Wydarzenia


Ekipa forum
Raleigh Greengrass
AutorWiadomość
Raleigh Greengrass [odnośnik]13.12.16 12:40

Raleigh Harvey Greengrass

Data urodzenia: 17.06.1931
Nazwisko matki: Black
Miejsce zamieszkania: Derby
Czystość krwi: szlachetna
Status majątkowy: bogaty
Zawód: opiekun smoków w Peak District
Wzrost: 182cm
Waga: 76kg
Kolor włosów: ciemny brąz
Kolor oczu: czarne
Znaki szczególne: ślad po oparzeniu na prawej stronie twarzy (ukrywany metamorfomagicznie), wysoki wzrost


Każda, nawet najnudniejsza czy najtragiczniejsza opowieść ma swój początek. Większość z nich przesiąka atmosferą szczęścia już na starcie, gdy dochodzi do narodzin wyczekiwanego potomka. Czy wspominam o tym, bo moja jest inna? Myślę, że nie… ale chciałbym, abyś o tym pamiętał, kiedy zaczniesz mnie oceniać. Każde dziecko zasługuje na bezwarunkową miłość.

Kiedy przyszedłem na świat, byłem najważniejszy na świecie… a przynajmniej tak musiałem się czuć, chociaż byłem za mały, aby to zapamiętać. Miałem już starszą siostrę, więc po powrocie do domu miało czekać mnie radosne podszczypywanie i dokuczanie mi przez najbliższych kilka lat, ale póki co byłem prawie bezpieczny. Podobno wokół mnie wirowało tyle nieznanych mi ramion, że w pierwszym odruchu próbowałem chwycić palce, potem zasłonić sobie twarz pulchnymi rączkami niemowlęcia, a gdy i to nie zapewniło mi wystarczająco silnego poczucia bezpieczeństwa, wybuchnąłem panicznym płaczem, co z kolei z powodzeniem zniechęciło wszelkie ciotki od prób zgarnięcia mnie w swoje objęcia. Kiedy matka przyciągnęła mnie wtedy w uścisku, wreszcie się uspokoiłem. Moja czerwona buźka stała się nienaturalnie blada, a krótkie kosmyki splątanych włosów stały się jaskrawo pomarańczowe. Niemalże natychmiast zacząłem ciągnąć mamę za jej własne, zlepione potem włosy. Musiałem wtedy się ucieszyć, bo ponownie na mej głowie pojawiła się prawdziwa feeria barw. „Temperamentny”, mówiła, „wykapany Black”. Uśmiechała się z wycieńczeniem, poród był dla niej wyjątkowo ciężki. Podobno wtedy Edgar po raz pierwszy surowo ściągnął brwi. Nie miał być to bynajmniej ostatni raz. Widok przedziwnych zmian na głowie jego dziecka również nie wzbudzał natychmiastowego entuzjazmu.

Wiele cech dziecka zależnych jest od wychowania, z tym zgodzą się niemalże wszyscy, którzy w swoim życiu chociaż raz mieli do czynienia z kimś wychowanym wśród arystokracji. Nie inaczej sprawa miała się w przypadku Raleigha, pierwszego syna, chociaż nie pierwszego dziecka, z kontrowersyjnego związku Edgara Greengrassa z jego małżonką z rodu Black. Małżeństwo to było przedmiotem plotek nie z powodu skazy na honorze, nic z tych rzeczy. Edgar był mężczyzną, który dopuszczał kobietę do głosu i wielu szlachciców zdołało zauważyć, iż to właśnie było jego błędem. Nie pierwszym i nie ostatnim, ale z całą pewnością najdotkliwszym w skutkach. Darzył swoją małżonkę uczuciem, ale nic przecież nie jest wieczne, nawet jeśli ślubowali wierność sobie i tradycji. Edgar nie pochwalał sposobu, w jaki matka jego dziedzica stara się ułożyć ich syna. Wpajała mu tradycje rodowe i wspierała w próbach pojęcia zawiłości drzew genealogicznych, zachęcała do nauki latania na miotle, tańca klasycznego, do zgłębiania arkanów magii z książeczek dla młodocianych czarodziejów. Z pozoru nic groźnego, a wręcz  coś godnego pochwały. Lady Greengrass chcąc aktywnie uczestniczyć w życiu rodzinnym, odmówiła całkowitego udziału w wychowaniu ich guwernantce, czego nie zrobiła wcześniej dla swej córki. Lord szybko musiał zweryfikować swoje poglądy. Któregoś czasu obserwował z balkonu jak jego syn doskakuje do śmiesznej kukły, dostarczonej mu przez nauczyciela szermierki, aby mógł bawić się i rozwijać pod jego czujnym okiem bez robienia innym krzywdy. Młody Raleigh wymachiwał przed kukiełką stępionym ostrzem. Nawet z tej odległości było widać, że sprawia mu to prawdziwą przyjemność. Wtem głośny okrzyk rozdarł pełną skupienia ciszę. Ciemnowłosy chłopiec wyskoczył do przodu, aby z dziką radością wbić tępawe ostrze w sam środek materiałowego ludzika. Kosmyki w kolorze ciemnej czekolady pojaśniały do popielatego blondu, gdy śmieszny mieczyk zatrzymał się w ciele manekina w połowie klingi. Najwidoczniej Raleigh nie miał jeszcze wystarczająco dużo siły, aby tępą zabawkę wcisnąć jeszcze głębiej, chociaż Edgar wyraźnie widział, iż starał się to sprawić. Nie byłoby w tym absolutnie nic niepokojącego. Dzieci przecież musiały się wyszumieć i wykrzyczeć, prawda? „Giń mugolu!, rozdarło ciszę, a znów ciemnowłosy, czarnooki chłopczyk podskoczył w miejscu, zadowolony z tego czego dokonał. Zerknął w górę, dostrzegając ojca i uśmiechnął się po dziecinnemu, szczerząc niewielkie ząbki. Nie rozumiał dlaczego ojciec nie podzielał jego entuzjazmu. Uśmiech zamarł mu na ustach, a następnie zupełnie zniknął, gdy Edgar odwrócił się do niego plecami odchodząc bez słowa.

Raleigh nie rozumiał czym jest „polityka antymugolska”, ale lubił używać tego słowa, gdy napierał swoim dziecinnym floretem na kukiełki. Robił to w prawdziwym zapamiętaniu, mając nadzieję, że tatuś w końcu doceni jakie robił postępy. Nauczyciel wciąż mu mówił, że świetnie sobie radzi i jeśli tak dalej pójdzie, będzie prawdziwym mistrzem! Chłopiec co prawda cieszył się z komplementów, w końcu chciał być najlepszym z najlepszych, chociaż nie do końca orientował się w tej sytuacji. Słyszał kiedyś jak tata rozmawia z mamą o „wkładaniu do głowy głupot”. Nie pamiętał co odpowiedziała mu mamusia, ale potem długo ze sobą nie rozmawiali. Czy to była jego wina? Wydawało mu się, że tak, bo potem mama wydawała się taka przygnębiona, kiedy na niego patrzyła. Zabił dla niej kilku mugoli podczas następnego treningu, a ona zamiast się uśmiechnąć, posmutniała jeszcze bardziej. Nic już z tego nie rozumiał. Kiedy się niepokoił, jego skóra stawała się różowa w dziwnych miejscach.

Edgar musiał wziąć sprawy we własne ręce. Lady Greengrass musiała pamiętać, że jej rodowód nie powinien mieć wpływu na jego pierworodnego syna. Hierarchia wartości Raleigha powinna zostać wywrócona do góry nogami, dopóki skorupka za młodu zbyt silnie nie nasiąkła mądrościami Blacków. W tamtym okresie atmosfera w domu rodzinnym Greengrassów była dość napięta. Edgar nie rozmawiał ze swą Lady całymi dniami, unikając jej towarzystwa, a w zamian poświęcając całą swoją uwagę synowi. Starał się opowiadać mu jak najwięcej o chlubnej historii jego rodu, szczególną uwagę zwracając na tych jego członków, który wsławili się bojowaniem o podstawowe prawa mugoli i mugolaków. Uważał, że tego typu historie będą na tyle interesujące dla młodego dziedzica, iż pozytywnie wpłyną one na jego postrzeganie świata. Te godziny nigdy żadnemu z nich się nie dłużyły. Kiedy opowieści się skończyły, chłopiec i mężczyzna prowadzili męskie rozmowy, odwołując się do wcześniej poruszanych kwestii. Raleigh od tej pory ani razu nie pojedynkował się już z mugolem podczas szermierki. Zapytany o to odpowiadał, że takie zachowanie jest nieodpowiednie, a chociaż niejednokrotnie starano się wydobyć z niego jednoznaczną odpowiedź na temat jego poglądów, on sam kluczył w temacie tak długo, aż wreszcie rozmówca niecierpliwił się i dawał spokój. Inną sprawą było to, że sam Edgar nigdy aż tak go nie nagabywał. Przyjął za pewnik skuteczność swoich nauk, zwłaszcza gdy dostrzegł poprawę i to może właśnie to było jego kolejnym, jeżeli nie najważniejszym błędem.

Nie pamiętam kiedy tak naprawdę matka wyłączyła się z mojego wychowania. Z lat szczenięcych pamiętam jedynie siostrę, z którą wspólnie zdzieraliśmy kolana ku zgrozie rodziców oraz ojca, uważnie obserwującego moje treningi szermierki, poprawiającego chwyt na florecie i liczącego trafienia. Na któreś urodziny dostałem od niego najprawdziwszą szablę. Byłem z niej tak dumny, że chodziłem z nią po posiadłości godzinami, zanim nie zabrała mi jej guwernantka twierdząc, iż nie jest to zachowanie godne lorda. Podobno odpyskowałem jej wtedy coś o „poznaniu własnego miejsca”. Myślałem, że czeka mnie kara, ale omyliłem się. Powtarzając słowa ojca, jeszcze nigdy nie dorobiłem się zawieszenia treningów szermierczych, tak jak to miało w przypadku, gdy powielałem frazesy mamy. Powoli rozumiałem, które z moich rodziców powinienem obrać za wzór naśladowania i robiłem to, ilekroć tylko miałem ku temu okazję. Na przekór mamie odmawiałem jazdy na wierzchowcach. Nigdy nie lubiłem koni i zdaje się, że one odwzajemniały moje uczucia. Nauczyłem się co prawda podstaw, ale zupełnie zniechęciłem się dopiero wtedy, gdy po raz wtóry spadłem z aetonana. Wtedy złamałem sobie kość w małym palcu. Starałem się nie płakać, ale ból był na tyle silny, że i tak moje oczy zwilgotniały. Kiedy medyk zajął się moją dłonią, ja już głośno wyrażałem opinię. Żadnych koni, nigdy więcej. Jakby na potwierdzenie mojego oburzenia tą sytuacją, nad moją górną wargą pojawiły się sumiaste, czarne wąsy. Najgłośniej śmiała się moja starsza siostra. Łatwo jej było kpić z moich porażek, kiedy jazda na tych skrzydlatych potworach przychodziła jej z zaskakującą łatwością. Zresztą, jej wszystko przychodziło bez trudu. Końcówki moich włosów zrobiły się lekko fioletowe, jak zwykle, kiedy zaczynałem jej czegoś zazdrościć.

Zamiast zajmować się nauką jeździectwa, odnalazłem zajęcie w poznawaniu samego siebie. Metamorfomagia nie była powszechna wśród Greengrassów, tak mówił ojciec, kiedy rozmawiał o tym z mamą, a ona przyznała, że jej prababka również nosiła w sobie tę zdolność. Rozumiałem z tego tylko tyle, że jestem naprawdę wyjątkowy. Skoro nawet tata czegoś takiego nie potrafił to musiałem być bardzo zdolny, prawda? Niestety, szybko zrozumiałem, że to nie w tym rzecz i jest to genetyczna przypadłość. Mimo wszystko, wciąż mogłem ustawicznie wypominać siostrze, że ona tego nie potrafi. Wciąż byłem dzieckiem, więc nikogo nie dziwiło, że nie do końca nad tym panuję, ale z roku na rok stawiano mi coraz większe wymagania. Miałem nad sobą panować i uczyć się jak kontrolować przemianę, aby nie obnosić się ze swoją innością, a ja byłem w stanie to zaakceptować. Już wówczas chciałem przynosić rodzicom dumę, a nie wprawiać ich w zakłopotanie.

List z Hogwartu nie był przeze mnie specjalnie oczekiwany. Nie wypatrywałem sowy, nie skreślałem dni w kalendarzu w oczekiwaniu na dzień swoich jedenastych urodzin. Rok temu tata, razem z dziadkiem Walterem zaprowadzili mnie do mojego nowego ulubionego miejsca. Pokazali mi Peak District i z daleka mogłem poobserwować rodzinne smoki. Dziadek Walter uważał, że jeśli będę pilnie uczył się w Hogwarcie to na wakacje będę już wystarczająco duży, aby dotknąć jednego z nich. Ta nowina napełniła mnie prawdziwym zapałem, ale nie wzbudziła we mnie niecierpliwości, a niezdrową wręcz determinację. Od tamtej chwili pochłaniałem księgi prawiące o opiece nad magicznymi stworzeniami w takim tempie, iż już niespełna po roku nie wiedziałem czym teraz powinienem się zająć. Tata próbował zainteresować mnie nieśmiałkami strzegącymi drzew w okolicach naszego domu. Zapewnił mi zajęcie na niespełna tydzień. Dużo o nich czytałem, ale praktyka nie spotkała się u mnie z ogromnym zainteresowaniem. Oczekiwałem czegoś lepszego, bardziej interesującego niż jedynie leniwe i bojaźliwe stworzonka pilnujące drzew. Chciałem trenować smoki tak jak mój dziadek. Nie przerażały mnie blizny na jego dłoniach i ramionach. Byłem dzieckiem, w dodatku niezwykle butnym i dumnym. Nie wierzyłem w prawdziwe niebezpieczeństwo. To na pewno dziadek Walter był na tyle nieostrożny, aby dać się zranić. To nie mogło spotkać mnie. Szpiczaki poszły w odstawkę niemalże tak szybko jak nieśmiałki. Dopiero niuchacz zapewnił mi trochę więcej zabawy, ale jedynie do momentu, w którym wprowadziłem go do domu i pozwoliłem mu na zdemolowanie sypialni rodziców. Skąd miałem wiedzieć, że wyczuje szkatułkę z biżuterią mamy? Nie spotkała mnie żadna kara, chociaż widziałem, że mama naprawdę była na mnie wściekła. Od tamtej pory dałem sobie spokój z namawianiem taty na kolejne fascynujące żywe zabawki i chyba tylko dlatego zostałem nagrodzony kolejną. Pod moje skrzydła trafił zabawny zwierzak podobny do malutkiego lwa. Tata powiedział, że to kuguchar, ale ja przecież już to wiedziałem. Zapytałem czy mogę sam go nazwać. Nikt nie zaprzeczał, więc zacząłem wołać na niego, a właściwie to na nią, Oczko. Nie dlatego, że miała wyjątkowo piękne ślepia. Oczko okazała się być wybrakowana i to ja pierwszy to dostrzegłem. Nie widziała na lewe oko, najprawdopodobniej już od urodzenia, gdyż nie szpeciła go żadna blizna. Kiedy Edgar się o tym dowiedział, chciał odebrać mi kota, ale nie pozwoliłem mu na to. Byłem już wystarczająco dorosły, aby decydować sam o sobie, a argumenty, jakoby taki zwierzak nie przystoi Greengrassowi mógł sobie włożyć między bajki. Już wtedy sam wiedziałem co jest dla mnie dobre.

List w końcu przyleciał. Przyniosła go sowa, tak jak obiecywał mi tata. Z bólem serca spakowałem kufer i pierwszego września byłem już w drodze do Londynu. Kiedy wsiadałem do pociągu z Oczkiem trzymaną pod pachą, byłem pełen obaw. Chciałem wrócić do rodzinnej posiadłości i dalej spędzać leniwe popołudnia na zgłębianiu kolejnych ksiąg czy na treningach szermierki. Byłem coraz sprawniejszy i mądrzejszy, a ten list zupełnie krzyżował mi plany. Chciałem ponownie zwiedzić Peak District z dziadkiem, a stary Greengrass niezwykle cieszył się z takiego obrotu spraw. Nie wystarczało mu, że synowie Tiberiusa wykazywali podobne zainteresowanie i ilekroć tylko mnie widywał, kładł mi do głowy obietnice o życiu wśród smoków, które mój młody umysł chwytał w lot, przyjmując za pewnik, chociaż sam nigdy nie miałem przecież pierwszeństwa w sercu swego dziadka. Byłem nawet gotów porzucić edukację, jeśli tylko mógłbym już teraz i zaraz wrócić do rezerwatu. Niecierpliwość mogła być wówczas moim trzecim imieniem. Na szczęście, ojciec przed wyjazdem wyraźnie zaznaczył granicę. Jeśli na mojej karcie ocen nie znajdą się najwyższe noty, mogę zapomnieć o karierze hodowcy smoków. Teraz, z perspektywy wielu lat wiem, że były to jedynie puste słowa. Chciał zachęcić mnie do przynoszenia dumy nazwisku Greengrass i tak po prawdzie, ja sam nie miałem ku temu żadnych obiekcji, chociaż nie mogłem być pewien, że wszystko pójdzie tak jak należy.
Już w samej drodze do Hogwartu, odłączony od upierdliwej (nadopiekuńczej) siostry, udało mi się znaleźć kilku znajomych, którzy w późniejszych latach mieli nosić dumne miano moich przyjaciół. Wciąż pomny na nauki matki, podświadomie segregowałem czarodziejów na tych zwyczajnych, jak i tych lepszych, a ja, oczywisty kandydat na opiekuna smoków, nie mogłem przecież obracać się w towarzystwie tej szarej masy, prawda? Kiedy jeden z kandydatów na mojego powiernika zdradził, że jego matka jest półkrwi czarownicą, bez chwili wahania wyrzuciłem go siłą z przedziału. Krzyczałem coś o skazie na honorze jego rodu. Nie pamiętam dokładnie co wtedy powiedziałem, ale wiem, że wprawiłem w osłupienie nie tylko siebie samego, ale i swoich przyszłych przyjaciół. Ostatecznie zasłynąłem już wtedy jako ten pyskaty odważny i mający najwięcej do powiedzenia. Wtedy też pomyślałem, że może ten cały Hogwart nie będzie taki zły jak z początku sądziłem. Warto też odnotować, że tym razem nie dorobiłem się wąsów!

Przydział do domu zapamiętam na długo. Zdawało mi się, że siedzę na tym cholernym stołku najdłużej ze wszystkich, a w głowie brzęczy mi wciąż ten monolog starej czapki. Kapelusz ględził coś o niewyparzonej buźce, gotowości do działania i niepohamowanych zapędach do walki o swoje, a z drugiej strony powoływał się na moją inteligencję i zdolności oratorskie, ciekawość, chęć poznania. Wtedy ja, niezwykle bezczelnie zasugerowałem tiarze, że nie mam zamiaru spędzać całego czasu wolnego w tej beznadziejnie nudnej bibliotece. Zażądałem, aby przydzieliła mnie gdzieś, gdzie będę mógł ciągle poznawać i odkrywać. Nie potrafiłem wtedy usiedzieć w miejscu przez dłużej niż pięć minut. Nie zawęziłem grona poszukiwań jedynie do wiedzy i nie mówiłem nic głośno, oczywiście. Jedynie szeptałem, jakbym się obawiał, że sama myśl nie wystarczy, chociaż tiara sondowała moją głowę przez dobrą minutę. Wreszcie rozległ się okrzyk.
Slytherin!
Zapamiętałem go na długo, tak samo jak kolejno upływające lata pełne dumnego przemierzania korytarzy. Czułem się lepszy od pozostałych, chociaż nigdy nie wywyższałem się już na tyle, aby ponownie wyrzucać kogoś ze swojego przedziału. Nigdy też nie musiałem tego robić po raz drugi. Wokół mnie zbierali się zawsze ludzie o podobnych poglądach do moich, jakby podświadomie wyczuwali we mnie bratnią duszę. Inną sprawą było to, że tak naprawdę nigdy nie kryłem się ze swoimi racjami. Nie przeszkadzał mi brak kuzynów w mym domu i tak czułem się wśród Ślizgonów jak u siebie.

Kiedy Wielka Wojna Czarodziejów dotarła do Europy, ja byłem jeszcze zbyt młody, aby w pełni pojmować jej znaczenie. Dotarło ono do mnie dopiero później, na czwartym roku mojej edukacji. Pamiętam, że wtedy rozmawiali o tym wszyscy chłopcy z mojego roku. Gellert Grindlewald walczył z Albusem Dumbledorem. W Slytherinie, naturalnie, opinie nie były specjalnie podzielone. Wszyscy Ci, którzy zapragnęliby opłakiwać śmierć Dumbledore’a, nie afiszowali się ze swoim smutkiem i ku swojemu zdumieniu, ja znalazłem się w tym gronie. Chociaż moi koledzy mieli w tej kwestii dość silnie ukształtowane poglądy, zupełnie tak jak ja jeszcze tych kilka lat temu, tak teraz nie potrafiłem otwarcie poprzeć kogoś, kto bez pardonu rzucał wyzwanie wszystkim nieczyście urodzonym czarodziejom i niemagicznym. Odizolowanie ich od nas, tych lepszych, w istocie było konieczne. Nie powinniśmy brukać się i naszych dzieci ich wypaczonymi poglądami, wedle których wszyscy byliśmy równi, ale w żadnym razie nie chciałbym, aby Wielka Brytania i reszta świata spłynęły ich krwią. Nie chciałem mieć jej na dłoniach, tak jak ich istnienia nie powinny obciążać mojego sumienia. Nawet otwarcie komnaty tajemnic aż tak silnie na mnie nie wpłynęło i przez kilka kolejnych dni byłem niezwykle milczący. Moich przyjaciół to martwiło, ale nie naciskali. Potrzebowałem trochę czasu, aby poukładać sobie to wszystko w głowie.

Zabawne jak ludzie się zmieniają. Chociaż kiedyś nie potrafiłem nie pociągać dziewczynek za włosy na korytarzach, tak z roku na rok łagodniałem. Może to kwestia aktywnego uczestnictwa w klubie pojedynków? Kiedy po lekcjach wspólnie rzucaliśmy na siebie zaklęcia, mogłem wyładować wszelkie emocje właśnie tam i dla kobiet pozostawał mi już jedynie czarujący uśmiech. Po przeminięciu lat dziecięcych coraz bardziej chciałem, aby lgnęły do mnie tak jak do innych chłopców, chociaż moja uroda chyba była dla niektórych zbyt dziwna. Blady, niczym prawdziwy Black, chociaż Greengrass, ciemnowłosy i czarnooki zacząłem budzić zainteresowanie dopiero w późniejszych latach. Stałem się interesujący, jak lubiłem sobie wmawiać we własnym narcyzmie. Pierwszy raz całowałem dziewczynę w schowku na miotły. Wtedy też po raz pierwszy dotknąłem jej tak naprawdę i całe szczęście, że zanim nas przyłapali usłyszeliśmy szuranie butów na schodach! Gwałtownie odskoczyliśmy od siebie i do ojca doleciały tylko wieści o moim obściskiwaniu się z jasnowłosą córką Malfoya w schowku na miotły. Nie mógł mnie za to pochwalić, dobrze to wiedziałem, ale potraktował niezwykle łagodnie. Ostrzegł jedynie, abym okazał większą wstrzemięźliwość, a ja przyznałem mu rację. Od tamtej pory okazywałem nie tylko większą ostrożność, ale również uważniej dobierałem sobie partnerki. Z biegiem czasu nauczyłem się także jak pomagać sobie metamorfomagią, aby nie tylko mamić w ten sposób dziewczęta, ale raczej unikać odpowiedzialności za różne występki. Nauczyłem się nieźle kłamać i zwodzić, ale nigdy nie posuwałem się zbyt daleko. Znałem przecież granice przyzwoitości. Siostra też w niczym mi nie pomagała. Wciąż dreptała mi po piętach, patrząc mi na ręce. Nie lubiłem kontroli. Zacząłem jej unikać.

Myszkowanie po Hogwarcie musiało kiedyś dobiec końca. Z perspektywy czasu nawet czułem się głupio, że od samego początku nie wyczekiwałem na ten wyjazd z tym dziecięcym zniecierpliwieniem. Miałem swoje wzloty i upadki, jak każdy szanujący się Ślizgon, ale ostatecznie edukację skończyłem z całkiem dobrymi wynikami. Nie tylko Edgar, ale i Walter mogli być ze mnie dumni, kiedy na rozpisce zaliczonych owutemów zobaczyli ich więcej niż spodziewali się znaleźć. Byłem ambitnym, młodym człowiekiem, a chociaż z takimi ocenami mogłem równie dobrze aspirować na dobrze płatne stanowisko w Ministerstwie Magii, zniechęcony obecnymi przemianami politycznymi wolałem usunąć się w cień. Chociaż, gdy tak teraz o tym myślę, chyba to wszystko jedynie sobie wmawiałem. Odkąd tylko pamiętam, chciałem pracować w Peak District i nie wyobrażałem sobie siebie w jakiejś innej roli. Opiekę nad magicznymi stworzeniami po tylu latach miałem już w małym palcu, więc Walter nie mógł już dłużej odsuwać mnie od smoków. Nie docierały do mnie argumenty jakobym z taką smykałką do zaklęć bez problemu mógł odnaleźć się w wielu innych zawodach. Nie przejmowałem się ryzykiem, bliznami czy bólem, chociaż nigdy nie byłem na niego zbyt odporny. Byłem diablo uparty i wreszcie postawiłem na swoim. Porzucając retorykę, historię magii oraz zakurzone biblioteki wyruszyłem na poszukiwanie szczęścia, chociaż nie spodziewałem się, że los potrafi być aż tak przewrotny.

Lata mijały mi spokojnie. Kolejne cyfry na kalendarzu zamieniały się w dziesiątki i setki dni, a ja wciąż byłem taki sam. Bez opamiętania zakochany w smoczej dzikości, chorobliwie pragnący wolności tych potężnych stworzeń. Lgnąłem do nich, jak nie przymierzając, do najlepszej kochanki. Matka próbowała raz po raz zasugerować mi ożenek, lecz ja nie miałem na to czasu. Moja siostra zdążyła przyjąć pierścionek na długo przed tym, zanim mnie w ogóle zaproponowano szukanie małżonki, ale nie doceniłem tej wspaniałomyślności. Kilkukrotnie odrzucałem możliwość zaręczenia się. Wiele razy dławiłem się wściekłością, czując się jak ptak w złotej klatce. Chciałem móc rozbić jej pręty w drobny mak. To właśnie wtedy zazwyczaj uciekałem do rezerwatu. Zaszywałem się w nim na długie godziny i ślęczałem przy swoich podopiecznych, machinalnie gładząc łuski czy zaglądając im w paszcze. Co się odwlecze to nie uciecze, dobrze zdawałem sobie z tego sprawę, moja matka również. Wiedziałem, że pierścionek już od dawna trzyma schowany w swojej komnacie. Niedobrze robiło mi się na samą myśl o jej zapobiegliwości. Wreszcie zmusiła mnie do tego. Zrękowiny odbyły się pewnego pięknego, gorącego lata na obrzeżach rezerwatu Greengrassów. Moi rodzice wybrali dla mnie uroczą damę z rodu Lestrange, zapewne po to, aby podtrzymać przyjaźń pomiędzy naszymi rodzinami. Wściekły nie tylko na matkę i na siostrę, która ośmieliła się być szczęśliwą ze swoim wybrankiem, ale i na cały świat, musiałem wreszcie gdzieś popełnić błąd.



Z tamtego okresu pamiętam głównie gorąco, okropne skwierczenie i okrzyk. Mój własny, głośny i okrutnie rozpaczliwy. Miałem wrażenie, jakbym słyszał go z oddali i byłem naprawdę zaskoczony, iż to ja sam potrafię aż tak donośnie wrzeszczeć. Ból w barku, gdy upadłem na ziemię był zupełnie nieporównywalny z tym co działo się z moim policzkiem. Głośno dźwięczały łańcuchy przy akompaniamencie ryku wściekłego zwierzęcia, a ja wiłem się, dziko uderzając rękoma o ziemię, chowając topniejącą twarz w piasku, kiedy to wreszcie ktoś wyłączył światło. Najpierw poczułem dziwną ulgę, jakby płomienie zgasły. Nie wiedziałem, że to właśnie wtedy Travis zgasił tę tragiczną ludzką pochodnie - mnie - i wezwał pomoc. Westchnąłem, wciągając w zniekształcone wargi drobinki piasku, zasysając w płuca zapach palonego mięsa i zwęglonych włosów. Nie widziałem jak ich resztki odpadają mi z tej okropnie czerwonej, pulsującej głowy. Miałem wrażenie, że nie widzę absolutnie nic, chociaż było ono złudne. Wciąż miałem sprawne lewe oko, o czym miałem dowiedzieć się za parę godzin, kiedy ocknę się na oddziale urazów magizoologicznych. Na moje szczęście, akurat odwracałem się w stronę rozmówcy, kiedy wydarzył się ten wypadek. Płomienie dopadły jedynie prawą stronę mojej twarzy, niemalże całkowicie odbierając mi wzrok. Uzdrowiciele dosłownie wyszli z siebie, aby doprowadzić mnie do stanu używalności, ale nie mogli całkowicie naprawić tak uszkodzonej twarzy. Od okolic nosa, aż po samą linię włosów będę do końca życia naznaczony. Kiedy jest mi wyjątkowo ciepło, na przykład po gorącej kąpieli, wciąż widzę te paskudne plamy, wykwitające na skórze i przypominające mi o mojej bezmyślności. Po raz pierwszy w życiu, nie potrafiłem już na siebie spojrzeć. Moja pewność siebie stanęła pod znakiem zapytania i Merlin świadkiem jak okrutnie wtedy cierpiałem. Zapomniałem jak to jest być butnym i zamknąłem się w sobie tak, że nawet moja własna siostra mnie nie poznawała. Stałem się małomówny i wycofany. Może była to opóźniona odpowiedź na szok, a może coś zgoła odmiennego, nie wiem, nie jestem psychologiem. Jedyną rzeczą na którą miałem wówczas ochotę była ucieczka daleko stąd i wtedy też wpadłem na ten genialny, w swoim mniemaniu, pomysł.

Metamorfomagia stała się moim lekarstwem. Stając przed lustrem wielokrotnie ćwiczyłem, aby ukryć to, jak wypadek odmienił moją twarz. Doprowadziłem się w tym do takiej perfekcji, że nawet ojciec nie potrafił nadziwić się prędkości, z jaką goiły się na mnie rany. Uważali, że był to prawdziwy cud, a ilekroć o tym wspominali, niewidzialne palce zaciskały się na moich wnętrznościach z siłą imadła, przyprawiając mnie o prawdziwe mdłości. Jakże chciałbym, aby mieli rację.
Kiedy ja dochodziłem do siebie, dowiedziałem się, że moja niedoszła lady Greengrass, pozostanie jeszcze przez jakiś czas panną, tak samo jak ja miałem pozostać dotkliwie poparzonym i spędzającym czas wolny na korytarzach Świętego Munga, ale już nieco bardziej szczęśliwym kawalerem. Wówczas nie interesowało mnie to, jak dokładnie do tego doszło. Najpewniej moja niedyspozycja w czasie przygotowań do wesela miała z tym wiele wspólnego. Ta dziewczyna i tak mnie nie ciekawiła, więc nawet ucieszyłem się, że pierścionek postanowiono oddać nie mnie, ale mojej matce. Och, jaka ona była wtedy wściekła! O mały włos nie poróżniliśmy się wtedy na dobre z Lestrange’ami. Ojciec ostatecznie załagodził sprawę, puszczając ten despekt w niepamięć, a przynajmniej tak miało wyglądać to z zewnątrz. Następne zaręczyny, z oczywistych powodów, zostały odroczone do czasu odzyskania przeze mnie pełnej sprawności.
Chociaż nigdy nie powiedziała mi tego wprost, odtąd czułem pewną niechęć ze strony własnej matki. Zaczęło się dość niewinnie, bo od milczenia w moim towarzystwie i sam nie zdawałem sobie sprawy w jakim tempie sytuacja się rozwinie. Początkowo nie przeszkadzało mi to niepokojące wyciszenie. Moja matka nigdy nie była nazbyt ekstrawertyczną kobietą, a sam wypadek pewnie przeżyła równie mocno jak i ja. Tyle, że z tygodnia na tydzień było coraz gorzej. Wchodziłem do salonu, a ona nagle zapominała jaki był ciąg dalszy zabawnej anegdoty, jaką chciała podzielić się ze swoimi przyjaciółkami. Staliśmy wtedy w niezręcznej ciszy, a gdy opuszczałem salon, na nowo rozlegały się nieśmiałe rozmowy. Niby żyliśmy obok siebie, a jednak oddaliła się ode mnie podczas mojej rekonwalescencji tak, że nikt kto znał nasze relacje nie miałby żadnych wątpliwości, iż coś w istocie było na rzeczy. Kilkukrotnie próbowałem wydobyć z niej prawdę i wiele razy musiałem obejść się smakiem, pozostawiony jedynie z nieznaczną aluzją. Kilkadziesiąt podobnych strzępków informacji później, mogłem już nareszcie stwierdzić jaka była prawda. Nie tylko mnie zmieniło poparzenie. Lady Greengrass uważała, że swoją lekkomyślnością zasłużyłem sobie na całe to cierpienie. Nie sądziłem, abym mógł źle ją zrozumieć, a chociaż bardzo chciałem miotać się szaleńczo po salonie i roztrzaskiwać meble w ataku furii ogarnięty poczuciem niesprawiedliwości, stałem jedynie w pozorach spokoju. Czułem jak drżą mi dłonie, a twarz zaczyna delikatnie falować. Traciłem nad sobą panowanie, co było dla mnie wówczas czymś niedopuszczalnym. Jeśli zapomniałbym o kontrolowaniu samego siebie, jaką mógłbym mieć pewność, że moja tajemnica pozostanie nieodkryta? Odwróciłem się i wyszedłem, czując jak pęka mi serce. Chociaż wielu powiedziałoby, że go nie posiadam to wcale tak nie było, zwłaszcza gdy chodziło o relacje rodzinne. Szedłem długo, miarowo. Moje kroki były ostrożne i jedynie od czasu do czasu stopy okute w solidne buty doprowadzały do cichego trzasku gałązki na leśnym poszyciu. Idąc tak miałem czas na przemyślenie sobie wszystkiego i gdy dotarłem na miejsce, miałem już jasny umysł. Skrzypienie bramy - bocznego wejścia - zabrzmiało jak ciche „witaj w domu”, a kiedy w oddali dostrzegłem płomienie, wcale się nie zląkłem. Zabawne. Byłem bliski utraty wzroku w wyniku poparzenia, ale to nie ogień budził we mnie lęk. Kiedy spoglądałem w czeluści kominka, czułem przeogromny smutek lub gorliwie i nieustannie trawiącą mnie złość, ale nigdy strach.  Zagłębiając się w gęstwiny Peak District, mogłem zapomnieć o samokontroli i już samo to pozwalało westchnieniu ulgi na wydostanie się spomiędzy mych warg. Przecież byłem w domu. Jedynym miejscu, w którym zawsze mogłem być sobą.

Chciałbym, aby wygląd był jedynie moim zmartwieniem. Od wypadku zdążyły minąć tygodnie, układające się w miesiące, a nawet ja dostrzegałem, że się zmieniam. Nie do końca rozumiem jak do tego doszło, ale po spojrzeniach rzucanych mi przez Travisa widziałem, iż nie jest to jedynie wytwór wyobraźni mej siostry czy ojca. Potrafiłem znikać na długie godziny, wykpiwając się chęcią pobycia w samotności i w istocie, nikt wtedy nie miał do mnie dostępu. Tyle, że ja sam nigdy nie zaszywałem się wtedy w swoim pokoju, aby tak jak zapewniałem wszystko sobie przemyśleć. Uciekałem do Londynu. Wtapiałem się między czarodziejów, przyjmowałem różne tożsamości. Testowałem samego siebie oraz innych ludzi. Śmiałem się, piłem i bawiłem. Adorowałem piękne panny, nie przejmując się zupełnie czystością ich krwi, kradłem im delikatne pocałunki, a potem rozpływałem się w powietrzu, aby wrócić do tego samego miejsca za kilka dni, już z zupełnie inną twarzą. Tak też robię do tej pory. Polityka nigdy aż tak bardzo mnie nie interesowała, a wypadek nic w tej kwestii nie zmienił. Nigdy nie chciałem walczyć o czyjąś wolność, chociaż szanowałem to, że moich przodków było stać na podobne poświęcenia. Odsunąłem się od towarzystwa, niepokojące plotki zbywałem machnięciem dłoni, a chociaż udawałem, że nic nie widzę, nie mogłem się nie martwić. Sądziłem, że nagonka na czarodziejów nieczystej krwi, w tym stanie w jakim byłem, nie będzie mnie obchodziła, ale ilekroć na okładce Proroka Codziennego wrzeszczał odważny artykuł czy to o przedziwnym referendum czy fali morderstw w Wielkiej Brytanii, musiałem przełykać je niczym niezwykle gorzką pigułkę. Jednakże dalej nie podejmowałem żadnych kroków. Byłem skupiony na sobie w takim stopniu, że jedynie oszalały, wypuszczony w centrum Londynu rogogon węgierki mógłby zwrócić na dłużej moją uwagę. Czasami, kiedy patrzę w lustro, specjalnie wpatruje się w ślad po oparzeniu na mojej twarzy. Dotykam delikatnej skóry palcami, czując jak serce nerwowo mi się zaciska z żalu nad własną lekkomyślnością. Ta rana jest moim talizmanem, swoistym przypomnieniem o zachowaniu ostrożności, lecz teraz jest zupełnie pozbawiona mocy. Zatracam siebie.
Kim tak naprawdę jestem?

Lord Tiberius Greengrass jest człowiekiem o złotym sercu. Widuje się regularnie z moim ojcem, ale ostatnio mam wrażenie, iż robi to jedynie przez wzgląd na mnie. On również widział co się ze mną dzieje, ale w przeciwieństwie do pozostałych, on jeden postanowił działać. Przygarnął mnie pod swoje skrzydła, otaczając opieką oraz przyjmując do swojego domu. Próbował skupić moją uwagę na smokach, abym zapomniał o wszystkich troskach, ale nie było to takie proste. Doceniałem jednak jego starania. Uśmiechałem się wtedy, gdy tego potrzebował, ale wystarczyło, aby drzwi zamknęły się za moimi plecami, ja ponownie wpatrywałem się w siąpiący za oknami deszcz bez większego entuzjazmu. Luzowałem krawat i trwałem tak dopóty nie zdrętwiały mi nogi lub dokąd nie usłyszałem kroków na korytarzu. „Kiedy to wreszcie się skończy?”, pytałem siebie, ale skąd ja miałem to wiedzieć? To był dopiero początek tej historii.


Patronus: Jaskółka, o ironio, jest uważana za symbol nadchodzącej wiosny. Przypisywana jest jej duma oraz szeroko pojęta niestałość, mogąca być odzwierciedleniem różnorakich  przemian życiowych, chociaż niewątpliwie wiąże się również z nadzieją.
Raleigh, gdy wyczarowuje patronusa wspomina szczęśliwe chwile spędzone w rezerwacie. Raz jest to pierwsze dotknięcie smoczych łusek, a innym razem dzień, w którym Walter Greengrass zgodził się, aby pracował razem z nim w Peak District.


Statystyki i biegłości
StatystykaWartośćBonus
OPCM: 10 +1 (różdżka)
Zaklęcia i uroki: 20 +4 (różdżka)
Czarna magia: 0 Brak
Magia lecznicza: 0 Brak
Transmutacja: 0 Brak
Eliksiry: 0 Brak
Sprawność: 7 Brak
JęzykWartośćWydane punkty
Język ojczysty: angielski II0
Biegłości podstawoweWartośćWydane punkty
Ukrywanie sięI2
Historia MagiiII5
ONMSIV20
ZielarstwoI2
RetorykaIII10
SpostrzegawczośćIII10
KłamstwoIII10
Biegłości specjalneWartośćWydane punkty
Szlachecka EtykietaI0
Biegłości fabularneWartośćWydane punkty
Brak -0
Sztuka i rzemiosłoWartośćWydane punkty
Literatura(wiedza)I1
Malarstwo(wiedza)I1
Muzyka(wiedza)I1
AktywnośćWartośćWydane punkty
JeździectwoI1
Taniec balowyII7
Latanie na miotleI1
SzermierkaII7
GenetykaWartośćWydane punkty
Brak (metamorfomagia)-0
Reszta: 0

Wyposażenie

Sowa, teleportacja, różdżka, 11 punktów statystyk



[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Raleigh Greengrass dnia 20.12.16 19:12, w całości zmieniany 2 razy
Gość
Anonymous
Gość
Re: Raleigh Greengrass [odnośnik]12.02.17 16:48

Witamy wśród Morsów

Twoja karta została zaakceptowana
INFORMACJE
Przed rozpoczęciem rozgrywki prosimy o uzupełnienie obowiązkowych pól w profilu. Zachęcamy także do przeczytania przewodnika, który znajduje się w twojej skrzynce pocztowej, szczególnie zwracając uwagę na opis lat 50., w których osadzona jest fabuła, charakterystykę świata magicznego, mechanikę rozgrywek, a także regulamin forum. Powyższe opisy pomogą Ci odnaleźć się na forum, jednakże w razie jakichkolwiek pytań, wątpliwości, a także propozycji nie obawiaj się wysłać nam pw lub skorzystać z działu przeznaczonego dla użytkownika. Jeszcze raz witamy na forum Morsmordre i mamy nadzieję, że zostaniesz z nami na dłużej!

Raleigh nigdy nie przyniósł dyshonoru imieniu swojego rodu - choć za najmłodszych lat jego matka próbowała wpoić w chłopca konserwatywne ideały sprzeczne z ideologią Greengrassów, zalążki nienawiści zgasić mogła interwencja ojca. Mimo to echo nauk dawnej lady Black odzywa się w Raleighu po dziś dzień; chociaż Greengrassowie od pokoleń wychowywali się w Domu Lwa, Ral trafił do Slytherinu, a tamtejsze towarzystwo podżegało jego arystokratyczne skłonności.
Oprócz tego Raleigh - jak na Greengrassa przystało - zawsze fascynował się smokami; po ukończeniu edukacji uzyskał zatrudnienie w rodzinnym Peak District, gdzie mógł obcować z tymi niezwykłymi stworzeniami jako ich opiekun. Paradoksalnie to właśnie pasja młodzieńca przyniosła na niego największą zgubę. Tragiczny wypadek w trakcie pracy poskutkował nie tylko paskudnym oparzeniem szpecącym oblicze (zbawienna okazała się wrodzona zdolność do metamorfomagii, która może służyć jako kamuflaż), ale też zerwaniem dotychczasowych zaręczyn; życie szlachcica obróciło się więc o sto osiemdziesiąt stopni. Czy Raleigh zdoła sobie z tym poradzić?

OSIĄGNIĘCIA
jak feniks z popiołów?
 STAN ZDROWIA
Fizyczne
Pełnia zdrowia.
Psychiczne
Pełnia zdrowia.
UMIEJĘTNOŚCI
Teleportacja
WYPOSAŻENIE
Różdżka,sowa
HISTORIA DOŚWIADCZENIA
[21.12.2016] Karta postaci -860PD
[22.12.2016] Wykonywanie zawodu (marzec), +50 pkt
[05.01.2017] Klub pojedynków (kwiecień) +20PD
[28.01.2017] Wykonywanie zawodu (kwiecień) +50 PD
[28.01.2017] Zwrot PD; -40 PD, +2 pkt zaklęć
[6.02.17] Wsiąkiewka (marzec) +30 PD, +1 pkt biegłości
[16.02.17] Zakupy: +2 PB; -100 PD


a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych

Garrett Weasley
Garrett Weasley
Zawód : auror
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
żyjąc - pomimo
żyjąc - przeciw
wyrzucam sobie grzech niepamięci
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Raleigh Greengrass Tumblr_o0qetnbY2m1rob81ao9_r1_250
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t597-garrett-weasley https://www.morsmordre.net/t627-barney#1770 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f112-st-martin-s-lane-45-3 https://www.morsmordre.net/t2785-skrytka-bankowa-nr-122#44963 https://www.morsmordre.net/t975-garrett-weasley#5311
Raleigh Greengrass
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach