszelkie złe myśli na swój temat. Przez kilka sekund wzrok miał surowy, rysy zaciśnięte w serie ostrych krawędzi. Złagodniał, gdy Castor odezwał się znowu.
Więc to był jego prezent.
W milczeniu przyglądał się jak przyjaciel wsuwa fiolkę do jego kieszeni. Pomaga w kłamaniu. Miał ochotę go pocałować.
- Niebezpieczna broń w moich rękach - szepnął zamiast tego i na chwilę kąciki ust uniosły się w szelmowskim uśmiechu. - Chodźmy, powinieneś zbierać się do domu i zająć się tą ręką. Jest późno.
Za nimi zostaną ściany wszystkich tych opuszczonych domów, ulice brzydkiego, zapadającego się w sobie Londynu. A Silas będzie myślał znowu i znowu tęsknił; znowu znajdzie chłopaka o zbyt zimnych włosach i zbyt ciemnych oczach i spyta go o imię. I imię znowu nie będzie brzmiało Castor, chociaż o niczym innym nie marzył tak często i z taką pasją.
Wszystko będzie tak jak przedtem.
/zt2
the voice that urged Orpheus
When her body was found, I'd be the choiceless hope in grief that drove him underground
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
Dom kluczy
Szybka odpowiedź