Laboratorium w lesie
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Laboratorium w lesie
O tym, że lasy potrafią kryć niezwykłe tajemnice, może przekonać się każdy, kto trafi w to niekonwencjonalne miejsce. Niepozorna, chyląca się ku upadkowi chatka skryta w lesie, wydaje się wtapiać w tło, niemal całkowicie otulone przez leśne mchy, spowite porastającymi gałązkami dębu, jemioły i dzikiego bzu. Pomyłka łatwa do przeoczenia, ale - jeśli tylko odrobinę się postarać i uchylić nieduże drzwiczki - krajobraz gwałtownie się zmienia. To bowiem właśnie tu, pośród głuszy, zbudowane jest magiczne laboratorium odwiedzane przez ekscentrycznego czarodzieja-pustelnika i samozwańczego naukowca, Armanda Buchanana. Chociaż staruszek niemal stuletni wydaje się bardziej przypominać zasuszona gruszkę, drzemie w nim silna magia, która skutecznie odstrasza nieproszonych gości, chyba że zaskoczysz go niespodzianką, zagadką lub... sernikiem.
| 26 lipca
Tym razem podróż do Londynu nie miała być z założenia tak krwawa, jak poprzednia. Nie wchodziły przecież z panną Figg do centrum, trzymając się jedynie pogranicza, a tym razem sprawę – podobno – można było załatwić pokojowo. Takie przynajmniej Gwen dostała informacje.
Ubrała wygodne spodnie z wysokim stanem i koszulę w kratkę, a loki spięła wygodnie. Marcella mogła dostrzec dość świeże blizny na odkrytych ramionach dziewczyny. Różdżka w jej kieszeni spoczywała wygodnie, gotowa, aby w każdej chwili dłoń właścicieli mogła ją wyjąć. Strój nie blokował jej ruchów i to było najważniejsze. W razie czego musiały móc z Marcellą uciekać bądź skutecznie się ukrywać.
Przez ramię Gwen zawiesiła torbę, w której znajdowały się najbardziej potrzebne przedmioty. Trzymała się blisko starszej koleżanki, Zakonniczki i opiekunki, nie mając zamiaru opuszczać jej na krok. Rozglądała się uważnie, starając się być gotowa na każde niebezpieczeństwo. Znajdowały się w lesie i choć teoretycznie nie powinny tu nikogo spotkać to skoro Zakon wiedział o naukowcu prowadzącym badania w lesie to tamci też mogli. Kto wie, czy ktoś już nie pilnuje tego miejsca? Czy ktoś już go nie przejął? Nie zabił naukowca? Nie mogły być jego pewne.
– Marcella, nie widzisz tu nikogo? – spytała szeptem. – Ten pan Armand… Mam w razie czego przy sobie trochę galeonów, jeśli słowo mu nie wystarczy. Myślisz, że na to pójdzie? – dopytała, nie przestając rozglądać się wokół.
Jej tętno było przyśpieszone. Wiedziała jednak, że nie ma prawa się wycofać. Zgodziła się pomóc – więc jeśli tylko mogła, miała zamiar pomagać, w czym tylko się dało. Niezależnie od ryzyka. Nie zmieniało to jednak faktu, że była przestraszona i niepewna każdej kolejnej chwili. Czy jednak Bertie się wahał? Nie, na pewno nie. Więc i ona nie mogła. Bo zawahanie może oznaczać kolejną śmierć. Jej, Marcelli, Kerstin, Johnatana, Michaela. Nieznanego jej mugola albo mugolaka. Albo po prostu jakiegoś dobrego człowieka. To nie miało znaczenia. Należało uratować tyle żyć, ile tylko się dało, a tego nie zrobią bez próby zakończenia tej potężnej fali nienawiści, która zalała Anglię.
Tym razem podróż do Londynu nie miała być z założenia tak krwawa, jak poprzednia. Nie wchodziły przecież z panną Figg do centrum, trzymając się jedynie pogranicza, a tym razem sprawę – podobno – można było załatwić pokojowo. Takie przynajmniej Gwen dostała informacje.
Ubrała wygodne spodnie z wysokim stanem i koszulę w kratkę, a loki spięła wygodnie. Marcella mogła dostrzec dość świeże blizny na odkrytych ramionach dziewczyny. Różdżka w jej kieszeni spoczywała wygodnie, gotowa, aby w każdej chwili dłoń właścicieli mogła ją wyjąć. Strój nie blokował jej ruchów i to było najważniejsze. W razie czego musiały móc z Marcellą uciekać bądź skutecznie się ukrywać.
Przez ramię Gwen zawiesiła torbę, w której znajdowały się najbardziej potrzebne przedmioty. Trzymała się blisko starszej koleżanki, Zakonniczki i opiekunki, nie mając zamiaru opuszczać jej na krok. Rozglądała się uważnie, starając się być gotowa na każde niebezpieczeństwo. Znajdowały się w lesie i choć teoretycznie nie powinny tu nikogo spotkać to skoro Zakon wiedział o naukowcu prowadzącym badania w lesie to tamci też mogli. Kto wie, czy ktoś już nie pilnuje tego miejsca? Czy ktoś już go nie przejął? Nie zabił naukowca? Nie mogły być jego pewne.
– Marcella, nie widzisz tu nikogo? – spytała szeptem. – Ten pan Armand… Mam w razie czego przy sobie trochę galeonów, jeśli słowo mu nie wystarczy. Myślisz, że na to pójdzie? – dopytała, nie przestając rozglądać się wokół.
Jej tętno było przyśpieszone. Wiedziała jednak, że nie ma prawa się wycofać. Zgodziła się pomóc – więc jeśli tylko mogła, miała zamiar pomagać, w czym tylko się dało. Niezależnie od ryzyka. Nie zmieniało to jednak faktu, że była przestraszona i niepewna każdej kolejnej chwili. Czy jednak Bertie się wahał? Nie, na pewno nie. Więc i ona nie mogła. Bo zawahanie może oznaczać kolejną śmierć. Jej, Marcelli, Kerstin, Johnatana, Michaela. Nieznanego jej mugola albo mugolaka. Albo po prostu jakiegoś dobrego człowieka. To nie miało znaczenia. Należało uratować tyle żyć, ile tylko się dało, a tego nie zrobią bez próby zakończenia tej potężnej fali nienawiści, która zalała Anglię.
- Ekwipunek:
- różdżka
- Czyścioszek (1 porcja, stat. 15)
- Wywar wzmacniający (2 porcje, stat. 15)
- Eliksir rekognicji (1 porcja, stat. 15)
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
The member 'Gwendolyn Grey' has done the following action : Rzut kością
'Londyn' :
'Londyn' :
W Londynie nigdy nie było bezpiecznie. Zwłaszcza u boku tak niesamowicie dobranego towarzystwa jak poszukiwana przez niemal wszystkich czarodziejów w Wielkiej Brytanii kobieta, za którą można było dostać niezłą sumkę. Wyglądało jednak na to, że dzisiaj nie będą musiały zwiewać czym prędzej przed patrolami. Noc uwodziła spokojem, było cicho, może po prostu po środku lasu nikt nie chciał prowadzić bardzo dokładnych patroli. Z resztą pamiętała jak to było, kiedy sama należała do policji. Dzisiaj zdecydowała się jednak podejmować jak najmniejsze ryzyko. Zza grzywki i kosmyków włosów, do pary z okularami, ledwo dało się dostrzec jej rysy twarzy, zwłaszcza gdy ukryła się jeszcze pod kapturem. Przed wyjściem potraktowała się również zaklęciem Capillus, przez co jej włosy miały kolor ciepłokasztanowy. Ktoś, kto znał ją słabiej, mógł na pierwszy rzut oka jej nie rozpoznać. Na to liczyła, zakładając na siebie ubrania, które mniej-więcej nie odróżniały jej od pierwszej lepszej babki z portu. Zerknęła kątem oka na Gwen, gdy ta odezwała się pełna obaw i pokręciła głową. - Zachowaj je na odpowiedni czas. Teraz powinniśmy trzymać galeony jak najbliżej. Trudno znaleźć fuchę. - przyznała. Jej było naprawdę trudno, oszczędności poszły na dom i próbowała złapać się czegokolwiek tego mogła.
Rozejrzała się dokładniej i skinęła na Gwen. - Jest w porządku. Odetchnij, wyglądasz na zdenerwowaną. - powiedziała, ale tonem niezbyt pouczającym, raczej... Informującym. Nerwy to w tym momencie nic dobrego. Gdyby nie ciarki na plecach, poczucie obserwowania i świadomość, że w każdym momencie mogą zostać złapane, czułaby się prawie jak podczas jakiegoś miłego spacerku o zachodzie słońca. Lipiec dopisywał ciepełkiem. - Słyszałam, że lubi zagadki. Znasz jakąś fajną? Ja jestem beznadziejna w zagadkach.
Westchnęła. W końcu dotarły do odpowiedniego miejsca - do domu w środku lasu, w którym powinny odnaleźć starego czarodzieja. Zerknęła jeszcze raz na Gwen, kiwnęła jej głową i w końcu zapukała do drzwi, czekając na to aż Armand się pojawi. Nie zdziwiłaby się jakby od razu celował do nich różdżką.
Rozejrzała się dokładniej i skinęła na Gwen. - Jest w porządku. Odetchnij, wyglądasz na zdenerwowaną. - powiedziała, ale tonem niezbyt pouczającym, raczej... Informującym. Nerwy to w tym momencie nic dobrego. Gdyby nie ciarki na plecach, poczucie obserwowania i świadomość, że w każdym momencie mogą zostać złapane, czułaby się prawie jak podczas jakiegoś miłego spacerku o zachodzie słońca. Lipiec dopisywał ciepełkiem. - Słyszałam, że lubi zagadki. Znasz jakąś fajną? Ja jestem beznadziejna w zagadkach.
Westchnęła. W końcu dotarły do odpowiedniego miejsca - do domu w środku lasu, w którym powinny odnaleźć starego czarodzieja. Zerknęła jeszcze raz na Gwen, kiwnęła jej głową i w końcu zapukała do drzwi, czekając na to aż Armand się pojawi. Nie zdziwiłaby się jakby od razu celował do nich różdżką.
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Gwen nie odbierała Marcelli jako zagrożenia. Niby wiedziała, że panna Figg jest poszukiwana. Niby wiedziała, że widziana u jej boku, od razu znalazłaby się wśród ministerialnych listów gończych. Ale przecież Marcella była policjantką. Wiedziała, jak należy się bronić. Rudowłosa malarka mogła co najwyżej brać z niej przykład, licząc, że jej umiejętności w razie starcia też okażą się przynajmniej wystarczające.
Na szczęście przynajmniej na razie były bezpieczne… chyba. Las był dość cichy i gdyby nie świadomość istniejącej wojny – wydawałby się wręcz pełen pokoju i naturalnej harmonii. Gdyby… gdyby… gdyby… Nie mogła o tym myśleć.
– To… nie przekupujemy go? – zdziwiła się. Brwi panny Grey zmarszczyły się.
Posłuchała jednak rady kobiety, biorąc głęboki oddech.
– T… tak, wybacz, Marcello. Gdy ostatnio byłam tu z Cedricem… udało nam się, ale… nie wiedziałam, że będzie tak ciężko. – Westchnęła, odruchowo dotykając się za poznaczone bliznami przedramię. – To znaczy… niby wiedziałam, ale dopóki… no wiesz. – Nie dokończyła. Nie czuła, aby musiała.
Wiedziała, że Marcella pewnie przeżyła o wiele więcej. Że miała więcej złych historii i złych wspomnień. Nie miała zamiaru się więc przed nią użalać, nie miała zamiaru opowiadać jej swoich wielkich historii powiązanych z wojną. To byłoby nie w porządku.
Zdziwiła się po raz kolejny.
– Zagadki? Ja… nie…. Chyba… nie bardzo. – Była malarką, nie pisarką, ani jakąś… no, jakimś nie wiadomo kim. Po chwili jednak wciągnęła głęboko oddech: – Chociaż… mam jedną. Nie jest najlepsza, ale… możemy spróbować –powiedziała, zbliżając się coraz bardziej do drzwi laboratorium. Szepnęła Marcelli zagadkę na ucho: – To go przekona? Jak myślisz?
Pozwoliła Marcelli zapukać do drzwi laboratorium, gdy już stanęły tuż przed nimi. Wzięła głęboki oddech, wsłuchując się w kroki zbliżające się do drzwi. Nie wiedziała, czy najpierw powinna powiedzieć dzień dobry czy może jednak się przedstawić, czy…
Gdy tylko w drzwiach pojawił się więc naukowiec, Gwen ledwo zdążyła mu się przyjrzeć, wypalając:
– Ma skóra jest czerwona, tak jak moja krew, zaś me serce jest z kamienia. Czym jestem? – spytała, po chwili unosząc brew.
Czy ta zagadka wystarczy, aby naukowiec zainteresował się nimi na tyle, aby przynajmniej porozmawiać z dwoma nieznajomymi kobietami? Miała szczerą nadzieję, że tak. Brakowało jej jednak pewności.
| numerologia I
Na szczęście przynajmniej na razie były bezpieczne… chyba. Las był dość cichy i gdyby nie świadomość istniejącej wojny – wydawałby się wręcz pełen pokoju i naturalnej harmonii. Gdyby… gdyby… gdyby… Nie mogła o tym myśleć.
– To… nie przekupujemy go? – zdziwiła się. Brwi panny Grey zmarszczyły się.
Posłuchała jednak rady kobiety, biorąc głęboki oddech.
– T… tak, wybacz, Marcello. Gdy ostatnio byłam tu z Cedricem… udało nam się, ale… nie wiedziałam, że będzie tak ciężko. – Westchnęła, odruchowo dotykając się za poznaczone bliznami przedramię. – To znaczy… niby wiedziałam, ale dopóki… no wiesz. – Nie dokończyła. Nie czuła, aby musiała.
Wiedziała, że Marcella pewnie przeżyła o wiele więcej. Że miała więcej złych historii i złych wspomnień. Nie miała zamiaru się więc przed nią użalać, nie miała zamiaru opowiadać jej swoich wielkich historii powiązanych z wojną. To byłoby nie w porządku.
Zdziwiła się po raz kolejny.
– Zagadki? Ja… nie…. Chyba… nie bardzo. – Była malarką, nie pisarką, ani jakąś… no, jakimś nie wiadomo kim. Po chwili jednak wciągnęła głęboko oddech: – Chociaż… mam jedną. Nie jest najlepsza, ale… możemy spróbować –powiedziała, zbliżając się coraz bardziej do drzwi laboratorium. Szepnęła Marcelli zagadkę na ucho: – To go przekona? Jak myślisz?
Pozwoliła Marcelli zapukać do drzwi laboratorium, gdy już stanęły tuż przed nimi. Wzięła głęboki oddech, wsłuchując się w kroki zbliżające się do drzwi. Nie wiedziała, czy najpierw powinna powiedzieć dzień dobry czy może jednak się przedstawić, czy…
Gdy tylko w drzwiach pojawił się więc naukowiec, Gwen ledwo zdążyła mu się przyjrzeć, wypalając:
– Ma skóra jest czerwona, tak jak moja krew, zaś me serce jest z kamienia. Czym jestem? – spytała, po chwili unosząc brew.
Czy ta zagadka wystarczy, aby naukowiec zainteresował się nimi na tyle, aby przynajmniej porozmawiać z dwoma nieznajomymi kobietami? Miała szczerą nadzieję, że tak. Brakowało jej jednak pewności.
| numerologia I
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
The member 'Gwendolyn Grey' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 36
'k100' : 36
Gwen przeceniała policjantów. Owszem, mieli swoje treningi, szkolenia i wszyscy robili co mogli, by pozostawać na bieżąco, wcale nie byli tak dobrze przygotowani na stresowe sytuacje. Ich praca nie była miotlarskimi pościgami zapierającymi dech w piersiach jak najlepsze książki akcji ani nawet interwencjami w przypadku porwań albo zabójstw. Jasne, takie rzeczy się zdarzały, ale były maleńkim procentem. W większości zajmowali się raczej aktami wandalizmu, głupimi żartami, poszukiwaniami zaginionych, rozganianiem zbyt pijanych ludzi w klubach. Do tego wcale nie trzeba było ogromnego przygotowania w walce. Marcella zerknęła na Gwen kątem oka. Brzmiało równie smutno i dramatycznie co zabawnie.
- Bez kontekstu brzmi to bardzo dwuznacznie. - Próbowała rozluźnić atmosferę żartem, by nie wprowadzić ich w tym momencie w stan letargu i poklepywania się po pleckach. Znaczy mogły to robić, ale to nie najlepszy czas. Gdy poznała zagadkę, wzruszyła lekko ramionami. Nie miała pojęcia w jakich gustował Armand. - Nie dowiemy się jak nie spróbujemy.
Nie chciała, żeby wyszło niezręcznie, ale już od otwarcia drzwi mężczyzna wydawał się zdenerwowany. Może przyszły trochę za późno? Latem, gdy słońce było wysoko długo, czasami zapominało się o godzinie, która wybiła. I trochę rzuciła Gwen na pożarcie lwu, bo ona w końcu się znała. Marcy była beznadziejna we wszystkich logicznych sprawach od kiedy tylko pamiętała. Wiedziała, że lepiej się trochę przyuczyć.. Ale kto ma na to czas.
Spojrzała to na pana Armanda, stojącego w białym ubranku w drzwiach, to na Gwen i zaraz po zadaniu zagadki nastała cisza. Słyszała tylko chwilowe szamotanie, po czym znowu pana czarodzieja z miotła w ręce, który zamachnął się na nie, krzycząc coś o wandalach i jacy to ci młodzi ludzie nie mają szacunku do niczego. Skrzywiła się mocno i złapała koleżankę za ramię, żeby facet przypadkiem się nie uderzył trzonkiem od tej miotły. I powinny się zwijać, zdecydowanie. Widać, że dyskusja straciła jakikolwiek cel, gdy ten się rozwrzeszczał. Ale może w innym miejscu im się poszczęści.
| zt x2
- Bez kontekstu brzmi to bardzo dwuznacznie. - Próbowała rozluźnić atmosferę żartem, by nie wprowadzić ich w tym momencie w stan letargu i poklepywania się po pleckach. Znaczy mogły to robić, ale to nie najlepszy czas. Gdy poznała zagadkę, wzruszyła lekko ramionami. Nie miała pojęcia w jakich gustował Armand. - Nie dowiemy się jak nie spróbujemy.
Nie chciała, żeby wyszło niezręcznie, ale już od otwarcia drzwi mężczyzna wydawał się zdenerwowany. Może przyszły trochę za późno? Latem, gdy słońce było wysoko długo, czasami zapominało się o godzinie, która wybiła. I trochę rzuciła Gwen na pożarcie lwu, bo ona w końcu się znała. Marcy była beznadziejna we wszystkich logicznych sprawach od kiedy tylko pamiętała. Wiedziała, że lepiej się trochę przyuczyć.. Ale kto ma na to czas.
Spojrzała to na pana Armanda, stojącego w białym ubranku w drzwiach, to na Gwen i zaraz po zadaniu zagadki nastała cisza. Słyszała tylko chwilowe szamotanie, po czym znowu pana czarodzieja z miotła w ręce, który zamachnął się na nie, krzycząc coś o wandalach i jacy to ci młodzi ludzie nie mają szacunku do niczego. Skrzywiła się mocno i złapała koleżankę za ramię, żeby facet przypadkiem się nie uderzył trzonkiem od tej miotły. I powinny się zwijać, zdecydowanie. Widać, że dyskusja straciła jakikolwiek cel, gdy ten się rozwrzeszczał. Ale może w innym miejscu im się poszczęści.
| zt x2
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Coraz rzadziej wychodziła z domu, coraz rzadziej wyściubiała nos poza próg niewielkiego mieszkania na Nokturnie. Już dawno zapuściła w nim korzenie, sam Bonnard o to zadbał oddając jej jeden z pokojów, dostęp do biblioteczki i sprawiając, że klienci zaczęli nie tylko ją kojarzyć, ale też i znać imienia i umiejętności. Dzięki niemu uczyniła to miejsce swoim domem, ostatecznie jedynym, jaki miała po śmierci matki. Nie wychodziła też ze względu na badania – od dłuższego czasu nie potrafiła przebrnąć przez jeden z magicznych algorytmów, które miały za zadanie spleść moc wszystkich punktów o takiej samej entropii, ale różnym ładunku energetycznym; nie była w stanie połączyć ze sobą tych kilku elementów, tak nikłych w kontekście całości badań, ale tak istotnych w tym konkretnym momencie. Irytowało ją do do granic możliwości. Z tej irytacji zaczęły wypadać jej włosy – na kilka pierwszych, które zobaczyła na swoich dłoniach przy wieczornym czesaniu, zareagowała prychnięciem zmieszanym ze śmiechem. Kolejne okazały się być tylko przykrą kontynuacją życia w ciągłych nerwach. Nie odpuszczała, ale dochodziły do jej zamkniętego umysły głosy, że powinna dać sobie odpocząć, zająć się czym innym, odciążyć skłębione pod czaszką myśli. Wyszła z inicjatywą.
Powietrze w lesie było wilgotne od wieczornej aury, muskało ciężką suknię przyjemnym chłodem, a swoim spokojem pozwalało poczuć, że wojna jednak nie zaglądała wszędzie, do każdej dziury i wnęki. Tutaj nie miała wstępu – przynajmniej pozornie.
– Lubi zagadki – spojrzała na brata lekko z boku, z dyskretnie uniesioną brodą, jakby szukała w nim zainteresowania własnymi słowami. – Najwyraźniej nudzi się w swoim lesie, który obserwuje przez ogromny teleskop zdolny zobaczyć sarnę z odległości kilku kilometrów – pochwyciła dłońmi suknię i podjęła odważniejszy krok usiłując, by materiał nie zmoczył się wilgocią ulatującą z zasypiających źdźbeł i płatków letnich kwiatów. Zrozumiała, że by pozostać w organizacji ochraniającej swoich ludzi, trzeba się wykazać bardziej, niż tylko siedzieć we własnych czterech ścianach i trwonić czas na rozwikłanie niemożliwego. Zanim sięgnęła po klamkę, która otwierała drzwi laboratorium, spojrzała na Ramseya. Szukała w jego oczach jakiegoś potwierdzenia własnych obaw, pretensji związanych z brakiem wyników, gotowych rozwiązań, winy rzucanej w najgorszy możliwy sposób – w niedopowiedzeniach i domysłach. Bała się, co w nich zobaczy, ale wiedziała, że cokolwiek to będzie, nie obudzi to w niej pokory. Być może jeszcze bardziej pogłębi chęć zawojowania o ten świat na własną rękę. – Ty widzisz mnie, a ja ciebie – jej głos stał się wyraźniejszy i pewny, gdy otworzyła drzwi, ale słów nie kierowała do brata, nie, miał je usłyszeć Armand Buchanan, którego laboratorium niedługo powinno stać się podległe rządom Lorda Voldemorta. – Ja oczyma nie patrzę, bo oczu ja nie posiadam. Chcesz ze mną pomówić, pomówię, lecz bez głosu. Ty masz głos, moje usta otwierają się na próżno. Czym jestem?
Teoretycznie prosta zagadka, którą sprawny numerolog był w stanie rozwiązać bez problemu, ale czy na pewno każdy?
| numerologia IV (+100)
we're all killers
we've all killed parts of ourselves
to survive
we've all killed parts of ourselves
to survive
The member 'Yana Dolohov' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 63
'k100' : 63
Jej towarzystwo było dla niego czymś wciąż nowym. Jakby to ona była zagadką, codziennie nową, codziennie trudniejszą, choć przecież z pozoru wydawała się dziecinnie prosta. Ale może wpływała tak tylko na niego przez specyfikę ich relacji, pokrewieństwa i ostatecznie jego własnego charakteru. Może po prostu chciał poznawać ją dzień po dniu, odkrywać powoli, coraz dalej, bo jednocześnie odkrywał przy tym samego siebie, poznawał swoje słabości, których rozpracowanie mogło uczynić go silniejszym. Nie lubił tego robić. Ale jednocześnie spoglądanie im w oczy, mierzenie się z wewnętrznymi demonami prowadziło do poszerzenia wiedzy, doskonałości. Przystał więc na jej propozycję zajrzenia do tajemniczego laboratorium. O Armandzie słyszał, ale nie pamiętał od kogo. Plotki były jednak wyłącznie plotkami, nie weryfikował ich wszystkich, szczególnie jeśli nie wydawały mu się szczególnie interesujące. Kiedy jednak Yana zaproponowała odwiedzenie tego miejsca, pomyślał, że coś była na rzeczy. Ukontentowany z jej propozycji przystał na nią, wszak otaczał ją protekcją, jako nowego sojusznika Rycerzy Walpurgii. Twierdziła, że nie była obeznana z walką, ale nie spodziewał się dziś towarzystwa. Gdyby ktoś w tym samym momencie postanowił sprawdzić to miejsce uznałby to za wyjątkowo niefortunny zbieg okoliczności.
— Doskonale — mruknął, próbując tchnąć we własne słowa nieco entuzjazmu. W rzeczywistości pozostawał sceptyczny póki nie ujrzy tego miejsca i człowieka, którego miejsce pracy mogło okazać się tak istotnym dla nich punktem. Zerknął na nią w milczeniu, gdy wspomniała o teleskopie. Raczej z ciekawości, co do jej reakcji. Czyżby spodziewał się ujrzeć w jej oczach podekscytowanie? Lekką niepewność na twarzy? A może wręcz przeciwnie, była juz przekonana o ich zwycięstwie? Zaoferował jej grzecznie swoje ramię, by wsparła się o niego i nie potknęła o poły własnej sukni. Uniósł brew, kiedy nacisnęła na klamkę. W żołądki zawibrowało subtelne wyczekiwanie. Kąciki ust drgnęły w uśmiechu, a dłoń spoczęła na różdżce, w gotowości, gdyby nie zaintrygowała dostatecznie mężczyzny. Gra w zagadki musiała zachęcić do rozmowy każdego dostatecznie inteligentnego czarodzieja. Tylko głupcy irytowali się brakiem prostych rozwiązań i odpowiedzi.
Zatrzymał wzrok na Armandzie, pozwalając siostrze mówić. Sam wsłuchiwał się w jej dźwięczny głos, zatrzymując się krok za nią, pozwalając grac jej w tym pierwsze skrzypce. Zasługiwała na to, by wyjść z cienia, to ona go tu dziś przyprowadziła i ona chciała coś udowodnić. Był więc jej wsparciem, planem awaryjnym i sojusznikiem, na wypadek, gdyby jej plan się nie powiódł. Mężczyzna spojrzał na nich zdumiony, gotów do właściwej reakcji, jego różdżka też błysnęła w ciemności. Ramsey zrobił to samo, jej kraniec był jednak skierowany w dół. Nie zamierzał pierwszy podejmować ataku i wyraźnie to zaznaczył, pozostając przy drzwiach, niczym strażnik.
| ekwipunek wysłany do MG drogą prywatnej wiadomości
— Doskonale — mruknął, próbując tchnąć we własne słowa nieco entuzjazmu. W rzeczywistości pozostawał sceptyczny póki nie ujrzy tego miejsca i człowieka, którego miejsce pracy mogło okazać się tak istotnym dla nich punktem. Zerknął na nią w milczeniu, gdy wspomniała o teleskopie. Raczej z ciekawości, co do jej reakcji. Czyżby spodziewał się ujrzeć w jej oczach podekscytowanie? Lekką niepewność na twarzy? A może wręcz przeciwnie, była juz przekonana o ich zwycięstwie? Zaoferował jej grzecznie swoje ramię, by wsparła się o niego i nie potknęła o poły własnej sukni. Uniósł brew, kiedy nacisnęła na klamkę. W żołądki zawibrowało subtelne wyczekiwanie. Kąciki ust drgnęły w uśmiechu, a dłoń spoczęła na różdżce, w gotowości, gdyby nie zaintrygowała dostatecznie mężczyzny. Gra w zagadki musiała zachęcić do rozmowy każdego dostatecznie inteligentnego czarodzieja. Tylko głupcy irytowali się brakiem prostych rozwiązań i odpowiedzi.
Zatrzymał wzrok na Armandzie, pozwalając siostrze mówić. Sam wsłuchiwał się w jej dźwięczny głos, zatrzymując się krok za nią, pozwalając grac jej w tym pierwsze skrzypce. Zasługiwała na to, by wyjść z cienia, to ona go tu dziś przyprowadziła i ona chciała coś udowodnić. Był więc jej wsparciem, planem awaryjnym i sojusznikiem, na wypadek, gdyby jej plan się nie powiódł. Mężczyzna spojrzał na nich zdumiony, gotów do właściwej reakcji, jego różdżka też błysnęła w ciemności. Ramsey zrobił to samo, jej kraniec był jednak skierowany w dół. Nie zamierzał pierwszy podejmować ataku i wyraźnie to zaznaczył, pozostając przy drzwiach, niczym strażnik.
| ekwipunek wysłany do MG drogą prywatnej wiadomości
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Gdy opowiadała tę zagadkę, bo przecież niemal przypominała opowieść kreowaną przy poduszce, patrzyła mu w oczy, jakby głos, choć wyraźnie kierowany do mężczyzny chroniącego swojego laboratorium, kierowany był pośrednio do Ramseya, haczący delikatnie o zakres zainteresowań, wspólne położenie, konotacje. Mówiła o lustrzanym odbiciu. O oczach, które posiadali, a które były takie same, należały do ich matki; o ustach, którymi tworzyli kolejne słowa wdzierające się gwałtem do historii ich rodziny, płatające ją na dzwonka, a które od początku tworzyły kłótnię i okraszone arogancją dialogi dwójki ludzi, która nie zgadza się ze swoją obecnością. W końcu jednak musiała odwrócić wzrok, bo weszli głębiej, do wnętrza, które nie znali, a które zdawało się kryć w swojej skomplikowanej budowie ogrom tajemnic i przydatnych informacji. Od razu rzucił jej się w oczy teleskop – magiczna struktura wyprostowanego, wynurzającego z okna mechanizmu, który przypominał spleciony, metalowy stożek z soczewkami na obu końcach. Dopiero później, jakby był zaledwie dodatkowym elementem, skutkiem ubocznym całego eksperymentu, pojawił się mężczyzna. Armand Buchanan, oczywiście. To było jego miejsce, jego terytorium, a oni na nie wtargnęli. Była spokojna. Być może dlatego, że za jej plecami stał niezwykle potężny czarnoksiężnik, któremu ona sama bała się sprzeciwić, a co dopiero Temu Którego Imienia Już Się Nie Wymawia. Podał jej odpowiedź – zainteresowany czy przestraszony, to nie miało znaczenia.
– Tak, lustrzane odbicie. Nie mówią, ale my przybyliśmy do ciebie, drogi Armandzie, z ważną wiadomością. – chciała podejść do niego na linii sojuszniczej, zachęcić do tego, by oddał im swoje umiejętności, tak jak ona niedawno oddała swoje, tak jak Ramsey – również. – Posiadasz rozległą wiedzę o miejscu, w którym się znajdujemy. Zbudowałeś teleskop, który zdolny jest zajrzeć dalej niż ludzkie oko. Nie spełni to jednak żadnej roli, jeśli nie przypisze się temu celu. A tym celem jest pomoc nam, Rycerzom Walpurgii, w zatrzymaniu rozprzestrzeniania się choroby brudnej krwi. Zgodzisz się, wiem, a my pomożemy ci w ochronie laboratorium – mówiła dalej, idąc w jego stronę. W końcu zatrzymała się krok czy dwa przed nim i z delikatnie przechyloną głową patrzyła mu w oczy, szczerze, bez zbędnego obracania swoich słów w słodycz fałszu. – Yana Dolohov – przedstawiła się w końcu i zerknęła przez ramię na Ramseya, nie będąc pewną, czy chciał podać swoje personalia. Sama zaryzykowała, ale tylko dlatego, bo wiedziała, że ten człowiek mógł pomóc w jej badaniach. Chciała go poznać. – Jesteś dla nas ważny, ty i twoje wynalazki, więc nie zostawimy tego budynku bez potrzebnej osłony przed wrogami. Będziesz bezpieczny.
– Tak, lustrzane odbicie. Nie mówią, ale my przybyliśmy do ciebie, drogi Armandzie, z ważną wiadomością. – chciała podejść do niego na linii sojuszniczej, zachęcić do tego, by oddał im swoje umiejętności, tak jak ona niedawno oddała swoje, tak jak Ramsey – również. – Posiadasz rozległą wiedzę o miejscu, w którym się znajdujemy. Zbudowałeś teleskop, który zdolny jest zajrzeć dalej niż ludzkie oko. Nie spełni to jednak żadnej roli, jeśli nie przypisze się temu celu. A tym celem jest pomoc nam, Rycerzom Walpurgii, w zatrzymaniu rozprzestrzeniania się choroby brudnej krwi. Zgodzisz się, wiem, a my pomożemy ci w ochronie laboratorium – mówiła dalej, idąc w jego stronę. W końcu zatrzymała się krok czy dwa przed nim i z delikatnie przechyloną głową patrzyła mu w oczy, szczerze, bez zbędnego obracania swoich słów w słodycz fałszu. – Yana Dolohov – przedstawiła się w końcu i zerknęła przez ramię na Ramseya, nie będąc pewną, czy chciał podać swoje personalia. Sama zaryzykowała, ale tylko dlatego, bo wiedziała, że ten człowiek mógł pomóc w jej badaniach. Chciała go poznać. – Jesteś dla nas ważny, ty i twoje wynalazki, więc nie zostawimy tego budynku bez potrzebnej osłony przed wrogami. Będziesz bezpieczny.
Znosił jej spojrzenie, a wydawało mu się, że mówiło znacznie więcej od słów, które wypływały z jej ust. Błyszcząca tafla o podobnej, jeśli nie bliźniaczej barwie, równie chłodna i przenikliwa, niczym lustro odbijała się od niego. Miał oczy matki, wiedział to, odkąd poznał Grahama, a później Ignotusa. Powiedział mu. Była tego potwierdzeniem, bo gdy patrzył w jej dostrzegał swoje własne. Nie tak zaznaczone okrucieństwem i brutalnością. Może dlatego patrzył w nie bez przeszkód, bez odrazy i wstrętu — nie znosił luster, przedstawiały go w jakimś groteskowym, niepasujących do jego wyobrażenia o sobie wizerunku. To, co widział w jej oczach mu odpowiadało; pociągało go. Nieruchome spojrzenie, zastygło, a powieki zamarły w bezruchu na kilka chwil. Jakby te słowa, które kierowała do Armanda były dedykowane jemu i tylko jemu, skierowane do jego uszu i dla ego uciechy. Kiedy więc pozwolił, by weszła i rozegrała to według własnych zasad, pozwolił jej na to, próbując jej próbę przekonania badacza. Omiótł wzrokiem ją całą, linię jej ciała od góry do dołu, powoli i swobodnie przenosząc spojrzenie na mężczyznę. Był ostrożny, bo był mądry, a na zagadkę odpowiedział w mgnieniu oka. Na jego twarzy zagościło pytanie i niepewność. Jego różdżka uniosła się, ale jak mogliby uznać to za dziwne, gdy wkroczyli do jego pracowni, jak do siebie. Yana podjęła z nim dialog. Jej miękki, ciepły głos miał w sobie coś halucynogennego. Brzmiał jak jedno z tych kobiecych zaklęć, które szeptało się wieczorami do ucha, by wprowadzić mężczyznę w stan pełnej uległości. Przyglądał się temu w milczeniu, jak zbliża się do czarodzieja i przedstawia mu ich pomysł na niego; propozycję, której nie mógł odrzucić, jak przedstawia się, a w końcu, jak używa zaimka określającego ich, ich razem, ich wszystkich. Nie odzywał się, dopóki nie spotkał z reakcją Armanda. Zdawał się nie być zaskoczony. Czyżby dostrzegł w jego twarzy zadowolenie? Podekscytowanie? Czekał, aż Rycerze do niego przyjdą?
— Ramsey Mulciber — przedstawił się więc, przerywając ciszę ze swojej strony. Nie uczynił jednak żadnego innego ruchu, wciąż znajdował się blisko wyjścia, mając w zasięgu wzroku jego, Yanę i całe wnętrze, w tym i sławiony teleskop. — Jesteś naukowcem — podjął, wspomagając w swoich słowach siostrę. — Tak, jak i my. Przychodzimy w pokoju, z propozycją. Czarny Pan potrzebuje ludzi o światłych i otwartych umysłach, dlatego cię wybrał — skłamał gładko, a jego własne słowa spłynęły miodem nie bez powodu. — Pomożesz nam — zadecydował bardziej stanowczo. — Będziesz obserwował otoczenie. Mogą się tu zjawić obrońcy szlam. Rebelianci. Nasi, a więc od dziś i twoi wrogowie. Kiedy tak się stanie, powiadomisz nas szybko. — Zrobił kilka kroków w stronę siostry, nie spuszczając oczu z człowieka, który był ich celem. WYglądało jednak na to, że się z nimi zgadzał. Ale nie mogli się spodziewać niczego innego. Jeśli był naukowcem, był też żądny wiedzy, informacji, możliwości. A oni mogli mu to wszystko dać.
Zerknął przelotnie na Yanę.
— W ramach naszej współpracy nałożę parę zaklęć, które ochronią cię przed niespodziewanym atakiem gości. Na wypadek, gdybyś nie dostrzegł ich obecności wcześniej — ale tego właśnie od niego oczekiwali. Bycia szpiegiem. Informatorem. Laboratorium miało dobrą lokalizację, tędy mogli przechodzić ich wrogowie, mogli się tu też gromadzić, ukrywając przed patrolami.
Potrzebował chwili, by nałożyć pierwsze z zaklęć, zawieruchę. Wiedział jednak, że Yana poradzi sobie z gościem, zajmie go na chwilę. Proces musiał trwać, nic nie działo się tak po prostu. Minuty upływały, a on w skupieniu, budował z zaklęć zabezpieczenie, które miało ochronić to miejsce przed intruzami.
| Nakładam Zawieruchę
— Ramsey Mulciber — przedstawił się więc, przerywając ciszę ze swojej strony. Nie uczynił jednak żadnego innego ruchu, wciąż znajdował się blisko wyjścia, mając w zasięgu wzroku jego, Yanę i całe wnętrze, w tym i sławiony teleskop. — Jesteś naukowcem — podjął, wspomagając w swoich słowach siostrę. — Tak, jak i my. Przychodzimy w pokoju, z propozycją. Czarny Pan potrzebuje ludzi o światłych i otwartych umysłach, dlatego cię wybrał — skłamał gładko, a jego własne słowa spłynęły miodem nie bez powodu. — Pomożesz nam — zadecydował bardziej stanowczo. — Będziesz obserwował otoczenie. Mogą się tu zjawić obrońcy szlam. Rebelianci. Nasi, a więc od dziś i twoi wrogowie. Kiedy tak się stanie, powiadomisz nas szybko. — Zrobił kilka kroków w stronę siostry, nie spuszczając oczu z człowieka, który był ich celem. WYglądało jednak na to, że się z nimi zgadzał. Ale nie mogli się spodziewać niczego innego. Jeśli był naukowcem, był też żądny wiedzy, informacji, możliwości. A oni mogli mu to wszystko dać.
Zerknął przelotnie na Yanę.
— W ramach naszej współpracy nałożę parę zaklęć, które ochronią cię przed niespodziewanym atakiem gości. Na wypadek, gdybyś nie dostrzegł ich obecności wcześniej — ale tego właśnie od niego oczekiwali. Bycia szpiegiem. Informatorem. Laboratorium miało dobrą lokalizację, tędy mogli przechodzić ich wrogowie, mogli się tu też gromadzić, ukrywając przed patrolami.
Potrzebował chwili, by nałożyć pierwsze z zaklęć, zawieruchę. Wiedział jednak, że Yana poradzi sobie z gościem, zajmie go na chwilę. Proces musiał trwać, nic nie działo się tak po prostu. Minuty upływały, a on w skupieniu, budował z zaklęć zabezpieczenie, które miało ochronić to miejsce przed intruzami.
| Nakładam Zawieruchę
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Powolny krok miał pokazać czarodziejowi, że sama nie chce zaatakować i jeśli tylko Buchanan sam nie zdecyduje się pierwszy wyprowadzić ataku, nikt nie podniesie na niego różdżki. Jej biodra kołysały się łagodnie, niemal bezwiednie, stopy obleczone wygodnymi butami delikatnie stukały rozpraszając gromadzącą się wokół ciszę przerywaną tylko wietrznym, wieczornym tańcem. Nie robiła tego celowo – ramiona były wyprostowane, a pierś wydatnie unosiła się w oddechu, ale nie po to, by zaskarbić sobie jego uwagę; wykorzystywała to raczej jako swój atut, dodatkową kartę, której mogła, ale wcale nie musiała używać. Dziś dołączyła do pełnego kompletu propozycji, w której główną rolę i tak pełnili Rycerze Walpurgii – strona wygrana i pewna niczym stary, doświadczony pokerzysta. To dla nich miał pracować, to im miał oddać swoje zasoby i darować każdego dnia informacje, które mogły pomóc w dalszej walce. W końcu umilkła, gdy usłyszała, że mężczyzna za nią podaje mu swoje personalia. I teraz, dokładnie w tym momencie, zdała sobie z istnienia przepaści między nimi. Choć w ich żyłach płynęła krew tej samej matki, to nazwiska odziedziczyli po swoich ojcach – były różne. Na krótką chwilę to zupełnie oderwało jej myśli od aktualnej sprawy, ale prędko przymrużyła powieki i rozkazała duszy znów wkleić się do ciała.
Splotła dłonie za sobą, lekko, mimowolnie unosząc brodę, jakby w zaciekawieniu. Było w tym ziarno prawdy – teleskop wyglądał wspaniale, była ciekawa jego budowy, schematu działania, efektywności. Ale na to przyjdzie czas. Gdy Ramsey mówił, spojrzała na niego, spojrzeniem klucząc między poruszającymi się wargami a błyszczącymi w półcieniu źrenicami. Jego świadomość własnej mocy pociągała, nie musiał nawet tego udowadniać, wystarczył odpowiednio niski głos kształtujący bez pospiechu słowa świadczące o zasięgu ramion organizacji, w której bez wątpienia grał ważną rolę. Wzięła głęboki wdech i natychmiast przeniosła spojrzenie na Armanda, gdy tylko brat skończył mówić. Dostrzegła jego zamiary i zamierzała umożliwić mu podążanie za nimi, sama od razu podtrzymując dialog z Armandem. Podeszła do niego bliżej, z zaciekawieniem od razu zaczęła wypytywać o jego teleskop, by na koniec spytać, czy mogłaby przez niego zerknąć. Zauważyła niepewność w jego oczach, gdy te uważnie, choć urywkowo, obserwowały poczynania Ramseya.
– Zabezpieczymy twoje laboratorium przed wrogami, nie tobą – zapewniła go kładąc dłoń na jego ramieniu w geście sojuszniczego wsparcia. – Będziesz bezpieczny, Armandzie. Twoja sowa nas odnajdzie - już wcześniej zauważyła napuszone i najwyraźniej zaspane ptaszysko stojące sztywno na żerdzi. Przyda mu się, to było pewne. – Ale rozumiem, przezorności nigdy za wiele. Pozwól jednak, że zaopiekujemy się tobą jak równy równym. Mistrz Bonnard nigdy nie pozwoliłby, by jeden z jego przyjaciół znalazł się w niebezpieczeństwie, które można było uniknąć – znali się, wyczytała to z jego twarzy, z zaskoczenia, którego nawet nie próbował zamaskować.
Kolejne minuty wcale się nie ciągnęły – upłynęły na swobodniej rozmowie o badaniach, przeszłych i tych planowanych, o tym, co działo się w samym sercu Londynu, o wreszcie wstającym z kolan magicznym dziennikarstwie, dzięki któremu obywatel w końcu mogli poznać prawdę. Dopiero głos Ramseya sugerujący koniec zadania, odciągnął ją od twarzy Buchanana. Pożegnali się, obiecali ochronę i kontakt, i zniknęła w ciszy za drzwiami laboratorium. Tutaj zadanie było już wykonane.
| zt
Splotła dłonie za sobą, lekko, mimowolnie unosząc brodę, jakby w zaciekawieniu. Było w tym ziarno prawdy – teleskop wyglądał wspaniale, była ciekawa jego budowy, schematu działania, efektywności. Ale na to przyjdzie czas. Gdy Ramsey mówił, spojrzała na niego, spojrzeniem klucząc między poruszającymi się wargami a błyszczącymi w półcieniu źrenicami. Jego świadomość własnej mocy pociągała, nie musiał nawet tego udowadniać, wystarczył odpowiednio niski głos kształtujący bez pospiechu słowa świadczące o zasięgu ramion organizacji, w której bez wątpienia grał ważną rolę. Wzięła głęboki wdech i natychmiast przeniosła spojrzenie na Armanda, gdy tylko brat skończył mówić. Dostrzegła jego zamiary i zamierzała umożliwić mu podążanie za nimi, sama od razu podtrzymując dialog z Armandem. Podeszła do niego bliżej, z zaciekawieniem od razu zaczęła wypytywać o jego teleskop, by na koniec spytać, czy mogłaby przez niego zerknąć. Zauważyła niepewność w jego oczach, gdy te uważnie, choć urywkowo, obserwowały poczynania Ramseya.
– Zabezpieczymy twoje laboratorium przed wrogami, nie tobą – zapewniła go kładąc dłoń na jego ramieniu w geście sojuszniczego wsparcia. – Będziesz bezpieczny, Armandzie. Twoja sowa nas odnajdzie - już wcześniej zauważyła napuszone i najwyraźniej zaspane ptaszysko stojące sztywno na żerdzi. Przyda mu się, to było pewne. – Ale rozumiem, przezorności nigdy za wiele. Pozwól jednak, że zaopiekujemy się tobą jak równy równym. Mistrz Bonnard nigdy nie pozwoliłby, by jeden z jego przyjaciół znalazł się w niebezpieczeństwie, które można było uniknąć – znali się, wyczytała to z jego twarzy, z zaskoczenia, którego nawet nie próbował zamaskować.
Kolejne minuty wcale się nie ciągnęły – upłynęły na swobodniej rozmowie o badaniach, przeszłych i tych planowanych, o tym, co działo się w samym sercu Londynu, o wreszcie wstającym z kolan magicznym dziennikarstwie, dzięki któremu obywatel w końcu mogli poznać prawdę. Dopiero głos Ramseya sugerujący koniec zadania, odciągnął ją od twarzy Buchanana. Pożegnali się, obiecali ochronę i kontakt, i zniknęła w ciszy za drzwiami laboratorium. Tutaj zadanie było już wykonane.
| zt
we're all killers
we've all killed parts of ourselves
to survive
we've all killed parts of ourselves
to survive
10.12.57
Trzymałam się blisko pana lorda. Nie, żeby szczególnie mnie obchodziły te jego wszystkie tytuły, ale skoro był śmierciożercą, to co miałam robić? Przerzuciłam kucyk na drugą stronę, wciskając jeszcze dłonie do kieszeni płaszcza w kolorze butelkowej zieleni. Prawą dłoń zacisnęłam na różdżce i wyjęłam ją, gdy tylko zbliżaliśmy do laboratorium w lesie. Z Burkiem wiele mnie nie łączyło, tyle, co kilka lat temu sprzedałam mu parę informacji za dobrą kwotę. Tacy ludzie zawsze dobrze płacili, a w moim wyobrażeniu właściwie spali na galeonach. Eh, niech sobie śpią. Byleby byli wypłacali, kiedy kupują usługę. - To tu - wskazałam palcem na dziwną chatę w lesie. Całkowicie porośnięta mchem, wyglądała nawet na opuszczoną, gdyby nie cichy szmer w środku. - Czyni lord honory? - spytałam jeszcze cicho i niezbyt ironicznie, wskazując na schowane pomiędzy bluszczem małe drzwi. Nie przerażała mnie wizja wejścia tam do środka pierwszej, po prostu jeszcze nie do końca znałam zasady panujące pośród szeregów tych ludzi. Nie wychylałam się wcześniej za bardzo, głównie podając informację, które zdobyłam w trakcie pracy lub prywatnie. Jestem lojalna wobec moich klientów, ale nie biorę zleceń od podejrzanych o zdradę, obrzydza mnie to. Prymitywna mugolska krew namieszała czarodziejom w głowach, tworząc z nich szlamie bękarty. Jeszcze tego brakowało, bym w dzisiejszych czasach była lojalna wobec takich ludzi. Wolałam trzymać się tych potężniejszych, tych, z którymi się rozumieliśmy. Otwierając drzwi, byliśmy cicho, potrafiłam przecież być cicho, jednak czarodziej, który skrywał się w tej chatce, do którego tu dzisiaj przyszliśmy, chyba się nas spodziewał. Wymierzył różdżkę prosto w nasze twarze. Nie wyglądał na takiego, który chciałby się zaprzyjaźnić. Wielka szkoda... Byłoby szybciej. Armand bez ostrzeżenia wypowiedział: - Ignitio - nawet nie wiedział, jak się nazywamy i kim jesteśmy. Ktoś musiał go ostrzec, tego byłam właściwie pewna. Pytanie kto, pytanie kiedy i pytanie, jak długo z nimi współpracował? Tego jednak się jeszcze dowiemy. - Casa Aranea - wypowiedziałam w tym samym czasie kierując różdżkę prosto w jego nogi. Musieliśmy działać szybko, staruszek mógł nas zaskoczyć.
1. Ignitio Armanda
2. stata U Armanda
3. w kogo? (parzyste Craig, nieparzyste Rita)
4. Casa Aranea Rity
The member 'Rita Runcorn' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 1
--------------------------------
#2 'k8' : 4, 8, 3, 3, 4
--------------------------------
#3 'k10' : 1
--------------------------------
#4 'k100' : 44
#1 'k100' : 1
--------------------------------
#2 'k8' : 4, 8, 3, 3, 4
--------------------------------
#3 'k10' : 1
--------------------------------
#4 'k100' : 44
Spacer po lesie. Okej, właściwie nie miał nic przeciwko. Ostatnio poruszał się właściwie tylko na trasie Durham-Londyn, a i to głównie w sprawach biznesowych. Nie można było co prawda do końca uznać, że dziś ta wyprawa na łono natury służyła tylko celom relaksacyjnym... niemniej uznał, że nie będzie narzekać. Pogoda była niestety daleka od idealnej, niemniej nawet grudniową porą głusza potrafiła być piękna. Dzika przyroda była doprawdy zaskakująca. No, a poza tym przynajmniej była to jakaś odmiana od zapyziałej chatki na bagnach. Po lesie przynajmniej dało się przejść suchą stopą. Tak samo jak Rita, Burke też miał nadzieję, że osobnik, do którego udawali się z wizytą, będzie skłonny do rozmowy. Z pewnością jemu samemu łatwiej byłoby rozmawiać z Armandem. On przynajmniej nie był paskudnym wilkołakiem. To już było ogromnym plusem. No i był naukowcem. Warto było mieć takiego człowieka po ich stronie. Wśród rycerzy było tyle tęgich głów, ale jeszcze jedna nie mogła zaszkodzić.
- Co za partactwo - skomentował cicho, gdy dotarli na miejsce. Laboratorium było słabo chronione. Ogromne niedopatrzenie, jeśli ktoś by pytał Craiga o zdanie. Po raz kolejny mógł porównać tę wyprawę do ostatniej misji odbytej na bagnach. I o dziwo, to przebrzydły kundel tym razem zyskał punkt - jego rozlatująca się chata była zabezpieczona czarami, a droga do niej naszpikowana pułapkami. Co też Armand sobie myślał? Jeśli nie chciał by go odnaleziono, jeśli pragnął by owoce jego pracy były bezpieczne, to naprawdę bardzo słabo się postarał. Nawet kamuflaż był średni. Wydało się to Burke'owi odrobinę podejrzane, ale oto bez żadnego trudu dotarli aż do samego laboratorium. Może coś gorszego czekało ich w środku?
Zapukał - oczywiście że tak, nie byli przecież niewychowanymi gburami. Ale być może okazało się to błędem, bo oto okazało się, że Buchanan nie był zainteresowany rozmową - a kilka stuknięć w drewno, które wyglądało na przegnite i zbutwiałe, zaalarmowało naukowca o ich obecności. Wielka szkoda, że zaatakował, ledwie przekroczyli próg.
Tak jak się Burke spodziewał, wnętrze chaty było całkowicie różne wyglądu zewnętrznego. A więc rzeczywiście jedyną formą zabezpieczenia miał być kamuflaż? Co za partactwo, Burke jeszcze przed sekundą był gotów zaoferować Armandowi pomoc w zapewnieniu temu budynkowi lepszej ochrony. Ale wygląda na to, że trzeba będzie o to zadbać, gdy pierwotny właściciel przestanie sprawiać kłopoty.
- Zdecydowaniej - polecił Ricie, chociaż jej zaklęcie było całkiem przydatne. On preferował jednak klątwy brutalniejsze, zdolne w kilka sekund wyeliminować przeciwnika z walki - Nervusio - zaatakował, celując w rękę, w której Buchanan trzymał różdżkę.
rzut na poroże
- Co za partactwo - skomentował cicho, gdy dotarli na miejsce. Laboratorium było słabo chronione. Ogromne niedopatrzenie, jeśli ktoś by pytał Craiga o zdanie. Po raz kolejny mógł porównać tę wyprawę do ostatniej misji odbytej na bagnach. I o dziwo, to przebrzydły kundel tym razem zyskał punkt - jego rozlatująca się chata była zabezpieczona czarami, a droga do niej naszpikowana pułapkami. Co też Armand sobie myślał? Jeśli nie chciał by go odnaleziono, jeśli pragnął by owoce jego pracy były bezpieczne, to naprawdę bardzo słabo się postarał. Nawet kamuflaż był średni. Wydało się to Burke'owi odrobinę podejrzane, ale oto bez żadnego trudu dotarli aż do samego laboratorium. Może coś gorszego czekało ich w środku?
Zapukał - oczywiście że tak, nie byli przecież niewychowanymi gburami. Ale być może okazało się to błędem, bo oto okazało się, że Buchanan nie był zainteresowany rozmową - a kilka stuknięć w drewno, które wyglądało na przegnite i zbutwiałe, zaalarmowało naukowca o ich obecności. Wielka szkoda, że zaatakował, ledwie przekroczyli próg.
Tak jak się Burke spodziewał, wnętrze chaty było całkowicie różne wyglądu zewnętrznego. A więc rzeczywiście jedyną formą zabezpieczenia miał być kamuflaż? Co za partactwo, Burke jeszcze przed sekundą był gotów zaoferować Armandowi pomoc w zapewnieniu temu budynkowi lepszej ochrony. Ale wygląda na to, że trzeba będzie o to zadbać, gdy pierwotny właściciel przestanie sprawiać kłopoty.
- Zdecydowaniej - polecił Ricie, chociaż jej zaklęcie było całkiem przydatne. On preferował jednak klątwy brutalniejsze, zdolne w kilka sekund wyeliminować przeciwnika z walki - Nervusio - zaatakował, celując w rękę, w której Buchanan trzymał różdżkę.
rzut na poroże
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4
Laboratorium w lesie
Szybka odpowiedź