Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Zamek Hogwart
Zakazany Las
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Zakonników i +10 dla Gwardzistów
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 14.01.21 14:43, w całości zmieniany 4 razy
Czas uciekał, wiedziałaś, że uwięzieni czarodzieje nie będą czekać na ratunek w nieskończoność. Twoja nieobecność znacznie osłabiała grupę - jeśli nie dotrzecie do nich na czas, wasza odsiecz skończy się fiaskiem. Nie wiedziałaś, gdzie byli w tym momencie twoi przyjaciele, być może już do nich dotarli, być może wciąż błąkali się po zamku. Mieli jednak jedną różdżkę mniej, a z każdą kolejną chwilą zwłoki zmniejszała się szansa na to, że jeszcze ich odnajdziesz, jeśli coś u nich pójdzie nie tak, jak powinno.
- Kto tam jest?! - Usłyszałaś krzyk od swojej lewej strony, od głównej wejścia od zamku, boczne znajdowało się po drugiej stronie. Od zaklęć ciskanych w niebo minęło już sporo czasu, ktokolwiek został zaalarmowany - już się tutaj zbliżał. W gęstwinie ciemności dostrzegałaś trzy sylwetki, zbyt odległe, by rozpoznać ich twarze. Głos nie był ci znany - zbliżali się szybkim krokiem.
Na odpis masz 48h.
Zamieram słysząc głos z lewej strony. Nieznany, obcy, nienaturalny. Obracam się przerażona w tamtym kierunku. Trzy sylwetki. Niemożliwe, żebym dała im radę. Myśli galopują w opętańczym szale. Nagle przypominam sobie wszystkie przekleństwa, które znam. Bardzo nieeleganckie. Najprawdopodobniej większość znam od Bena. Nawet w tak beznadziejnej sytuacji zamiast myśleć o planie awaryjnym, to poświęcam cenny czas na panikę. Stoję niepewnie, zerkając to na jedną, to na drugą stronę. Tarcza, nawet gdyby udało się ją wyczarować, nie przyda się już na nic. Zauważyli nas, idą do nas. Nie ma się gdzie skryć we trzy osoby, nie ma jak ich pokonać. Trzy na jednego, nie znam się za dobrze na numerologii, ale coś mi podpowiada, że rozwiązanie tego działania stawia mnie w niekorzystnej pozycji.
- Melisso, jeśli piśniesz chociażby słówko, przysięgam, że Waldie cię pożre - mówię do niej cicho, nie żartując ani trochę. Jednocześnie nie wiem, czy mogę jej ufać. Chyba nie powinnam. Boję się, ale podchodzę trochę bliżej w nadziei, że dopisze mi szczęście. Tak dla odmiany, bo wszystko się wali na łeb, na szyję. Odczuwam panikę na całym ciele.
- Jęzlep - rzucam szeptem, mając nadzieję, że jeśli kobieta się mnie nie posłucha, to może chociaż magia. Najważniejsze to zachowanie milczenia. Nie wiem czy powinnam wierzyć w swoje nikłe umiejętności magiczne, skoro lepiej idzie mi pobicie nauczycielki, ale trudno. Kto nie ryzykuje, te nie ma. Ewentualnie znajduje się w ciemnej dupie jak ja teraz. Nawet słownictwo wychodzi ze mnie wulgarne, ale co mam zrobić, kiedy jestem zdenerwowana.
- Pomona Sprout, nauczycielka zielarstwa oraz Melissa Greeds, nauczycielka numerologii - odkrzykuję obcym osobom, bo co innego mogłabym w tym momencie zrobić. - Pomożecie nam? Waldie nas zaatakował, ciskamy w niego zaklęciami, ale nie bardzo nam to wychodzi. Przygwoździł profesor Greeds, trzeba jej pomóc - dodaję, wskazując ręką na miejsce zamieszania. Modląc się w duchu, żeby to się udało. Żeby zdjęli z niej psa, żebyśmy rozeszli się w pokoju. Na pewno. Za dużo nadziei jak na jeden wieczór. Skoro już do mnie dotarło, że może być już tylko gorzej, powinnam swoją wiarę schować do kieszeni i założyć raczej najgorszy scenariusz z możliwych. A jednak moja puchońska naiwność kwitnie w najlepsze. Czeka nas zwyczajna współpraca, ogólnie nic ciekawego. Tak. Wszystko pójdzie jak po maśle. Tak. Zjadłabym bułkę z masłem. Tak.
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
'k100' : 73
Wiedziałaś, że kiedy podejdą bliżej, zorientują się, że Melissa padła ofiarą jęzlepu. Ciasteczka się kończyły. Melissa nie wyglądała na zadowoloną. Czas uciekał.
Na odpis masz 48h.
Zerkam jeszcze to na Melissę, to na Waldiego, któremu kończą się ciastka. Fatalnie. Zaraz mu się coś odwidzi, może nawet postanowi mnie powalić. Najchętniej spróbowałabym kazać mu atakować, ale pomijając już to, czy by mnie posłuchał, to nie chcę, żeby zrobili mu krzywdę. Klnę pod nosem na własne sentymenty, jestem zbyt miękka na takie akcje. Zresztą, miało pójść gładko, miałam ją tylko powstrzymać. Tymczasem nie mam już czasu na nic. Nie zdążę ani unieszkodliwić Greeds, ani na pewno nie podołam trzem czarodziejom. Na pewno są uzbrojeni po zęby. Niech to psidwacza mać.
Zerkam ukradkiem na boczne wejście znajdujące się po drugiej stronie. Chyba nie pozostaje mi nic innego, jak wiać. Nie jestem dumna z tego wniosku. Nie, żebym chciała się bawić w bohaterkę na siłę, ale ta ucieczka to zakrawa na absurd. Ściągnę ich za sobą, zaatakowana nauczycielka wszystko wypapla jeśli przeżyje ucisk potężnego psa, a tamci jej nie pomogą. Wszystko wygląda nie tak jak powinno. Niestety jeśli zadaję sobie w duchu pytanie nad kolejnym ruchem, nic nie wydaje się sensowniejsze. Jestem w sytuacji bez wyjścia. Cokolwiek zrobię, skończy się tragicznie.
Dlatego ściskając w jednej ręce różdżkę, w drugiej torebkę, rzucam się do ucieczki. Kiedy ci się spieszy, na pewno wyskoczy masa przeciwności losu. Oczami wyobraźni widzę już, jak ślizgam się na mokrej trawie, wybijam sobie zęby lub skręcam kark. Naprawdę staram się myśleć optymistycznie, ale po tej całej wieczornej przeprawie nie wierzę już absolutnie w nic. Pozostaje mieć nadzieję, że ten nagły zryw biegu co tchu na coś się przyda. I jakimś niewyobrażalnym cudem umknę nieznajomym. Znów ta przeklęta, puchońska nadzieja. Chyba nigdy mi się nie znudzi. Swoją drogą, widzę tu niezły dysonans między jedną myślą, a drugą, ale teraz w tych warunkach chyba nie ma to większego znaczenia. Jestem na straconej pozycji, im szybciej się z tym pogodzę, tym lepiej.
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
'k100' : 16
Kiedy znalazłaś się już nieopodal: wejściem wyskoczył malutki czarny królik, kątem oka dostrzegłaś w środku Herewarda. Możesz do niego dołączyć. Na odpis masz 48h.
Kilka krótkich, urwanych mlaśnięć potoczyło się po okolicy i utonęło w ciszy niczym głos w bezdennej studni. Zakazany Las był nią obleczony ciasno, grubo. Majowy wybuch magii wyrwał z drzew ich dusze, wyrwał życie ze stworzeń. Nie była świadkiem pogrzebów, chowania ich drobnych i wielkich, nagich i pierzastych ciał do ziemi, palenia tak dokładnego, by z kości zostały jedynie prochy. Jednocześnie żałowała i była losowi za to wdzięczna. Centaury wywiązały się ze swojego zadania, mogiły zakryto ściółką leśną, liśćmi, które w nocy z trzydziestego kwietnia na pierwszego maja spadły przy ostrym podmuchu magii z drzew. Wiedziała, gdzie się znajdowały. Nazwała to miejsce Doliną Niepokoju, bo ilekroć tam zaglądała, w powietrzu czuć było istny niepokój. Szelest leśnego runa pod butami niosło się przeraźliwym echem, niemal tak ciężkim, jakby ktoś rzucił potężną bombardę na kamienną ścianę zamku. Nie świergolił ani jeden ptak, drzewa nie trzeszczały nawet najłagodniej pod naporem wiatru. Niepokój tak wielki, że decyzję o ewakuacji z tego miejsca podejmowało się zaledwie kilka sekund po przybyciu do niego.
Kolejne mlaśnięcia potoczyły się po okolicy. Przerwało je zaraz powietrze wyrzucane gniewnie z nozdrzy sporej wielkości stworzenia. Wściekłe testrale były rzadkością. Do tej pory widywała je tylko, gdy spokojnie przemierzały swoje ścieżki, poszukując wiecznie padliny, którą mogły zjeść z pełną świadomością czynienia światu małego dobra. Teraz drgające mięśnie na szarym, chudym ciele zdradzały nieufność, strach i słabość. Zacisnęła szczęki, czując, jak palce ściskające mięso zaciskają się na nim mocniej. Mimo tego że testrale nie były uważane za niebezpieczne, teraz zdawały się zionąć nienawiścią do każdego, kto się do nich zbliżył. Wiedziała dlaczego.
Ich stado zostało przetrzebione przez majowy wybuch. Z tego, co pamiętała, bo sama tę informację wpisywała w kwietniu do rejestru stworzeń Zakazanego Lasu, osobników było dwadzieścia – z czego cztery samce, a resztę stanowiły samice i młode. Teraz stała przed dokładnie dwoma samcami, samicą i jednym młodym. Jeśli nic się nie stanie, pozostaną w takim ułożeniu, ale jeśli inne zwierzęta też oszalały, z dwóch walczących samców może ostać się jedynie jeden. Jeśli chciała je uratować, choć spróbować, musiała zyskać ich przychylność.
Jeszcze jedno mlaśnięcie potoczyło się między drzewami, dłoń wysunęła mięso w ich stronę. Nie ruszała się z miejsca od kilku minut. Trwali tak wspólnie – testrale zaledwie poruszały tylko skrzydłami, leniwie wachlowały powietrze swoimi długimi ogonami, wdychały i wydychały wilgotne powietrze Zakazanego Lasu tak, jak ona to robiła. Bo zaufanie, o które walczyła tak biernie, musiała zbudować małymi kroczkami.
W którymś momencie poruszył się mniejszy samiec – poznała go po srebrnych pręgach na kościstym zadzie. O ile dobrze pamiętała, samice ich nie miały. Dominacja w stadzie i ubarwienie, które miało zachęcać samice, występowało nawet u takich stworzeń, jak one. Starszy osobnik wydał z siebie przenikliwy jęk, jakby chciał go przed czymś ostrzec, ale młodszy nie dał się przekonać. Czekała na niego wciąż w tym samym miejscu, chociaż ręka, którą tak sztywno trzymała wyciągniętą przed siebie, zaczynała mdleć ze zmęczenia. Jeszcze tylko krok, jeszcze chwila…
Zimny pysk chwycił za kawałek mięsa, a ona mogła odetchnąć ze spokojem. Drugą dłonią, czystą, podniosła ku górze, by móc pogładzić nieco szorstką, ciemną skórę stworzenia, zapewnić o bezpieczeństwie, o tym, że jest ostatnią osobą, która mogłaby mu zrobić cokolwiek złego.
– No już, już, już dobrze – szepnęła, wzrokiem badając jego sylwetkę, ręką asekurując siebie, gdy podnosił łeb, by połknąć kawałek mięsa. Nie widziała ran, ale jego prawy bok zapełniony był mocniejszymi przetarciami, których musiał nabawić się, gdy stado biegło blisko drzew. Nim zdążyła w ogóle zrobić krok w jego kierunku, szturchnął ją cienkim, dziobiastym pyskiem, żądając więcej smacznych kąsków. Za nim również przekonały się pozostałe osobniki i podeszły bliżej – z początku nieufnie, potem nieco pewniej. Sięgnęła do wiadra z resztkami, które zostały jej podarowane przez skrzaty krzątające się po kuchni, i zaczęła je nimi karmić. Szybko zniknęły, a testrale nie wyglądały na najedzone. Westchnęła cicho, powoli gładząc samicę po szyi.
– Nie mam więcej – odpowiedziała na ich piskliwe zawodzenia, na łagodne trącenie łbami.
Rzadko zastanawiała się, z powodu czyjej śmierci widziała testrale, ale kiedy już faktycznie wpadała na taki szlak myślowy, od razu przychodziła do niej wizja snu pana White’a. Był starszym człowiekiem, mieszkał samotnie w niewielkiej chatce kilometr od domku, który zamieszkiwała Eileen razem ze swoją rodziną. Często opowiadał jej o rzeczach smutnych, o żalu, który pozostawiła po sobie nieżyjąca już żona, o tęsknocie, jaką czuł do samodzielnych, posiadających już swoje rodziny dzieci, znajdujących się z dala od niego, ale nigdy nie przestawał się przy tym uśmiechać. Zapytany, dlaczego tak reaguje, dlaczego nie smuci się, opowiadając o takich sprawach, odpowiadał, że tylko tyle już mu z życia pozostało – cieszyć się z rzeczy przeszłych, bo przyszłość nie przynosi niczego dobrego. Co dwa dni matka robiła o porcję obiadu więcej niż zazwyczaj, a dziewczyny zanosiły mu je na zmianę. Zostawały też czasami nieco dłużej, czytając mu jego ulubione książki albo przeglądając wspólnie album z nieruchomymi zdjęciami. Jego żona o to zadbała, wtłaczając w ten sposób do domu mugolskie przyzwyczajenia. Pan White umarł we śnie, akurat gdy Eileen czytała mu rozdział „Wichrów Irlandii” pióra Bethany Sprooks. Nie zawołali wtedy o pomoc, bo zawsze im powtarzał, że jeśli śmierć po niego przyjdzie, chce ją przyjąć ze spokojem w duszy i sercu, pokornie i z uśmiechem na ustach. Pochowali go na niewielkim cmentarzyku za lasem, niedaleko wrzosowisk zalewających okolicę łagodnym zapachem kwiatów.
W Kornwalii nigdy nie widziała testrali, prędzej hipogryfy, gubiące drogę między kolejnymi lasami. Dopiero w Hogwarcie zobaczyła je po raz pierwszy na jednym z nielicznych szlabanów.
A teraz wszystko wyglądało już inaczej. Pracy przybyło jej dwukrotnie, a może i trzykrotnie, odkąd wrócił stary dyrektor, i chociaż dziękowała za to Merlinowi i wszystkim założycielom Hogwartu po stokroć, to i tak nic nie było w stanie w jednej chwili naprawić zniszczeń, jakie powstały w Zakazanym Lesie. I musiała to wszystko oporządzić sama. Nie było mowy o „nieporadzeniu” sobie.
Puściła testrale wolno, obiecując im, że jutro przyniesie zdecydowanie więcej. Obserwowała je jeszcze, gdy ze smętnym szelestem mchu oddalały się od niej, delikatnie tylko falując ogonami. Wytarła dłoń o sukienkę i ruszyła dalej w las, powoli, bez pośpiechu, wzrokiem ogarniając to, co można było jeszcze uratować. Dołączył do niej Waldie, który do tej pory siedział z dala od zbiegowiska. Nie chciała, żeby jego dyszenie, czy, nie daj Roweno, szczekanie, spłoszyło te i tak wymęczone przez ostatnie wydarzenia zwierzęta.
Spacer nie trwał dłużej niż kwadrans. Nie wiedziała, co zobaczy, ale miała nadzieję, że nie natknie się na kolejne truchła martwych stworzeń.
Smutne było jednak to, że czasami los nie miał skrupułów, by udowodnić nam, jak mało litości posiadał w sobie świat.
Niewielkich rozmiarów hipogryf leżał na obeschniętej ziemi. Martwy. Jego ciało było sztywne, skrzydła wywinięte miał w dziwnych kierunkach, pióra oberwała tajemnicza siła. Z dzioba wystawał szorstki język. Rany na bokach były nieregularne, nie wskazywały na pazury czy ptasie szpony. Zwęglone skrawki skóry zobaczyła dopiero, gdy podeszła nieco bliżej. Przyklęknęła obok niego. Nie potrafiła już powstrzymywać łez, płakała.
- Och, Trzpielot… - załkała, gładząc dłonią jego opierzoną szyję. Delikatnie objęła palcami jego pazury, rozchyliła je z troską godną jedynie matki. Rozejrzała się wkoło, szukając jakiegoś niemego potwierdzenia na swoje myśli.
Co miała z nim zrobić? Pochować? Spalić?
Waldie przysiadł niedaleko niej, skomląc i strzygąc uszami, zaniepokojony całą sytuacją. Eileen przelotnie na niego zerknęła i ostrożnie objęła ciało młodego hipogryfa, chcąc wynieść go z tego miejsca, dać mu godny pochówek. Wszystko, tylko nie dać mu tutaj sczeznąć, zgnić. Nie miała pojęcia, gdzie jest jego matka, gdzie jest Yeslith. Ją też dorwało kie licho? A może nie mogła uratować swojego syna, dlatego zostawiła go na śmierć, a sama uciekła? Ale jakie to musiało być niebezpieczeństwo, jeśli zmusiło matkę do pozostawienia na pastwę losu swojego młodego?
Był ciężki i nie mieścił się w jej ramionach, ale mimo to niosła go, łzami skrapiając zaschniętą krew na jego pokrytej kremowymi piórami końskiej sierści. Jej szloch odbijał się między zrzuconymi przez drzewa liśćmi, jej kroki ginęły w wilgotnym mchu. Czuła się tak, jakby niosła martwe dziecko. To, które prawdopodobnie mogła wynieść ze Złotej Wieży. Tego chłopca, którego, jak miała nadzieję, uratowała potem Just. Do tej pory nie wiedziała, co się z nim stało.
Nim doszła razem z Waldiem do Doliny Niepokoju, zastał ją wieczór. Cisza wydawała się jeszcze bardziej głucha i ciężka do przełknięcia, gdy nawet cykady nie grały swoich koncertów w trawie. Zakopała Trzpielota na boku, a usypany grób przykryła mchem i przyschłym listowiem, dokładnie tak, jak uczyniono to z pozostałymi. Obiecała sobie, że znajdzie jego matkę i zaopiekuje się nią, dopóki nie będzie wiedziała, że jest zdrowa i bezpieczna. Gdy wróciła do chatki razem ze swoim psem i ułożyła się na fotelu do snu, ale nie mogła zasnąć.
I była to pierwsza z wielu bezsennych nocy, jakich Eileen doznała w ciągu całego maja. Sińce pod oczami z dnia na dzień robiły się tylko coraz bardziej fioletowe.
| zt
Nasze serca świecą w mroku
Skrzące się palce uformowane z wiązek światła słonecznego zajrzały do biblioteki przez okno, zsunęły się na podłogę po szerokim parapecie, by pomalutku wspiąć się po nogach krzesła, złotawych guzikach koszuli aż chwyciły się jego kołnierza i musnęły go niemalże czule po policzku. Jeszcze przez moment pozostawał w słodkim letargu, przemierzając w snach inne światy, lecz arkadyjskie obrazy zaczęły się oddalać, błękit nieba obracał się w szarość, a błogość musiała ustąpić miejsca twardej rzeczywistości. Nie od razu wiedział, gdzie się znajduje – oczy sprzeciwiały się wystawieniu na nagłą jasność, ciało pozostawało skamieniałe od długo zajmowanej niewygodnej pozycji, a głowa wciąż spoczywała na posłaniu z pergaminów. Z mozołem powstał, spostrzegając przy okazji, iż jakaś miła dusza przykryła go puchatym kocem; zwęził powieki, rozglądając się rozkojarzony po najbliższym otoczeniu, ale nie było żadnych kolejnych dowodów czyjejś obecności. Kawałek po kawałku świadomość wydarzeń poprzedniej nocy powracała, budując coraz bardziej klarowną wizję podjętych decyzji, rozproszonych złudzeń i obiecanych zmian. Pospiesznie zgarnął stertę starych listów, na szczycie których królował jeden całkiem nowy, przykrył się pledem niczym płaszczem, po czym wymknął się z pomieszczenia, zabierając ze sobą młodziutki aloes w niepokaźnej doniczce – prawie o nim zapomniał – i przemykając jak najciszej, być może po raz ostatni, tajnym przejściem ukrytym za portretem jego prapradziadka. Zdecydował się odpowiedzieć na wezwanie, tylko najpierw musiał zadbać o siebie, zebrać i następnie wypakować strzępki chaosu na nowe półki zanim będzie w stanie nieść pomoc odległym terenom zranionej flory.
Wbrew oczekiwaniom, po burzliwym początku miesiąca, po przybyłej – jak zapowiadano – nawałnicy, w jego małym światku zapanował spokój. Wymieniał wieści z badaczami zlęknionymi ogromem szkód, z bliskimi znajomymi hodowcami, których szklarniane magiczne rośliny wyjątkowo silnie zareagowały na przybycie anomalii; każde pismo traktował z dbałością, artykułując zdobnym pismem swoje przemyślenia, nieśmiałe sugestie, niewychodzące poza strefę ich ekspertyzy. Był obdarzony starą duszą utkwioną w młodym, kruchym ciele, w ciągu kilku lat pracy poznał setki gatunków, część z nich oglądał na własne oczy, nie był jednak obeznany z sytuacjami kryzysowymi, snuł jedynie domysły, wzdychał razem z nimi nad utratą cennych okazów, w głębi serca pragnąc znaleźć się tam na miejscu, gdzie wszystko się działo. Musiał oszczędzać zdrowie, a w Lancashire pozostawali jego bliscy, którzy zasługiwali na odrobinę odpoczynku od jego późnych powrotów i wizyt w szpitalu. Obok stosików korespondencji, ksiąg, roboczych notatników, wyróżniały się dwie pojedyncze, wyraźnie zmiętolone od częstego dotykania strony pergaminu, zawierające zaproszenia do zasilenia szeregów grup badawczych kolejno w Szkocji oraz w Stowe, leżącym w hrabstwie Buckinghamshire. Jedno z nich wiązało się z dawnym domem, drugie byłoby zupełnie nieznanym; zdaje się, że to ostatnie wynikało z niedawno zawiązanej przyjaźni z nieco ekscentrycznym historykiem-botanikiem, który skupiał się na niebezpiecznych roślinach z właściwościami użytecznymi w alchemii, a to pierwsze…
Hogwart. To były trzepotliwe motyle w dole brzucha, pełne napięcia pojedynki, zamrożone w czasie wieczory na błoniach, pościgi za figlarnymi drugorocznymi, usiłującymi przechytrzyć prefektów na patrolach, przemycanie tomów do dormitorium, salwy śmiechu po wygranych meczach Quiddicha oraz odkrywanie sekretów. Przejścia w lochach, prowadzące do ukrytych pomieszczeń cieplarni, ryzykowne wyprawy do Zakazanego Lasu, poznawanie każdego oblicza magii. Dochodziły do niego słuchy o zmianach, które nastąpiły tam w przeciągu lat, lecz nie mógł odmówić; zamek niegdyś znaczył dla niego wszystko. Kolejne pokolenia jak i uczniowie wciąż pobierający tam nauki zasługiwali na to, by doświadczyć tego samego co on, w zasięgu jednej odpowiedzi leżała możliwość przyczynienia się do zbadania stanu roślin, może też naprawienia uszkodzeń i podzielenia się jego rysunkami z czasów, gdy sam uczęszczał jeszcze na zajęcia. Przygotowanie się do zaplanowanego na nie dłużej niż weekend wyjazdu trochę zajęło – musiał udowodnić Ollivanderom, że sobie poradzi, zdobyć odpowiednie dawki ziół, przeczekać wizję i dzień dręczony przeziębieniem, więc dopiero pod koniec maja przekroczył główną bramę. Nalegał, by podróżować samotnie, ponieważ zależało mu na poddaniu się tej chwili, w pewien sposób dla niego prywatnej. Kiedy był tu ostatnio, znosił wiadomość o śmierci jego siostry, był wtedy inną osobą. Przemykał powoli po dziedzińcu, z niewielką walizeczką podążającą za nim i rozkoszował się chłodem wieczora; było dziwnie pusto, choć w oddali dostrzegał jaśniejące światła, pochodzące pewnie z Wielkiej Sali. Minął może kwadrans, a przy nim zjawił się dość niski człowieczek o dość niespokojnym wyrazie twarzy. Wyjaśnił mu uprzejmie, że chciał mu dać się zapoznać z wyglądem zamku – to nie to co kiedyś proszę pana, straszne, to straszne – ale chciałby odebrać jego bagaż i wskazać mu drogę do jego komnaty. Poza tym, kilku mężczyzn czekało na niego w bibliotece i może tam będzie mógł postawić tę niewielką doniczkę z przywiędniętym kwiatkiem, którą tak pieczołowicie ściskał w dłoniach. Nastrój prysł, dopiero zwrócił uwagę na pustki ziejące na posterunkach gargulców, obsunięte dachówki, wyszczerbiony schodek; a to był dopiero początek. Zostawiwszy rzeczy, następne kilka godzin spędził dyskutując z pozostałymi badaczami, opracowując plan działania i dobierając starannie swoją rolę pośród tego wszystkiego. Przed nim mignął niejeden czarodziej skory do pomocy, nie było już nagłych wypadków, które nie mogły cierpieć zwłoki. Pozostało, oczywiście, jeszcze wiele kwestii do uprzątnięcia, ale podchodzono do tego w sposób metodyczny, zamawiając na przykład odpowiednie sadzonki, z rozmysłem dobudowując zagrody i szklane ściany pomieszczeń, sprowadzając im podobnych eksploratorów, by spisywali te posunięcia, upewniając się też, że nie zalęgły się w międzyczasie jakieś niebezpieczne gatunki. Takie i podobne zadania czekały na niego następnego ranka, jednakże zanim zamknął powieki, przez prawie godzinę w ciszy wyglądał przez okno, rozmyślając o tym, że ludzie byli trochę jak stare buki czy daglezje, które w lasach naturalnych łączyły się korzeniami w nierozłączne pary, wspomagając się nawzajem i w niektórych przypadkach nawet umierały razem. On przybył tu żeby pokazać, że nie jest samotnym drzewem.
On, wraz z niejakim Secundusem Wespurt (niemal dziesięć lat od niego starszym byłym prefektem Ravenclawu), zaczął od rozejrzenia się po pagórkach otaczających jezioro. Nie do nich należało nurkować w lodowatych wodach, sprawdzać stan wodorostów czy uspokajać być może spłoszone stworzenia żyjące w głębinach. Jego towarzysz interesował się także fauną, więc spoglądał nieco rzewnym wzrokiem ku mrocznej, prawie nieporuszonej tafli, acz nawet Constantine nie porywał się z wykraczaniem poza przydzielone rejony. Dźwigał swoją torbę, do której zgarniał kolejne próbki, zostawiając na razie szkicownik całkiem pusty. Zbliżyli się do małego sukcesu, gdy znaleźli się na niewielkiej, osłoniętej przestrzeni, wypełnionej w całej powierzchni niedorastającymi do wysokości jednego metra roślinkami z rodziny jasnotowatych, na pierwszy rzut oka byli to przedstawiciele Scutellaria baicalensis, chociaż mógł się mylić, gdyż rzadko trafiała mu się okazja do porównywania ich odmian. Górne części ich kwiatów przypominały nieco czary czy kielichy stawiane na stołach szlachty; z tego, co wiedział, nawet mugole potrafili uwarzyć z nich napary, przynoszące ulgę w pełnych stresu okresach. Dzięki temu znalezisku – jeden trafił między karty jego dziennika – skusili się, by nazbierać jeszcze kilka ziół, które przyniosłyby ulgę nie tyle czarodziejom, co zwierzętom zamieszkującym tereny Zakazanego Lasu. Zdołali znaleźć pospolity fenkuł włoski, doskonale uzupełniający Anethum graveolens, czyli koper ogrodowy, do tego nowy znajomy obiecał użyczyć trochę przywiezionego z Niemiec olejku Matricaria recutita, specjalnej odmiany rumianku, o którą było trudno ze względu na niemagiczne spory toczone w tamtych rejonach Europy. Wędrując śladami centaurów dotarli też do drzewka lipy o wyjątkowo miękkiej korze, idealnej do użycia przy produkcji eliksirów. Co ciekawe, u jej stóp od strony północnej rozrastała się grupka ciasno przytulonych Dictamnus albus, inaczej zbiorowisko krzewów gorejących. Można z nich było wydobyć esencję, bardzo docenianą pośród kręgów uzdrowicieli, jako iż nawet spożywana bez większych preparacji mogła uleczyć rany. — Słyszałem od znajomego alchemika, że przy wyjątkowej cierpliwości i wymieszaniu w odpowiednich proporcjach ze srebrem może łagodzić objawy wilkołactwa… — podzielił się z nim pan Wespurt, mrugając porozumiewawczo. Bez większych przeszkód wrócili do zamku, przekazali zebrane składniki w odpowiednie ręce i rozdzielili się na jakiś czas. Po wypiciu ziołowego naparu łagodzącego objawy klątwy Ondyny, zabrał się do sadzenia z grupą ochotników typowych ingrediencji, takich jak ciemiernik i wnykopieńki, zebrał też dla siebie parę dojrzałych jagód jemioły, zachęcony przez szereg wydarzeń do podniesienia własnych umiejętności z dziedziny eliksirów. Nie chciał spędzić w Hogwarcie zbyt dużo czasu, wciąż niekomfortowym było opuszczać rodzinę na tak długo, dlatego ostatniego dnia upewnił się, że posiada kwiaty do uzupełnienia szkiców, przespacerował się między alejkami żywopłotu, wypatrując jakichś wynaturzeń i notował wszystko pod okiem starszego profesora. Żegnał się z pewną tęsknotą, tak wiele chciał dodatkowo uczynić, lecz bał się zbytnio przepracować. Obiecał za to, iż wróci ze swoją mapą zamku i błoni, a całą drogę do Lancashire rozmyślał nad tym, jak przekonać swoich przyjaciół do wyprawy w głąb Zakazanego Lasu.
| zt
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
Pora była już późna, właśnie dobiegły końca zajęcia z astronomii z trzecim rokiem. Choć rok szkolny zbliżał się ku końcowi, profesor Vane wciąż prowadził swoje zajęcia. Podczas lekcji nie stało się nic nadzwyczajnego poza jednym upuszczonym teleskopem, zgubionym piórem i zachlapanym atramentem wykresem gwiazd. Niebo było przejrzyste i obserwacje ciał niebieskich można było uznać za udane.
Po lekcji uczniowie zaczęli opuszczać Wieżę Astronomiczną, choć Oscar był jednym z tych nielicznych, którzy zostali nieco dłużej, pakując do torby swój teleskop. Stojąca w pobliżu dziewczyna próbowała pomóc sobie magią z wyczyszczeniem map nieba, które wcześniej przez nieuwagę zalała atramentem. Niestety i Hogwart nie był zupełnie wolny od anomalii; ledwie uczennica rzuciła zaklęcie, powietrze nagle zadrgało i zrobiło się ciężkie, a nieliczni obecni na szczycie wieży mogli z łatwością wychwycić zmianę.
Zanim nauczyciel zdążył zareagować, coś błysnęło, po czym zarówno on, jak i stojący w pobliżu Oscar mogli poczuć, jak nieznana moc wciąga ich. Przypominało to nieco doznania towarzyszące teleportacji – krótkie, ale nieprzyjemne uczucie, jakby oplotły ich silne taśmy i na ułamek sekundy wydusiły z płuc powietrze. Towarzyszyła temu gęsta ciemność, ale już po chwili obaj poczuli, że lądują na miękkim podłożu. Jak się okazało, była to leśna ściółka; nauczyciel i jego uczeń wylądowali w Zakazanym Lesie, żaden z nich nie wiedział jednak, w jakim jego miejscu się znaleźli. Obok nich leżała nieprzytomna uczennica, ta sama, która z niefortunnym skutkiem rzuciła zaklęcie.
W Lesie roiło się od magicznych stworzeń, niektórych mniej niebezpiecznych, innych zdecydowanie bardziej. Wiele z nich o tak późnej porze wybrało się na żer, a dzięki wyczulonym instynktom mogły łatwo wyczuć intruzów. Nie minęło wiele czasu, kiedy obaj usłyszeliście odgłosy stąpania po ściółce, a potem dźwięki przypominające ciche klekotanie.
- Atak akromantuli:
- Wyjście z Zakazanego Lasu:
Miłej zabawy!
Koniec roku szkolnego. Cieszył się na wakacje, na spokój, na lenistwo. Chciał zobaczyć dziadków, chciał spędzić czas w teatrze, chciał spotkać przyjaciół. Z drugiej strony wcale nie miał ochoty wracać do Leo, myśleć o Foxie, cała ta sprawa bardzo się gmatwała i niewiele z niej w gruncie rzeczy rozumiał. Poza tym lubił tu być. Ot, magia, marzenie każdego dzieciaka spełnia się dla niego. Sowa przyleciała do jego domu z listem, zabrano go do szkoły w której okazuje się, że ma wyjątkowe zdolności. A właściwie to nie wyjątkowe, bo takich jak on jest wielu, bardzo wielu. Lubił czarować.
Odkąd w szkole zrobiło się spokojniej, odkąd wycofali pewne szczególnie koszmarne zajęcia, coraz bardziej cieszył się tym miejscem, w którym właściwie codziennie odkrywał coś nowego.
Astronomia była mu w gruncie rzeczy obojętna. Dość przyziemna jak na naukę o gwiazdach i galaktykach, nie unikał jej jednak szczególnie, że podobały mu się teleskopy i widoki.
Pakował akurat swoje rzeczy, słuchając gadaniny Lidii Graham, Puchonki za którą szczerze przepadał, jednak która wiecznie gubiła swoje rzeczy.
Chciał zbierać się z sali, kiedy dziewczyna zabrała się za machanie różdżką. Nie spodziewał się, że w szkole może się cokolwiek stać - a jednak. W pierwszej chwili pomyślał o majowej teleportacji, tym razem jednak nic go nie atakowało. Nie było to przyjemne, jednak nie umywało się do koszmarnych poparzeń.
Po chwili z resztą znaleźli się w lesie. Lidia leżała obok nieprzytomna, jeszcze trochę dalej wylądował profesor Vane.
- To Zakazany Las? - spytał, spoglądając na niego. Nie pytał co się stało, bo to choć dziwne, było całkiem oczywiste. Rozglądał się uważnie dookoła.
Oscar od razu podniósł się i w pierwszym odruchu chciał podejść do Puchonki, sprawdzić czy jest cała, w tej chwili jednak dosłyszał ciche klikanie. Nie brzmiało to dobrze, byli w lesie, najpewniej w Zakazanym Lesie, było już ciemno i dosłownie wszystko mogło na nich wyskoczyć.
Na przykład gigantyczny pająk. Z normalnymi Oscar nie miał najmniejszego problemu, ale TO to zdecydowanie za dużo.
Cofnął się, sięgając po swoją różdżkę, nie chciał zostawiać koleżanki, jednak to na niego ruszyła cholerna akromantula. Pierwszy raz widział ją na żywo, a wcale nie było to jego marzenie.
- Arania Exumei!
Nie był wcale pewien czy to zaklęcie podziała na tak wielkiego pająka, jednak musiał się JAKOŚ bronić, mógł uciekać, próbował z resztą, jednak nie miał szans ze stworzeniem które poruszało się po lesie w sposób naturalny.
1. ONMS
2. Zaklęcie
#1 'k100' : 94
--------------------------------
#2 'k100' : 68
--------------------------------
#3 'Anomalie - CZ' :
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
#1 'k100' : 61
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Zamek Hogwart