Restauracja Czar Par
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Restauracja Czar Par
Elegancka czarodziejska restauracja, do której wejście jest ukryte w zejściu do mugolskiej piwnicy jednej z kamienic. Ledwie mija się próg, a magia samoistnie ściąga płaszcze z ramion gości, odwieszając je na stojaki, zaś u ich stop słania się długi, czerwony dywan prowadzący do głównej sali. Ta dzieli się na dwie części, w pierwszej znajdują się stoliki, pomiędzy którymi lewitują tace z najlepszym winem wytwarzanym przez tutejsze skrzaty, a zamówienia składa się poprzez machnięcie różdżką i wypowiedzenie zamówionych potraw. Po jakimś czasie talerze materializują się przed gośćmi - brak personalnej obsługi zapewnia maksimum dyskrecji.
Druga część sali to błyszczący parkiet, gdzie orkiestra duchów, na zaczarowanych instrumentach, gra osiemnastowieczną muzykę.
Druga część sali to błyszczący parkiet, gdzie orkiestra duchów, na zaczarowanych instrumentach, gra osiemnastowieczną muzykę.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:33, w całości zmieniany 1 raz
Każda emocja znajdowała odzwierciedlenie w jej zachowaniu, sposobie bycia. Jak prawdziwa artystka dzieliła się ze światem wszystkim co miała na każdy możliwy sposób. Wyrażała siebie. A może wszystko wokół istniało by wyrażać ją...?
- Pana słowa są przyjemnie gładkie - mruknęła zadowolona z muskającego jej pochlebstwa. Zaraz potem się zatroskała. Nie chciała mówić o swojej chorobie, czy rodzinnej tragedii. Nie miała na to obecnie ani nastroju, ani chęci - Może zostawmy smutne historie na melancholijne, deszczowe dni? Anglia ma ich pełno w swoim repertuarze. Dziś cieszmy się łaską chwili - zaproponowała ubierając szczerą prośbę w poetycko lśniące nici. Nie chciała mówić o smutnych rzeczach, nie chciała sobie psuć humoru. Buzię miała pełną słodyczy, myśli lekkie, serce romantycznie beztroskie. Wszystko miało swoje miejsce i czas.
- Pustego umysłu? - to było dosyć oczywiste, prawda? Napuchła dumą ze swego trafnego spostrzeżenia jakby pytanie wcale nie było retoryczne - O rety, był Pan przy tym jak tak do siebie mówili? Czy ten młodszy kolega coś odpowiedział? Brzmi jak wstęp do poważnej kłótni - była ciekawa. Tak aroganckie, odważne słowa... Jaka była odpowiedź?
- To też brzmi jakby wiedziałby Pan więcej o tworzeniu, niżby się mogło wydawać. Tworzy Pan naukę, czy może coś innego...? - dociekała. Jako artystka ceniła sobie ludzi potrafiących coś pozostawić po sobie. Który artysta nie dążył do bycia zapamiętanym, cenionym. Czy nie dotyczyło to też wynalazców, naukowców? Nie można też było zaprzeczyć, że była oczarowana sposobem w jaki ubierał myśli. Wysławiał się w sposób uporządkowany, schludny. Naprawdę przyjemnie się jej go słuchało. Sprawiał wrażenie takiego przystępnego, autentycznego. Chętnie odzwierciedlała więc jego zainteresowanie, śmiech.
- Tak - przyznała bez chwili namysłu - Pan zresztą doskonale sobie zdaje sprawę z tego, że jako artystka nie pozwoliłabym sobie na inną odpowiedź - Prawda? Nawet jeżeli było to pytanie retoryczne to nie mogła zachować milczenia - To, że oboje jesteśmy tu i teraz, a nie tam i kiedyś. To że Pan mnie dostrzegł, zwrócił na siebie uwagę i teraz dzielimy wspólnie ten wieczór. Los daje i odbiera; zezwala i wzbrania. Czasem mu ulegamy, czasem walczymy. Może to naiwne z mojej strony ale... bez względu na to co byśmy zrobili stojąc na przeciw przeznaczenia, nie będzie to właściwe? - czy istniały złe wybory? Złe decyzje? Czy wszystkie nie były po prostu w obliczu danej chwili innymi? - John Oliver Hobbes, pisarz, wspomniał kiedyś, że ludzie zrzucają wszystkie swe głupstwa na jedną kupę, tworząc potwora, którego zwą losem i myślę, przynajmniej teraz, że trochę w tym prawdy. W końcu czy nie przyjemnie mija nam czas, Panie Mulciber? - Czy w obliczu tego, los można było nazwać potwornością? Oby nie. Zatrzepotała jasnymi rzęsami. W jej artystycznym świecie przeznaczenie, los, fatum... wszystko to było częścią ludzkiej historii. Czasem za ich sprawą bohaterowie płakali, czasem śmiali; byli wrogami i sprzymierzeńcami. Nie było granic, nie było ram, jednoznacznych definicji.
Być może na tej iskrze przeznaczenia pozwoliła swej impulsywnej naturze na więcej. Chciała by z nią zatańczył. Może nieświadomie upoiła się okazywanym jej zainteresowaniem i pragnęła go więcej zaś chęć pokazania mu piękna prawdziwej sztuki była jedynie słodką wymówką...? Trudno powiedzieć. Ona sama nie zastanawiała się nad tym przez choćby sekundę. Bardziej zmartwiła się nad swoją śmiałością, potem że odmówi...lecz niepotrzebnie. Jej oczy świeciły, a ciało zadrgało z podekscytowania.
- Tak! - niemalże przyklasnęła. Szybko się jednak zreflektowała, dyskretnie chrząknęła i złożyła dłoń w jego - To znaczy... tak, większej przyjemności nie mógł mi Pan tego wieczoru sprawić. I proszę się nie troskać, w delikatniejsze trafić nie mógł. Mi samej nie wiele trzeba by tańczyć do utraty tchu - zapewniła go szczerze, z serdeczną żartobliwością zupełnie tak, jakby żartowała z balansowania nad krawędzią przepaści.
- Wie Pan kim były Moiry...? - zapytała pozwalając zamknąć się w ramie męskiego ujęcia. Nadała swoim ruchom zgrabnej ospałości chcąc by jej partner wyłamywał się z rytmu i poruszał się wolniej. Miała na uwadze, że wspomniał coś o kontuzji. Powinna była go dopytać...? Niepewnie i ostrożnie wykonała kolejne kroki. Powiedział, że jej się zawierza, a ona powiedziała, że mu pokaże ale czy na pewno nie miał nic przeciwko... by go prowadziła, nadawała kierunek...? Spojrzała na niego z dołu oczami kocięcia które chciało dostać nagrodę, a kiedy ją otrzymało to w lekkim niedowierzaniu badało czy faktycznie może. Przygryzła różową wargę - Jeżeli podarował mi Pan w opiekę swój los...To imię której z Córek Nocy chciałby Pan bym nosiła?
- Pana słowa są przyjemnie gładkie - mruknęła zadowolona z muskającego jej pochlebstwa. Zaraz potem się zatroskała. Nie chciała mówić o swojej chorobie, czy rodzinnej tragedii. Nie miała na to obecnie ani nastroju, ani chęci - Może zostawmy smutne historie na melancholijne, deszczowe dni? Anglia ma ich pełno w swoim repertuarze. Dziś cieszmy się łaską chwili - zaproponowała ubierając szczerą prośbę w poetycko lśniące nici. Nie chciała mówić o smutnych rzeczach, nie chciała sobie psuć humoru. Buzię miała pełną słodyczy, myśli lekkie, serce romantycznie beztroskie. Wszystko miało swoje miejsce i czas.
- Pustego umysłu? - to było dosyć oczywiste, prawda? Napuchła dumą ze swego trafnego spostrzeżenia jakby pytanie wcale nie było retoryczne - O rety, był Pan przy tym jak tak do siebie mówili? Czy ten młodszy kolega coś odpowiedział? Brzmi jak wstęp do poważnej kłótni - była ciekawa. Tak aroganckie, odważne słowa... Jaka była odpowiedź?
- To też brzmi jakby wiedziałby Pan więcej o tworzeniu, niżby się mogło wydawać. Tworzy Pan naukę, czy może coś innego...? - dociekała. Jako artystka ceniła sobie ludzi potrafiących coś pozostawić po sobie. Który artysta nie dążył do bycia zapamiętanym, cenionym. Czy nie dotyczyło to też wynalazców, naukowców? Nie można też było zaprzeczyć, że była oczarowana sposobem w jaki ubierał myśli. Wysławiał się w sposób uporządkowany, schludny. Naprawdę przyjemnie się jej go słuchało. Sprawiał wrażenie takiego przystępnego, autentycznego. Chętnie odzwierciedlała więc jego zainteresowanie, śmiech.
- Tak - przyznała bez chwili namysłu - Pan zresztą doskonale sobie zdaje sprawę z tego, że jako artystka nie pozwoliłabym sobie na inną odpowiedź - Prawda? Nawet jeżeli było to pytanie retoryczne to nie mogła zachować milczenia - To, że oboje jesteśmy tu i teraz, a nie tam i kiedyś. To że Pan mnie dostrzegł, zwrócił na siebie uwagę i teraz dzielimy wspólnie ten wieczór. Los daje i odbiera; zezwala i wzbrania. Czasem mu ulegamy, czasem walczymy. Może to naiwne z mojej strony ale... bez względu na to co byśmy zrobili stojąc na przeciw przeznaczenia, nie będzie to właściwe? - czy istniały złe wybory? Złe decyzje? Czy wszystkie nie były po prostu w obliczu danej chwili innymi? - John Oliver Hobbes, pisarz, wspomniał kiedyś, że ludzie zrzucają wszystkie swe głupstwa na jedną kupę, tworząc potwora, którego zwą losem i myślę, przynajmniej teraz, że trochę w tym prawdy. W końcu czy nie przyjemnie mija nam czas, Panie Mulciber? - Czy w obliczu tego, los można było nazwać potwornością? Oby nie. Zatrzepotała jasnymi rzęsami. W jej artystycznym świecie przeznaczenie, los, fatum... wszystko to było częścią ludzkiej historii. Czasem za ich sprawą bohaterowie płakali, czasem śmiali; byli wrogami i sprzymierzeńcami. Nie było granic, nie było ram, jednoznacznych definicji.
Być może na tej iskrze przeznaczenia pozwoliła swej impulsywnej naturze na więcej. Chciała by z nią zatańczył. Może nieświadomie upoiła się okazywanym jej zainteresowaniem i pragnęła go więcej zaś chęć pokazania mu piękna prawdziwej sztuki była jedynie słodką wymówką...? Trudno powiedzieć. Ona sama nie zastanawiała się nad tym przez choćby sekundę. Bardziej zmartwiła się nad swoją śmiałością, potem że odmówi...lecz niepotrzebnie. Jej oczy świeciły, a ciało zadrgało z podekscytowania.
- Tak! - niemalże przyklasnęła. Szybko się jednak zreflektowała, dyskretnie chrząknęła i złożyła dłoń w jego - To znaczy... tak, większej przyjemności nie mógł mi Pan tego wieczoru sprawić. I proszę się nie troskać, w delikatniejsze trafić nie mógł. Mi samej nie wiele trzeba by tańczyć do utraty tchu - zapewniła go szczerze, z serdeczną żartobliwością zupełnie tak, jakby żartowała z balansowania nad krawędzią przepaści.
- Wie Pan kim były Moiry...? - zapytała pozwalając zamknąć się w ramie męskiego ujęcia. Nadała swoim ruchom zgrabnej ospałości chcąc by jej partner wyłamywał się z rytmu i poruszał się wolniej. Miała na uwadze, że wspomniał coś o kontuzji. Powinna była go dopytać...? Niepewnie i ostrożnie wykonała kolejne kroki. Powiedział, że jej się zawierza, a ona powiedziała, że mu pokaże ale czy na pewno nie miał nic przeciwko... by go prowadziła, nadawała kierunek...? Spojrzała na niego z dołu oczami kocięcia które chciało dostać nagrodę, a kiedy ją otrzymało to w lekkim niedowierzaniu badało czy faktycznie może. Przygryzła różową wargę - Jeżeli podarował mi Pan w opiekę swój los...To imię której z Córek Nocy chciałby Pan bym nosiła?
Tu w restauracji zachwycała niczym najdelikatniejszy kwiat pośród chwastów. Nie lubił być zaskakiwany, a jednak nie śmiał przeklinać losu za to spotkanie. Uśmiechnął się lekko, gładko. Na jego twarzy nie pojawiła się żadna zmarszczka poza tą przy ustach, kiedy ciągnął lewy kącik ust w jedną stronę.
— Biorę twoje słowa za najszczerszą obietnicę, panno Lyon — odparł zgodnie, nie naciskając. Na to i wszystko inne był jeszcze czas. Zarówno jej imię jak i nazwisko niewiele mu mówiły, ani o pochodzeniu ani o rodzinie. Wyciągnięty do tańca, za którym nie przepadał i którego nigdy nie opanował, z dramatycznym usprawiedliwieniem o dotkliwej kontuzji pozwalał jej na kontrolowanie ich ruchów, obieranego kierunku. Chwila zdawała się być przełomem, nie pamiętał, by kiedykolwiek komukolwiek oddawał dobrowolnie kontrolę nad życiem i sobą. Nie odrywał uważnego spojrzenia zadufanego despoty od niej, chłonąc jej widok, otumaniający zapach unoszący się wokół.
— Niestety nie. Słowa te krążą po środowisku jako anegdota — wyjaśnił jej spokojnie i cierpliwie, niezrażony jej dociekaniami. Błysk w jej oczach, przypominający spojrzenie dziecka spoglądającego na cukierka przyprawił go o kolejny uśmiech. Pozwalał sobie na to, otumaniona świadomość nie przypominała mu o kompulsywnej potrzebie sprawowania kontroli, także nad sobą i własnymi emocjami. Pamięć także zawodziła, nie było w jego myślach doświadczeń, które pozwoliłyby mu się uczyć na błędach, przypomnieć, skojarzyć sytuację i zareagować — choć i takie były. W tej danej chwili była tylko ona, jej sarnie oczy, porcelanowa cera, włosy niczym złota przędza i wąskie, malinowe usta. Przytoczone słowa nie miały znaczenia, wypowiedział je jeden z wybitniejszych numerologów, którego mugolski świat przywłaszczył właśnie sobie, chociaż był znakomitym czarodziejem, teoretykiem. Geniuszem. — Szukam odpowiedzi na pytania, na które dotychczas nikt nie był w stanie odpowiedzieć. — Szukanie zdawało mu się adekwatniejszym określeniem niż tworzenie, jednak jej zaintrygowanie nie pozwoliło mu powiedzieć tego głośno. Jej spojrzenie i ciekawość jego osobą łechtała męskie ego. — Jeśli wirtuozi przekształcają słowa, historie w przejmujące dźwięki, melodie, ja przekształcam liczby w myśli i teorie. I odwrotnie. Na podstawie odkryć tworzę nowe. Jestem przekonany, że mimo różnic nasze umysły wiele łączy.— Wierutne kłamstwo brzmiało gładko i przyjemnie; kobieta z potencjałem nie chciała być tylko ładna. Nie wierzył, że mogło jej to wystarczyć.
Przesunął dłoń nieco po jej talii mocniej w kierunku pleców, opuszkami delikatnie brodząc po marszczącym się materiale jej sukienki. Dzielący ich dystans odrobinę się skurczył. Ruch tańca nie uczynił tego ruchu zbyt drastycznym.
— Na taką odpowiedz liczyłem — przyznał jej rację w uśmiechu, nie opuszczając wzorku od jej oczu. — Walka z przeznaczeniem jest jak niczym bitwa z niewidzialnym wrogiem — chyba, że ktoś mógł, potrafił podejrzeć jego zamiary i dzięki tej zdolności przeciwdziałać losowi tak, aby się nie ziścił. — Oczywiście z każdym wrogiem da się walczyć, jeśli ma się do tego odpowiednie narzędzia. Każdego wroga da się przejrzeć, rozpracować. Nauka skłania nas ku weryfikacji wszystkiego, także tego, co niezbadane. Wyjaśnieniu tego, czego nie pojmujemy. Ale kiedy słucham muzyki takiej jak dziś zastanawiam się, czy nie warto czasem porzucić pragmatyzmu dla chwil takich jak ta. Nieprzewidywalnych, niewyjaśnionych w żaden sposób. Dać ponieść się prądowi — mruknął w zadumie, przemykając spojrzeniem po jej twarzy. Ujął jej dłoń pewniej, wcale nie udając oczarowanego jej osobą — jej pękną twarzą, wdziękiem. Gracją z jaką się poruszała i jakiej próbował jej dorównać choć w najmniejszymi stopniu. Przyćmiewała wszystko wokół, nie musiał obawiać się, że wygłupi się sobą na parkiecie. — Nie śmiałbym się przeciwstawić w tej chwili takiemu potworowi. Poległem całkiem bezbronny i oszołomiony przyjemnością, poddałem się bez walki, panno Lyon — zażartował bez cienia smutku na twarzy, zamiast niego okazując pokorę względem wielkiej potworności popełnionej głupoty. — Będę głupcem, ale wyznam, że życzyłbym sobie by na tej jednej dzisiejszej przyjemności ta znajomość się nie skończył — dodał już poważniej i pewniej, większy nacisk kładąc na wyraz żądania, niewiele mającego z prawdziwym życzeniem. Chciał się nią spotkać znów. Wolał, by ten wieczór się nie kończył, ale musiał. Spojrzał na jej przygryzioną wargę.
Kiedy spytała o Mojry, uśmiechnął się i po raz pierwszy spuścił wzrok. To było bardzo dobre pytanie, zaskoczyła go nim. Zmusiła do prawdziwej, głębszej refleksji. W tym czasie, gdy jego umysł zajęty był analizą, ciało nieco rozluźniło się, stało się miększe i bardziej podatne na jej ruchy i sugestie.
— Lachesis— odparł po chwili, powracając do niej spojrzeniem. — Pani przeznaczenia. Strażniczka życia. — On był tym, który to życie kończył, nic przecinał. Jeśli widziałby w niej towarzyszkę musiała jego własnego życia strzec, dbać o jego ciągłość i opaczność. Spojrzał na nią poważniej, rysy twarzy nieco się wyostrzyły. — Byłbym wdzięczny, gdyby udało się pannie uchronić mnie przed fatum.
— Biorę twoje słowa za najszczerszą obietnicę, panno Lyon — odparł zgodnie, nie naciskając. Na to i wszystko inne był jeszcze czas. Zarówno jej imię jak i nazwisko niewiele mu mówiły, ani o pochodzeniu ani o rodzinie. Wyciągnięty do tańca, za którym nie przepadał i którego nigdy nie opanował, z dramatycznym usprawiedliwieniem o dotkliwej kontuzji pozwalał jej na kontrolowanie ich ruchów, obieranego kierunku. Chwila zdawała się być przełomem, nie pamiętał, by kiedykolwiek komukolwiek oddawał dobrowolnie kontrolę nad życiem i sobą. Nie odrywał uważnego spojrzenia zadufanego despoty od niej, chłonąc jej widok, otumaniający zapach unoszący się wokół.
— Niestety nie. Słowa te krążą po środowisku jako anegdota — wyjaśnił jej spokojnie i cierpliwie, niezrażony jej dociekaniami. Błysk w jej oczach, przypominający spojrzenie dziecka spoglądającego na cukierka przyprawił go o kolejny uśmiech. Pozwalał sobie na to, otumaniona świadomość nie przypominała mu o kompulsywnej potrzebie sprawowania kontroli, także nad sobą i własnymi emocjami. Pamięć także zawodziła, nie było w jego myślach doświadczeń, które pozwoliłyby mu się uczyć na błędach, przypomnieć, skojarzyć sytuację i zareagować — choć i takie były. W tej danej chwili była tylko ona, jej sarnie oczy, porcelanowa cera, włosy niczym złota przędza i wąskie, malinowe usta. Przytoczone słowa nie miały znaczenia, wypowiedział je jeden z wybitniejszych numerologów, którego mugolski świat przywłaszczył właśnie sobie, chociaż był znakomitym czarodziejem, teoretykiem. Geniuszem. — Szukam odpowiedzi na pytania, na które dotychczas nikt nie był w stanie odpowiedzieć. — Szukanie zdawało mu się adekwatniejszym określeniem niż tworzenie, jednak jej zaintrygowanie nie pozwoliło mu powiedzieć tego głośno. Jej spojrzenie i ciekawość jego osobą łechtała męskie ego. — Jeśli wirtuozi przekształcają słowa, historie w przejmujące dźwięki, melodie, ja przekształcam liczby w myśli i teorie. I odwrotnie. Na podstawie odkryć tworzę nowe. Jestem przekonany, że mimo różnic nasze umysły wiele łączy.— Wierutne kłamstwo brzmiało gładko i przyjemnie; kobieta z potencjałem nie chciała być tylko ładna. Nie wierzył, że mogło jej to wystarczyć.
Przesunął dłoń nieco po jej talii mocniej w kierunku pleców, opuszkami delikatnie brodząc po marszczącym się materiale jej sukienki. Dzielący ich dystans odrobinę się skurczył. Ruch tańca nie uczynił tego ruchu zbyt drastycznym.
— Na taką odpowiedz liczyłem — przyznał jej rację w uśmiechu, nie opuszczając wzorku od jej oczu. — Walka z przeznaczeniem jest jak niczym bitwa z niewidzialnym wrogiem — chyba, że ktoś mógł, potrafił podejrzeć jego zamiary i dzięki tej zdolności przeciwdziałać losowi tak, aby się nie ziścił. — Oczywiście z każdym wrogiem da się walczyć, jeśli ma się do tego odpowiednie narzędzia. Każdego wroga da się przejrzeć, rozpracować. Nauka skłania nas ku weryfikacji wszystkiego, także tego, co niezbadane. Wyjaśnieniu tego, czego nie pojmujemy. Ale kiedy słucham muzyki takiej jak dziś zastanawiam się, czy nie warto czasem porzucić pragmatyzmu dla chwil takich jak ta. Nieprzewidywalnych, niewyjaśnionych w żaden sposób. Dać ponieść się prądowi — mruknął w zadumie, przemykając spojrzeniem po jej twarzy. Ujął jej dłoń pewniej, wcale nie udając oczarowanego jej osobą — jej pękną twarzą, wdziękiem. Gracją z jaką się poruszała i jakiej próbował jej dorównać choć w najmniejszymi stopniu. Przyćmiewała wszystko wokół, nie musiał obawiać się, że wygłupi się sobą na parkiecie. — Nie śmiałbym się przeciwstawić w tej chwili takiemu potworowi. Poległem całkiem bezbronny i oszołomiony przyjemnością, poddałem się bez walki, panno Lyon — zażartował bez cienia smutku na twarzy, zamiast niego okazując pokorę względem wielkiej potworności popełnionej głupoty. — Będę głupcem, ale wyznam, że życzyłbym sobie by na tej jednej dzisiejszej przyjemności ta znajomość się nie skończył — dodał już poważniej i pewniej, większy nacisk kładąc na wyraz żądania, niewiele mającego z prawdziwym życzeniem. Chciał się nią spotkać znów. Wolał, by ten wieczór się nie kończył, ale musiał. Spojrzał na jej przygryzioną wargę.
Kiedy spytała o Mojry, uśmiechnął się i po raz pierwszy spuścił wzrok. To było bardzo dobre pytanie, zaskoczyła go nim. Zmusiła do prawdziwej, głębszej refleksji. W tym czasie, gdy jego umysł zajęty był analizą, ciało nieco rozluźniło się, stało się miększe i bardziej podatne na jej ruchy i sugestie.
— Lachesis— odparł po chwili, powracając do niej spojrzeniem. — Pani przeznaczenia. Strażniczka życia. — On był tym, który to życie kończył, nic przecinał. Jeśli widziałby w niej towarzyszkę musiała jego własnego życia strzec, dbać o jego ciągłość i opaczność. Spojrzał na nią poważniej, rysy twarzy nieco się wyostrzyły. — Byłbym wdzięczny, gdyby udało się pannie uchronić mnie przed fatum.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
To nie tak, że była skąpą kobietą i niechętnie szastała tajemnicami bądź się ich wstydziła. Wręcz przeciwnie! Ale w chwili obecnej, zwyczajnie nie miała nastroju na niektóre opowieści. Nie każda zgrywała się z jej samopoczuciem, ramami sytuacji. Kapryśnie wybierała to o czym chce mówić, a o czym nie. Wiedziała że przecież nikt nie będzie miał jej tego za złe - nikt nigdy nie miał. Czemu więc w towarzystwie tak taktownego gentelmana miałoby być inaczej...? Uśmiechnęła się niewinnie. Właśnie. Nie było.
Zaćwierkała radośnie, kiedy zgodził się podążyć za nią na parkiet. Czy była zauroczona tym, jak jej schlebiał - jak mogłaby nie być!
- Hmmm... Można więc nazwać Pana, Panie Mulciber, Tłumaczem Nienazwanych Prawd - osądziła przez zasnute podziwem tęczówki. Szukał odpowiedzi, nazywał to co nie zostało nazwane. Tworzył poprzez słowo coś nowego, z bajek tkał coś co było prawdziwe. Ach, naukowcy... Westchnęła w duchu - To bardzo romantyczne - mruknęła z nieskrywanym uznaniem. Nie dostrzegała niczego czego nie chciał po sobie pokazać ani też nie chciała widzieć czegoś co popsułoby jej sposób postrzegania - Ach, tak. Można powiedzieć, że oboje tworzymy coś by w inny sposób ukazać coś co już istnieje, a czego nie widzą inni. Chociaż wydaje mi się, że Pana horyzonty są znacznie szersze od moich, Panie Mulciber - Pana twórczość może zmienić świat, moja przy odrobinie szczęścia kilka serc. Merlin dopomoże by na dłużej niż czas trwania występu - schlebiła i pozornie skromnie zażartowała. W duchu jednak skrycie oczekiwała by zaprzeczył i przynajmniej trochę jej jeszcze posłodził. Czy to źle o niej świadczyło?
Drobny, lecz intymny gest skrócenia dystansu nie mógł nie zostać przez nią wychwycony. Salome poczuła przyjemną satysfakcję płynącą z zainteresowania. Choć była młoda to nie można było powiedzieć, że była nieświadoma siebie, jako wila. Chciała wzbudzać zachwyt, pragnienia. Była kobietą. Przechyliła jasną główkę eksponując smukłą szyję. Szczypta kokieterii idealnie pasowała do tego nadmiaru słodkości. Spojrzała na mężczyznę spod uśmiechających się oczu, kiedy zataczali się tanecznym, leniwym krokiem przez łuk sali. Wyłamywali się z rytmu, kompletnie za nim nie nadążając ale kto by zwracał na to uwagę? To był jej taniec. Jakkolwiek się poruszy będzie to właściwe. Jakkolwiek go poprowadzi będzie więc to równie odpowiednie.
Podobało się jej to, jak nie odwracał od niej spojrzenia. Zupełnie jakby nie widział niczego poza nią. Mówił do niej, a ona słuchała. Nie będzie kłamstwem, że w żadnym stopniu nie pojmowała naukowego podejścia do sprawy Pana Mulcibera, lecz urzekało ją to w jaki sposób dobierał słowa. Walka z niewidzialnym wrogiem... Ach... Jej prosta, romantyczna natura przyozdabiała brokatem i poetycką eterycznością wszystko co trafiało do jej uszu. Nie była więc znudzona, a właściwie bardzo angażowała się rozmowę. Mimo wszystko była oczytaną wychowanką Akademii Beauxbatons, interesowała się poezją, symboliką więc czuła się wyjątkowo swobodnie lawirując między flirtem, a filozofią.
Zaśmiała się z jego żartu, który miał w sobie więcej z prawdy niż mogłoby się wydawać. Nie kierowała przypadkiem każdym jego następnym krokiem? Spoważniała zerkając na mężczyznę z zaciekawieniem i oceną. Był znacząco wyższy więc by skrupulatnie przemknąć po każdym skrawku jego twarzy musiała wznieść swoje szare oczy. Sprawiał wrażenie miłego dżentelmena, przystojnie się uśmiechał, był mniej banalny od większości. Podniosła tęczówki jeszcze wyżej. Właściwie zadarła głowę patrząc na sufit. Przez chwilę przyglądała się kryształowym żyrandolom odbijających światła wiszących świec. Przymknęła oczy pogrążając się w ciemności. Jej ciało ze swobodą prowadziło ich dalej, tym samym pędem, bez cienia zawahania - Kiedy ostatnio czuł Pan wiatr we włosach? To całkiem miłe - powiedziała bez odniesienia do wyrażonych przez Mulcibera oczekiwań do ponownego spotkania. Z na wpół otwartych powiek spojrzała na niego z zadowoleniem - Proszę mnie zaprosić na przejażdżkę zaprzęgiem- wspomniała ostatecznie nieśmiało i lekkim wyczekiwaniem. Dawno nie miała okazji korzystania z zaprzęgu czy dorożki. Właściwie z pewną zazdrością obserwowała grupki osób korzystających z podobnych atrakcji podczas Jarmarku. Czy to źle, że wykorzystywała okazję, która się nadarzyła.
- Lachesis... - posmakowała wydźwięku tych zlepków liter - W takim razie nie pozostaje mi nic innego, jak zadbać o Pański Los, Tłumaczu Nieznanych Prawd - zgodziła się wziąć na siebie obowiązek przypisanej do siebie Mojry. Nie kryła przed czarodziejem również tego, że podobna rozmowa sprawia jej przyjemność - Lubię, jak Pan mówi, Panie Mulciber. Chciałabym posłuchać więcej. Ostatnio zdarzyło mi się usłyszeć ciekawe pytanie... Zastanawiał się Pan czy istniałby czas, gdybyśmy nadali mu ramy...? - zagaiła chcąc posłuchać jeszcze trochę, chociażby i przy samym stoliku. Czarownica się uśmiechnęła, a utwór dobiegł końca.
Zaćwierkała radośnie, kiedy zgodził się podążyć za nią na parkiet. Czy była zauroczona tym, jak jej schlebiał - jak mogłaby nie być!
- Hmmm... Można więc nazwać Pana, Panie Mulciber, Tłumaczem Nienazwanych Prawd - osądziła przez zasnute podziwem tęczówki. Szukał odpowiedzi, nazywał to co nie zostało nazwane. Tworzył poprzez słowo coś nowego, z bajek tkał coś co było prawdziwe. Ach, naukowcy... Westchnęła w duchu - To bardzo romantyczne - mruknęła z nieskrywanym uznaniem. Nie dostrzegała niczego czego nie chciał po sobie pokazać ani też nie chciała widzieć czegoś co popsułoby jej sposób postrzegania - Ach, tak. Można powiedzieć, że oboje tworzymy coś by w inny sposób ukazać coś co już istnieje, a czego nie widzą inni. Chociaż wydaje mi się, że Pana horyzonty są znacznie szersze od moich, Panie Mulciber - Pana twórczość może zmienić świat, moja przy odrobinie szczęścia kilka serc. Merlin dopomoże by na dłużej niż czas trwania występu - schlebiła i pozornie skromnie zażartowała. W duchu jednak skrycie oczekiwała by zaprzeczył i przynajmniej trochę jej jeszcze posłodził. Czy to źle o niej świadczyło?
Drobny, lecz intymny gest skrócenia dystansu nie mógł nie zostać przez nią wychwycony. Salome poczuła przyjemną satysfakcję płynącą z zainteresowania. Choć była młoda to nie można było powiedzieć, że była nieświadoma siebie, jako wila. Chciała wzbudzać zachwyt, pragnienia. Była kobietą. Przechyliła jasną główkę eksponując smukłą szyję. Szczypta kokieterii idealnie pasowała do tego nadmiaru słodkości. Spojrzała na mężczyznę spod uśmiechających się oczu, kiedy zataczali się tanecznym, leniwym krokiem przez łuk sali. Wyłamywali się z rytmu, kompletnie za nim nie nadążając ale kto by zwracał na to uwagę? To był jej taniec. Jakkolwiek się poruszy będzie to właściwe. Jakkolwiek go poprowadzi będzie więc to równie odpowiednie.
Podobało się jej to, jak nie odwracał od niej spojrzenia. Zupełnie jakby nie widział niczego poza nią. Mówił do niej, a ona słuchała. Nie będzie kłamstwem, że w żadnym stopniu nie pojmowała naukowego podejścia do sprawy Pana Mulcibera, lecz urzekało ją to w jaki sposób dobierał słowa. Walka z niewidzialnym wrogiem... Ach... Jej prosta, romantyczna natura przyozdabiała brokatem i poetycką eterycznością wszystko co trafiało do jej uszu. Nie była więc znudzona, a właściwie bardzo angażowała się rozmowę. Mimo wszystko była oczytaną wychowanką Akademii Beauxbatons, interesowała się poezją, symboliką więc czuła się wyjątkowo swobodnie lawirując między flirtem, a filozofią.
Zaśmiała się z jego żartu, który miał w sobie więcej z prawdy niż mogłoby się wydawać. Nie kierowała przypadkiem każdym jego następnym krokiem? Spoważniała zerkając na mężczyznę z zaciekawieniem i oceną. Był znacząco wyższy więc by skrupulatnie przemknąć po każdym skrawku jego twarzy musiała wznieść swoje szare oczy. Sprawiał wrażenie miłego dżentelmena, przystojnie się uśmiechał, był mniej banalny od większości. Podniosła tęczówki jeszcze wyżej. Właściwie zadarła głowę patrząc na sufit. Przez chwilę przyglądała się kryształowym żyrandolom odbijających światła wiszących świec. Przymknęła oczy pogrążając się w ciemności. Jej ciało ze swobodą prowadziło ich dalej, tym samym pędem, bez cienia zawahania - Kiedy ostatnio czuł Pan wiatr we włosach? To całkiem miłe - powiedziała bez odniesienia do wyrażonych przez Mulcibera oczekiwań do ponownego spotkania. Z na wpół otwartych powiek spojrzała na niego z zadowoleniem - Proszę mnie zaprosić na przejażdżkę zaprzęgiem- wspomniała ostatecznie nieśmiało i lekkim wyczekiwaniem. Dawno nie miała okazji korzystania z zaprzęgu czy dorożki. Właściwie z pewną zazdrością obserwowała grupki osób korzystających z podobnych atrakcji podczas Jarmarku. Czy to źle, że wykorzystywała okazję, która się nadarzyła.
- Lachesis... - posmakowała wydźwięku tych zlepków liter - W takim razie nie pozostaje mi nic innego, jak zadbać o Pański Los, Tłumaczu Nieznanych Prawd - zgodziła się wziąć na siebie obowiązek przypisanej do siebie Mojry. Nie kryła przed czarodziejem również tego, że podobna rozmowa sprawia jej przyjemność - Lubię, jak Pan mówi, Panie Mulciber. Chciałabym posłuchać więcej. Ostatnio zdarzyło mi się usłyszeć ciekawe pytanie... Zastanawiał się Pan czy istniałby czas, gdybyśmy nadali mu ramy...? - zagaiła chcąc posłuchać jeszcze trochę, chociażby i przy samym stoliku. Czarownica się uśmiechnęła, a utwór dobiegł końca.
Taniec nigdy nie należał do jego pasji, unikał go jak ognia, nie potrafiąc docenić jego wartości. Poruszał się niezgrabnie, ale zrzucenie winy na karb odniesionych obrażeń, ran, kontuzji, było wygodne i jednocześnie było jedyną szansą na zachowanie twarzy przed nią, a w dziwny sposób zależało mu na tym. Zdawał sobie doskonale sprawę, że każdy obyty w towarzystwie mężczyzna musiał to umieć. Poruszać się na parkiecie. Nie tylko znać kroki, ale także prowadzić swoją partnerkę, jak w tańcu tak i w życiu. Taniec był przyjemnym środkiem do lepszego poznania siebie. Pozwalał na zbliżenia intymniejsze niż było to akceptowane poza nim. Dotyk stanowił jego element, łatwo było ukryć gesty takie jak ten; kiedy przysuwał ją do siebie bliżej. Pozwalał jej się prowadzić, nie zauważając nawet, że zaczęło mu to sprawiać przyjemność. Ta bliskość, patrzenie na nią w ten sposób, z takiej odległości, dotykanie jej tak na oczach innych. Tych, których oczarowała tak, jak i jego, i którzy zazdrośnie obserwowali każdy ich krok na parkiecie. Chciał zniwelować dystans jeszcze bardziej, ale panował nad sobą. Panował nad odruchami i instynktami. Zaskoczyła go. Nie tylko błyskotliwą rozmową, ale też zainteresowaniem, jakie wzbudziła. Każdy jej trzepot rzęs zmieniał je w fascynację. Jak to możliwe, Salome? Jak ty to robisz?
— Nigdy dotąd nie otrzymałem tak wdzięcznego i poetyckiego tytułu. A ponieważ płynie prosto z tak czystego serca pokonuje wszystkie inne, także dziękuję, panno Lyon. — Skinął jej delikatnie głową. Delikatnie kołysząc się i starając się czuć jej ruchy, przewidywać kolejne, ucząc się kroków, rytmu, reagowania ciałem na dany dźwięk. — Najznakomitsi wirtuozi potrafili odmienić serca kilku pokoleń. Jestem pewien, że twoja przyszłość maluje się w świetlanych barwach, panno Lyon. Proszę nie uznać tego za wymuszony komplement. Naprawdę w to wierzę — odpowiedział poważnie. Kiedy jej się przyglądał, tknięty jej urodą, wdziękiem i czarem był pewien, że to czym emanowała i co sobą reprezentowała pozwoli jej zajść daleko. Nie wiedział tylko, czy dzięki szczerości, czy umiejętnościom. Kobiety bywały przebiegłe, mądre, sprytne. Potrafiły wspaniale wykorzystywać swoje wdzięki, a słabość przekuwać w siłę, okręcając sobie mężczyzn wokół palca. Salome mogła taka być. Czy była? Pragnął się przekonać. Poznać ją i dowiedzieć się, ile w jej zachowaniu było prawdy i dziewczęcej niewinności, ile kokieterii.
Kiedy wyraziła swoje życzenie przejażdżką, uśmiechnął się. Podobało mu się jej zdecydowanie. Jasno sformułowane żądanie podczas całej tej gry pozorów. Nie śmiałby jej odmówić. Nie uczyniłby tego nawet gdyby chciał, całkowicie bezwolny, poddany jej wilemu urokowi.
— Oczywiście. — Zgodził się. Wiele obiecywał, wielu obietnic w życiu nie dotrzymał. Nie było w całym jego życiu wystarczająco interesujących kobiet, by ugiął się i pozwolił sobie na podobne marnotrastwo cennego czasu. Dziś nie miał wyjścia. Przystał, wiedząc kiedy i gdzie dojdzie do ich następnego spotkania.
Gdy utwór dobiegł końca, oderwał od niej w końcu spojrzenie, by spojrzeć w bok, po raz pierwszy, odkąd pojawił się tu, między innymi parami. Kiedy powrócił od niej wzrokiem jego usta wykrzywił uprzejmy uśmiech, pochylił się, by ucałować jej dłoń, lekko musnąć skórę nie tylko w grzecznym podziękowaniu, ale także subtelnej pieszczocie.
— Tak naprawdę już to uczyniliśmy — odpowiedział, prowadząc ją do stolika. Gotów był podjąć z nią ten temat, ciągnąć też każdy kolejny tego wieczoru, opóźniając jego kres.
| ztx2
— Nigdy dotąd nie otrzymałem tak wdzięcznego i poetyckiego tytułu. A ponieważ płynie prosto z tak czystego serca pokonuje wszystkie inne, także dziękuję, panno Lyon. — Skinął jej delikatnie głową. Delikatnie kołysząc się i starając się czuć jej ruchy, przewidywać kolejne, ucząc się kroków, rytmu, reagowania ciałem na dany dźwięk. — Najznakomitsi wirtuozi potrafili odmienić serca kilku pokoleń. Jestem pewien, że twoja przyszłość maluje się w świetlanych barwach, panno Lyon. Proszę nie uznać tego za wymuszony komplement. Naprawdę w to wierzę — odpowiedział poważnie. Kiedy jej się przyglądał, tknięty jej urodą, wdziękiem i czarem był pewien, że to czym emanowała i co sobą reprezentowała pozwoli jej zajść daleko. Nie wiedział tylko, czy dzięki szczerości, czy umiejętnościom. Kobiety bywały przebiegłe, mądre, sprytne. Potrafiły wspaniale wykorzystywać swoje wdzięki, a słabość przekuwać w siłę, okręcając sobie mężczyzn wokół palca. Salome mogła taka być. Czy była? Pragnął się przekonać. Poznać ją i dowiedzieć się, ile w jej zachowaniu było prawdy i dziewczęcej niewinności, ile kokieterii.
Kiedy wyraziła swoje życzenie przejażdżką, uśmiechnął się. Podobało mu się jej zdecydowanie. Jasno sformułowane żądanie podczas całej tej gry pozorów. Nie śmiałby jej odmówić. Nie uczyniłby tego nawet gdyby chciał, całkowicie bezwolny, poddany jej wilemu urokowi.
— Oczywiście. — Zgodził się. Wiele obiecywał, wielu obietnic w życiu nie dotrzymał. Nie było w całym jego życiu wystarczająco interesujących kobiet, by ugiął się i pozwolił sobie na podobne marnotrastwo cennego czasu. Dziś nie miał wyjścia. Przystał, wiedząc kiedy i gdzie dojdzie do ich następnego spotkania.
Gdy utwór dobiegł końca, oderwał od niej w końcu spojrzenie, by spojrzeć w bok, po raz pierwszy, odkąd pojawił się tu, między innymi parami. Kiedy powrócił od niej wzrokiem jego usta wykrzywił uprzejmy uśmiech, pochylił się, by ucałować jej dłoń, lekko musnąć skórę nie tylko w grzecznym podziękowaniu, ale także subtelnej pieszczocie.
— Tak naprawdę już to uczyniliśmy — odpowiedział, prowadząc ją do stolika. Gotów był podjąć z nią ten temat, ciągnąć też każdy kolejny tego wieczoru, opóźniając jego kres.
| ztx2
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Оплачено Мартини, но они потягивают Бакарди.
16 VII 1958
16 VII 1958
Złota poświata słońca rysowała zawiłe faktury na delikatnym licu. Wieczór zbierał się powolnymi krokami do ciepła południa, pokrywając dłonie subtelnym dreszczem. Czarny materiał sukni współgrał ze złotym blaskiem kolczyków, które delikatnym kołysaniem potęgowały blond fale spływające po ramionach. Kciuk przetarł kącik pokrytych czerwienią ust, by uważne spojrzenie prześledziło sylwetki znajdujące się przed restauracją. Biła od niej niezrozumiała pewność, swojego rodzaju ostrość w łabędziej, na pozór delikatnej szyi. Towarzystwa dotrzymywała służka, która ujrzawszy zarysowaną, kobiecą sylwetkę, zgodnie z poleceniem usunęła się z pola widzenia.
Doskonale.
Suknia, schludność, zgrabnie zaczesane włosy. Zgodnie z rozkazem. Jeśli panna Mulciber chciała stanowić markę, winna pojawiać się tam, gdzie opinia innych rysowała jej personalia złotym grawerem. Ostatnie kilka kroków zwiastowanych stukotem obcasów, ewidentnie - niemalże nachalne - oględziny od stóp do twarzy, na której zatrzymała chłodne, acz przepełnione zawadiackimi iskierkami spojrzenie. Norweskie zgłoski opadły pierwszy i nie ostatni raz podczas tego spotkania, wszakże w tym języku zwykły się ostatnio komunikować.
- Pasuje Ci ten ubiór. - Droższy. Nie zwykła się z nią witać, jakby uprzejmość ugoszczenia przychodziła dopiero z momentem docelowej rozmowy. Palce na momentu uniosły się do twarzy Varyi, lekkim ruchem unosząc jej brodę ku górze, na tyle delikatnie, by nie spłoszyć niedźwiadka. Trafiał przecież pomiędzy stado lwów, niezrozumianych i obcych. - Jeszcze tylko ta wasza rosyjska duma i odrobina alkoholu, a będziesz niczym dama. - Rasowa, czystokrwista, wytrenowana. Uśmiechnęła się ledwie prawym kącikiem ust, by dłonią wskazać schody, którymi skierowały się do wnętrza restauracji. Nie było dogodniejszego miejsca na pierwsze, samodzielnie stawiane kroki w ich świecie. Prywatność i klasa. Jedyną zapłatą za taką możliwość było zwycięstwo. Zawieszony na ramionach, cienki płaszcz zniknął wraz z magiczną mocą, przed czym zdołała uprzedzić brunetkę, by w idealnym ruchu czerwonego dywanu skierować się w stronę stolików. Nie zerkała na Varyę, pewne spojrzenie kierując jedynie w stronę upatrzonego stolika, który mieścił się na absolutnym końcu godnego ich pochodu. Dopiero, gdy kobiece ciała zajęły miejsce przy stoliku, szmaragd spojrzenia spoczął jedynie na niej.
- Jak wrażenia? - Brew wraz z kącikami ust powędrowała ku górze, gdy norweski półszept przedarł trwającą ciszę. Sięgnęła po serwetkę, kładąc ją na nogach. Powolny ruch był idealnym spektaklem do naśladowania, bo wszakże czy nie taki upatrywały w tym cel? Upatrywała, właściwie, wyciągając ku niechętnej do tego Varyi pomocą dłoń. Nie zważała na negacje, oburzone spojrzenia, niewdzięczność ponoć. Wolała, z dobroci serca przełamanej egoizmem, uprzedzić przyjaciółkę nim faux pas rozprysłoby pośród nieodpowiednich spojrzeń. Były sobie potrzebne, choć zdziczała natura drapieżników mogła podpowiadać, że to jedynie emocje uwikłane w szereg spotkań i wzajemnego szacunku. Jakżeby losy kraju miały się nie potoczyć, publiczne ujawienie swoich relacji potęgowało ziarno po ziarnie opinie, a te kształtowały rzeczywistość.
Nie jest się przecież takim, jakim zachowuje - a takim, jakim cię opisują.
- Wybierz danie, nim jednak zamówimy, dobierzemy odpowiedni alkohol. - Obie go potrzebowały. Gorzkości spływającej wieczorową porą wzdłuż gardła. Bliskości otumanienia, które odepchnęłoby nęcące uczucie spojrzenia na plecach. Przyzwyczajenie nakazałoby o nim zapomnieć, dłoń postąpiła w nowej sile odwrotnie, delikatnym ruchem przesuwając złociste kosmyki za ramię. Niech
Pozwoliła sobie na chwilę skupienia nad wybranym daniem, pewna tego, że sięgnie po to samo danie co jej towarzyszka, stanowiąc machinalny pierwowzór zachowań do kopiowania. Bez słów, aby nie zawstydzić. Bez sugestii, by nie spłoszyć. Niedźwiedzica z jej wschodnią, charakterystyczną urodą wpasowywała się pejzaż malowany wykwintnymi daniami, kunsztownym wystrojem i ciekawskimi spojrzeniami. Polowała, doskonale znała to spojrzenie.
Winna korzystać, być katem niżli ofiarą.
No spójrz Varya, zmroź ich i przetrzymaj w niepewności.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Złota poświata słońca raziła w oczy, drażniąc niemiłosiernie swym ciepłym łaskotaniem. Chciałam ciemności, chciałam nocy, chciałam spokoju w obliczu niepokoju, który jak morska burza wzbierał i wzbierał falą, by wreszcie pochłonąć mnie i uwięzić na mułowatym dnie. Na imię miał Imogen. Patrzyłam jej w oczy, odważnie, nieustępliwie. Dałam jej jednak odkryć, że w tym spojrzeniu czaiła się niepewność, sceptycznie zarysowane uwagi nie opuszczały jednak ust. Duszno mi było od elegancji i ciężaru ozdób – na niej i w tym przesyconym wytwornością miejscu. Skąd w ogóle pomysł, by wepchnąć mnie do paszczy bestii i jednocześnie ograbić z całej broni, jaką posiadałam?
Gdy padł komplement, uniosłam faktycznie głowę i zawiesiłam na niej spojrzenie na dłużej. Najchętniej zignorowałabym go, albo szczerze przyznała, jak bardzo gniecie mnie fakt udręczenia w tonie aksamitnych granatów, zbyt wytwornie ukształtowanych przez dłonie niedźwiedziej krawcowej. Yelena subtelnie przekraczała granicę mojej cierpliwości, oferując coraz więcej elegancji i finezji w szykowanych dla mnie sukniach. Wolałabym naprawdę spodnie i płaszcz od spódnic zamiatających londyńskie ulice. – Co jest nie tak z rosyjską dumą? – mruknęłam, unosząc wyżej mocno zarysowaną brew. – Nie zrobisz ze mnie damy, Imogen. Nie karm się tą marną fantazją – wygłosiłam, być może depcząc jej mdłe nadzieje. Nie zamierzałam jej na to pozwolić, nie zamierzałam dać się wyrzeźbić na kogoś, kim nigdy nie byłam i być nie zamierzałam. Mogłam nagiąć część przyzwyczajeń – i właśnie to robiłam – ale na więcej nie powinna liczyć. Wystarczyło już, że zabrała mnie do miejsca, którego być może nie powstydziłby się sam rosyjski car. Gdyby oczywiście było w Rosji. Ale nie było. Czułam tu z każdej strony angielskiego ducha, a na czele tego wszystkiego stała ona. Wytworna, piękna, ułożona i mająca jakiś przeklęty plan. Powinnam już szykować się do wyjścia? Wędrówka po czerwonym dywanie nie robiła na mnie większego wrażenia. Szłam jak zawsze. Nie starałam się poruszać z gracją i wdziękiem. Nie dbałam o subtelność kroku. Czy las czy czerwony dywan – sposób chodzenia niewiele się różnił. W lesie przynajmniej nie miałam sukni, która odbierała mi płynność ruchów.
Domyśl się, miałam ochotę odpowiedzieć, ale wystarczyło dobrze, ostro zaznaczyć spojrzenie. Spróbować ją podrażnić przez odległość dzielącego nas stolika. – Nie mam żadnych wrażeń – odpowiedziałam wprost, obserwując przedstawienie gestów i restauracyjnych zwyczajów, które prezentowała przede mną tak zauważalnie. – Żadnych, które by cię nie poraniły – dopełniłam, bo bez tego wypowiedź nie byłaby pełna. Przeczuwałam jednak, że ona bardzo dobrze wie, że nie było to miejsce, w którym przebywałam chętnie. Co miałam robić? Jak to lustro powielać każdy ruch i każdą słodycz warg? Czułam się tu nieswojo, jak zwierzę wytargane z lasu, jak ryba wyjęta z wody. Obco, nieodpowiednio. Wszystko było wytworne i dręczyło mnie pokazowym ułożeniem. Omijałam ludzi, starając się skupić wyłącznie na niej. Czy byłam niewdzięczna? Raczej uparta, nieodnajdująca się w sprzecznej z duchem rzeczywistości. Marudna? Prędzej ostrożna, czująca zagrożenie w niesprzyjającym otoczeniu. I wciąż niedostatecznie przekonana do tego wszystkiego, by się ugiąć, by spróbować, by otworzyć się i dać szansę.
- Polędwica wołowa z selerem i szparagami – odczytałam wyraźnie, tonąć w złotych literach na równie ciężkiej i zdobnej karcie dań. Od tego wszystkiego kręciło się w głowie. Wybrałam więc bez zbędnej zwłoki, konkretnie, bez przeciągających się nieznośnie dywagacji. – Odpowiedni? A nie taki, na który po prostu mamy ochotę? – zapytałam, nie rozumiejąc, co takiego miała na myśli.
W przeciwieństwie do Imogen, która wyglądała jak antyczny posąg o idealnych proporcjach i niepodważalnym pięknie, ja nie starałam się wcale. Pozostawałam niezmiennie surowa i sztywna, nie czarowałam otoczenia. Byłyśmy tutaj przecież dla swojego towarzystwa – choć teraz zaczynałam być bardziej podejrzliwa w tym względzie.
Nie patrzyłam, nie dawałam się wciągnąć w rozpoczęta przez nią rozgrywkę. Czułam coś w powietrzu, ale trudno mi było dogłębnie rozszyfrować jej zwodnicze praktyki. Nigdy nie miałam być damą.
Gdy padł komplement, uniosłam faktycznie głowę i zawiesiłam na niej spojrzenie na dłużej. Najchętniej zignorowałabym go, albo szczerze przyznała, jak bardzo gniecie mnie fakt udręczenia w tonie aksamitnych granatów, zbyt wytwornie ukształtowanych przez dłonie niedźwiedziej krawcowej. Yelena subtelnie przekraczała granicę mojej cierpliwości, oferując coraz więcej elegancji i finezji w szykowanych dla mnie sukniach. Wolałabym naprawdę spodnie i płaszcz od spódnic zamiatających londyńskie ulice. – Co jest nie tak z rosyjską dumą? – mruknęłam, unosząc wyżej mocno zarysowaną brew. – Nie zrobisz ze mnie damy, Imogen. Nie karm się tą marną fantazją – wygłosiłam, być może depcząc jej mdłe nadzieje. Nie zamierzałam jej na to pozwolić, nie zamierzałam dać się wyrzeźbić na kogoś, kim nigdy nie byłam i być nie zamierzałam. Mogłam nagiąć część przyzwyczajeń – i właśnie to robiłam – ale na więcej nie powinna liczyć. Wystarczyło już, że zabrała mnie do miejsca, którego być może nie powstydziłby się sam rosyjski car. Gdyby oczywiście było w Rosji. Ale nie było. Czułam tu z każdej strony angielskiego ducha, a na czele tego wszystkiego stała ona. Wytworna, piękna, ułożona i mająca jakiś przeklęty plan. Powinnam już szykować się do wyjścia? Wędrówka po czerwonym dywanie nie robiła na mnie większego wrażenia. Szłam jak zawsze. Nie starałam się poruszać z gracją i wdziękiem. Nie dbałam o subtelność kroku. Czy las czy czerwony dywan – sposób chodzenia niewiele się różnił. W lesie przynajmniej nie miałam sukni, która odbierała mi płynność ruchów.
Domyśl się, miałam ochotę odpowiedzieć, ale wystarczyło dobrze, ostro zaznaczyć spojrzenie. Spróbować ją podrażnić przez odległość dzielącego nas stolika. – Nie mam żadnych wrażeń – odpowiedziałam wprost, obserwując przedstawienie gestów i restauracyjnych zwyczajów, które prezentowała przede mną tak zauważalnie. – Żadnych, które by cię nie poraniły – dopełniłam, bo bez tego wypowiedź nie byłaby pełna. Przeczuwałam jednak, że ona bardzo dobrze wie, że nie było to miejsce, w którym przebywałam chętnie. Co miałam robić? Jak to lustro powielać każdy ruch i każdą słodycz warg? Czułam się tu nieswojo, jak zwierzę wytargane z lasu, jak ryba wyjęta z wody. Obco, nieodpowiednio. Wszystko było wytworne i dręczyło mnie pokazowym ułożeniem. Omijałam ludzi, starając się skupić wyłącznie na niej. Czy byłam niewdzięczna? Raczej uparta, nieodnajdująca się w sprzecznej z duchem rzeczywistości. Marudna? Prędzej ostrożna, czująca zagrożenie w niesprzyjającym otoczeniu. I wciąż niedostatecznie przekonana do tego wszystkiego, by się ugiąć, by spróbować, by otworzyć się i dać szansę.
- Polędwica wołowa z selerem i szparagami – odczytałam wyraźnie, tonąć w złotych literach na równie ciężkiej i zdobnej karcie dań. Od tego wszystkiego kręciło się w głowie. Wybrałam więc bez zbędnej zwłoki, konkretnie, bez przeciągających się nieznośnie dywagacji. – Odpowiedni? A nie taki, na który po prostu mamy ochotę? – zapytałam, nie rozumiejąc, co takiego miała na myśli.
W przeciwieństwie do Imogen, która wyglądała jak antyczny posąg o idealnych proporcjach i niepodważalnym pięknie, ja nie starałam się wcale. Pozostawałam niezmiennie surowa i sztywna, nie czarowałam otoczenia. Byłyśmy tutaj przecież dla swojego towarzystwa – choć teraz zaczynałam być bardziej podejrzliwa w tym względzie.
Nie patrzyłam, nie dawałam się wciągnąć w rozpoczęta przez nią rozgrywkę. Czułam coś w powietrzu, ale trudno mi było dogłębnie rozszyfrować jej zwodnicze praktyki. Nigdy nie miałam być damą.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Miała się liczyć rodzina; jej potęga, znaczenie nazwiska i dążenie do czystości, którą wszczepiali jej latami wychowania. Lady Grandmother, szanowna z rodu Yaxley utwierdzała te wartości w Imogen od zawsze - swoim wybujałym wprost temperamentem niosąc słowa i potęgę tego, czym miała trącić Imogen. Co współdzieliła z Varyą.
Z tym, że Varya widziała swoją pozycję w walce, podczas gdy pole bitwy ucichło, a walki rozrysowywały się coraz bardziej pośród salonów, alkowy i jadalnianych dysput. Nie zważała na gniewne spojrzenia, na butę na wskroś nastoletnią, bo wydawała się wyjątkowo niedojrzała. Dziecinna, na wpół. Kontynuowała swój plan, zmyślnie rozplanowany w dążeniu do osiągnięcia nieokreślonego, acz opatrzonego celu. Motywacja wzrastała, umysł w pewien sposób zachłysnął się możliwościami i ambicjami, które wzbierały z każdą chwilą. Opatrywała je w tym, w czym nauczono ją widzieć wartość kobiet - wartość, którą ją klasyfikowano, gdy spojrzenia obdzierały suknię i próbowały nasycić się tym, co fizyczne i mechaniczne. Tąką wartość miała także Varya - nawet, jeśli byłaby wybitną czarownicą, nawet jeśli rozparywała swoje cechy wśród tych miękkich, nie fizycznych, to u schyłku nocy budziła się kobietą, budziła się młodą kobietą. Jej wartość, tym samym, miała chwilowo inny wymiar.
- To, że momentami cię oślepia. - Odparła szczerze, obdzierając te słowa z jakiejkolwiek złośliwości. Brzmiały łagodnie, obojętnie, niczym fakt naukowy potwierdzony wieloletnimi badaniami. - Damą również nie będziesz, w istocie, ale ogłada w towarzystwie ci się przyda. - Będzie tu obca, choć jej rodzina podjęła pod władanie hrabstwo. Będzie obca z wychowania, wiedzy, celów i ambicji. Jeśli jednak miała służyć rozwojowi, nie mogła stanowić kuli u nogi i tak raczkującej władzy.
Wiedziała, co kryje się w głębi chłodnego spojrzenia, co tylko potwierdziły słowa. Słowa nie uwierały, nie bolały - obserwowała ją niczym słodką, na wpół zdziczałą kotkę, która niegdyś biegała po dziedzincu Cobernic. Syczała, nadstawiała koci grzbiet, drapała. Próbowała ukazać ten chłód, nieustępliwość, siłę charakteru - nikt jej nie ujmował, nikt nie kazał jej być inną, miała dorzucić do wysublimowanego, rosyjskiego pakietu kolejne możliwości, wykraczające poza granice tego, co niegdyś znała. Nowość Anglii nie miała być dla niej skrytymi w ulewie dróżkami, nowymi lasami i rywalizacją ze żbikiem europejskim o młode kaczki - Anglia chciała jej tam, gdzie mogli ją oglądać, rozbierać na kawałki, widzieć w niej kogoś więcej niż w istocie była. A wydawała się być prosta, czasami aż boleśnie.
- Sądzisz, że nie słyszę tych krzyków zażenowania dochodzących z Twojej głowy? - Zaczęła, nie kontynuując jednak, by zamówić ponownie to samo po Varyi i sięgnąć dłońmi po dwa kieliszki wina na kształt Pinot Noir, powielanego przez zapracowane skrzacie dłonie. Nawet to - wino - było tutaj ich, magiczne, zarezerwowane dla wyjątkowych. Jeden z kieliszków ustawiła bezceremonialnie przed Rosjanką, wzbierając w sobie słowa tak, by nawet w języku norweskim brzmiały logicznie i zrozumiale. Szło jej coraz lepiej, godziny starań podbudowywały umiejętności do tego stopnia, że była w stanie w owym języku nie tylko prowadzić logiczne i zaawansowane konwersacje, a nawet posługiwać się na wpół specjalistycznym językiem ekonomii.
- Niech Cię widzą, Varyo. Niech widzą pannę Mulciber w najdroższej, ekskluzywnej restauracji w towarzystwie arystokracji. Niech widzą, jak nosisz się po miejscach, do których wstęp mają wybrani. - Jej ton był chłodny, rzeczowy. Nie oceniała, nie umniejszała Mulciberom - wręcz przeciwnie, podbudowywała pozycję brunetki w swoich własnych oczach, choć wychowanie podpowiadało jej niezaprzeczalną wyższość wielkich rodów nad innymi, jakimikolwiek innymi.
- Jak cię widzą, tak cię cenią. - Więc niech nie umniejsza temu, do czego doszedł jej kuzyn. Nie musiała nosić złota i satyny; nie potrzebowała kilkudziesięciu bukietów stawianych w ogromnych, zamkowych komnatach. Starczyły jej spojrzenia, szepty i budowanie ego - jako dziewucha z lasu była pożądania, na moment lub przez niegodnych. Jeśli ma się wspinać, niech pragnął ją Ci wyżej - i nie mówiła tu o mężczyznach, nie sądziła tego w seksualnym uproszczeniu, a zachłanności ludzkiej natury do znajomości, akceptacji i wiedzy.
Niech ludzie o niej wiedzą.
- Alkohol dobierasz do dania. Może wydawać się niezrozumiałe, ale takie połączenia wywołują wyjątkowe, wyrafinowane smaki. Niepowtarzalne, przekonasz się. - Sięgnęła po nóżkę cienkoszklistego kieliszka, uniosła je lekko i odziała usta w słodki uśmiech.
- Za przyszłość, Varyo.
Z tym, że Varya widziała swoją pozycję w walce, podczas gdy pole bitwy ucichło, a walki rozrysowywały się coraz bardziej pośród salonów, alkowy i jadalnianych dysput. Nie zważała na gniewne spojrzenia, na butę na wskroś nastoletnią, bo wydawała się wyjątkowo niedojrzała. Dziecinna, na wpół. Kontynuowała swój plan, zmyślnie rozplanowany w dążeniu do osiągnięcia nieokreślonego, acz opatrzonego celu. Motywacja wzrastała, umysł w pewien sposób zachłysnął się możliwościami i ambicjami, które wzbierały z każdą chwilą. Opatrywała je w tym, w czym nauczono ją widzieć wartość kobiet - wartość, którą ją klasyfikowano, gdy spojrzenia obdzierały suknię i próbowały nasycić się tym, co fizyczne i mechaniczne. Tąką wartość miała także Varya - nawet, jeśli byłaby wybitną czarownicą, nawet jeśli rozparywała swoje cechy wśród tych miękkich, nie fizycznych, to u schyłku nocy budziła się kobietą, budziła się młodą kobietą. Jej wartość, tym samym, miała chwilowo inny wymiar.
- To, że momentami cię oślepia. - Odparła szczerze, obdzierając te słowa z jakiejkolwiek złośliwości. Brzmiały łagodnie, obojętnie, niczym fakt naukowy potwierdzony wieloletnimi badaniami. - Damą również nie będziesz, w istocie, ale ogłada w towarzystwie ci się przyda. - Będzie tu obca, choć jej rodzina podjęła pod władanie hrabstwo. Będzie obca z wychowania, wiedzy, celów i ambicji. Jeśli jednak miała służyć rozwojowi, nie mogła stanowić kuli u nogi i tak raczkującej władzy.
Wiedziała, co kryje się w głębi chłodnego spojrzenia, co tylko potwierdziły słowa. Słowa nie uwierały, nie bolały - obserwowała ją niczym słodką, na wpół zdziczałą kotkę, która niegdyś biegała po dziedzincu Cobernic. Syczała, nadstawiała koci grzbiet, drapała. Próbowała ukazać ten chłód, nieustępliwość, siłę charakteru - nikt jej nie ujmował, nikt nie kazał jej być inną, miała dorzucić do wysublimowanego, rosyjskiego pakietu kolejne możliwości, wykraczające poza granice tego, co niegdyś znała. Nowość Anglii nie miała być dla niej skrytymi w ulewie dróżkami, nowymi lasami i rywalizacją ze żbikiem europejskim o młode kaczki - Anglia chciała jej tam, gdzie mogli ją oglądać, rozbierać na kawałki, widzieć w niej kogoś więcej niż w istocie była. A wydawała się być prosta, czasami aż boleśnie.
- Sądzisz, że nie słyszę tych krzyków zażenowania dochodzących z Twojej głowy? - Zaczęła, nie kontynuując jednak, by zamówić ponownie to samo po Varyi i sięgnąć dłońmi po dwa kieliszki wina na kształt Pinot Noir, powielanego przez zapracowane skrzacie dłonie. Nawet to - wino - było tutaj ich, magiczne, zarezerwowane dla wyjątkowych. Jeden z kieliszków ustawiła bezceremonialnie przed Rosjanką, wzbierając w sobie słowa tak, by nawet w języku norweskim brzmiały logicznie i zrozumiale. Szło jej coraz lepiej, godziny starań podbudowywały umiejętności do tego stopnia, że była w stanie w owym języku nie tylko prowadzić logiczne i zaawansowane konwersacje, a nawet posługiwać się na wpół specjalistycznym językiem ekonomii.
- Niech Cię widzą, Varyo. Niech widzą pannę Mulciber w najdroższej, ekskluzywnej restauracji w towarzystwie arystokracji. Niech widzą, jak nosisz się po miejscach, do których wstęp mają wybrani. - Jej ton był chłodny, rzeczowy. Nie oceniała, nie umniejszała Mulciberom - wręcz przeciwnie, podbudowywała pozycję brunetki w swoich własnych oczach, choć wychowanie podpowiadało jej niezaprzeczalną wyższość wielkich rodów nad innymi, jakimikolwiek innymi.
- Jak cię widzą, tak cię cenią. - Więc niech nie umniejsza temu, do czego doszedł jej kuzyn. Nie musiała nosić złota i satyny; nie potrzebowała kilkudziesięciu bukietów stawianych w ogromnych, zamkowych komnatach. Starczyły jej spojrzenia, szepty i budowanie ego - jako dziewucha z lasu była pożądania, na moment lub przez niegodnych. Jeśli ma się wspinać, niech pragnął ją Ci wyżej - i nie mówiła tu o mężczyznach, nie sądziła tego w seksualnym uproszczeniu, a zachłanności ludzkiej natury do znajomości, akceptacji i wiedzy.
Niech ludzie o niej wiedzą.
- Alkohol dobierasz do dania. Może wydawać się niezrozumiałe, ale takie połączenia wywołują wyjątkowe, wyrafinowane smaki. Niepowtarzalne, przekonasz się. - Sięgnęła po nóżkę cienkoszklistego kieliszka, uniosła je lekko i odziała usta w słodki uśmiech.
- Za przyszłość, Varyo.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
- Raczej prowadzi – sprostowałam jej wnioski, uważając, że wcale nie wymykałam się jej ocenie. Nie zamierzałam udawać, że mam inną krew, że przyjęłam innego ducha. Choć teraz między dwoma krajami, dwoma narodami tkwiłam w rozdarciu, nie było mowy, bym kiedykolwiek zapomniała o gnieździe, które mnie ukształtowało. Zawdzięczałam mu siłę, zawsze wstawałam. Niemniej rozsypane po mapie świata niedźwiedzie nie były skazane wyłącznie na jedno miejsce. Wręcz przeciwnie – nasze ślady odnaleźć można było wszędzie. Potrafiliśmy sobie poradzić niezależnie od mniej lub bardziej sprzyjającej aury. Teraz także zamierzałam to udowodnić. Szczerość odpowiadała szczerość, a ponad stolikiem krzyżowały się dwie nieustępujące ambicje. Może to sprawiło, że udało nam się przedostać przez lawinę różnic i znaleźć wspólną przestrzeń dla tak nieoczywistej znajomości. Po jej słowach poprawiłam się na krześle, nie mogąc przywyknąć do grubego, miękkiego siedziska, w którym ciało prawie tonęło. Atłasowy materiał drażnił nawet przez materiał sukni, albo po prostu ja byłam nadwrażliwa, choć jak zawsze starałam się zachować spokój i znosić to z kamienną miną.
Wiedziałam, że Travers miała rację, dlatego nie podjęłam próby kąsania słów zgrabnie wypływających ze szlacheckich ust. Coraz częściej obracaliśmy się pośród elit, wymagano ode mnie coraz odpowiedniej postawy, mówiono o nas, patrzono na nas. To nie były zwyczajne wejrzenia. Czułam znaczenie, a pragnęłam, aby rosło. Czy nie po to się tutaj zjawiłam? Przywieziona z Syberii szorstka natura nie była raczej przyjmowana tutaj z otwartymi ramionami. Nie rozumieli. Imogen zaś mogła pomóc mi odnaleźć się w grząskiej obcości. Chyba tego właśnie chciałam.
- Słyszysz. Dlatego jesteśmy tu razem – stwierdziłam całkiem bezpośrednio i popatrzyłam jej mocno w oczy. Znacząco. Inne dziewczęta z jej kategorii mogłabym złamać w pół. Tak fizycznie jak i duchowo. W jej przypadku raczej nie było to takie oczywiste. Być może właśnie w tym tkwił sekret. Ja ją szanowałam, choć nasza relacja nie była zapieczętowana latami obfitej znajomości. Wystarczyło mi jednak to, co przeżyłyśmy razem dotychczas. Wiedziałam, że w tym miejscu będzie mnie gnębić, ale jednocześnie czułam, że było to niezbędne. Świadomie wkroczyłam pomiędzy macki morskiej bestii. Wiele razy wrzucone do wody istnienie musiało wreszcie nauczyć się pływać. Brutalniejsze metody były w moim przypadku skuteczniejsze niż obchodzenie się ze mną jak z porcelanową wazą. Choć i tak ten spektakl póki co nie wydawał się zbyt drastyczny. – To zadziała? – zapytałam ze zwątpieniem. Nie do końca potrafiłam połączyć bycie tutaj z jakąś wyższą wartością. Chwila przyjemność, luksus – owszem, ale czy będąc tu mogłam naprawdę przysłużyć się rodzinie? Pozostawałam raczej ostrożna w stawianiu tez. Imogen za to wydawała się świetnie na tym znać. Kolejne jej głośno wrażone wnioski zasmakowały kwaśno. Ludziom najwyraźniej niewiele potrzeba, by zmienić opinię o człowieku. Szybko jednak przypomniałam sobie mężczyznę z mostu, którego sama osądziłam natychmiast i, jak się później okazało, zdecydowanie zbyt pochopnie. – Nie przywykłam do tego patrzenia. Jak ty to znosisz? – Do tej pory wydawało mi się, że nie budzę większego zainteresowania. Imogen wpychała mnie między ich oczy, podkreślając wagę ślizgających się po nas spojrzeń. Domyślałam, że żyła w tej pułapce od wielu lat.
Przekonasz się. Odtwarzając jej gest, również uniosłam kieliszek. Patrzyłam na uśmiech tak naturalnie, swobodnie malujący się na jej ustach. Przy mnie go nie było. Zamiast tego znów powaga i spokój. Tylko domieszka goryczy czyniła tajemnicę mniej martwą. Wierzyłam, że podobny smak znajdę we wnętrzu szkła. – Za przyszłość, Imogen – odpowiedziałam, a gdy zabrzęczała przyjaźń dwóch kieliszków, mogłyśmy wreszcie zatopić się w nowym smaku. Chwilę później przyniesiono dania. Elegancka zastawa, kolorowe ozdoby na talerzu i oprawa przyprawiająca o zawrót głowy. – Więc co dalej? – Małym palcem przesunęłam końcówkę złotego widelca. Jednego z trzech. Który wybrać? Czy to miało jakieś znaczenie?
Wiedziałam, że Travers miała rację, dlatego nie podjęłam próby kąsania słów zgrabnie wypływających ze szlacheckich ust. Coraz częściej obracaliśmy się pośród elit, wymagano ode mnie coraz odpowiedniej postawy, mówiono o nas, patrzono na nas. To nie były zwyczajne wejrzenia. Czułam znaczenie, a pragnęłam, aby rosło. Czy nie po to się tutaj zjawiłam? Przywieziona z Syberii szorstka natura nie była raczej przyjmowana tutaj z otwartymi ramionami. Nie rozumieli. Imogen zaś mogła pomóc mi odnaleźć się w grząskiej obcości. Chyba tego właśnie chciałam.
- Słyszysz. Dlatego jesteśmy tu razem – stwierdziłam całkiem bezpośrednio i popatrzyłam jej mocno w oczy. Znacząco. Inne dziewczęta z jej kategorii mogłabym złamać w pół. Tak fizycznie jak i duchowo. W jej przypadku raczej nie było to takie oczywiste. Być może właśnie w tym tkwił sekret. Ja ją szanowałam, choć nasza relacja nie była zapieczętowana latami obfitej znajomości. Wystarczyło mi jednak to, co przeżyłyśmy razem dotychczas. Wiedziałam, że w tym miejscu będzie mnie gnębić, ale jednocześnie czułam, że było to niezbędne. Świadomie wkroczyłam pomiędzy macki morskiej bestii. Wiele razy wrzucone do wody istnienie musiało wreszcie nauczyć się pływać. Brutalniejsze metody były w moim przypadku skuteczniejsze niż obchodzenie się ze mną jak z porcelanową wazą. Choć i tak ten spektakl póki co nie wydawał się zbyt drastyczny. – To zadziała? – zapytałam ze zwątpieniem. Nie do końca potrafiłam połączyć bycie tutaj z jakąś wyższą wartością. Chwila przyjemność, luksus – owszem, ale czy będąc tu mogłam naprawdę przysłużyć się rodzinie? Pozostawałam raczej ostrożna w stawianiu tez. Imogen za to wydawała się świetnie na tym znać. Kolejne jej głośno wrażone wnioski zasmakowały kwaśno. Ludziom najwyraźniej niewiele potrzeba, by zmienić opinię o człowieku. Szybko jednak przypomniałam sobie mężczyznę z mostu, którego sama osądziłam natychmiast i, jak się później okazało, zdecydowanie zbyt pochopnie. – Nie przywykłam do tego patrzenia. Jak ty to znosisz? – Do tej pory wydawało mi się, że nie budzę większego zainteresowania. Imogen wpychała mnie między ich oczy, podkreślając wagę ślizgających się po nas spojrzeń. Domyślałam, że żyła w tej pułapce od wielu lat.
Przekonasz się. Odtwarzając jej gest, również uniosłam kieliszek. Patrzyłam na uśmiech tak naturalnie, swobodnie malujący się na jej ustach. Przy mnie go nie było. Zamiast tego znów powaga i spokój. Tylko domieszka goryczy czyniła tajemnicę mniej martwą. Wierzyłam, że podobny smak znajdę we wnętrzu szkła. – Za przyszłość, Imogen – odpowiedziałam, a gdy zabrzęczała przyjaźń dwóch kieliszków, mogłyśmy wreszcie zatopić się w nowym smaku. Chwilę później przyniesiono dania. Elegancka zastawa, kolorowe ozdoby na talerzu i oprawa przyprawiająca o zawrót głowy. – Więc co dalej? – Małym palcem przesunęłam końcówkę złotego widelca. Jednego z trzech. Który wybrać? Czy to miało jakieś znaczenie?
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Twarz spowiło subtelne zadowolenie, gdy słowa Varyi summa summarum przyznały jej rację. Wiedziała, że była świadoma swojej rozwijającej się pozycji - dalsze uświadamianie mogłoby być tylko obrazem umniejszania Rosjance, a wszakże nie o to chodziło w dzisiejszym spotkaniu. Ocena jej osoby, rozrachunek zysków i strat czy chłodna analiza skuteczności padły już dawno, świadomość zyskała barw. Chciała spędzać z nią czas, szczerze i otwarcie, nie bojąc się spotkania z najpotężniejszym drapieżnikiem Syberii. Nie obawiała się, a wręcz łaknęła tego, co miała jej do zaoferowania będąc inną - nie tylko pochodzeniem, ale i szeregiem zachowań, jakimi zwykła się otaczać. Odstawała od angielskich dam czy ich puszących piórka towarzyszek, nadając świcie swoich odcieni szarości, bieli i czerni. Za to i tą mądrość do dyskusji, ale również akceptacji czyjejś racji, najbardziej ją ceniła, bo nie były znajomością, w której można mówić ''o wszystkim''. Jeszcze nie, jeszcze nie znały się tak długo i wystarczająco nie dorosły. Dlatego oddała jej to lekko rozbawione spojrzenie, pełne akceptacji i zrozumienia a jednocześnie tej dziwnej jedności, którą czuły w naturalnym otoczeniu jednej, ale i absolutnie środowisku drugiej.
- Spotkanie do spotkania, plotka do plotki, wreszcie zdadzą sobie sprawę jak często Twoje nazwisko przewija się obok innych, znaczących. - Osąd był klarowny, łydka otarła o łydkę, chcąc wznieść kolano i skrzyżować nogi. Pozostawiła sobie jednak jedynie nerwowy ruch dłonią, wyprostowanie i zgięcie palców w powstrzymaniu nawyku. Święcie wierzyła w te słowa, nadto, zawsze odzywała się tylko wtedy, gdy była pewna swojej racji. Musiała trafić w oczy, na języki, w podświadomość i jednocześnie świadomość kojarzenia, by wybudować opinię, na którą nikt, absolutnie nikt - z nią samą na czele - nie miał wpływu. Wizję kreowały domysły, domysły dopowiadały się do wypowiedzi, zaś wypowiedzi przekręcano żałośnie, istotnym było jednak, by mówili. Bo patrzeć, owszem, patrzą.
A słowa brunetki otworzyły klapę, do której nie zwykła zaglądać zbyt często. Krtań powędrowała powoli ku górze w gorzkim geście przełykania śliny. Oczy zamrukały kilka razy, nim poprawiła uśmiech na chłodnej masce. Na moment, aż do chwili, gdy pod jej naporem rozkruszył się w coś na kształt złości. - Otóż, Varyo. Akceptuję. - Zaczęła, dalej mówiąc po rosyjsku. Ściszyła jednak głos o tyle, by tylko partnerka rozmowy była w stanie ją usłyszeć. Poprawiwszy się na krześle, wbiła zielone spojrzenie w to bliźniaczo trawiaste i butne, pozwalając blond falom otoczyć łagodne rysy.
- Doświadczyłam spojrzenia, które mnie ostrzegało. Doświadczyłam spojrzenia, które odebrało mi życie na pięć lat. - Zbiła usta na krótki moment, nie odrywając spojrzenia i nie bojąc się tego. Słowa nie ukazywały zawahania, ciało nie bało się krzywdzących zmysły wspomnień, posuwających kolejne i kolejne odczucia. Dreszcz niepokoju wzdłuż pleców, chłód na łabędziej szyi. Bezemocjonalność twarzy. - Te tutaj, są bezwartościowe w moim przypadku, ale mogą być komplementem dla innych kobiet, które oni mają prawo sobie wybrać. - Ona tym wyborem nie była, gdy tęczówki nieumyślnie wracały. Nie była wyborem, gdy ktoś pragnął wbić paznokcie w gładką szyję czy zanużyć w bliskości jej ciała. Ona; ona jako jej ciało, ale też ona jako osoba, bo całe człowieczeństwo, sprowadzono momentami do cielesności, zapominając o kryjącej się w środku istocie jestestwa. Spojrzenia, po stokroć nawet, były ledwie szczytem góry lodowej świadomości, w której bała się utraty swojego ja. Dla Varyi, każde spojrzenie mogło być nowym początkiem i komplementem, który niewerbalnie osadzał ją pośród atrakcyjnych, tudzież istotnych. Nie bacząc na osąd, było to dla niej wartością dodaną.
Odsunęła to jednak na bok, gdy po toaście, przybyły do nich dania. Gdy pełna zastawa błyszczała idealnym szlifem, mogąc oślepiać co po niektórych. Nie przyjmowała potencjalnej nieznajomości etykiety jako faux pas; nie, gdy w jej rodzinie nie stawiano jej na pierwszym miejscu, dbając raczej o zdrowy ruch i pełną sprawność, ponad godziny posiłków i idealnie oddalony paluszek od filiżanki.
- Najbliżej od talerza leży nóż i widelec do dania głównego, następne w kolejności są sztućce do ryb, a ostatnie, najmniejsze, do przystawek. - Zaczęła, sięgając od razu po te najbliższe talerza. - Nad zastawą mamy widelec do ciast i łyżkę do deserów. - Pozostałe elementy nie były w tym momencie ani istotne, ani specjalnie niezrozumiałe. Napoje po prawej stronie, gdyż większość ludzi jest praworęczna. Pieczywo po lewej, bowiem w lewej dłoni trzyma się rwaną kawałek po kawałek kromkę. Rozmowa po rosyjsku pozwalała jej się nie krępować z jawnym tłumaczeniem, nie miała jednak zamiaru specjalnie się nad tym rozwodzić, upatrując w tym zasadniczą logikę. Różne sztućce, by nie zaburzyć smaku. Ulokowanie szkła tak, by było najbardziej ergonomicznym zastosowaniem dla większości społeczeństwa. Skosztowała więc, finalnie, kawałek dania głównego, biorąc adekwatne, mniejsze kawałki, w pełni skupiając się na jedzeniu. Dłonie ulokowane na brzegu stołu, unosiły się łagodnie, by co jakiś czas przerwać posiłek łykiem alkoholu, który potęgował goryczkę sosu i wspierał słodkość idealnie kruchego mięsa. - Jak wrażenia? - Odparła, przerywając posiłek na chwilę. Nieświadomie wykonywała wszystkie, wyuczone czynności. Nadgarstki sięgnęły po serwetkę, otarły kąciki ust, by następnie oprzeć się o brzeg stołu. Opuszka kciuka przesuwała się po reszcie palców, by prawą ręką sięgnąć po wino.
- Spotkanie do spotkania, plotka do plotki, wreszcie zdadzą sobie sprawę jak często Twoje nazwisko przewija się obok innych, znaczących. - Osąd był klarowny, łydka otarła o łydkę, chcąc wznieść kolano i skrzyżować nogi. Pozostawiła sobie jednak jedynie nerwowy ruch dłonią, wyprostowanie i zgięcie palców w powstrzymaniu nawyku. Święcie wierzyła w te słowa, nadto, zawsze odzywała się tylko wtedy, gdy była pewna swojej racji. Musiała trafić w oczy, na języki, w podświadomość i jednocześnie świadomość kojarzenia, by wybudować opinię, na którą nikt, absolutnie nikt - z nią samą na czele - nie miał wpływu. Wizję kreowały domysły, domysły dopowiadały się do wypowiedzi, zaś wypowiedzi przekręcano żałośnie, istotnym było jednak, by mówili. Bo patrzeć, owszem, patrzą.
A słowa brunetki otworzyły klapę, do której nie zwykła zaglądać zbyt często. Krtań powędrowała powoli ku górze w gorzkim geście przełykania śliny. Oczy zamrukały kilka razy, nim poprawiła uśmiech na chłodnej masce. Na moment, aż do chwili, gdy pod jej naporem rozkruszył się w coś na kształt złości. - Otóż, Varyo. Akceptuję. - Zaczęła, dalej mówiąc po rosyjsku. Ściszyła jednak głos o tyle, by tylko partnerka rozmowy była w stanie ją usłyszeć. Poprawiwszy się na krześle, wbiła zielone spojrzenie w to bliźniaczo trawiaste i butne, pozwalając blond falom otoczyć łagodne rysy.
- Doświadczyłam spojrzenia, które mnie ostrzegało. Doświadczyłam spojrzenia, które odebrało mi życie na pięć lat. - Zbiła usta na krótki moment, nie odrywając spojrzenia i nie bojąc się tego. Słowa nie ukazywały zawahania, ciało nie bało się krzywdzących zmysły wspomnień, posuwających kolejne i kolejne odczucia. Dreszcz niepokoju wzdłuż pleców, chłód na łabędziej szyi. Bezemocjonalność twarzy. - Te tutaj, są bezwartościowe w moim przypadku, ale mogą być komplementem dla innych kobiet, które oni mają prawo sobie wybrać. - Ona tym wyborem nie była, gdy tęczówki nieumyślnie wracały. Nie była wyborem, gdy ktoś pragnął wbić paznokcie w gładką szyję czy zanużyć w bliskości jej ciała. Ona; ona jako jej ciało, ale też ona jako osoba, bo całe człowieczeństwo, sprowadzono momentami do cielesności, zapominając o kryjącej się w środku istocie jestestwa. Spojrzenia, po stokroć nawet, były ledwie szczytem góry lodowej świadomości, w której bała się utraty swojego ja. Dla Varyi, każde spojrzenie mogło być nowym początkiem i komplementem, który niewerbalnie osadzał ją pośród atrakcyjnych, tudzież istotnych. Nie bacząc na osąd, było to dla niej wartością dodaną.
Odsunęła to jednak na bok, gdy po toaście, przybyły do nich dania. Gdy pełna zastawa błyszczała idealnym szlifem, mogąc oślepiać co po niektórych. Nie przyjmowała potencjalnej nieznajomości etykiety jako faux pas; nie, gdy w jej rodzinie nie stawiano jej na pierwszym miejscu, dbając raczej o zdrowy ruch i pełną sprawność, ponad godziny posiłków i idealnie oddalony paluszek od filiżanki.
- Najbliżej od talerza leży nóż i widelec do dania głównego, następne w kolejności są sztućce do ryb, a ostatnie, najmniejsze, do przystawek. - Zaczęła, sięgając od razu po te najbliższe talerza. - Nad zastawą mamy widelec do ciast i łyżkę do deserów. - Pozostałe elementy nie były w tym momencie ani istotne, ani specjalnie niezrozumiałe. Napoje po prawej stronie, gdyż większość ludzi jest praworęczna. Pieczywo po lewej, bowiem w lewej dłoni trzyma się rwaną kawałek po kawałek kromkę. Rozmowa po rosyjsku pozwalała jej się nie krępować z jawnym tłumaczeniem, nie miała jednak zamiaru specjalnie się nad tym rozwodzić, upatrując w tym zasadniczą logikę. Różne sztućce, by nie zaburzyć smaku. Ulokowanie szkła tak, by było najbardziej ergonomicznym zastosowaniem dla większości społeczeństwa. Skosztowała więc, finalnie, kawałek dania głównego, biorąc adekwatne, mniejsze kawałki, w pełni skupiając się na jedzeniu. Dłonie ulokowane na brzegu stołu, unosiły się łagodnie, by co jakiś czas przerwać posiłek łykiem alkoholu, który potęgował goryczkę sosu i wspierał słodkość idealnie kruchego mięsa. - Jak wrażenia? - Odparła, przerywając posiłek na chwilę. Nieświadomie wykonywała wszystkie, wyuczone czynności. Nadgarstki sięgnęły po serwetkę, otarły kąciki ust, by następnie oprzeć się o brzeg stołu. Opuszka kciuka przesuwała się po reszcie palców, by prawą ręką sięgnąć po wino.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Wydawało mi się, że znacznie mojej rodziny i rola mojego kuzyna w pewnych kręgach nie budziło żadnych wątpliwości. Pewnych. I jego, moich nie. Wiedziałam, że korzystamy z dokonań Ramseya, ale i nie byliśmy po to, by się w jego mrocznym cieniu pławić. Musieliśmy stworzyć coś swojego. Mój brat i ja. Yelena również. Nasza młodość niejako stawiała nas na początku drogi. Droga mogła narysować się niejednolitą, pokrzywioną, wielobarwną linią. Łowca, by zbadać las, musiał odsłonić wiele jego skrawków. Pozostawić cząstkę siebie, nauczyć się jego zapachów, drapania gałęzi i miękkości ściółki pod twardymi podeszwami. Jednak łowca w lesie, nawet obcym, czuł się zazwyczaj dość komfortowo. Piękne salony lasami nie były. Natura nie była tak perfidna jak ludzie. Zwierzęta, nawet te najbardziej gryzące, te największe, nie mogły dorównać zdolnościom człowieka. Społeczeństwo mogło być… klatką, jak i wolnością, skrzydłami. Czy Imogen była przepustką do przestrzeni, po której dziś poruszałam się ograbiona z mowy i znajomości obyczaju? Z przysłoniętymi oczami, z popychającymi spojrzeniami wokół? Nabrałam natychmiast ochoty, by przełknąć tę myśl wraz z łykiem alkoholu, ale na naszym stole wciąż było pusto.
Odpowiadało Imogen znów moje milczenie. Patrzyłam uważnie. W patrzeniu byłam całkiem niezła. Widziałam, zapamiętywałam, ale gorzej z interpretacją. Szczególnie gdy interpretowałam damę, którą łatwo było mi obejmować krytycznie i szorstko. Może nie ją, dla niej znajdowałam w sobie nieco więcej łagodności. One wszystkie jednak przypominały kukiełki tańczące w iskrzącym się czarodziejskim pyle. Piękne, pociągające, łowiące spojrzenia i pochlebstwa. Imogen też tego potrzebowała? Atencji? Wielbiących spojrzeń? Usłużnych ramion mężczyzn? Przecież potrafiłyśmy poradzić sobie same. A jednak więcej niż często upatrywano w nas istoty kruche, potrzebujące przy sobie męskiego opiekuna. Moje bezsłowie kryło wiele myśli. Niewypowiedzianych, czasami zbyt brutalnych i nieczułych. Smakować mogły ustom gorzko – szczególnie w takim otoczeniu. Rozumiałam te elity jako grę, oni wszyscy dobrze obsadzeni w rolach, wyróżniający się od tych wszystkich ulokowanych niżej, biedniejszych, brzydkich i prostych. Piękna i bogactwa pożądano. Dla mnie wcale nie było intrygujące.
Odsłonięta przede mną trwała pieczęć akceptacji nie wzbudziła emocji. Raczej potwierdziła lawirujące gdzieś mniej pewnie przeczucia. Nie w smak jej to, co się działo. Tam w środku. Mogła być damą z największych portretów. Mogła zachwycać idealnym profilem. Rozsznurowana ciasnota aksamitnych tkanin mogłaby jednak odkryć ciężar tego brzemienia. Ciężar, który i ja znałam. Ja jednak siedziałam prosto jak struna wcale nie dlatego, że mnie tak nauczono. Wybrałam to sama. Nie miałam pięknego uśmiechu potakującego posłusznie. Posłusznie jednak umiałam wykonywać polecenia i realizować czyjeś cele. Zupełnie inne od tych, które narzucono Travers – jak podejrzewałam. Tu, w Anglii, jednak nasze powinności zaczęły się dziwnie zazębiać. Nie bez powodu rozmowa układała się właśnie tak. Nie bez powodu to miejsce stało się naszym przystankiem.
Wkrótce później powieki nawet nie drgnęły, ciało nie przemieściło się ani milimetr. Mimo to rozumiałam. Patrzyłam głęboko, intensywnie, wręcz upiornie wwiercając się w duszę towarzyszki. Stałyśmy u bram jej niewypowiedzianego kataklizmu. – Coś, co się rozpadło, może odrodzić się na nowo. Silniejsze – stwierdziłam zupełnie prosto i neutralnie. Z gruzów, z odmętów. Wyrwane śmierci, wyrwane z niczego. Pięć lat mijało. A Imogen Travers wciąż poruszała się po świecie. – Dla mnie nie są – zawyrokowałam, na moment zwracając oczy w bok. Prędko jednak wróciłam, uznając ją za obiekt znacznie ciekawszy niż tamte spojrzenia. Nie wystarczyło już, że tu byłam? Czujność spisywała wszystkie kierujące się ku mnie oczy, ale nic więcej, po prostu były, nie dawały mi pociechy, nie nadmuchiwały mnie dumą. Pozwalałam im być, dawałam temu eksperymentowi jeszcze żyć, skoro Imogen upatrywała w nim pewną wartość, która dobra była dla mnie i mojej rodziny. Nie byłam jednak pewna, czy ktokolwiek z tutejszych wiedział, kim jestem. Kilka tygodni w tych stronach wciąż czyniło mnie bardziej anonimową niż rozpoznawalną. Być może w Warwick z tygodnia na tydzień przestawałam być jak jedna z wielu. Lecz tutaj? Tutaj za sprawą damy u mego boku miałam dopiero utrwalić się w czyjejś pamięci.
Zauważyłam trop, który pozostawiła, ale nie szłam za nim. Wiedziałam jednak, że zapamiętam dokładnie jego kształt i położenie.
- Zapewne pojęłaś to, zanim nauczyłaś się kłusować i machać różdżką – stwierdziłam nieco przytłoczona ilością zbędnych elementów na stole. Smak wina pozostawił przyjemny ślad w ustach, podczas gdy w oczach odbijały się lustrzane, złote narzędzia. Było ich wiele. – Co się stanie, jeżeli się pomylę? – zapytałam bardziej z ciekawości, niż faktycznego ewentualnego przejęcia się w takiej sytuacji. Istniały bardziej przerażające rzeczy, niż źle dobrany widelec. Mimo to w tym kuriozalnym świecie ładnych ludzi taki błąd urosnąć mógł pewnie do czegoś niewybaczalnego. Do krzywdy?
Chwilę później zbyt długo wpatrywałam się w te wszystkie sztućce. Któryś z nich musiałam wybrać. Wskazówki wydawały się jasne i proste. Widziałam różnice w wielkości. Wydawało mi się, że wybrałam w końcu dobry widelec. Uniosłam go lekko, poświęcając mu wciąż uwagi, o wiele więcej niż samemu daniu. Spróbowałam raz, czując, że posiłek smakował inaczej, niż sobie to wyobrażałam. Inaczej niż w domu. – Całkiem smaczne – wyjawiłam krótko i przez chwilę obserwowałam, jak dama przede mną zachowuje się nad talerzem. Wychodziło jej to zupełnie naturalnie, jakby nie znała innej możliwości. – Wyglądasz, jakbyś się urodziła z tymi wszystkimi zasadami – mruknęłam, wznosząc kieliszek do ust. Byłam spragniona. Gotowa wypić od razu cały alkohol. Jego ilość już teraz wystarczająca była na zaledwie kilka łyków. Nie napawało to optymizmem. I tak miałam w swym szkle już znacznie mniej niż ona.
Odpowiadało Imogen znów moje milczenie. Patrzyłam uważnie. W patrzeniu byłam całkiem niezła. Widziałam, zapamiętywałam, ale gorzej z interpretacją. Szczególnie gdy interpretowałam damę, którą łatwo było mi obejmować krytycznie i szorstko. Może nie ją, dla niej znajdowałam w sobie nieco więcej łagodności. One wszystkie jednak przypominały kukiełki tańczące w iskrzącym się czarodziejskim pyle. Piękne, pociągające, łowiące spojrzenia i pochlebstwa. Imogen też tego potrzebowała? Atencji? Wielbiących spojrzeń? Usłużnych ramion mężczyzn? Przecież potrafiłyśmy poradzić sobie same. A jednak więcej niż często upatrywano w nas istoty kruche, potrzebujące przy sobie męskiego opiekuna. Moje bezsłowie kryło wiele myśli. Niewypowiedzianych, czasami zbyt brutalnych i nieczułych. Smakować mogły ustom gorzko – szczególnie w takim otoczeniu. Rozumiałam te elity jako grę, oni wszyscy dobrze obsadzeni w rolach, wyróżniający się od tych wszystkich ulokowanych niżej, biedniejszych, brzydkich i prostych. Piękna i bogactwa pożądano. Dla mnie wcale nie było intrygujące.
Odsłonięta przede mną trwała pieczęć akceptacji nie wzbudziła emocji. Raczej potwierdziła lawirujące gdzieś mniej pewnie przeczucia. Nie w smak jej to, co się działo. Tam w środku. Mogła być damą z największych portretów. Mogła zachwycać idealnym profilem. Rozsznurowana ciasnota aksamitnych tkanin mogłaby jednak odkryć ciężar tego brzemienia. Ciężar, który i ja znałam. Ja jednak siedziałam prosto jak struna wcale nie dlatego, że mnie tak nauczono. Wybrałam to sama. Nie miałam pięknego uśmiechu potakującego posłusznie. Posłusznie jednak umiałam wykonywać polecenia i realizować czyjeś cele. Zupełnie inne od tych, które narzucono Travers – jak podejrzewałam. Tu, w Anglii, jednak nasze powinności zaczęły się dziwnie zazębiać. Nie bez powodu rozmowa układała się właśnie tak. Nie bez powodu to miejsce stało się naszym przystankiem.
Wkrótce później powieki nawet nie drgnęły, ciało nie przemieściło się ani milimetr. Mimo to rozumiałam. Patrzyłam głęboko, intensywnie, wręcz upiornie wwiercając się w duszę towarzyszki. Stałyśmy u bram jej niewypowiedzianego kataklizmu. – Coś, co się rozpadło, może odrodzić się na nowo. Silniejsze – stwierdziłam zupełnie prosto i neutralnie. Z gruzów, z odmętów. Wyrwane śmierci, wyrwane z niczego. Pięć lat mijało. A Imogen Travers wciąż poruszała się po świecie. – Dla mnie nie są – zawyrokowałam, na moment zwracając oczy w bok. Prędko jednak wróciłam, uznając ją za obiekt znacznie ciekawszy niż tamte spojrzenia. Nie wystarczyło już, że tu byłam? Czujność spisywała wszystkie kierujące się ku mnie oczy, ale nic więcej, po prostu były, nie dawały mi pociechy, nie nadmuchiwały mnie dumą. Pozwalałam im być, dawałam temu eksperymentowi jeszcze żyć, skoro Imogen upatrywała w nim pewną wartość, która dobra była dla mnie i mojej rodziny. Nie byłam jednak pewna, czy ktokolwiek z tutejszych wiedział, kim jestem. Kilka tygodni w tych stronach wciąż czyniło mnie bardziej anonimową niż rozpoznawalną. Być może w Warwick z tygodnia na tydzień przestawałam być jak jedna z wielu. Lecz tutaj? Tutaj za sprawą damy u mego boku miałam dopiero utrwalić się w czyjejś pamięci.
Zauważyłam trop, który pozostawiła, ale nie szłam za nim. Wiedziałam jednak, że zapamiętam dokładnie jego kształt i położenie.
- Zapewne pojęłaś to, zanim nauczyłaś się kłusować i machać różdżką – stwierdziłam nieco przytłoczona ilością zbędnych elementów na stole. Smak wina pozostawił przyjemny ślad w ustach, podczas gdy w oczach odbijały się lustrzane, złote narzędzia. Było ich wiele. – Co się stanie, jeżeli się pomylę? – zapytałam bardziej z ciekawości, niż faktycznego ewentualnego przejęcia się w takiej sytuacji. Istniały bardziej przerażające rzeczy, niż źle dobrany widelec. Mimo to w tym kuriozalnym świecie ładnych ludzi taki błąd urosnąć mógł pewnie do czegoś niewybaczalnego. Do krzywdy?
Chwilę później zbyt długo wpatrywałam się w te wszystkie sztućce. Któryś z nich musiałam wybrać. Wskazówki wydawały się jasne i proste. Widziałam różnice w wielkości. Wydawało mi się, że wybrałam w końcu dobry widelec. Uniosłam go lekko, poświęcając mu wciąż uwagi, o wiele więcej niż samemu daniu. Spróbowałam raz, czując, że posiłek smakował inaczej, niż sobie to wyobrażałam. Inaczej niż w domu. – Całkiem smaczne – wyjawiłam krótko i przez chwilę obserwowałam, jak dama przede mną zachowuje się nad talerzem. Wychodziło jej to zupełnie naturalnie, jakby nie znała innej możliwości. – Wyglądasz, jakbyś się urodziła z tymi wszystkimi zasadami – mruknęłam, wznosząc kieliszek do ust. Byłam spragniona. Gotowa wypić od razu cały alkohol. Jego ilość już teraz wystarczająca była na zaledwie kilka łyków. Nie napawało to optymizmem. I tak miałam w swym szkle już znacznie mniej niż ona.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Pragnienia są czymś, co również wydawało się jej wpoić. Teraz, spoglądając na świat z perspektywy przeżyć bagatelnie podłych, znajdowała się pośrodku kanionu, z którego opary naruszały delikatną skórę. Wyzbyła się odzienia, pozbyła resztek ochrony. Stała sama ze sobą, ze swoimi chęciami i możliwościami, których nie potrafiła określić. Mapa myśli kreślona na prędce nie pomagała w znalezieniu drogi; strzałki kierowały drogą narzuconą, jedyną słuszną. Miała tego pragnąć, miała o tym marzyć - o koronkach i miłości do wybranego jej męża, o cieple domowego ogniska i zdrowych synach, o głębokiej pasji w sztuce i literaturze. Miała siadać wyprostowana, upatrując w tym antidotum na skrzywienie kręgosłupa, ale nikt nie myślał o dłoni przyciskającej policzek do chłodnej narzuty łóżka. Miała się uśmiechać, perlistym śmiechem unosić w towarzystwie przyjaciółek, stroić na bakiety i ściskać trzewia w gorsetach. Powinna być idealną.
Ale nie wiedziała czego chciała, a obserwując wolność Varyi wcale nie odnajdywała swojego celu. Głęboko jej tego życzyła, bowiem to tkwiło u podłoża tejże silnej, kobiecej sylwetki - ale nie jej. W niej siła była inna, zakryta jedwabiem i skropina olejkiem różanym. Nie chciała być tylko żoną - za tym szedł jedynie podpis nestora na papierze; nie chciała być też tylko rodzicielką - oddając cząstkę krwi w imię powinności. Role, które im narzucono, okryto wymyślnymi emocjami. Nakazywano kochać, nakazywano obdarzać troską, nakazywano to wszystko czuć bez jakiegokolwiek podłoża emocjonalnego. Nauczysz się - jak tańca balowego, jeździectwa i gry na pianinie. Zapamiętasz ulubione słówka, szepcz je do ucha, gdy będziemy tego potrzebować. To miało czekać też Varyę, gdy u świtu poinformują ją o godnym kandydacie, tym z odpowiednim majątkiem i wpływami. Była mądra, pewnie w ciagu kilku minut wyliczyłaby ile galeonów będzie warta w chwili sprzedaży, ile po nocy poślubnej i ile po urodzeniu potomka. Była też wystarczająco mądra, by nie butnem a sprytem grać w tę grę, w którą rodziny takie, jak jej, już od dawna grały. Imogen tkwiła więc w głębokiej nadziei wobec losu przyjaciółki.
A powinna być wściekła.
Powinna unosić ton i walczyć, wznosić górnolotne słowa o równości kobiet, inteligencji i możliwościach. Wytykać kobiety na stanowiskach ministralnych, wybitne naukowycznie, niesamowite kreacje arystyczne. Powinna, bo nigdy nie widziała w tym celu, nigdy też nie mierzwiła jej pozycja, którą obejmowała. Nie przeszkadzała jej wizja cienia, w której znajdowała swojego rodzaju ukojenie. Całe życie pragnęła tego skrycia, ucieczki od sporzeń i myśli skupionych na wątłości kobiecego ciała. Varya to miała, ale też jej obecność ukazała Imogen prawdę absolutną, której miała się trzymać przez kolejne lata. To właśnie pozostanie na świeczniku, wspięcie się na wyżyny własnych możliwości miało uczynić z nich wartościowe. To stąd, z pozycji podświetlonej światłami spojrzeń i żądz, miała rozdawać swoje rozkazy. Mogłaby założyć nogę na nogę, zacisnąć uda w obronnym geście - oprzeć łokieć o kolano, ułożyć rękę na dłoni. Szeptem i krzykiem wskazywać miejsca, ukazując w postronnej osobie drogowskaz przyszłych kroków. To swoją obecnością, cichym potęgowaniem zainteresowania, mogły budować potęgę męskich nazwisk.
Była zbyt młoda, zbyt niedoświadczona, by zawyrokować czy noszone z dumą inicjały były dla niej istotne, czy jedynie stanowiły kolejny przykład podświadomego wpływu edukacji. Jednocześnie, znajdując w Varyi niebywałą dumę wobec swojego nazwiska, znajdowała w niej również to, czego jej w tej układance brakowało. Sławetnej, powtarzanej niczym mantra, decyzyjności.
Brunetka ją miała, Imogen zdobywała krok po kroku. W niej tkwiła ich przyszłość, słowa gorszczące sobie miejse w umyśle. Nic o mnie, beze mnie.
- Masz możliwość sięgnąć po lepsze, Varyo. Nie trzeba do tego śmierci i odrodzenia. Masz tą możliwość, jak mało kto. Zastanów się nad tym, po prostu. - Odniosła się do słów kobiety, ledwie unosząc na nią wzrok. Łokieć oparł się o kant stołu, usta skryte w czerwonej szmince wygięły w lekkim grymasie, by broda spoczęła na wierzchu podpartej dłoni. Obserwowała ją, spokojnie i z wyrozumiałością, nie oczekując odpowiedzi, co widocznego przemyślenia. Mogła porzucić wolność i decyzyjność bądź pogrywać nią w cieniu i nieść potęgę dalej, po kolejnych pokoleniach.
Mogła, nie musiała i to było coś, czego naprawdę mogła jej zazdrościć.
- Vaux pas się stanie, moja droga. - Odparła jedynie, w rosyjskim upatrując śmieszny akcent francuskiego zwrotu. Nie skwitowała w żaden sposób pozostałych słów, obdarzając Varvarę delikatnym uśmiechem. Kąciki ledwie drżały w tym geście. - Wyssałam z mlekiem mamki. - Nie matki, przecież. Kolejne kęsy, coś na pozór codziennego, o czym mogli pomarzyć pogrążeni w wojnei obywatele. Kolejne łyki, rozluźniające napięte zazwyczaj ramiona. Zagryzła nieznacznie dolną wargę, obserwując powolne poczynania rosjanki w świecie kultury i obyczajów. Etykieta winna być zachowana zawsze w obecności przedstawicieli arystokracji, choć mogła nauczyć się u boku Imogen lekceważenia powyższych faktów. W tym jednak leżała jej dobra opinia i szacunek ze strony spoglądających w jej stronę zainteresowanych, których spojrzenia analizowały każdy jej ruch. Kolejny łyk wina, kolejne słowa pchające się na język.
- Horyzont jest piękny, ale każą Ci spoglądać węziej. - Kieliszek pozostął na wpół pusty, zielone spojrzenie zakołysało chłodem, który zagościł wraz ze znikającym z twarzy uśmiechem. - Nie szerzej, niż talerzy, który masz przed sobą.
Ale nie wiedziała czego chciała, a obserwując wolność Varyi wcale nie odnajdywała swojego celu. Głęboko jej tego życzyła, bowiem to tkwiło u podłoża tejże silnej, kobiecej sylwetki - ale nie jej. W niej siła była inna, zakryta jedwabiem i skropina olejkiem różanym. Nie chciała być tylko żoną - za tym szedł jedynie podpis nestora na papierze; nie chciała być też tylko rodzicielką - oddając cząstkę krwi w imię powinności. Role, które im narzucono, okryto wymyślnymi emocjami. Nakazywano kochać, nakazywano obdarzać troską, nakazywano to wszystko czuć bez jakiegokolwiek podłoża emocjonalnego. Nauczysz się - jak tańca balowego, jeździectwa i gry na pianinie. Zapamiętasz ulubione słówka, szepcz je do ucha, gdy będziemy tego potrzebować. To miało czekać też Varyę, gdy u świtu poinformują ją o godnym kandydacie, tym z odpowiednim majątkiem i wpływami. Była mądra, pewnie w ciagu kilku minut wyliczyłaby ile galeonów będzie warta w chwili sprzedaży, ile po nocy poślubnej i ile po urodzeniu potomka. Była też wystarczająco mądra, by nie butnem a sprytem grać w tę grę, w którą rodziny takie, jak jej, już od dawna grały. Imogen tkwiła więc w głębokiej nadziei wobec losu przyjaciółki.
A powinna być wściekła.
Powinna unosić ton i walczyć, wznosić górnolotne słowa o równości kobiet, inteligencji i możliwościach. Wytykać kobiety na stanowiskach ministralnych, wybitne naukowycznie, niesamowite kreacje arystyczne. Powinna, bo nigdy nie widziała w tym celu, nigdy też nie mierzwiła jej pozycja, którą obejmowała. Nie przeszkadzała jej wizja cienia, w której znajdowała swojego rodzaju ukojenie. Całe życie pragnęła tego skrycia, ucieczki od sporzeń i myśli skupionych na wątłości kobiecego ciała. Varya to miała, ale też jej obecność ukazała Imogen prawdę absolutną, której miała się trzymać przez kolejne lata. To właśnie pozostanie na świeczniku, wspięcie się na wyżyny własnych możliwości miało uczynić z nich wartościowe. To stąd, z pozycji podświetlonej światłami spojrzeń i żądz, miała rozdawać swoje rozkazy. Mogłaby założyć nogę na nogę, zacisnąć uda w obronnym geście - oprzeć łokieć o kolano, ułożyć rękę na dłoni. Szeptem i krzykiem wskazywać miejsca, ukazując w postronnej osobie drogowskaz przyszłych kroków. To swoją obecnością, cichym potęgowaniem zainteresowania, mogły budować potęgę męskich nazwisk.
Była zbyt młoda, zbyt niedoświadczona, by zawyrokować czy noszone z dumą inicjały były dla niej istotne, czy jedynie stanowiły kolejny przykład podświadomego wpływu edukacji. Jednocześnie, znajdując w Varyi niebywałą dumę wobec swojego nazwiska, znajdowała w niej również to, czego jej w tej układance brakowało. Sławetnej, powtarzanej niczym mantra, decyzyjności.
Brunetka ją miała, Imogen zdobywała krok po kroku. W niej tkwiła ich przyszłość, słowa gorszczące sobie miejse w umyśle. Nic o mnie, beze mnie.
- Masz możliwość sięgnąć po lepsze, Varyo. Nie trzeba do tego śmierci i odrodzenia. Masz tą możliwość, jak mało kto. Zastanów się nad tym, po prostu. - Odniosła się do słów kobiety, ledwie unosząc na nią wzrok. Łokieć oparł się o kant stołu, usta skryte w czerwonej szmince wygięły w lekkim grymasie, by broda spoczęła na wierzchu podpartej dłoni. Obserwowała ją, spokojnie i z wyrozumiałością, nie oczekując odpowiedzi, co widocznego przemyślenia. Mogła porzucić wolność i decyzyjność bądź pogrywać nią w cieniu i nieść potęgę dalej, po kolejnych pokoleniach.
Mogła, nie musiała i to było coś, czego naprawdę mogła jej zazdrościć.
- Vaux pas się stanie, moja droga. - Odparła jedynie, w rosyjskim upatrując śmieszny akcent francuskiego zwrotu. Nie skwitowała w żaden sposób pozostałych słów, obdarzając Varvarę delikatnym uśmiechem. Kąciki ledwie drżały w tym geście. - Wyssałam z mlekiem mamki. - Nie matki, przecież. Kolejne kęsy, coś na pozór codziennego, o czym mogli pomarzyć pogrążeni w wojnei obywatele. Kolejne łyki, rozluźniające napięte zazwyczaj ramiona. Zagryzła nieznacznie dolną wargę, obserwując powolne poczynania rosjanki w świecie kultury i obyczajów. Etykieta winna być zachowana zawsze w obecności przedstawicieli arystokracji, choć mogła nauczyć się u boku Imogen lekceważenia powyższych faktów. W tym jednak leżała jej dobra opinia i szacunek ze strony spoglądających w jej stronę zainteresowanych, których spojrzenia analizowały każdy jej ruch. Kolejny łyk wina, kolejne słowa pchające się na język.
- Horyzont jest piękny, ale każą Ci spoglądać węziej. - Kieliszek pozostął na wpół pusty, zielone spojrzenie zakołysało chłodem, który zagościł wraz ze znikającym z twarzy uśmiechem. - Nie szerzej, niż talerzy, który masz przed sobą.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Gdybym tylko odgadła, co czaiło się za zasłoną długich rzęs i głębokiego spojrzenia towarzyszącej mi damy, zdziwiłabym się co drugą lub nawet i każdą z tych myśli. Kiedy siedziałyśmy tutaj, przy tym wytwornym stole, przy akompaniamencie równie eleganckich muzyków, pięknie ubrane i trzymające pod dłonią srebra iskrzące się bardziej niż południowe słońce, nie miałam zbyt wielu ambitnych planów. Właściwie to nie oczekiwałam po tym spotkaniu wiele, uznając już na samym początku, że muszę postępować ostrożnie, powoli, bez rzucania się w gardło manier i elitarnego krajobrazu, z którym przyszło mi w ostatnich tygodniach mierzyć się więcej niż ten jeden raz. Bestii nie oswoi się od razu, łup należało najpierw wytropić, co wiązało się przecież często z przedłużającym się przesiadywaniem w ramionach gęstych, zielonych gałęzi. Drapało, drętwiało, rwało do ruchu, ale należało trzymać własne ciało, a przy tym także i umysł, na głębokiej uwięzi. Należało tresować samego siebie. Czy właśnie to czyniono im? Gładkim dziewczętom przystrojonych tysiącem niewygodnych falban? Skupiałam się na sytuacji tu i teraz, nie wybiegałam myślami daleko. Starałam się pojąć drobne lekcje, bo wiedziałam, że wizyta tutaj była szansą na przyjrzenie się wytwornej, angielskiej rzeczywistości. Nie myślałam o mężu, o domu, o rodzinie, z którą przyjdzie mi spędzić życie po ślubie. Nie myślałam także o losie Imogen czy innych podobnych do niej arystokratek. Byłam spokojna, większość podrygów myśli dusiłam, zanim zdołały niepotrzebnie zaśmiecić mój umysł. Czerpałam z jej obecności, z rozmowy, z otoczenia niewątpliwie piękniejszego niż wiele innych, w których przyszło mi spędzić większość życia. Do wszystkiego podchodziłam czujna i ostrożna. Nie zachwycał mnie ten świat, ale musiałam go uszanować i chociaż trochę się do niego zbliżyć. Nowa angielska rodzina tego przecież oczekiwała. Niektóre prośby nie musiał być głośno wypowiedziane, bym pojęła, że istniały. Wciąż byłam zbyt rosyjska, wciąż potrzebowałam się z tego wydostać, bosą stopę odcisnąć na tej ziemi. Proces był powolny, ale wierzyłam, że stopniowo uda mi się to osiągnąć. Samoistnie jednak nic się nie wydarzy. Imogen była jak most. Pomagała przedostać się na drugi brzeg. Mówiła moją mową i zdawała się rozumieć mnie – co już samo w sobie wydawało mi się dość niespodziewane.
- Zastanowię – obiecałam krótko, nie rozciągając wypowiedzi w bardziej wylewny komentarz. Przyjmowałam jej zdanie, kiwałam głową, ale na mojej twarzy nie pojawiło się nic, co mogłoby stanowić jakąkolwiek wskazówkę. Neutralny, choć może nieco mroźny wraz, usta zastygłe, spojrzenie równie czujne jak zawsze. Byłam tu, by sięgać po lepsze. Byłam tu, by pochwycić dla siebie możliwość, jakiej nie było mi dane otrzymać tam. Miałam z tym pewne trudności, ale pracowałam nad nimi konsekwentnie, powoli, bez wygórowanych ambicji i zaślepiającej wiary, że uda mi się z dnia na dzień stać tym, kogo wszyscy chcieliby we mnie ujrzeć. Między własnymi pragnieniami a wiązanymi ze mną nadziejami musiałam wypracować jakiś ostrożny kompromis. Na wszystko potrzeba było czasu.
- Czy wtedy zapamiętają mnie jako tą, która dobrała zły widelec do dania? Tym dla nich będę? – zapytałam, szukając wyjaśnienia nieco szerszego. Francuskie wstawki nie były dla mnie zbyt zrozumiałe, choć gdzieś je już słyszałam. Wolałam jednak, by ktoś wykładał mi jasno na stół prawdę o tych zawiłych konwenansach. Ona mnie nie wyśmieje, ona zrozumie, że nie mam o tym wielkiego pojęcia. A lubiłam pozyskiwać wiedzę konkretną. Bez dywagacji o wszystkim i o niczym. – Tak jak ja łowy – przyznałam ze spokojem, rozumiejąc już, że brało się to z natury, z dziecięcej rzeczywistości. Innej nie miała. Cały jej świat funkcjonował w ten sposób. Od jej małych początków aż do dzisiaj. Gdy sobie to tak tłumaczyłam, łatwiej mi było zaakceptować pewne sprawy, osiągałam większy spokój.
W połowie posiłku i ja zmoczyłam usta winem, pozostając nieco bardziej oswojona z tak wykwintnym daniem. Gdy Imogen, kontynuowała, pomyślałam natychmiast, że mój horyzont wcale nie jest zagrożony. Że rodzina tutaj nie odbierze mi go, nie zamknie mnie trwale, że wierzyła w osiągnięcie pewnego balansu. Ja musiałam oddać im coś i objawić nie tylko wiarę, ale i widoczne w czynach zaangażowanie, a tymczasem oni uszanują to, kim jestem i jaką mam naturę. To wydawało się bardzo dogodne. Ale czy naprawdę możliwe do realizacji? – Niewiele już widzę na tym talerzu. Za tutaj wokół dzieje się znacznie więcej – zauważyłam, spoglądając na nią z pewną sugestią. Nie, nie rozejrzałam się po sali, nie skrzyżowałam spojrzeń z tymi, którzy więcej niż raz na nas spojrzeli. Wytrenowano we mnie analizowanie otoczenia bez charakterystycznego, niedyskretnego oglądania się po wszystkich kierunkach. – Skrzypce – zaznaczyłam, dobrze widząc, że ów artysta od dłuższego czasu wysyła spojrzenie w naszą stronę. Stolik był w kącie, ale to nie oznaczało, że jesteśmy zupełnie odizolowane od świata. Widząc, że obydwie kończymy już danie, wysunęłam propozycję: - Chodźmy stąd.
A może wypadało poczekać do końca występu, zaklaskać i obdarować zespół godnym napiwkiem? Jakoś nie miałam na to ochoty.
- Zastanowię – obiecałam krótko, nie rozciągając wypowiedzi w bardziej wylewny komentarz. Przyjmowałam jej zdanie, kiwałam głową, ale na mojej twarzy nie pojawiło się nic, co mogłoby stanowić jakąkolwiek wskazówkę. Neutralny, choć może nieco mroźny wraz, usta zastygłe, spojrzenie równie czujne jak zawsze. Byłam tu, by sięgać po lepsze. Byłam tu, by pochwycić dla siebie możliwość, jakiej nie było mi dane otrzymać tam. Miałam z tym pewne trudności, ale pracowałam nad nimi konsekwentnie, powoli, bez wygórowanych ambicji i zaślepiającej wiary, że uda mi się z dnia na dzień stać tym, kogo wszyscy chcieliby we mnie ujrzeć. Między własnymi pragnieniami a wiązanymi ze mną nadziejami musiałam wypracować jakiś ostrożny kompromis. Na wszystko potrzeba było czasu.
- Czy wtedy zapamiętają mnie jako tą, która dobrała zły widelec do dania? Tym dla nich będę? – zapytałam, szukając wyjaśnienia nieco szerszego. Francuskie wstawki nie były dla mnie zbyt zrozumiałe, choć gdzieś je już słyszałam. Wolałam jednak, by ktoś wykładał mi jasno na stół prawdę o tych zawiłych konwenansach. Ona mnie nie wyśmieje, ona zrozumie, że nie mam o tym wielkiego pojęcia. A lubiłam pozyskiwać wiedzę konkretną. Bez dywagacji o wszystkim i o niczym. – Tak jak ja łowy – przyznałam ze spokojem, rozumiejąc już, że brało się to z natury, z dziecięcej rzeczywistości. Innej nie miała. Cały jej świat funkcjonował w ten sposób. Od jej małych początków aż do dzisiaj. Gdy sobie to tak tłumaczyłam, łatwiej mi było zaakceptować pewne sprawy, osiągałam większy spokój.
W połowie posiłku i ja zmoczyłam usta winem, pozostając nieco bardziej oswojona z tak wykwintnym daniem. Gdy Imogen, kontynuowała, pomyślałam natychmiast, że mój horyzont wcale nie jest zagrożony. Że rodzina tutaj nie odbierze mi go, nie zamknie mnie trwale, że wierzyła w osiągnięcie pewnego balansu. Ja musiałam oddać im coś i objawić nie tylko wiarę, ale i widoczne w czynach zaangażowanie, a tymczasem oni uszanują to, kim jestem i jaką mam naturę. To wydawało się bardzo dogodne. Ale czy naprawdę możliwe do realizacji? – Niewiele już widzę na tym talerzu. Za tutaj wokół dzieje się znacznie więcej – zauważyłam, spoglądając na nią z pewną sugestią. Nie, nie rozejrzałam się po sali, nie skrzyżowałam spojrzeń z tymi, którzy więcej niż raz na nas spojrzeli. Wytrenowano we mnie analizowanie otoczenia bez charakterystycznego, niedyskretnego oglądania się po wszystkich kierunkach. – Skrzypce – zaznaczyłam, dobrze widząc, że ów artysta od dłuższego czasu wysyła spojrzenie w naszą stronę. Stolik był w kącie, ale to nie oznaczało, że jesteśmy zupełnie odizolowane od świata. Widząc, że obydwie kończymy już danie, wysunęłam propozycję: - Chodźmy stąd.
A może wypadało poczekać do końca występu, zaklaskać i obdarować zespół godnym napiwkiem? Jakoś nie miałam na to ochoty.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sprzedawała jej to powoli, jak gdyby potrzebowała w pewien sposób tymże uchronić. Nie dlatego, że Varyi mogło grozić niebezpieczeństwo takie, jakie groziło jej - liczyła bowiem, że przyjaciółka doprawdy pojęła naukę walki o siebie i nie tylko w tym metaforycznym sensie. Przygotowywała ją na to, jakie było ich życie; tych pięknych i niewinnych, głupiutkich i zamkniętych. Było niewypowiedzianym zbiorem historii, wbrew pozorom kobiet również zarówno mądrych, jak i głupich; przechodzących jak każdy inny człowiek ból i cierpienie, tęsknotę i oddanie. Także były kobietam z krwi i kości, choć słowa i myśli wypełniały ich ciała puchem zamiast trzewi. A jednak gdzieś tam biło żelaziste serce, tkwiące pod żebrami płuca i mózg, który choć uczony był odrębnych rzeczy, działał na tej samej zasadzie co innych - nawet mężczyzn.
Wprowadzała ją w ten świat i ukazywała to, że może być inaczej - że wcale nie były tak sztucznie wypromowaną grupą, której odbierano wszystkie, ludzkie emocje i nadawano coś na wzór ujednoliconej wersji. Ona - jako arystokratka, ale też jako kobieta - miała swoje tajemnice i swoje słowa, których nawet gdy nie mogła, nigdy - przenigdy, wypowiedzieć, to chciała jej półsłówkami przybliżyć. Nadać obraz człowieczeństwa, nadać swojej osobie barw poza bielą i złotem.
Jeśli chciała sięgnąć dalej, prąc za kuzynem, który zaszedł niebotycznie daleko, musiała obcować z nimi - znaleźć przychylność u tych, którzy tym światem rządzili i nie ważnym bylo, czy sięgała po głowy, czy po szyje - niekiedy tymi drugimi dawało się uzyskać zamierzony efekt. Za przychylnością szła reputacja, za reputacją korzyści materialne i w pewnym momencie, po przekroczeniu niewidzialnej granicy, nikt nie spoglądałby na to, że jest imigrantką a w jej żyłach nie płynie lśniący lapis lazuri.
- Będą mówić, część z pewnością będzie rozdmuchiwać sprawę. - Wzruszyła początkowo ramionami, następnie jednak sięgając po lyk wina, by kontynuować, krojąc łagodnym ruchem mały fragment mięsa. Ledwie kęs, choć nie zwykła jadać dużo, wolała - mimo genów - pilnować sylwetki. - Nie powinnaś się tym przejmować, a podjąć jedynie naukę, by nie dopuścić, by znali ię tylko z domysłów i nieprzychylnych szeptów. Ludzie zawsze będą mówić, ba, jesteśmy tutaj, by mówili. - Kontynuowała cichym tonem, takim tylko dla jej towarzyszki, powoli konsymując końcówkę kolacji. Gorzkawy posmak wina rozluźniał zmysły, pozwalał na to, by język rozplótł się w szczerości. - Ale niech mówią o tym, że byłyśmy tutaj w pięknych sukienkach, niech mówią o tym jakie perfumy uniosiły się nad stolikiem i o tym, że lord Rowle... - nachyliła się na moment, by sięgnąć serwetką do ust, jednocześnie chwilę po tym nachylając się władczo spoglądając Varyi w oczy - To ten, który teraz się na nas patrzy i siedzi po naszej prawej. - Uśmiech był czymś na kształ złośliwości, nie skierowanej jednak do szatynki. Nie było w nim rozbawienia, było zaś zgorzkienie przeplatające się z niesmakiem; z podszytą do sukienki wrednością. - ...gapił się na nas. Niech o tym mówią i o tym co, osiągniesz, nie sprowadzając cię do takich banałów jak to, że nie wiesz którym widelcem jeść ryby. Jesteś zbyt inteligentną, by tak bardzo cię upraszczać. - Była w jej słowach złość, było zgorzknienie, ale była też głęboka wiara w jej możliwości. W to, że Varya mogła sięgnąć dalej, bo i na to zasługiwała, a choć Imogen nie afiszowała się z niesioną pomocą - wręcz przeciwnie, wolała to skrywać i działać w zaciszu szum zatoki - to na piedestale stawiała to, by żadna inna kobieta nigdy nie znalazła się w miejscu, w którym była ona. Emocjonalnie, z poczuciem własnej wartości zrównanym z dnem oceanu, nie mogąć utopić własnych demonówl. To mogło spotkać Rosjankę, która trafiała na wysoki pułap znajomości - jej nazwisko już było rozpoznawalne, ona sama była obiektem zaciekawienia, a jak łatwo było zrównać kogoś, kto nie znał ani kultury, ani niuansów języka.
Nie mogła do tego dopuścić.
- Skrzypce. - Przytaknęła, unosząc lekko dłoń w celu zasugerowania wniesienia opłaty. Po tym zaś kierując się z Varyą w stronę wyjścia, jak gdyby nigdy nic się nie wydarzyło. Jakby słowa nie opadły, jakby nic się nie wydarzyło. Szum suknii prowadził je do wyjścia, spojrzenia odprowadzały, zielone spojrzenie złagodniało, obserwując idącą obok towarzyszkę.
To nie miał być koniec.
To był początek.
zt Imogen
Wprowadzała ją w ten świat i ukazywała to, że może być inaczej - że wcale nie były tak sztucznie wypromowaną grupą, której odbierano wszystkie, ludzkie emocje i nadawano coś na wzór ujednoliconej wersji. Ona - jako arystokratka, ale też jako kobieta - miała swoje tajemnice i swoje słowa, których nawet gdy nie mogła, nigdy - przenigdy, wypowiedzieć, to chciała jej półsłówkami przybliżyć. Nadać obraz człowieczeństwa, nadać swojej osobie barw poza bielą i złotem.
Jeśli chciała sięgnąć dalej, prąc za kuzynem, który zaszedł niebotycznie daleko, musiała obcować z nimi - znaleźć przychylność u tych, którzy tym światem rządzili i nie ważnym bylo, czy sięgała po głowy, czy po szyje - niekiedy tymi drugimi dawało się uzyskać zamierzony efekt. Za przychylnością szła reputacja, za reputacją korzyści materialne i w pewnym momencie, po przekroczeniu niewidzialnej granicy, nikt nie spoglądałby na to, że jest imigrantką a w jej żyłach nie płynie lśniący lapis lazuri.
- Będą mówić, część z pewnością będzie rozdmuchiwać sprawę. - Wzruszyła początkowo ramionami, następnie jednak sięgając po lyk wina, by kontynuować, krojąc łagodnym ruchem mały fragment mięsa. Ledwie kęs, choć nie zwykła jadać dużo, wolała - mimo genów - pilnować sylwetki. - Nie powinnaś się tym przejmować, a podjąć jedynie naukę, by nie dopuścić, by znali ię tylko z domysłów i nieprzychylnych szeptów. Ludzie zawsze będą mówić, ba, jesteśmy tutaj, by mówili. - Kontynuowała cichym tonem, takim tylko dla jej towarzyszki, powoli konsymując końcówkę kolacji. Gorzkawy posmak wina rozluźniał zmysły, pozwalał na to, by język rozplótł się w szczerości. - Ale niech mówią o tym, że byłyśmy tutaj w pięknych sukienkach, niech mówią o tym jakie perfumy uniosiły się nad stolikiem i o tym, że lord Rowle... - nachyliła się na moment, by sięgnąć serwetką do ust, jednocześnie chwilę po tym nachylając się władczo spoglądając Varyi w oczy - To ten, który teraz się na nas patrzy i siedzi po naszej prawej. - Uśmiech był czymś na kształ złośliwości, nie skierowanej jednak do szatynki. Nie było w nim rozbawienia, było zaś zgorzkienie przeplatające się z niesmakiem; z podszytą do sukienki wrednością. - ...gapił się na nas. Niech o tym mówią i o tym co, osiągniesz, nie sprowadzając cię do takich banałów jak to, że nie wiesz którym widelcem jeść ryby. Jesteś zbyt inteligentną, by tak bardzo cię upraszczać. - Była w jej słowach złość, było zgorzknienie, ale była też głęboka wiara w jej możliwości. W to, że Varya mogła sięgnąć dalej, bo i na to zasługiwała, a choć Imogen nie afiszowała się z niesioną pomocą - wręcz przeciwnie, wolała to skrywać i działać w zaciszu szum zatoki - to na piedestale stawiała to, by żadna inna kobieta nigdy nie znalazła się w miejscu, w którym była ona. Emocjonalnie, z poczuciem własnej wartości zrównanym z dnem oceanu, nie mogąć utopić własnych demonówl. To mogło spotkać Rosjankę, która trafiała na wysoki pułap znajomości - jej nazwisko już było rozpoznawalne, ona sama była obiektem zaciekawienia, a jak łatwo było zrównać kogoś, kto nie znał ani kultury, ani niuansów języka.
Nie mogła do tego dopuścić.
- Skrzypce. - Przytaknęła, unosząc lekko dłoń w celu zasugerowania wniesienia opłaty. Po tym zaś kierując się z Varyą w stronę wyjścia, jak gdyby nigdy nic się nie wydarzyło. Jakby słowa nie opadły, jakby nic się nie wydarzyło. Szum suknii prowadził je do wyjścia, spojrzenia odprowadzały, zielone spojrzenie złagodniało, obserwując idącą obok towarzyszkę.
To nie miał być koniec.
To był początek.
zt Imogen
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
Nie potrzebowałam tego wszystkiego, ale dobrze było wiedzieć, znać mechanizm, umieć reagować, nie topić się, a pływać, kiedy nadchodzi wroga fala. Trudno mi było pojąć, dlaczego zamiast skupić się na praktycznych, istotnych kwestiach, ich życie kręciło się wokół czegoś tak trywialnego. Najwyraźniej jednak elity przemawiały mową priorytetów, które wciąż traktowałam jako zbyt obce, dziwaczne, zbędne w moim świecie. Pojmowałam oczywiście, że przybywając do Anglii właśnie w tym momencie, wchodziłam w świat krewnych coraz bardziej przenikający się ze światem tej społeczności, a więc i związane z tym wymogi wobec nas, Mulciberów – ale to wciąż nie ułatwiało. Nie urodziłam się w rzeczywistości mojej rozmówczyni, a wymagano ode mnie stopniowo, bym nie tylko ją uszanowała, ale i nauczyła się jej mowy. Dosłownie i w przenośni. Gorzko smakował ten kęs niemiłosiernie wykwintnego dania.
Sztywno więc pokiwałam głową, przyjmując z niechęcią jej pierwsze słowa. Rozjaśnienie, które nadeszło wraz z kolejnymi, wcale nie ułatwiało oswojenia się z tym stanem rzeczy. Imogen robiła dla mnie coś, co wydawało się zbawienne, bo gdy stałam sama przed bezkresem konwenansów, łatwiej zamykałam się na to, co jeszcze szybciej odciągało mnie od prawdziwego pojęcia. A co jeżeli nie chciałam, by patrzyli? Nie chciałam, by o mnie mówili? Przez chwilę pożałowałam, że fryzura bardziej okiełznana niż zazwyczaj nie pozwalała mi otoczyć się murem włosów, a zaraz potem popatrzeć nieco z dołu z tym ponurym, mętnym spojrzeniem. Mimo tego Imogen zdawała się i tak odczytywać, co działo się za zamkniętą aurą. Dawałam jej na to milczące przyzwolenie, nie podejmując walki. Nie z nią.
– Tak, niech mówią – przytaknęłam bez entuzjazmu. Ślad, który po sobie zostawiałam nie był tak wonny i urokliwy jak jej, nie był tak autentyczny i oczarowujący. Nawet w tym eleganckim stroju nie nosiłam się jako dama i naprawdę nie sądziłam, by patrzono na nas. Patrzono na nią. I zupełnie akceptowałam ten stan rzeczy. Nie, właściwie to próbowałam sobie wmówić, że darowana uwaga wcale nie dotyczyła również mnie. Wygodniej było z tym kłamliwym wrażeniem, ale podświadomie byłam zbyt czujna, by dać się zwieść, by uczynić prawdziwymi zafałszowane wnioski. Byłam obiektem obserwacji takim samym jak ona. Niewygodne wrażenie, ale niestety prawdziwe. Choć zdecydowanie wolałam, by faktycznie doceniano moje zasługi i działania, to jednak nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że mimo to utknę w durnym banale. Pokręciłam lekko głową, przesuwając lekko końcówką nieszczęsnego widelca po jedzeniu. Nieważne który to był, nie pokusiłam się nawet o dyskretne podglądnięcie. Gapił się. Jakie to miało znaczenie?
– Wolałabym, by trzymał nos w swoich sprawach – odpowiedziałam dość szorstko. – Mówisz o docenieniu osiągnięć, ale czy wiesz, że to, co jest osiągnięciem dla mnie, dla nich już nie jest? Nie rozumieją mnie, więc będą mnie upraszczali – przyznałam, ujawniając gdzieś na dnie głosu rozczarowanie, może rozżalenie. Pomiędzy tymi wszystkimi wrażeniami gdzieś zgubiłam fakt, że i ja upraszczałam ich. Przecież to nie tak, że nie chciałam być zrozumiana. Docierałam się powoli z tym światem, może nieco zbyt wolno. Centymetr po centymetrze otwierałam wrota, ostrożnie pragnąc, by któregoś dnia dało się przez to przejście przedostać. Tylko wciąż szukałam właściwiej do tego wszystkiego metody. Pośród drzew zawsze łatwiej było niż w towarzystwie. Dopiero po dłuższej chwili uniosłam brodę i popatrzyłam jej, z tym samym pustym spojrzeniem, w oczy.
Wreszcie dane mi było unieść się i opuścić miejsce. Poruszając się miedzy stolikami wyłapałam kilka dodatkowych spojrzeń, par oczu zupełnie mi obcych, więc i obojętnych. Nie uczyniłam jednak niczego nadzwyczajnego. Po dokończonej kolacji, gdy skrzypce odprowadzały nas do wyjścia z lokalu, mogłyśmy uznać, że pewien krok został uczyniony, że coś się właśnie dokonało. Lecz czy na pewno tak było? Naprawdę chciałam znaleźć pojęcie, naprawdę chciałam widzieć początek, który potrafiła w tym wszystkim ujrzeć Imogen.
Czy jednak ze spojrzeń i zapamiętanych ładnych obrazów płynął dar dla mnie i mojego rodu? Znałam odpowiedź i jednocześnie wciąż zdawałam się jej poszukiwać. Albo nie umiałam uwierzyć.
zt
Sztywno więc pokiwałam głową, przyjmując z niechęcią jej pierwsze słowa. Rozjaśnienie, które nadeszło wraz z kolejnymi, wcale nie ułatwiało oswojenia się z tym stanem rzeczy. Imogen robiła dla mnie coś, co wydawało się zbawienne, bo gdy stałam sama przed bezkresem konwenansów, łatwiej zamykałam się na to, co jeszcze szybciej odciągało mnie od prawdziwego pojęcia. A co jeżeli nie chciałam, by patrzyli? Nie chciałam, by o mnie mówili? Przez chwilę pożałowałam, że fryzura bardziej okiełznana niż zazwyczaj nie pozwalała mi otoczyć się murem włosów, a zaraz potem popatrzeć nieco z dołu z tym ponurym, mętnym spojrzeniem. Mimo tego Imogen zdawała się i tak odczytywać, co działo się za zamkniętą aurą. Dawałam jej na to milczące przyzwolenie, nie podejmując walki. Nie z nią.
– Tak, niech mówią – przytaknęłam bez entuzjazmu. Ślad, który po sobie zostawiałam nie był tak wonny i urokliwy jak jej, nie był tak autentyczny i oczarowujący. Nawet w tym eleganckim stroju nie nosiłam się jako dama i naprawdę nie sądziłam, by patrzono na nas. Patrzono na nią. I zupełnie akceptowałam ten stan rzeczy. Nie, właściwie to próbowałam sobie wmówić, że darowana uwaga wcale nie dotyczyła również mnie. Wygodniej było z tym kłamliwym wrażeniem, ale podświadomie byłam zbyt czujna, by dać się zwieść, by uczynić prawdziwymi zafałszowane wnioski. Byłam obiektem obserwacji takim samym jak ona. Niewygodne wrażenie, ale niestety prawdziwe. Choć zdecydowanie wolałam, by faktycznie doceniano moje zasługi i działania, to jednak nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że mimo to utknę w durnym banale. Pokręciłam lekko głową, przesuwając lekko końcówką nieszczęsnego widelca po jedzeniu. Nieważne który to był, nie pokusiłam się nawet o dyskretne podglądnięcie. Gapił się. Jakie to miało znaczenie?
– Wolałabym, by trzymał nos w swoich sprawach – odpowiedziałam dość szorstko. – Mówisz o docenieniu osiągnięć, ale czy wiesz, że to, co jest osiągnięciem dla mnie, dla nich już nie jest? Nie rozumieją mnie, więc będą mnie upraszczali – przyznałam, ujawniając gdzieś na dnie głosu rozczarowanie, może rozżalenie. Pomiędzy tymi wszystkimi wrażeniami gdzieś zgubiłam fakt, że i ja upraszczałam ich. Przecież to nie tak, że nie chciałam być zrozumiana. Docierałam się powoli z tym światem, może nieco zbyt wolno. Centymetr po centymetrze otwierałam wrota, ostrożnie pragnąc, by któregoś dnia dało się przez to przejście przedostać. Tylko wciąż szukałam właściwiej do tego wszystkiego metody. Pośród drzew zawsze łatwiej było niż w towarzystwie. Dopiero po dłuższej chwili uniosłam brodę i popatrzyłam jej, z tym samym pustym spojrzeniem, w oczy.
Wreszcie dane mi było unieść się i opuścić miejsce. Poruszając się miedzy stolikami wyłapałam kilka dodatkowych spojrzeń, par oczu zupełnie mi obcych, więc i obojętnych. Nie uczyniłam jednak niczego nadzwyczajnego. Po dokończonej kolacji, gdy skrzypce odprowadzały nas do wyjścia z lokalu, mogłyśmy uznać, że pewien krok został uczyniony, że coś się właśnie dokonało. Lecz czy na pewno tak było? Naprawdę chciałam znaleźć pojęcie, naprawdę chciałam widzieć początek, który potrafiła w tym wszystkim ujrzeć Imogen.
Czy jednak ze spojrzeń i zapamiętanych ładnych obrazów płynął dar dla mnie i mojego rodu? Znałam odpowiedź i jednocześnie wciąż zdawałam się jej poszukiwać. Albo nie umiałam uwierzyć.
zt
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Strona 5 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Restauracja Czar Par
Szybka odpowiedź