[Sen] More than anything in this world
AutorWiadomość
Marzec, 1966
Dziesięć chudych lat nadeszło bez ostrzeżenia. Wszystko zadziało się nagle i choć zniszczenia postępowały stopniowo, pasmo nieszczęść zlało się w czarną rzekę o ostrym nurcie, który porwał go ze sobą. Krzyczał, lecz nikt nie słyszał desperackiego wołania o ratunek, jakiego zresztą potem się wstydził. Wraz z mijającymi tygodniami, miesiącami pustoszał coraz bardziej. Czuł się jałowy, co uratowało go przed oddaniem kroku w przepaść; hańba nasyłała nań podstępne myśli, obrzydzenie pulsujące zajadle w każdej komórce organizmu wydawało plugawe polecenia posłusznym mięśniom, melancholijna apatia sprawiła, że stał się podatny na sugestie i potulny niczym baranek. Nikt jednak nie gładził jego ran: wręcz przeciwnie, rozrywano je, jątrzono, sypano solą, bo goiły się jeszcze trudniej i jeszcze boleśniej. Obojętność spłynęła nań jak błogosławieństwo, odwodząc od nieprzystojnych projektów samobójczej śmierci. Zawsze dramatycznie rysowanej w chorej głowie szaleńca, zawsze inscenizowanej przed ogromną publicznością, zawsze oryginalną, zawsze skłaniającą choćby do chwili refleksji nad martwym już ciałem. Skończyłoby się to cierpienie miłości niezaspokojonej, miłości bez słowa, miłości bez mowy, miłości bez (wreszcie odważył się dotknąć sedna) wzajemności. Nie żądał poklasku, ale chciwie pragnął upamiętnienia, dlaczego to zrobił.
Budował ten spiżowy pomnik swoimi rękami, ale czynił to dla Laidan. Wszystko robił dla niej, niezmiennie od tych dziesięciu lat, gdy go opuściła. Nie przestał myśleć, nie przestał marzyć, nie przestał śnić. Nie przestał miewać koszmarów. Wino zaczęło smakować krwią zlizaną z jej ust, a ostra czerwień mijanych sukienek wywoływała palące pragnienie. Kiedyś zdzierał burgundowy materiał z jej ciała z pasją, z zakochaniem, z uwielbieniem w błyszczących oczach: dziś bezskutecznie starał się spłodzić dziedzica z żoną, której nie kochał. Obcował z jej ciałem jakby miał do czynienia z obrzydliwą kreaturą, a nie jeszcze dość świeżą kobietą, wciąż piękną i względnie młodą. Tajemnica Avery'ego pozostawała skryta przed światem, a jego część - doskonale wiedział, że o niej nie zapomnieli - znała jedynie kawałek historii, zgrzytliwie urwanej w nieodpowiednim momencie. Piętno tego uczynku odcisnęło się na nim skutecznie i wiedział, że uchodzi za człowieka niezrównoważonego. Nie przeczył temu, po prostu będąc, istniejąc, egzystując, więcej czasu poświęcając na rozczytywanie egzystencjalnych powieści i roztrząsanie swego bólu, aniżeli na realne życie. Cofnął się do punktu wyjścia i stał się nadwrażliwym chłopcem - Julienne miała w nim doskonałego kompana do niewinnych zabaw, ale nie wprowadzał jej w dorosłość, pozostając otępiałym nawet i na wdzięki córki, tak przypominającej Laidan. Bardzo brutalnie.
Podobieństwo było bronią obuchową, a on dzielnie pozwalał się nią uderzać dzień w dzień. Przywykł do tego, podwyższył próg bólu i... może nawet uzależnił się od narkotycznego wpływu Jill? Mógł tylko na nią patrzyć; tyle wystarczyło, by uczynić z Samaela chorobliwie spragnionego mężczyznę, masochistycznie wstrzymującego swój popęd. Wymierzał sobie osobliwą formę kary, chociaż wątpił, by ta pokuta kiedykolwiek została przez nią odkryta i doceniona. Nawet nie wiedział, czy jeszcze żyje. Przez dekadę był sam. Bez żadnego listu, bez wiadomości, bez choćby przelotnego spotkania. Nie przesadzał, gdy każdy wpis w dzienniku rozpoczynał od krótkiego słowa: umieram. Czuł się jak Prometeusz przykuty do skał Kaukazu i skazany na wyszarpywanie odrastającej wątroby przez jastrzębia, ale psychiczna męka bolała mocniej, trwalej, skuteczniej. Nigdy nie żałował czegoś równie mocno, jak oddaniu się plugawej rozkoszy z mężczyzną. Docierała do niego z całą świadomością tej bezwstydności jej waga, to, że dla fizycznych uniesień poświęcił coś najważniejszego na świecie. Kogoś.
Wyobrażał ją sobie, znękaną i cichą. Obraz nieco wytarł się w kliszach wspomnień, ale wolał przywoływać ją ognistą, nonszalancką, wyuzdaną, niż dręczyć umysł wizjami upodlonej Laidan, upokarzanej przez niego. Prosił o litość, upadał na kolana, zaklinał, odpowiadał za jej smutek, był powodem cierpienia. Szarpał, przygniatał ciężkim ciałem do podłogi, wbijał się w nią bez zgody, głuchy na niemy sprzeciw, popychał na kolana, zmuszał, by całowała jego buty. Był potworem i zgotował piekło swojej matce. Nie tylko matce, w całym spectrum ogarniającej go żałości prawie zapomniał, że Laidan była kimś więcej i wszystkim zarazem. Matką, kochanką, miłością. Kumulowały się w niej te najpiękniejsze emocje oraz te najgorsze. Stworzył ją i zniszczył, pokochał i znienawidził, wskrzesił i posłał z powrotem w zaświaty. Myślał o jej kościach, rzuconych gdzieś niedbale, białych, dokładnie oczyszczonych przed padlinożerne ptaki. Nie życzył jej śmierci, lecz dumał o szczątkach tej dumnej kobiety, które powinny spocząć w rodzinnym grobowcu. Miał w głowie te lśniące kości, gdy brał swoją żonę o trupio bladej twarzy i miał je w głowie, kiedy słyszał klekot otwieranych drzwi. Towarzyszył temu zawsze stęchły odór, podświadomie wypełniający nozdrza Avery'ego, fantazjującego o śmierci. Albo innej rozpaczy, prawie równoznacznej ze zgaśnięciem.
Barczysta postać z lustra śmiała się niego, a on hardo znosił te kpiny, za każdym razem rezygnując z riposty. Zasługiwał na te obelgi, więc pozwalał pluć sobie w twarz, identycznie, jak i jej na to pozwalał. Zagryzał wargi: coraz częściej w nerwowymi tiku i do krwi, spływającej na biały kołnierz koszuli. Miał wiecznie popękane, spierzchnięte usta, nie dbał o siebie zupełnie, pragnąc zniknąć i zmienić się w cień. Bez niej nie znaczył zupełnie nic. Odkrył tę zależność już dawno, ale kiedy zbliżała się rocznica, stawał się szczególnie roztrzęsiony i rozbity. Nie okazywał tego inaczej, niż drżeniem dłoni, czy mocnym policzkiem wymierzanym Librze, gdy nie pamiętała, że przez pewien czas nie powinna pokazywać mu się na oczy, ale wewnątrz rozpadał się na następny milion kawałków, niemożliwych do poskładania w jedną całość.
Zużył się. Będąc mężczyzną czterdziestoletnim chciał położyć się do trumny i odejść, spokojnie. Spacerował niepewnie po znanym ogrodzie, by nasycić się marcową równowagą, kamiennymi posągami i ich wiecznym cierpieniem. Uwiecznionym w zimnym marmurze, nagle poruszonym szeptem. Oniemiał, zwracając się w odległym kierunku, gdzie coś się szamotało. Dwie osoby, dwie sylwetki, dwie znajome-nieznajome postacie. Ona: identyczna jak dziesięć lat temu, lecz z wyraźniej zaznaczoną siateczką zmarszczek przecinających urodziwą twarz. Wyglądała jak wyciosana z tego samego kamienia, co ogrodowe rzeźby, surowa i przerażająco piękna. Beznamiętna, ściskającą za rękę chłopca. Chłopca. Chciał widzieć chłopca, ale widział siebie.
|zt
Dziesięć chudych lat nadeszło bez ostrzeżenia. Wszystko zadziało się nagle i choć zniszczenia postępowały stopniowo, pasmo nieszczęść zlało się w czarną rzekę o ostrym nurcie, który porwał go ze sobą. Krzyczał, lecz nikt nie słyszał desperackiego wołania o ratunek, jakiego zresztą potem się wstydził. Wraz z mijającymi tygodniami, miesiącami pustoszał coraz bardziej. Czuł się jałowy, co uratowało go przed oddaniem kroku w przepaść; hańba nasyłała nań podstępne myśli, obrzydzenie pulsujące zajadle w każdej komórce organizmu wydawało plugawe polecenia posłusznym mięśniom, melancholijna apatia sprawiła, że stał się podatny na sugestie i potulny niczym baranek. Nikt jednak nie gładził jego ran: wręcz przeciwnie, rozrywano je, jątrzono, sypano solą, bo goiły się jeszcze trudniej i jeszcze boleśniej. Obojętność spłynęła nań jak błogosławieństwo, odwodząc od nieprzystojnych projektów samobójczej śmierci. Zawsze dramatycznie rysowanej w chorej głowie szaleńca, zawsze inscenizowanej przed ogromną publicznością, zawsze oryginalną, zawsze skłaniającą choćby do chwili refleksji nad martwym już ciałem. Skończyłoby się to cierpienie miłości niezaspokojonej, miłości bez słowa, miłości bez mowy, miłości bez (wreszcie odważył się dotknąć sedna) wzajemności. Nie żądał poklasku, ale chciwie pragnął upamiętnienia, dlaczego to zrobił.
Budował ten spiżowy pomnik swoimi rękami, ale czynił to dla Laidan. Wszystko robił dla niej, niezmiennie od tych dziesięciu lat, gdy go opuściła. Nie przestał myśleć, nie przestał marzyć, nie przestał śnić. Nie przestał miewać koszmarów. Wino zaczęło smakować krwią zlizaną z jej ust, a ostra czerwień mijanych sukienek wywoływała palące pragnienie. Kiedyś zdzierał burgundowy materiał z jej ciała z pasją, z zakochaniem, z uwielbieniem w błyszczących oczach: dziś bezskutecznie starał się spłodzić dziedzica z żoną, której nie kochał. Obcował z jej ciałem jakby miał do czynienia z obrzydliwą kreaturą, a nie jeszcze dość świeżą kobietą, wciąż piękną i względnie młodą. Tajemnica Avery'ego pozostawała skryta przed światem, a jego część - doskonale wiedział, że o niej nie zapomnieli - znała jedynie kawałek historii, zgrzytliwie urwanej w nieodpowiednim momencie. Piętno tego uczynku odcisnęło się na nim skutecznie i wiedział, że uchodzi za człowieka niezrównoważonego. Nie przeczył temu, po prostu będąc, istniejąc, egzystując, więcej czasu poświęcając na rozczytywanie egzystencjalnych powieści i roztrząsanie swego bólu, aniżeli na realne życie. Cofnął się do punktu wyjścia i stał się nadwrażliwym chłopcem - Julienne miała w nim doskonałego kompana do niewinnych zabaw, ale nie wprowadzał jej w dorosłość, pozostając otępiałym nawet i na wdzięki córki, tak przypominającej Laidan. Bardzo brutalnie.
Podobieństwo było bronią obuchową, a on dzielnie pozwalał się nią uderzać dzień w dzień. Przywykł do tego, podwyższył próg bólu i... może nawet uzależnił się od narkotycznego wpływu Jill? Mógł tylko na nią patrzyć; tyle wystarczyło, by uczynić z Samaela chorobliwie spragnionego mężczyznę, masochistycznie wstrzymującego swój popęd. Wymierzał sobie osobliwą formę kary, chociaż wątpił, by ta pokuta kiedykolwiek została przez nią odkryta i doceniona. Nawet nie wiedział, czy jeszcze żyje. Przez dekadę był sam. Bez żadnego listu, bez wiadomości, bez choćby przelotnego spotkania. Nie przesadzał, gdy każdy wpis w dzienniku rozpoczynał od krótkiego słowa: umieram. Czuł się jak Prometeusz przykuty do skał Kaukazu i skazany na wyszarpywanie odrastającej wątroby przez jastrzębia, ale psychiczna męka bolała mocniej, trwalej, skuteczniej. Nigdy nie żałował czegoś równie mocno, jak oddaniu się plugawej rozkoszy z mężczyzną. Docierała do niego z całą świadomością tej bezwstydności jej waga, to, że dla fizycznych uniesień poświęcił coś najważniejszego na świecie. Kogoś.
Wyobrażał ją sobie, znękaną i cichą. Obraz nieco wytarł się w kliszach wspomnień, ale wolał przywoływać ją ognistą, nonszalancką, wyuzdaną, niż dręczyć umysł wizjami upodlonej Laidan, upokarzanej przez niego. Prosił o litość, upadał na kolana, zaklinał, odpowiadał za jej smutek, był powodem cierpienia. Szarpał, przygniatał ciężkim ciałem do podłogi, wbijał się w nią bez zgody, głuchy na niemy sprzeciw, popychał na kolana, zmuszał, by całowała jego buty. Był potworem i zgotował piekło swojej matce. Nie tylko matce, w całym spectrum ogarniającej go żałości prawie zapomniał, że Laidan była kimś więcej i wszystkim zarazem. Matką, kochanką, miłością. Kumulowały się w niej te najpiękniejsze emocje oraz te najgorsze. Stworzył ją i zniszczył, pokochał i znienawidził, wskrzesił i posłał z powrotem w zaświaty. Myślał o jej kościach, rzuconych gdzieś niedbale, białych, dokładnie oczyszczonych przed padlinożerne ptaki. Nie życzył jej śmierci, lecz dumał o szczątkach tej dumnej kobiety, które powinny spocząć w rodzinnym grobowcu. Miał w głowie te lśniące kości, gdy brał swoją żonę o trupio bladej twarzy i miał je w głowie, kiedy słyszał klekot otwieranych drzwi. Towarzyszył temu zawsze stęchły odór, podświadomie wypełniający nozdrza Avery'ego, fantazjującego o śmierci. Albo innej rozpaczy, prawie równoznacznej ze zgaśnięciem.
Barczysta postać z lustra śmiała się niego, a on hardo znosił te kpiny, za każdym razem rezygnując z riposty. Zasługiwał na te obelgi, więc pozwalał pluć sobie w twarz, identycznie, jak i jej na to pozwalał. Zagryzał wargi: coraz częściej w nerwowymi tiku i do krwi, spływającej na biały kołnierz koszuli. Miał wiecznie popękane, spierzchnięte usta, nie dbał o siebie zupełnie, pragnąc zniknąć i zmienić się w cień. Bez niej nie znaczył zupełnie nic. Odkrył tę zależność już dawno, ale kiedy zbliżała się rocznica, stawał się szczególnie roztrzęsiony i rozbity. Nie okazywał tego inaczej, niż drżeniem dłoni, czy mocnym policzkiem wymierzanym Librze, gdy nie pamiętała, że przez pewien czas nie powinna pokazywać mu się na oczy, ale wewnątrz rozpadał się na następny milion kawałków, niemożliwych do poskładania w jedną całość.
Zużył się. Będąc mężczyzną czterdziestoletnim chciał położyć się do trumny i odejść, spokojnie. Spacerował niepewnie po znanym ogrodzie, by nasycić się marcową równowagą, kamiennymi posągami i ich wiecznym cierpieniem. Uwiecznionym w zimnym marmurze, nagle poruszonym szeptem. Oniemiał, zwracając się w odległym kierunku, gdzie coś się szamotało. Dwie osoby, dwie sylwetki, dwie znajome-nieznajome postacie. Ona: identyczna jak dziesięć lat temu, lecz z wyraźniej zaznaczoną siateczką zmarszczek przecinających urodziwą twarz. Wyglądała jak wyciosana z tego samego kamienia, co ogrodowe rzeźby, surowa i przerażająco piękna. Beznamiętna, ściskającą za rękę chłopca. Chłopca. Chciał widzieć chłopca, ale widział siebie.
|zt
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
[Sen] More than anything in this world
Szybka odpowiedź