Sephora Malfoy
Nazwisko matki: Avery
Miejsce zamieszkania: dwór w Wiltshire
Czystość krwi: szlachetna
Status majątkowy: bogata
Zawód: renowatorka obrazów i rodowych gobelinów
Wzrost: sto siedemdziesiąt dwa centymetry
Waga: sześćdziesiąt jeden kilogramów
Kolor włosów: słomkowe, latem jaśniejące
Kolor oczu: ciemnobrązowe
Znaki szczególne: piegi, które wiecznie ukrywa pod szczelną maską magii, dzięki czemu jej skóra jest niemal śnieżnobiała, niezbyt często widziana wśród dziewcząt wysoki wzrost
12 i pół cala, sztywna, tarnina i łuska Kappy
Beauxbatons - Harpie
Brak
Wściekły, czarny pies z pokrytym pianą pyskiem
Kwiaty czarnego bzu, olejek pomarańczowy, anyż, ciepłe mleko, palony len
Gobelin przedstawiający mnie siedzącą przy gromadce szlachetnie urodzonych dzieci i mężu piastującym wysokie stanowisko
Malarstwo, przeplatanie nici na haftach i gobelinach
Zjednoczeni z Puddlemere
Ciągłe spacery (na rozprostowanie kości), szermierka, jazda konna
Klasycznej
Alex Noiret
Podniebny rydwanie
Urodzenie się w dworku Wiltshire zobowiązywało – do prostej sylwetki, do niewymuszonego, delikatnego uśmiechu i nienagannego zachowania. Na moje małe, kruche barki został złożony ciężar odpowiedzialności, który miałam obowiązek unieść, choćby dookoła mnie walił się cały świat.
Znajduje się na perskim dywanie
Wśród zieleni, granatu i złota
Często na nim przesiadywałam, kiedy byłam jeszcze małym pączkiem, dopiero co kształtującym się na potężnych gałęziach rodu. Matka haftowała na jasnej, miękkiej tkaninie złotego węża. Zegar leniwie wymierzał czas, a gdy zawiadamiał o pełnej godzinie, frontalne wrota skrzypiały przeciągle, informując mieszkańców tego domu o przybyciu głowy rodziny. Przybiegałam, żeby ją powitać, ładnie się ukłonić, odebrać uśmiech i wracałam z powrotem na swoje miejsce. W dzieciństwie nauki ograniczały się do wielu opowieści – wolnych od przymusu zanotowania wszystkiego w pamięci kajetu pokrytego skórzaną okładką; były łączeniem kolorów i śladów na gobelinie, przechadzaniem się po korytarzach naszej posiadłości i zapamiętywaniem rysów twarzy czarodziejów i czarownic, którzy stanowili podwaliny tego, czym jesteśmy teraz. Z biegiem lat naprostowano moje maniery i zdefiniowano całą istotę mojego jestestwa. Mówiono mi, że kiedyś zostanę żoną i matką; będę stała w cieniu swojego męża, ale nie umniejszy to mojej siły, wręcz przeciwnie – jeśli zostanę wybrana, przyniosę chwałę mojemu rodowi. Pozbyłam się tonu pełnego pretensji, milczałam, gdy nie zadawano mi pytań, bo przecież milczenie jest złotem, obserwowałam i kroczyłam dumnie, niekiedy ten marszowy krok zamieniając na taneczny. Nie uczono mnie jednak muzyki, widząc, że moje palce tworzą tylko dysonanse rykoszetem odbijające się od ścian i wpadające do uszu, powodując tym ataki migreny. Oddawano w moje dłonie tomiki poezji i uczono, jak właściwie czytać każdy wers, by zachwycić słuchaczy. Uważano mnie za niezwykle grzeczne i ułożone dziecko, nie wychodzące poza granice dozwolonego zachowania, podążające krok w krok za swoją matką niczym posłuszne jagnię. Nie mylili się. Ale jednak ktoś musiał wrzucać oliwki do filiżanki z kawą cioteczki, która przyszła w odwiedziny; ktoś musiał ciągnąć za frędzle w kotarach przesłaniających okna; ktoś musiał wsadzać pannom do bucików martwe ćmy. Nie wiedzieli jednak, kto to robił, winę zrzucając na skrzaty. Nie było mi ich szkoda, kiedy przechodziły obok mnie z siniakami na swoich zielono-fioletowych głowach. Tylko Abraxas wiedział, jaki był ze mnie mały gagatek, ale nigdy nie zwracał mi uwagi, uśmiechając się tylko pod nosem, kibicując mi w jakiś sposób i przekonując rodziców, że zieleń sukienki, którą zobaczyli pod stołem, wcale nie należał do mnie.
W miarę jak dorastałam, wpajano mi więcej nauk, opierając moją czystą strukturę na prawie i historii, na twardych zasadach, których przekraczanie wiązało się z licznymi konsekwencjami, mającymi realny wpływ na rzeczywistość. Uczono o czystości krwi i o plugastwie, które znaczy nasze ziemie, ziemie prawowitych władców, czarodziejów, od wielu lat, a które trzeba wytępić, jak tylko znajdzie się ku temu okazja. Chłonęłam treści mi przekazywane, z pokorą przyjmowałam nagany, by za chwilę powrócić do wtłaczania we własne ciało nowych nawyków. Wiedziałam, które granice mogłam jeszcze przekraczać, a do których zbliżanie się była dla mnie niewskazane.
Tkałam swój charakter rękami innych. Przeplatałam złotymi nićmi eteryczne linie i kształty, utwardzałam ich kształt najszlachetniejszą wełną i jedwabiem. I nigdy nie miałam zamiaru zejść z tej ścieżki, niszcząc arras swojego życia.
dłońmi z szorstkiego sukna
wiatry zamknięte w jałowych milczeniach
Stałam.
Wśród zieleni tkwiącej na ścianach, wśród złotych ram i pełni barw oraz odcieni, wśród twarzy i nazwisk, które od najmłodszych lat wtłaczano mi do głowy. Pierworodni, synowie, córki, matki i babki, mężowie i ojcowie. Wszystkie oczy, zaokrąglone pędzlem albo usta, którym kształt nadany został przez zgrabne pociągnięcia nici. Kochałam na nie patrzeć, palcem rysować ślady, uczyć się ich na pamięć tak, by móc za kilka lat po omacku oceniać, jaki materiał wyczuwają opuszki, jak wiele pociągnięć końskim włosiem zostało wykonanych na najdroższym, najdoskonalszym płótnie.
Nie opierałam jednak swoich doznań tylko na zmyśle wzroku.
Pędzle stały się integralną częścią moich dłoni – nauka malarstwa nie była faktycznie nauką, a czystą przyjemnością, która wymagała nauki oburęczności, by bez zmęczenia posługiwać się na zmianę prawą i lewą dłonią; igły stały się przedłużeniem moich palców – sztuka tkactwa i haftowania przyozdobiła moją dumę o kilka pochwał wypływających z ust ojca i matki. Z roku na rok szło mi coraz lepiej, wyszywane i malowane linie nabierały coraz więcej płynności i gracji, kolory przepełniane były swego rodzaju uczuciem, a dokładność, jaką wypełniałam każde swoje płótno, dodawała moim umiejętnościom wiarygodności. Zaklinałam czas w tkaninach i farbach, zaklinałam emocje i bezszelestne tchnienia wiatru.
Matka nie pozwoliła, by zabrano mnie do Hogwartu, chociaż pozostała część mojego rodzeństwa pobierała w nim nauki (niech ziemia pochłonie Lycusa i Megarę). Uważała, że zmarnowałabym się tam, że mój talent zostałby brutalnie zdeptany przez natłok obcej krwi i przedmiotów, które rozregulowałyby moje nadgarstki. Abraxas ją poparł, z polityczną rozwagą przekonując ojca, by pozwolił na odesłanie mnie do Francji. W dodatku Beauxbatons miałam polepszyć swój francuski, który do tej pory wpajany był mi na siłę i z ogromnym trudem radziłam sobie z jego gramatyką.
Francuska Akademia Magii odkopała we mnie wcześniej skrywaną fantazję, poszerzyła horyzonty i nauczyła dobierania sobie właściwych sojuszników, chociaż w szkole ponoć nie było podziałów. Zasady, które mi wpojono, wciąż obowiązywały i nie miałam zamiaru ich porzucać.
Stałam się jedną z Harpii, talentem nie odchodząc od moich rówieśniczek, ale również nie spoczywając na laurach, cały czas dążąc do progresu, nie cofając się przed nowymi wyzwaniami, ale skrupulatnie je realizując. Wiele w moim stylu uległo jednak zmianie – ruchy pędzla nabrały pewności, nie były już delikatnymi pociągnięciami pasteli, nie były ledwie muśnięciami na płótnie. Razem z moją rozwijającą się sztuką, rozwijałam się też ja – nie tylko od strony czysto mentalnej, ale również i fizycznej. Dorastałam, stawałam się dojrzałą, pewną gracji młódką, której talent mógł znaczyć coś więcej niż tylko marny objaw zdolności machania pędzlem w powietrzu. To, że jestem oburęczna, odkryłam częściowo przez przypadek – na zajęciach w Akademii Magii, gdzie uczono nas, jak prawidłowo dobierać i rzucać zaklęcia, by obrazy ożywały; by woda płynęła, a nie była tylko smugami farby olejnej, która ledwie przypomina wzburzone fale; by chmury po niebie płynęły, a nie trwały w zawieszeniu; by twarze poruszały się we właściwy sobie sposób, a nie wczepiały wzrok w niewiele znaczący element na ścianie. Magia przepływała w równym stopniu w obu moich dłoniach, czyniąc błękitną krew jeszcze bardziej szlachetną.
Dwa lata przed zakończeniem edukacji we francuskiej akademii, moja względnie jasna dotąd twarz stała się dla mnie codzienną udręką. Od dzieciństwa wiedziałam, że nie wyglądam tak, jak wyglądać powinnam – moja cera nie była porcelano biała, nosiła na swojej fakturze skazy, drobne kropeczki, przechodzące z beżu w brąz, przeplatające się w późniejszym wieku w warkoczach na policzkach i nosie. Nie chowałam ich, bo nie były aż tak widoczne. Zaczęłam to robić dopiero, gdy zakończyłam swoją edukację i na stałe wróciłam do Wiltshire. Ale wcześniej… wcześniej nauczyłam się jeszcze, że zawiść i zazdrość od zawsze chodziły ze sobą w parze.
Tamtej wiosny do Beauxbatons przylecieli malarze ze wschodnich krańców Hiszpanii, mając być dla nas inspiracją i motywacją do dalszych prac nad swoimi umiejętnościami. Nie byłam gorsza od dziewcząt, które razem ze mną nosiły godnie miano bycia Harpią; mój talent był doceniany wiele razy, tak samo, jak i ich talent, pracowałyśmy na podobnym poziomie, ale… jedna z nich widziała we mnie zagrożenie, chociaż według mnie nie musiała się bać, że wygryzę ją spod łask nauczycieli. W czasie pokazów Harpie, a w szczególności nasz rok, któremu coraz bliżej było do egzaminów, miał pokazać własne prace, by zdobyć uznanie w oczach zagranicznych artystów. Ja sama miałam obowiązek się tam pojawić, zaprezentować im swoje obrazy, mając nadzieję, że matka i ojciec będą mogli być ze mnie dumni.
Skraj nastoletnich marzeń zamknął mnie jednak z pomocą innych w ciasnej, niedomkniętej po raz setny przez woźnego klitce, w której składowano nieużywane narzędzia malarskie i rzeźbiarskie. Siłą wyrwano z dłoni różdżkę. Pozostawiono w ciemności i samotności. Jak zwierzę.
Kara, która ją spotkała, niewiele dla mnie znaczyła, bo wciąż była zdecydowanie mniejsza od krzywd, których doznałam na własnej skórze. Do teraz czuję delikatnie kłujący mnie w łokcie lęk przed przebywaniem w małych, zamkniętych pomieszczeniach, ale w moich płucach nie ginie oddech, a twarz nie blednie nadmiernie. Obca jest mi panika, ale szybciej bijące w piersi serce mówi, że wiem, co to jest strach.
W twych marzycielskich oczach nocnych zwidzeń roje,
A szaleństwo i groza kolejno twe ciało
Przyoblekają w chłodu i milczenia zbroję.
Stoję.
Przed lustrem.
Patrzę na twarz, którą znaczą gromady piegów – ciemnieją po spotkaniu ze słońcem, stają się nieznośnie uwłaczające. Dotykam skóry palcami i zdaję sobie sprawę, że stały się już nieodłączną częścią mojego ciała. Zlały się z jasnymi włóknami policzków, nosa i brody, zagnieździły się w mojej podświadomości.
Ktoś mógłby powiedzieć – przecież to tylko piegi, przecież niektóre młódki aż kipią z radości, że je posiadają.
Oh, zapytam, które z nich? Te parszywe Weasleyówny, które mugoli, to plugawe cholerstwo, traktują jak przyjaciół? Te mdłe jak kleik ryżowy Prewettówny, które tak samo mocno upodobały sobie przyjaźń z tymi poczwarami? Na litość, ja mam teraz wyglądać jak one?
Zrobiłam się zawistna, rozsierdzona jak dźgnięty patykiem ul. We wściekłości tłukłam wiekową porcelanę i rwałam płótna, gdy drżała mi dłoń, a ja nie mogłam utrzymać w niej ani igły, ani pędzla, wyżywałam się po stokroć na skrzatach. Trzęsłam się każdego ranka, kiedy moją jasną cerę znaczyły te roje niewielkich kropek, chowałam twarz w dłoniach i uspokajałam się dopiero, gdy sama wcierałam sobie w skórę krem kamuflujący, gdy te maślane punkty znikały. Gdy znów byłam czysta jak łza, godna, by nosić swoje nazwisko.
Zmieniłam się wtedy. Nie byłam już wzlatującym na swych kruchych skrzydłach motylem. Nie ufałam kobietom, bo każda z nich wydawała mi się przyobleczona w fałsz i niewierność, wolałam towarzystwo mężczyzn, ukojenie odnajdując w słowach najstarszego z braci (słodki Salazarze, miałam tylko jednego), w jego działaniach, które doprowadziły rodzinę tej dziewczynę oraz ją samą na skraj rozpaczy. Nie wiedziałam, czy jeszcze żyła, ale nie życzyłam jej najlepiej. Mogła sczeznąć gdzieś w środku lasu, rozszarpana przez wilki, przeorana przez robaki, martwym wzrokiem śledząc przepływające po niebie chmury.
Szukałam sposobu na przyszłą zemstę, hipotetyczną, podobną sytuację, w której znów ktoś będzie chciał mi zagrozić. Potajemnie więc wędrowałam po naszej biblioteczce, wzrokiem mknąc po grzbietach, ustami zarysowując w niemym geście kształt nazwisk autorów. Moje myśli biegły w kierunku czarnej magii – tej samej, która pozbawiała ludzi życia, tej samej, która wywoływała tępy, śmiertelny ból w skroniach i z niebywałą łatwością rozcinała ludzkie żyły, znacząc grunt krwistą posoką. Ilekroć czytałam o inkantacjach i gestach klątw, coś we mnie drżało z emocji, z ekscytacji, więc pełzłam w to dalej, z istną dziecięcą, odrobinę naiwną ciekawością odkrywając coraz to nowsze i ciekawsze fragmenty wertowanych ksiąg.
Czarna magia, niebezpieczna, paradoksalnie stała się moim zabezpieczeniem.
to jest takie nic, smutne ucichanie,
a właściwie to jest cisza pierwsza i jedyna
Zmarła.
Ostatnia kolumna konstrukcji, którą niegdyś byłam. Obleczona w atłasy i jedwabie, pochłonięta przez brunatne grudy ciężkiej ziemi. Razem z nią pogrzebałam całkiem swoją delikatność, wrażliwość nastoletniej panny i położyłam na marmurze tkliwość, jakiej mnie nauczyła. Matka zajęła w moim sercu miejsce tuż obok Abraxasa, który nieodwołalnie stanowił dla mnie autorytet. Ojciec nigdy nie był dla mnie na wyciągnięcie ręki, wiecznie zajęty swoimi sprawami, ale oni… ona, tak. Była przy mnie, kiedy mój francuski był pożałowania godny i tłumaczyła mi słowa z anielską cierpliwością; była, gdy ojciec nie godził się do końca na nagięcie dla mnie tradycji i wysłanie mnie do Beauxbatons. Była. Spokojna, wyważona, zawsze wyprostowana i z krystalicznie czystymi poglądami, skryta w cieniu ojca, pokazująca jednak swoją potęgę, gdy uczyła mnie jak być godną, odpowiednią dla swojego przyszłego męża.
I odeszła. Zostawiając mnie z bagażem emocjonalnym, który pokazywałam tylko sobie, muskając opuszkami palców jej suknie w garderobie. Płakałam wtedy, Merlinie, jak małe dziecko skryte za spódnicą rodzicielki, opiekunki. Bo tęskniłam.
Tęsknota jednak szybko musiała zostać z bólem przełknięta, parzące macki meduzy nie pozwoliły mi długo razić szlachectwa, jakie zostało mi przelane wraz z krwią Malfoyów, i szybko przejęła władzę nad moim ciałem.
Na początku bóle mięśni były tylko kolejnymi, wbijanymi w kończyny szpilkami, nieszkodliwymi dla mnie, niemal niezauważalnymi w toku codzienności. Dopiero potem pojawił się pierwszy oznak choroby – w czasie odnawiania rodowego arrasu zesztywniała mi cała dłoń. Przerażenie wykwitło bladością na moich policzkach, a z gardła wydarł się krzyk – do cna paniczny, bolesny, wściekły. Zaczęły się odwiedziny w Mungu i kąpiele w kozim, ciepłym mleku, które miało pomóc mi nie zesztywnieć do końca. Zaczęły się westchnięcia pełne zniecierpliwienia i poranne porcje eliksirów dolewane do herbaty. Znaleziono mi magomedyka, który miał czuwać nad moim zdrowiem i dobierać tak aktywność fizyczną, żebym była w stanie zachować sprawność na długi czas.
a po brzegi wypełniona jest nimi moja głowa
poczekasz, przeczytasz
nie zachowuj się lękliwie,
bo świętować można, gdy się czeka cierpliwie
Szczypta anyżu na noc.
Ciepłe, rozluźniające kąpiele z anyżem i olejkiem pomarańczowym stały się częścią mojej skóry. Pachnę chorobą, nasiąknęłam nią aż do trzewi. Zamykam oczy i wyobrażam sobie, jaką walkę muszą teraz prowadzić ze mną perłowe, ciągnące się za meduzą nici, osłabione przez połączone ze sobą ingrediencje. Raz wygrywam, raz o tę wygraną muszę walczyć.
Od dwóch lat szkolę się w sztuce szermierki i jazdy konnej. Nie mam zamiaru zgłaszać swojego udziału w jakichkolwiek zawodach, ale ta aktywność pomaga mi rozprostować porażone chorobą kości, rozładować frustrację i uspokoić zszargane nerwy. Tę rolę przejął mój nauczyciel. To on nauczył mnie lekkości w nadgarstkach, to on pokazał mi, jak wiele moje ciało jest w stanie znieść, gdy w grę wchodzi ryzyko przegranej, to on wskazał końcem szpady granice, które musiałam jeszcze przekroczyć, by w pełni nauczyć się absolutnej kontroli nad sztywniejącymi mięśniami.
Mimo że lekcje były dla mnie wyczerpujące, a przy tym doskonale rozluźniające, i tak najlepszą formą leczenia były dla mnie spacery. Szukałam w ogrodach i pobliskim gaju inspiracji, błądząc kamiennymi i wydeptanymi ścieżkami, przyspieszając kroku, gdy czułam taką potrzebę. Wtedy upływający czas wyjątkowo małe miał dla mnie znaczenie.
W salonie zawsze pachniało mocno parzoną, czarną herbatą, chociaż wydawało mi się, że ten aromat przestał być dla mnie wyczuwalny z uwagi na to, jak często musiałam się nim zachwycać w ciągu dnia. Szelest stron w Proroku Codziennym wybudził mnie z chwilowego zamyślenia i wzrok od razu pomknął w stronę szarego papieru. Wiedziałam, co działo się w Londynie, w jego magicznej części. Referendum, górujący nad Hogwartem Grindelwald, śmierć Albusa Dumbledore’a, poważanego, lecz, jak mi się zdawało, nieokrzesanego czarodzieja, śmierć Horacego Slughorna, nagła zmiana w zachowaniu Wilhelminy Tuft i jej kaprysy w tworzeniu pozbawionych sensu dekretów. Powinna sczeznąć za prawienie tych banialuków; za ograniczanie wolności i swobody czystokrwistych, prawdziwych czarodziejów. Chociaż… musiałam jej przyznać, że utworzenie policji antymugolskiej wyszło jej aż nadto, więc w tym szaleństwie musiała mieć swoją metodę. Z cichym westchnieniem dochodziłam do wniosku, że być może w ten sposób Minister Magii udowodni, że londyńskie więzienia są warte każdej brudnej szlamy. Potem moje myśli wędrują w stronę barwnych nici, które czekają na mnie w pracowni i zaczynam marzyć, by dzisiaj moja dłoń wyjątkowo nie zadrżała.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 3 | brak |
Zaklęcia i uroki: | 15 | +2 (różdżka) |
Czarna magia: | 8 | +3 (różdżka) |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 0 | Brak |
Eliksiry: | 0 | Brak |
Sprawność: | 1 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
francuski | II | 6 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Anatomia | I | 2 |
Historia magii | II | 5 |
Kłamstwo | II | 5 |
ONMS | I | 2 |
Retoryka | II | 5 |
Silna wola | I | 2 |
Spostrzegawczość | III | 10 |
Zielarstwo | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Szlachecka etykieta | I | 0 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Brak | brak | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (wiedza) | I | 1 |
Malarstwo wiedza | II | 7 |
Malarstwo (tworzenie) | II | 7 |
Tkactwo (wiedza) | II | 7 |
Tkactwo (tworzenie) | II | 7 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Taniec balowy | I | 1 |
Jeździectwo | I | 1 |
Szermierka | I | 1 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Reszta: 2 |
oburęczność, różdżka, 5 punktów statystyk, teleportacja, sowa, ujawniacz
Ostatnio zmieniony przez Sephora Malfoy dnia 16.03.17 22:24, w całości zmieniany 10 razy
Witamy wśród Morsów
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych