Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Dawny dom rodziny Dumbledore
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Dawny dom rodziny Dumbledore
Mieszczący się w Dolinie Godryka dom państwa Dumbledore stoi pusty i smutny przypominając o tragicznej historii jego rodziny. Magicznie zamknięty skutecznie powstrzymuje ciekawskich przed wejściem do środka. Ponoć czasem nawet pojawia się w nim Aberforth, młodszy brat słynnego Albusa. Chowa się wtedy gdzieś w budynku i nie wychyla nosa na zewnątrz, pozwalając ludziom odwiedzać ogródek, w którym stoi kamień upamiętniający historię rodu, który niegdyś tu zamieszkiwał. Na nim pojawiają się coraz częściej dopiski od czarodziejów szukających wsparcia w tych trudnych czasach. Początkowo systematycznie usuwane przez Abertfortha, później pozostawione, gdy właściciel posesji zdał sobie sprawę z bezsensowności swych wysiłków. Obiekt chroniony jest przed mugolami prostym zaklęciem, które sprawia, że gdy tylko pojawią się w pobliżu, mają wrażenie, że zauważyli jak ktoś przechadza się po domu. Z resztą bardzo niepozornego z wyglądu, nieco zapuszczonego z zarośniętym trawnikiem i brudnymi oknami, w których wiszą szare firanki, które zapewne kilkanaście lat tamu świeciły idealną bielą.
Nie był pewien, jaki dokładnie był tego powód – czy chodziło o perspektywę niecodziennego w swej zwyczajności spotkania z przyjaciółmi, czy obecność Hannah, czy widok otaczających ich ludzi, którzy przyszli tutaj tak licznie, pomimo niewątpliwie targających nimi wątpliwości – ale po raz pierwszy od dłuższego czasu czuł się dobrze. W zabarwionym na pomarańczowo, popołudniowym słońcu, nie było miejsca na ciągnące się za nim od Azkabanu koszmary, nie dostrzegał ich w cieniach ani nie czuł ich lepkiego oddechu na karku – a chociaż wiedział, że niezawodnie wrócą, gdy tylko zostanie sam, zanurzając się powoli w ciężkich objęciach snu, to w tamtej wypełnionej szmerem życzliwych głosów chwili nie potrafił się tym przejmować. Oddychał lekko, bez zaciśniętej wokół płuc obręczy, a uśmiech przychodził mu bez wysiłku; słowa, które wypowiedział szeptem do ucha przyjaciółki, również pojawiły się na końcu jego języka jakby same – spływając z niego, nim zdążyłby się nad tym zastanowić. – P-p-przecież nic nie robię – odpowiedział z udawanym oburzeniem, oddalając się jednak nieco, żeby zerknąć na jej twarz: brakiem powagi kompletnie niepasującą do słów, z ustami rozciągniętymi w szerokim uśmiechu, na którego widok zrobiło mu się cieplej na sercu. Wywrócił oczami, przez moment mając ochotę powiedzieć coś jeszcze, ale w końcu westchnął. – Ale niech ci będzie, dokończę myśl p-p-później – dodał, po czym odwrócił się, zanim zdążyłaby zareagować. – Dzień d-d-dobry, już panu podaję – powiedział, witając się ze starszym mężczyzną, który w międzyczasie podszedł do kotła i biorąc do ręki odłożoną na moment chochlę; nalanie zupy poszło mu nieco bardziej niezdarnie niż Hannah, ale udało mu się nie rozlać ani kropli – ani kiedy nalewał jej do miski, ani gdy podawał ją mężczyźnie.
Nie odbierał jednak pracy przyjaciółce długo; po paru chwilach odwrócił się do niej ponownie, już bez zawadiackiego uśmiechu błąkającego się po ustach, wiedząc, że mówiła poważnie – i z uwagą wysłuchując jej słów. Sięgnął dłonią do twarzy, w zamyśleniu pocierając żuchwę; nie pomyślał o tym wcześniej, przyzwyczajony do odruchowej ostrożności i konieczności maskowania swoich kroków, ale czy tutaj naprawdę było to konieczne? Hannah miała rację – sposób, w jaki niektórzy z mieszkańców im się przyglądali, zawieszając spojrzenia na ich twarzach o sekundę za długo, a później odwracając wzrok w drugą stronę, jakby zostali na czymś przyłapani, sugerował, że rozpoznali ich z listów gończych. Zresztą – zapraszając ich tutaj przedstawiał im się niejednokrotnie, część z nich znała go z przeszłości; być może milczenie mogło w tej sytuacji przynieść więcej szkody niż pożytku – sprawić, że ludzie, którzy potrzebowali pomocy, nigdy się po nią nie zwrócą. – Masz rację – powiedział cicho, na dłuższy moment zatrzymując spojrzenie na twarzy Hannah i uśmiechając się ciepło, z tym samym milczącym uwielbieniem, z którym obserwował ją wcześniej, jak z zaangażowaniem i życzliwością rzucała wszystko, żeby dopilnować, by mieszkańcy Doliny Godryka otrzymali tego dnia miskę pożywnej zupy. Później – odwrócił się, żeby już bez większego zastanowienia jedną dłonią chwycić za żeliwny pręt ogrodzenia, podciągając się wyżej, na murek. Przystanął na nim, asekuracyjnie opierając się plecami o jedno z wysokich przęseł; teraz – z podwyższenia – doskonale widoczny. – Przepraszam – odezwał się, odrobinę podnosząc głos, ale nie krzycząc; zajęci posiłkiem ludzie znajdowali się blisko, na tyle, że jego słowa powinny do nich dotrzeć. Uśmiechnął się, widząc, że głowy odwracają się w jego stronę. – Chciałbym jeszcze raz p-po-podziękować państwu, że zdecydowaliście się dzisiaj do nas dołączyć. Mam n-n-nadzieję, że zupa państwu smakuje. – Skinął głową w stronę kotła, w którym pozostało już niewiele grochowej; większość zainteresowanych otrzymała swoją porcję. – Być może zauważyliście, że sp-p-potkaliśmy się w dosyć symbolicznym miejscu – p-p-przed domem człowieka, wielkiego czarodzieja, któremu zdarzało się p-p-powtarzać, że w nawet największym mroku można odnaleźć światło. Jeśli wydaje wam się, że jesteście p-p-pogrążeni w ciemności – jeśli potrzebujecie pomocy, jeśli coś wam g-g-grozi, jeśli czegoś wam b-b-brakuje – nawet jeśli jest to tylko miska zupy – przemknął spojrzeniem po tych, które trzymali w dłoniach; zastanawiając się, dla ilu z nich tylko miska była aż miską – możecie zwrócić się do n-n-nas. Jeśli nie zdołamy p-p-pomóc wam sami, znajdziemy kogoś, kto będzie mógł to zrobić. – Kto zapali światło w tych mrokach, które na tylu czarodziejów i mugoli sprowadziła wojna. – Podejrzewam, że w-w-większość z was rozpoznała moją twarz z drukowanych przez m-m-ministerstwo plakatów, część zna mnie i moją rodzinę – uśmiechnął się do stojącej gdzieś z tyłu pani Belby, kiwając w jej stronę nieznacznie głową – ale w razie czego: n-n-nazywam się William Moore. – Nie spodziewał się, jak dobrze będzie powiedzieć to na głos; bez wstydu, bez strachu. Z pewnością o tyle niespodziewaną, że perspektywa publicznego przemawiania zazwyczaj sprawiała, że miał ochotę wykopać dziurę w ziemi i się w niej schować. Jednak nie teraz; nie dzisiaj. – Smacznego – rzucił jeszcze, po czym zeskoczył z wprawą z murku, otrzepując ręce. Odetchnął, podchodząc do Hannah; trochę bał się na nią spojrzeć – więc zamiast tego zabrał się za transmutowanie reszty misek, skupiając się na tym nieco bardziej, niż było to konieczne. – P-p-przesadziłem? – zapytał półgębkiem, zerkając na nią jedynie z ukosa.
Przybycie pana Thompsona skutecznie wyrwało go z poczucia niezręczności, które nadeszło, gdy minął już chwilowy zryw odwagi (lekkomyślności? Naiwności? Chciałby być w stu procentach pewien, ale nie był). – Tak, nasza k-k-koleżanka świetnie radzi sobie z eliksirami leczniczymi, na p-p-pewno dałaby radę zrobić dla pana jakąś maść. Czy cokolwiek będzie p-po-potrzebne – przytaknął słowom Hannah, zaraz potem przenosząc uwagę na młodszego mężczyznę, który o coś go zagadnął. Później stracił poczucie czasu: rozmawiając z ludźmi, wymieniając wieści i przypominając sobie zabawne anegdoty z przeszłości, nie czuł potrzeby, żeby go liczyć.
Kiedy zrobiło się spokojniej, wrócił do przyjaciółki; kocioł był pusty, ale otaczający ich mieszkańcy wyglądali na nieco pokrzepionych – i chyba to liczyło się najbardziej. – Nie tak bardzo – skłamał; w rzeczywistości czuł już porządnie ssanie w żołądku, ale właściwie – nie przeszkadzało mu ono tak bardzo. – Zjemy coś jak w-w-wrócimy – dodał jednak po chwili; nie chciał, żeby była głodna. Nachylił się, żeby skosztować resztki podstawionej mu przez Hannah zupy, upijając z chochli niewielki łyk. – P-p-pyszna – zawyrokował. – Spróbuj – powiedział, wyciągając dłoń, żeby zabrać od niej chochlę; na sekundę przykrywając jej palce swoimi.
Pomógł jej zebrać miseczki, przenosząc na nią ciepłe spojrzenie, kiedy oparła się o niego ramieniem, z trochę nieodgadnionym wyrazem twarzy przyglądając się pogrążonym w rozmowach ludziom; większość z nich skończyła już posiłek, ale wyglądało na to, że mimo chłodu nie chcieli się jeszcze rozchodzić – trzymani, być może, jakimś poczuciem jedności. Miał wrażenie, że też ją czuł. – Chciałbym, żeby m-m-mogli – przyznał, odruchowo otaczając ją ramieniem. Odwrócił się, odnajdując jej spojrzenie. – Myślisz, że dalibyśmy radę p-p-przygotować dla nich coś podobnego? Pewnie nie całą wigilię – ale wsp-p-pólny obiad? – Martwił się dzieciakami, tym, że większość z nich nie doczeka się prezentów pod choinką, ani świąt spędzonych z najbliższymi; część była od nich odcięta – inni stracili ich na zawsze.
Nie odbierał jednak pracy przyjaciółce długo; po paru chwilach odwrócił się do niej ponownie, już bez zawadiackiego uśmiechu błąkającego się po ustach, wiedząc, że mówiła poważnie – i z uwagą wysłuchując jej słów. Sięgnął dłonią do twarzy, w zamyśleniu pocierając żuchwę; nie pomyślał o tym wcześniej, przyzwyczajony do odruchowej ostrożności i konieczności maskowania swoich kroków, ale czy tutaj naprawdę było to konieczne? Hannah miała rację – sposób, w jaki niektórzy z mieszkańców im się przyglądali, zawieszając spojrzenia na ich twarzach o sekundę za długo, a później odwracając wzrok w drugą stronę, jakby zostali na czymś przyłapani, sugerował, że rozpoznali ich z listów gończych. Zresztą – zapraszając ich tutaj przedstawiał im się niejednokrotnie, część z nich znała go z przeszłości; być może milczenie mogło w tej sytuacji przynieść więcej szkody niż pożytku – sprawić, że ludzie, którzy potrzebowali pomocy, nigdy się po nią nie zwrócą. – Masz rację – powiedział cicho, na dłuższy moment zatrzymując spojrzenie na twarzy Hannah i uśmiechając się ciepło, z tym samym milczącym uwielbieniem, z którym obserwował ją wcześniej, jak z zaangażowaniem i życzliwością rzucała wszystko, żeby dopilnować, by mieszkańcy Doliny Godryka otrzymali tego dnia miskę pożywnej zupy. Później – odwrócił się, żeby już bez większego zastanowienia jedną dłonią chwycić za żeliwny pręt ogrodzenia, podciągając się wyżej, na murek. Przystanął na nim, asekuracyjnie opierając się plecami o jedno z wysokich przęseł; teraz – z podwyższenia – doskonale widoczny. – Przepraszam – odezwał się, odrobinę podnosząc głos, ale nie krzycząc; zajęci posiłkiem ludzie znajdowali się blisko, na tyle, że jego słowa powinny do nich dotrzeć. Uśmiechnął się, widząc, że głowy odwracają się w jego stronę. – Chciałbym jeszcze raz p-po-podziękować państwu, że zdecydowaliście się dzisiaj do nas dołączyć. Mam n-n-nadzieję, że zupa państwu smakuje. – Skinął głową w stronę kotła, w którym pozostało już niewiele grochowej; większość zainteresowanych otrzymała swoją porcję. – Być może zauważyliście, że sp-p-potkaliśmy się w dosyć symbolicznym miejscu – p-p-przed domem człowieka, wielkiego czarodzieja, któremu zdarzało się p-p-powtarzać, że w nawet największym mroku można odnaleźć światło. Jeśli wydaje wam się, że jesteście p-p-pogrążeni w ciemności – jeśli potrzebujecie pomocy, jeśli coś wam g-g-grozi, jeśli czegoś wam b-b-brakuje – nawet jeśli jest to tylko miska zupy – przemknął spojrzeniem po tych, które trzymali w dłoniach; zastanawiając się, dla ilu z nich tylko miska była aż miską – możecie zwrócić się do n-n-nas. Jeśli nie zdołamy p-p-pomóc wam sami, znajdziemy kogoś, kto będzie mógł to zrobić. – Kto zapali światło w tych mrokach, które na tylu czarodziejów i mugoli sprowadziła wojna. – Podejrzewam, że w-w-większość z was rozpoznała moją twarz z drukowanych przez m-m-ministerstwo plakatów, część zna mnie i moją rodzinę – uśmiechnął się do stojącej gdzieś z tyłu pani Belby, kiwając w jej stronę nieznacznie głową – ale w razie czego: n-n-nazywam się William Moore. – Nie spodziewał się, jak dobrze będzie powiedzieć to na głos; bez wstydu, bez strachu. Z pewnością o tyle niespodziewaną, że perspektywa publicznego przemawiania zazwyczaj sprawiała, że miał ochotę wykopać dziurę w ziemi i się w niej schować. Jednak nie teraz; nie dzisiaj. – Smacznego – rzucił jeszcze, po czym zeskoczył z wprawą z murku, otrzepując ręce. Odetchnął, podchodząc do Hannah; trochę bał się na nią spojrzeć – więc zamiast tego zabrał się za transmutowanie reszty misek, skupiając się na tym nieco bardziej, niż było to konieczne. – P-p-przesadziłem? – zapytał półgębkiem, zerkając na nią jedynie z ukosa.
Przybycie pana Thompsona skutecznie wyrwało go z poczucia niezręczności, które nadeszło, gdy minął już chwilowy zryw odwagi (lekkomyślności? Naiwności? Chciałby być w stu procentach pewien, ale nie był). – Tak, nasza k-k-koleżanka świetnie radzi sobie z eliksirami leczniczymi, na p-p-pewno dałaby radę zrobić dla pana jakąś maść. Czy cokolwiek będzie p-po-potrzebne – przytaknął słowom Hannah, zaraz potem przenosząc uwagę na młodszego mężczyznę, który o coś go zagadnął. Później stracił poczucie czasu: rozmawiając z ludźmi, wymieniając wieści i przypominając sobie zabawne anegdoty z przeszłości, nie czuł potrzeby, żeby go liczyć.
Kiedy zrobiło się spokojniej, wrócił do przyjaciółki; kocioł był pusty, ale otaczający ich mieszkańcy wyglądali na nieco pokrzepionych – i chyba to liczyło się najbardziej. – Nie tak bardzo – skłamał; w rzeczywistości czuł już porządnie ssanie w żołądku, ale właściwie – nie przeszkadzało mu ono tak bardzo. – Zjemy coś jak w-w-wrócimy – dodał jednak po chwili; nie chciał, żeby była głodna. Nachylił się, żeby skosztować resztki podstawionej mu przez Hannah zupy, upijając z chochli niewielki łyk. – P-p-pyszna – zawyrokował. – Spróbuj – powiedział, wyciągając dłoń, żeby zabrać od niej chochlę; na sekundę przykrywając jej palce swoimi.
Pomógł jej zebrać miseczki, przenosząc na nią ciepłe spojrzenie, kiedy oparła się o niego ramieniem, z trochę nieodgadnionym wyrazem twarzy przyglądając się pogrążonym w rozmowach ludziom; większość z nich skończyła już posiłek, ale wyglądało na to, że mimo chłodu nie chcieli się jeszcze rozchodzić – trzymani, być może, jakimś poczuciem jedności. Miał wrażenie, że też ją czuł. – Chciałbym, żeby m-m-mogli – przyznał, odruchowo otaczając ją ramieniem. Odwrócił się, odnajdując jej spojrzenie. – Myślisz, że dalibyśmy radę p-p-przygotować dla nich coś podobnego? Pewnie nie całą wigilię – ale wsp-p-pólny obiad? – Martwił się dzieciakami, tym, że większość z nich nie doczeka się prezentów pod choinką, ani świąt spędzonych z najbliższymi; część była od nich odcięta – inni stracili ich na zawsze.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Nie chciała, by przestawał. Chciała za to zerknąć w jego kierunku, skierować czekoladowe spojrzenie prosto ku jego oczom i znaleźć w nich pewność, że wiedział, że nie pragnęła go od siebie odepchnąć, ale przetrzymała silną pokusę, nie potrafiąc przy tym zapanować nad twarzą. Przez myśl przemknęło jej, że wolałaby — mogłaby — być gdzieś indziej w tej chwili, wciąż przy nim, z dala od skupionych na nich par oczu. Mogłaby nadstawiać ucho, by mówił do niej właśnie w ten sposób, inaczej niż do tej pory; szeptał jej słowa i frazy, które zastrzeżone były tylko dla nielicznych, choć przecież znali się tak długo. Serce przyspieszało rytmu za każdym razem, kiedy zbliżał się, by podać jej miskę, by pomóc jej przechylić gar z kończąca się zupą, czy samodzielnie nalać jej komuś, kto właśnie podchodził. Zawsze wiedziała, że tworzyli zgrany duet; dogadywali się od lat. Ale to, co czuła dziś, było inne od wszystkiego, co czuła do tej pory i nie potrafiła udawać, że jej się to nie podoba w takim wymiarze.
— Nie, ty nigdy nic nie robisz, Moore — mruknęła zaczepnie pod nosem, unosząc brew. Miała ochotę dodać, że to przecież wcale nie była jego wina, że zadurzyła się w nim po uszy już wiele lat temu, po prostu był, ale nim to powiedziała, zdała sobie sprawę, że to prawda. Po prostu był i to wystarczyło. Spojrzała przelotnie na niego, nie kończąc zaczętej myśli. — Jesteś zupełnie niewinny— dopowiedziała już do siebie, kiedy zajął jej miejsce, by nalać miłemu panu zupy. Sama podeszła z drugiej strony, by zebrać kilka pierwszych, odłożonych już na bok miseczek i wyczyścić je zaklęciami. W żadnej z nich nie została nawet kropla grochowej. Cieszyło ją to. Nie tylko z powodu ich obecności tutaj i tego, że mogli pomóc ludziom z doliny; zaoferowali im ciepły obiad, miskę gorącej zupy. Był też inny, bardziej samolubny powód: jak typowa gospodyni, cieszyła się, że im po prostu smakowało.
Gar zupy nie był wymyślnym i szalonym podarkiem, ale ci, którzy na co dzień zmagali się z problemami w zdobyciu jedzenia, a przez wojnę ich możliwości, zapasy i środki mocno się uszczupliły z pewnością docenili pełne żołądki gorącej i pożywnej zupy. Z niegasnącym uśmiechem, iskrą w oczach spoglądała na rozmawiających ze sobą sąsiadów, którzy wyglądali tak, jakby nie spędzali w ten sposób czasu nie od tygodni, a lat. Dzieci śmiały się, okolica wyglądała na spokojną i bezpieczną. I wszystko było w porządku. Ten dzień, choć miał potoczyć się zupełnie inaczej, nie był całkiem stracony. Czyste miski wsunęła ostrożnie do kosza, a potem stanęła przy nim na chwilkę. Nigdy wcześniej nie patrzył na nią w ten sposób, choć może wmawiała sobie, że to, co robił teraz było śmielsze i odważniejsze, bo oczekiwała od niego rzeczy, których przysięgała nigdy nie oczekiwać. I to było silniejsze od niej, od jej postanowień i przyrzeczeń. Nie spodziewała się po nim tego, co nastąpiło tuż po tym, gdy wspiął się na murek i odezwał głośno, do wszystkich zgromadzonych. Wiedziała, jak bardzo słowa grzęzły mu w gardle, jak trudno było mu stanąć przed innymi i z całą swoją pewnością przedstawić im to, co miał w głowie. Jak bardzo wahał się i wzbraniał przed wszelakimi wystąpieniami i zabieraniem głosu w dyskusjach. A jednak teraz, zupełnie jakby nad tym nie myślał, po prostu działał bez wahania. Patrzyła na niego, jak wszyscy, słuchała jego słów z zapartym tchem. Nie oderwała od niego spojrzenia, kiedy wspomniał o profesorze ani kiedy napomknął o plakatach, na których się znajdował od niedługiego czasu. Stała nieruchomo, nie przerywając w tym, co mówił zbędną krzątaniną — to co mówił, było ważne. I dopiero kiedy skończył rozejrzała się, by zerknąć na nastroje, by zobaczyć, jak zareagowali.
— Nie — zaprzeczyła, kiedy stanął znów przy niej. — Poszło ci wspaniale. Zaimponowałeś mi, Billy — dodała szeptem, wciąż utrzymując na nim ten sam wzrok. Chciałaby mu powiedzieć, że i ją uszczęśliwił tym, co zrobił; tym, jak to uczynił, ale nawet gdyby zdecydowała się powiedzieć cokolwiek, już po chwili zajęty był rozmową z mężczyzną. Nie wtrącała się. Skinęła tylko głową dla potwierdzenia i ruszyła w stronę zebranych, by odebrać od nich puste naczynia, które znosiła na murek.
Ich spojrzenia się znów skrzyżowały, kiedy podawała mu chochlę i sama kosztowała wywaru. Rzeczywiście, wyszedł bardzo dobry. Oblizała wargę, a później przetarła palcem kąciki ust, bardziej w naturalnym odruchu niż celowym działaniu.— Mógłbyś je pomniejszyć ile tylko się da? A później kociołek? — spytała, unosząc brew. Zaklęcie nie było trudne, wiedziała, że świetnie sobie z tym poradzi, kiedy ona będzie czyścić wszystkie miseczki. — W kuchni została zupa o ile się nie mylę, powinno starczyć jej dla wszystkich.— Być może nie zastąpi wystawnego jak na ten czas obiadu, ale zapełni puste żołądki i rozgrzeje każdego, kto zadeklarował się pomóc w roznoszeniu potraw. Jeden z kosmyków zaczesała za ucho, pakując kolejne miseczki do koszyka, by zaraz potem zająć się czyszczeniem sztućców i kociołka.
Gdy zrobiło się spokojniej, gdy wszyscy zajęli się już pożegnaniami i wymianą ostatnich uprzejmości a oni mogli przystanąć na chwilę z boku obok siebie. Kiedy ją objął, przylgnęła do niego bliżej, nabierając powietrza w płuca i westchnęła.
— Oczywiście. Na pewno coś przygotujemy. Chciałabym, żeby mogli poczuć się częścią, no wiesz, wspólnoty. By na chwilę byli w stanie zapomnieć o niebezpieczeństwie i cieszyć się sobą.— Tak, jak my teraz, pomyślała, uśmiechając się do siebie. Objęła go w pasie, przesuwając dłonią po jego plecach i spojrzała w stronę drogi. — Co powiesz na spacer?— spytała nagle, obracając ku niemu głowę. — Moglibyśmy się przejść? Stąd do domu... Nie jest tak daleko. Pogoda jest wciąż przyjemna, a ja z przyjemnością bym się trochę rozgrzała.— Zrobiło jej się chłodno, płaszcz nie wystarczył przy takiej sukience, by na taki czas zapewnić jej na dłużej odpowiedni komfort.
Kiedy podeszła do nich kobieta, by im podziękować, oderwała się od Billego i uśmiechnęła do niej ciepło. Nie zastanawiała się zbyt długo, objęła ją mocno, zupełnie tak, jakby znały się wiele lat, niezbyt przejmując się tym, czy było to właściwe. Dla niej zawsze to było normalne, nie bała się, co pomyślą inni. Pogłaskała ją po plecach i spojrzała jej w oczy, kiedy się odsuwała. — Bardzo się cieszę, że pani przyszła. I, że mogłyśmy się poznać. Mam nadzieję, że będziemy mogli to powtórzyć.— Zaraz po niej zbliżyło się kilka innych osób, które pożegnali ciepłymi słowami. Poczekali, aż wszyscy się rozejdą, ruszą w stronę swoich domów. I dopiero wtedy odwróciła się do Williama.
— Idziemy? — Uniosła brwi i uśmiechnęła się zachęcająco, biorąc w dłonie kosz z miseczkami.
— Nie, ty nigdy nic nie robisz, Moore — mruknęła zaczepnie pod nosem, unosząc brew. Miała ochotę dodać, że to przecież wcale nie była jego wina, że zadurzyła się w nim po uszy już wiele lat temu, po prostu był, ale nim to powiedziała, zdała sobie sprawę, że to prawda. Po prostu był i to wystarczyło. Spojrzała przelotnie na niego, nie kończąc zaczętej myśli. — Jesteś zupełnie niewinny— dopowiedziała już do siebie, kiedy zajął jej miejsce, by nalać miłemu panu zupy. Sama podeszła z drugiej strony, by zebrać kilka pierwszych, odłożonych już na bok miseczek i wyczyścić je zaklęciami. W żadnej z nich nie została nawet kropla grochowej. Cieszyło ją to. Nie tylko z powodu ich obecności tutaj i tego, że mogli pomóc ludziom z doliny; zaoferowali im ciepły obiad, miskę gorącej zupy. Był też inny, bardziej samolubny powód: jak typowa gospodyni, cieszyła się, że im po prostu smakowało.
Gar zupy nie był wymyślnym i szalonym podarkiem, ale ci, którzy na co dzień zmagali się z problemami w zdobyciu jedzenia, a przez wojnę ich możliwości, zapasy i środki mocno się uszczupliły z pewnością docenili pełne żołądki gorącej i pożywnej zupy. Z niegasnącym uśmiechem, iskrą w oczach spoglądała na rozmawiających ze sobą sąsiadów, którzy wyglądali tak, jakby nie spędzali w ten sposób czasu nie od tygodni, a lat. Dzieci śmiały się, okolica wyglądała na spokojną i bezpieczną. I wszystko było w porządku. Ten dzień, choć miał potoczyć się zupełnie inaczej, nie był całkiem stracony. Czyste miski wsunęła ostrożnie do kosza, a potem stanęła przy nim na chwilkę. Nigdy wcześniej nie patrzył na nią w ten sposób, choć może wmawiała sobie, że to, co robił teraz było śmielsze i odważniejsze, bo oczekiwała od niego rzeczy, których przysięgała nigdy nie oczekiwać. I to było silniejsze od niej, od jej postanowień i przyrzeczeń. Nie spodziewała się po nim tego, co nastąpiło tuż po tym, gdy wspiął się na murek i odezwał głośno, do wszystkich zgromadzonych. Wiedziała, jak bardzo słowa grzęzły mu w gardle, jak trudno było mu stanąć przed innymi i z całą swoją pewnością przedstawić im to, co miał w głowie. Jak bardzo wahał się i wzbraniał przed wszelakimi wystąpieniami i zabieraniem głosu w dyskusjach. A jednak teraz, zupełnie jakby nad tym nie myślał, po prostu działał bez wahania. Patrzyła na niego, jak wszyscy, słuchała jego słów z zapartym tchem. Nie oderwała od niego spojrzenia, kiedy wspomniał o profesorze ani kiedy napomknął o plakatach, na których się znajdował od niedługiego czasu. Stała nieruchomo, nie przerywając w tym, co mówił zbędną krzątaniną — to co mówił, było ważne. I dopiero kiedy skończył rozejrzała się, by zerknąć na nastroje, by zobaczyć, jak zareagowali.
— Nie — zaprzeczyła, kiedy stanął znów przy niej. — Poszło ci wspaniale. Zaimponowałeś mi, Billy — dodała szeptem, wciąż utrzymując na nim ten sam wzrok. Chciałaby mu powiedzieć, że i ją uszczęśliwił tym, co zrobił; tym, jak to uczynił, ale nawet gdyby zdecydowała się powiedzieć cokolwiek, już po chwili zajęty był rozmową z mężczyzną. Nie wtrącała się. Skinęła tylko głową dla potwierdzenia i ruszyła w stronę zebranych, by odebrać od nich puste naczynia, które znosiła na murek.
Ich spojrzenia się znów skrzyżowały, kiedy podawała mu chochlę i sama kosztowała wywaru. Rzeczywiście, wyszedł bardzo dobry. Oblizała wargę, a później przetarła palcem kąciki ust, bardziej w naturalnym odruchu niż celowym działaniu.— Mógłbyś je pomniejszyć ile tylko się da? A później kociołek? — spytała, unosząc brew. Zaklęcie nie było trudne, wiedziała, że świetnie sobie z tym poradzi, kiedy ona będzie czyścić wszystkie miseczki. — W kuchni została zupa o ile się nie mylę, powinno starczyć jej dla wszystkich.— Być może nie zastąpi wystawnego jak na ten czas obiadu, ale zapełni puste żołądki i rozgrzeje każdego, kto zadeklarował się pomóc w roznoszeniu potraw. Jeden z kosmyków zaczesała za ucho, pakując kolejne miseczki do koszyka, by zaraz potem zająć się czyszczeniem sztućców i kociołka.
Gdy zrobiło się spokojniej, gdy wszyscy zajęli się już pożegnaniami i wymianą ostatnich uprzejmości a oni mogli przystanąć na chwilę z boku obok siebie. Kiedy ją objął, przylgnęła do niego bliżej, nabierając powietrza w płuca i westchnęła.
— Oczywiście. Na pewno coś przygotujemy. Chciałabym, żeby mogli poczuć się częścią, no wiesz, wspólnoty. By na chwilę byli w stanie zapomnieć o niebezpieczeństwie i cieszyć się sobą.— Tak, jak my teraz, pomyślała, uśmiechając się do siebie. Objęła go w pasie, przesuwając dłonią po jego plecach i spojrzała w stronę drogi. — Co powiesz na spacer?— spytała nagle, obracając ku niemu głowę. — Moglibyśmy się przejść? Stąd do domu... Nie jest tak daleko. Pogoda jest wciąż przyjemna, a ja z przyjemnością bym się trochę rozgrzała.— Zrobiło jej się chłodno, płaszcz nie wystarczył przy takiej sukience, by na taki czas zapewnić jej na dłużej odpowiedni komfort.
Kiedy podeszła do nich kobieta, by im podziękować, oderwała się od Billego i uśmiechnęła do niej ciepło. Nie zastanawiała się zbyt długo, objęła ją mocno, zupełnie tak, jakby znały się wiele lat, niezbyt przejmując się tym, czy było to właściwe. Dla niej zawsze to było normalne, nie bała się, co pomyślą inni. Pogłaskała ją po plecach i spojrzała jej w oczy, kiedy się odsuwała. — Bardzo się cieszę, że pani przyszła. I, że mogłyśmy się poznać. Mam nadzieję, że będziemy mogli to powtórzyć.— Zaraz po niej zbliżyło się kilka innych osób, które pożegnali ciepłymi słowami. Poczekali, aż wszyscy się rozejdą, ruszą w stronę swoich domów. I dopiero wtedy odwróciła się do Williama.
— Idziemy? — Uniosła brwi i uśmiechnęła się zachęcająco, biorąc w dłonie kosz z miseczkami.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Zaśmiał się cicho, rozbawiony jej słowami; lekko, prawie beztrosko – nie pamiętał, kiedy po raz ostatni sobie na to pozwalał, na odetchnięcie pełną piersią – bez obaw, że w otaczającej go przestrzeni poczuje rdzawą woń krwi albo echo paskudnego, niosącego się korytarzami Azkabanu odoru. Dzisiaj otaczało go wyłącznie rześkie, listopadowe powietrze; chłodne, zwiastujące już nadejście niedalekiej zimy, rozgrzane nieco przyjemnym zapachem parującej zupy, i osłodzone delikatną wonią, która docierała do niego, gdy nachylał się bliżej Hannah – żeby jej pomóc, zabrać od niej kilka pustych misek albo szepnąć kilka słów do ucha. W tej ich współpracy – w tym, jak łatwo się ze sobą porozumiewali, odczytując własne zamiary i niewypowiedziane prośby z samych gestów – było coś ciepłego i znajomego; chociaż trochę się tego obawiał, nowe nuty zdawały się nie wywoływać dysonansu w charakterystycznej dla ich przyjaźni harmonii, sprawiając jedynie, że brzmiała odrobinę inaczej – ale w sposób, który nie budził u niego ani jednego negatywnego uczucia. Wprost przeciwnie. – Mam n-n-nadzieję, że to nie była ironia, Wright – odpowiedział cicho, naśladując jej ton; doskonale wiedział, że była, kącik ust drgał mu niekontrolowanie, gdy zerkał na nią z ukosa – zaraz potem odwracając się w stronę kotła, bo nie był w stanie inaczej opanować rozszerzającego się z każdą sekundą uśmiechu.
Nie planował tego, co stało się później. Gdyby pozwolił sobie na rozważanie pojawiającego się w głowie pomysłu choćby przez chwilę, zapewne by tego nie zrobił; strach działał w takich sytuacjach błyskawicznie, paraliżując nogi, zatrzymując go w miejscu; ściskając za gardło i sprawiając, że nie był w stanie wydusić z siebie nawet słowa. Kiedy myślał za dużo, wracały wspomnienia: te ze szkolnej klasy, rząd wysokich okien zajmujących całą ścianę, drewniane blaty, metalowe nogi stolików i krzeseł, lepki, duszący zapach kredy; stukanie wysłużonej linijki o biurko, ponaglające odchrząknięcie – sylaby zatrzymujące się na języku, ciężkim, prawie ołowianym. Palce wykręcające się za plecami w odruchu, który pozostał mu do dzisiaj, towarzysząc za każdym razem, gdy zabierał głos na spotkaniach Zakonu Feniksa. Nie dzisiaj; dzisiaj, gdy wdrapywał się na murek, widział przed sobą wyłącznie spojrzenie czekoladowych tęczówek Hannah, zatrzymujących się na jego twarzy, kiedy zastanawiała się, co jeszcze mogli zrobić; przez chwilę wyobrażał sobie, że poza nią nikogo innego tam nie było – a później już nie musiał, bo przestał myśleć w ogóle, pozwalając sobie na przeanalizowanie własnych działań dopiero w momencie, w którym znów znalazł się obok przyjaciółki, nachylając się nad miskami i uparcie unikając jej wzroku. – To n-n-nic takiego – odpowiedział szybko, bezwiednie pocierając policzkiem o uniesione w górę ramię, jakby nagle coś go zaswędziało, choć czuł głównie ulgę na myśl, że w jej głosie nie było nagany. Uniósł spojrzenie, od razu napotykając na to należące do niej; uśmiechnął się, wzruszając ramionami. – Poza tym – to właściwie t-t-twoja zasługa – dodał całkowicie szczerze; a później uderzyła go jeszcze jedna myśl: że gdyby tamtego dnia w kwietniu nie przywitała go z (prawie) otwartymi ramionami, zapewne nie odnalazłby w sobie odwagi, żeby wrócić w szeregi Zakonu; gdyby nie powiedziała mu o Oazie, nie pomogła znaleźć bezpiecznej przystani dla niego i córki, prawdopodobnie po paru tygodniach wróciłby z podkulonym ogonem do Francji – stwierdzając, że tutaj nie miał już czego szukać.
Jak bardzo by się wtedy pomylił.
– Hm? – mruknął, orientując się, że o coś go zapytała; słowa dotarły do niego z opóźnieniem, być może spowodowanym wzrokiem o sekundę za długo zatrzymującym się na kąciku kobiecych warg. Odchrząknął. – T-t-tak, nie ma problemu, już to robię – zreflektował się szybko, wyciągając różdżkę i przyciągając do siebie miseczki. Przez chwilę milczał, skupiając się na zadaniu; choć zaklęcie było proste, nie miał w nim wprawy. – Reducio – wypowiedział, kierując koniec jarzębinowego drewna na pierwszą z miseczek. Z nimi poszło mu całkiem sprawnie, kociołek – znacznie większy – okazał się trudnieszym wyzwaniem; nie udało mu się pomniejszyć go za jednym zamachem, potrzebował kilku prób, ale wreszcie jego rozmiary były na tyle niewielkie, że można było bez większego problemu włożyć go do wiklinowego kosza. – Dobrze będzie usiąść ze wszystkimi razem. M-m-mimo wszystko. – Mimo że ślub nie miał się tego wieczoru już odbyć. – Mam n-n-nadzieję, że Alex jakoś się trzyma – dodał w zamyśleniu, odnosząc się do jej wcześniejszych słów; chociaż teoretycznie nie stało się nic tragicznego – chorobę dało się wyleczyć, za parę tygodni wszystko powinno wrócić do normalności – to potrafił wyobrazić sobie zawód związany z odwołanymi w ostatniej chwili planami.
Nie był pewien, ile dokładnie czasu minęło – czy powinni już wracać, czy jeszcze nie (teoretycznie nikt ich nie ścigał, nie chciał jednak, żeby Amelia wróciła na długo przed nim, a później zastanawiała się, dlaczego się spóźniał) – ale gdy w panującym rozgardiaszu udało im się odnaleźć cichy moment, donikąd się nie spieszył. Przyciągnął Hannah bliżej, oddychając głębiej; kilka luźnych kosmyków, które umknęły z niecodziennego upięcia, załaskotało go w nos. – Jesteś wsp-p-paniała, wiesz – mruknął cicho, słuchając, gdy mówiła o Oazie – i o tym, co chciała i miała zamiar zrobić dla mieszkających tam ludzi. Kochał to w niej: tę dobroć i bezinteresowność, która sprawiała, że przede wszystkim poświęcała się innym, choć fakt, że tak często pomijała przy tym siebie, nie raz i nie dwa doprowadzał go do szału. – Spacer to świetny p-p-pomysł – powiedział, obracając głowę w jej stronę; wyczuwając moment, w którym zrobiła to samo. Uśmiechnął się, ciepło, szczerze; na chwilę zatrzymując spojrzenie na jej oczach. Rozruszanie nóg po długim staniu w miejscu było miłą perspektywą, choć towarzyszyła mu też ta bardziej egoistyczna – związana ze świadomością, że idąc piechotą zyskają dla siebie jeszcze kilkanaście minut cichego spokoju, nim ponownie otoczy ich chaotyczna obecność przyjaciół. Na których towarzystwo również się cieszył, ale... Mógł jeszcze chwilę na nie poczekać. – Zmarzłaś? – zapytał, marszcząc brwi, kiedy wspomniała o rozgrzaniu się; w zmrużonych oczach błysnęła troska. Pogładził jej plecy, później odsuwając się nieznacznie, żeby schować jej dłonie w swoich; palcami pocierając skórę, żeby przekazać jej chociaż trochę ciepła.
Otworzył usta, chcąc powiedzieć coś jeszcze, ale przerwało mu pojawienie się kobiety; odsunął się z uśmiechem od Hannah, życzliwie kiwając głową również czarownicy, a później z jakimś dziwnym i niespodziewanym wzruszeniem obserwując, jak przyjaciółka obejmuje ją ramionami – jak gdyby nie było między nimi żadnych różnic, a dookoła nie szalała wojna, tak często zmuszająca ich wszystkich, by wątpili nawzajem w szczerość swoich intencji.
Stał przy niej, gdy żegnała się z ludźmi, samemu również wymieniając z nimi kilka ciepłych słów; ściskając dłonie zarówno znajomych, jak i tych, których do tej pory nie miał okazji spotkać. Gdy zaczęli się rozchodzić, pomógł Hannah w pozbieraniu reszty misek. – Wezmę go – powiedział, dostrzegając, że sama uniosła kosz, do którego włożyli wszystkie naczynia. Musiał być ciężki; kocioł, nawet pomniejszony, trochę ważył. Przełożył go do lewej ręki, prawą wyciągając w stronę przyjaciółki. – Idziemy – potwierdził, uśmiechając się – a później ruszając w stronę Kurnika; niespiesznie, by szło im się wygodnie, nawet kiedy przyciągnął ją bliżej, chcąc przynajmniej trochę osłonić ją przed wciskającym się pod ubrania chłodem.
| zt x2
Nie planował tego, co stało się później. Gdyby pozwolił sobie na rozważanie pojawiającego się w głowie pomysłu choćby przez chwilę, zapewne by tego nie zrobił; strach działał w takich sytuacjach błyskawicznie, paraliżując nogi, zatrzymując go w miejscu; ściskając za gardło i sprawiając, że nie był w stanie wydusić z siebie nawet słowa. Kiedy myślał za dużo, wracały wspomnienia: te ze szkolnej klasy, rząd wysokich okien zajmujących całą ścianę, drewniane blaty, metalowe nogi stolików i krzeseł, lepki, duszący zapach kredy; stukanie wysłużonej linijki o biurko, ponaglające odchrząknięcie – sylaby zatrzymujące się na języku, ciężkim, prawie ołowianym. Palce wykręcające się za plecami w odruchu, który pozostał mu do dzisiaj, towarzysząc za każdym razem, gdy zabierał głos na spotkaniach Zakonu Feniksa. Nie dzisiaj; dzisiaj, gdy wdrapywał się na murek, widział przed sobą wyłącznie spojrzenie czekoladowych tęczówek Hannah, zatrzymujących się na jego twarzy, kiedy zastanawiała się, co jeszcze mogli zrobić; przez chwilę wyobrażał sobie, że poza nią nikogo innego tam nie było – a później już nie musiał, bo przestał myśleć w ogóle, pozwalając sobie na przeanalizowanie własnych działań dopiero w momencie, w którym znów znalazł się obok przyjaciółki, nachylając się nad miskami i uparcie unikając jej wzroku. – To n-n-nic takiego – odpowiedział szybko, bezwiednie pocierając policzkiem o uniesione w górę ramię, jakby nagle coś go zaswędziało, choć czuł głównie ulgę na myśl, że w jej głosie nie było nagany. Uniósł spojrzenie, od razu napotykając na to należące do niej; uśmiechnął się, wzruszając ramionami. – Poza tym – to właściwie t-t-twoja zasługa – dodał całkowicie szczerze; a później uderzyła go jeszcze jedna myśl: że gdyby tamtego dnia w kwietniu nie przywitała go z (prawie) otwartymi ramionami, zapewne nie odnalazłby w sobie odwagi, żeby wrócić w szeregi Zakonu; gdyby nie powiedziała mu o Oazie, nie pomogła znaleźć bezpiecznej przystani dla niego i córki, prawdopodobnie po paru tygodniach wróciłby z podkulonym ogonem do Francji – stwierdzając, że tutaj nie miał już czego szukać.
Jak bardzo by się wtedy pomylił.
– Hm? – mruknął, orientując się, że o coś go zapytała; słowa dotarły do niego z opóźnieniem, być może spowodowanym wzrokiem o sekundę za długo zatrzymującym się na kąciku kobiecych warg. Odchrząknął. – T-t-tak, nie ma problemu, już to robię – zreflektował się szybko, wyciągając różdżkę i przyciągając do siebie miseczki. Przez chwilę milczał, skupiając się na zadaniu; choć zaklęcie było proste, nie miał w nim wprawy. – Reducio – wypowiedział, kierując koniec jarzębinowego drewna na pierwszą z miseczek. Z nimi poszło mu całkiem sprawnie, kociołek – znacznie większy – okazał się trudnieszym wyzwaniem; nie udało mu się pomniejszyć go za jednym zamachem, potrzebował kilku prób, ale wreszcie jego rozmiary były na tyle niewielkie, że można było bez większego problemu włożyć go do wiklinowego kosza. – Dobrze będzie usiąść ze wszystkimi razem. M-m-mimo wszystko. – Mimo że ślub nie miał się tego wieczoru już odbyć. – Mam n-n-nadzieję, że Alex jakoś się trzyma – dodał w zamyśleniu, odnosząc się do jej wcześniejszych słów; chociaż teoretycznie nie stało się nic tragicznego – chorobę dało się wyleczyć, za parę tygodni wszystko powinno wrócić do normalności – to potrafił wyobrazić sobie zawód związany z odwołanymi w ostatniej chwili planami.
Nie był pewien, ile dokładnie czasu minęło – czy powinni już wracać, czy jeszcze nie (teoretycznie nikt ich nie ścigał, nie chciał jednak, żeby Amelia wróciła na długo przed nim, a później zastanawiała się, dlaczego się spóźniał) – ale gdy w panującym rozgardiaszu udało im się odnaleźć cichy moment, donikąd się nie spieszył. Przyciągnął Hannah bliżej, oddychając głębiej; kilka luźnych kosmyków, które umknęły z niecodziennego upięcia, załaskotało go w nos. – Jesteś wsp-p-paniała, wiesz – mruknął cicho, słuchając, gdy mówiła o Oazie – i o tym, co chciała i miała zamiar zrobić dla mieszkających tam ludzi. Kochał to w niej: tę dobroć i bezinteresowność, która sprawiała, że przede wszystkim poświęcała się innym, choć fakt, że tak często pomijała przy tym siebie, nie raz i nie dwa doprowadzał go do szału. – Spacer to świetny p-p-pomysł – powiedział, obracając głowę w jej stronę; wyczuwając moment, w którym zrobiła to samo. Uśmiechnął się, ciepło, szczerze; na chwilę zatrzymując spojrzenie na jej oczach. Rozruszanie nóg po długim staniu w miejscu było miłą perspektywą, choć towarzyszyła mu też ta bardziej egoistyczna – związana ze świadomością, że idąc piechotą zyskają dla siebie jeszcze kilkanaście minut cichego spokoju, nim ponownie otoczy ich chaotyczna obecność przyjaciół. Na których towarzystwo również się cieszył, ale... Mógł jeszcze chwilę na nie poczekać. – Zmarzłaś? – zapytał, marszcząc brwi, kiedy wspomniała o rozgrzaniu się; w zmrużonych oczach błysnęła troska. Pogładził jej plecy, później odsuwając się nieznacznie, żeby schować jej dłonie w swoich; palcami pocierając skórę, żeby przekazać jej chociaż trochę ciepła.
Otworzył usta, chcąc powiedzieć coś jeszcze, ale przerwało mu pojawienie się kobiety; odsunął się z uśmiechem od Hannah, życzliwie kiwając głową również czarownicy, a później z jakimś dziwnym i niespodziewanym wzruszeniem obserwując, jak przyjaciółka obejmuje ją ramionami – jak gdyby nie było między nimi żadnych różnic, a dookoła nie szalała wojna, tak często zmuszająca ich wszystkich, by wątpili nawzajem w szczerość swoich intencji.
Stał przy niej, gdy żegnała się z ludźmi, samemu również wymieniając z nimi kilka ciepłych słów; ściskając dłonie zarówno znajomych, jak i tych, których do tej pory nie miał okazji spotkać. Gdy zaczęli się rozchodzić, pomógł Hannah w pozbieraniu reszty misek. – Wezmę go – powiedział, dostrzegając, że sama uniosła kosz, do którego włożyli wszystkie naczynia. Musiał być ciężki; kocioł, nawet pomniejszony, trochę ważył. Przełożył go do lewej ręki, prawą wyciągając w stronę przyjaciółki. – Idziemy – potwierdził, uśmiechając się – a później ruszając w stronę Kurnika; niespiesznie, by szło im się wygodnie, nawet kiedy przyciągnął ją bliżej, chcąc przynajmniej trochę osłonić ją przed wciskającym się pod ubrania chłodem.
| zt x2
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
9 XII 1957
2 XI 1957
Często nie słuchał przez ostatnie lata tego, co się działo dookoła. Nie miał pamięci na słuchanie historycznych i tych bardziej aktualnych politycznych bajeczek. To zazwyczaj wszystko bazowało na tym, że jedni kłócili się z innymi, a jak on się chciał pokłócić to zawsze mógł to zrobić tu i teraz. Nie potrzebował, żeby ktoś inny, kogo nigdy na oczy nie widział, próbował się kłócić za niego na temat jego odczuć i losu, i w jakiej on to nie jest sytuacji. Radził sobie świetnie przecież całe życie, które przeżył aż do dwudziestego pierwszego roku! Owszem, było kilka potknięć po drodze, podczas których mało nie zakończył żywota, ale to przecież wcale nie było aż tak istotne zawsze, prawda? Najważniejsze, że żył! I może Jeanie mu wielokrotnie robiła wykłady na temat tego, czemu powinien się interesować polityką, a Steffen często streszczał mu jakieś dziwne i pokręcone zagadnienia historyczno-polityczne, ale nie potrafił się na tym wszystkim nigdy skupić i zapamiętać czegoś więcej. Może, gdyby przez ostatnie dwa lata czytał więcej, rozpoznałby miejsce, do którego właśnie próbował wejść przez płot. Może przypomniał by sobie nazwisko, które gdzieś w jego odmętach pamięci na pewno wciąż jeszcze się znajdywało, zakodowane ale po prostu wrzucone do jakiejś szufladki oznakowanej przez samego Tomka jako niepotrzebne brednie.Sprawdził jeszcze kieszenie kurtki. Różdżka, harminijka, wszystko było na miejscu. Spojrzał w lewo, w prawo, nikogo nie zauważył w najbliższej okolicy. Cóż, chyba wszystko mu sprzyjrzało.
Widział, że dom, w którego okolicy właśnie się znajdywał, był prawdopodobnie opuszczony. Może był zabezpieczony magicznie? Cóż, całkiem było to możliwe, ale nie miało to go wcale powstrzymać od próby wspiecia się na ogrodzenie, od próby przeskoczenia na drugą stronę i ewentualnym przeszukaniu tutejszego miejsca. Kto by miał go powstrzymać, tym bardziej że w okolicy chyba nikogo nie było. No, może jacyś sąsiedzi w okolicy ewentualnie. Z drugiej strony, jeśli dom był wyraźnie opuszczony, dlaczego ktoś miałby go powstrzymać przed przeskoczeniem na drugą stronę?
Ostatnio zmieniony przez Thomas Doe dnia 27.05.21 0:10, w całości zmieniany 2 razy
Na nieszczęście Thomasa ten skok stulecia po prostu udać się nie mógł. Brukowana uliczka niosła naprzód opony błękitnego dwukołowca, na którego siedzeniu sprawnie poruszała się panna Beckett, wracająca z targu z pakunkiem świeżo zakupionych bagietek, za jakie należało zapłacić więcej jak za magicznego konia. Myślałby kto, że ceny tak poszybują w górę... Ale trudno było się dziwić, zważywszy na zbiorowy udar mózgu mający miejsce w Londynie. Zatruta przez stolicę ekonomia dotarła aż tu, do spokojnej Doliny Godryka, odbierając mieszkańcom prawo nieograniczonego dostępu do żywności dobrej jakości. Pewnie, o jakieś zgniłki było łatwiej, ale Trix nie zamierzała truć siebie, ojca i większej części Somerset ściągającej do nich na posiłki. Kanapek na talerzach było mniej. Kromki nie uginały się już pod ciężarem dobrodziejstw składników ułożonych na grubej warstwie masła - choć to nic, ważne, że Beckettowie wciąż z takim samym uśmiechem na ustach częstowali tych, którzy mieli mniej.
Kiedy znalazła się w okolicy starego domu rodziny Dumbledore, miejsca, które zawsze traktowała z ogromnym szacunkiem, jej oczom ukazał się chłopak wspinający się na ogrodzenie. Nie miał klucza do starej furtki, nie wyglądał też na tutejszego, ale czy to możliwe, żeby w biały dzień do środka próbował się dostać byle złodziej? Jakaś mizerna łachudra? Czy ci zdesperowani kryminaliści naprawdę nie mieli już szacunku do reliktów historycznej spuścizny?! Czarownica zahamowała gwałtownie swój rower i odruchowo sięgnęła po różdżkę skrytą w głębokiej kieszeni ciemnozielonego zimowego płaszcza, jednak zanim zdążyła nią wymierzyć w śmiałka... Rozpoznała go. Na brodę Merlina.
- Tommy? - zawołała do niego, wyraźnie zbita z tropu. Po szkole ich kontakt urwał się niemal całkowicie, chociaż za jego czasów trzymali się w jednej paczce znajomych, nawet jeśli nie łączyła ich przyjaźń. - Co ty tam robisz? Złaź natychmiast, jeszcze coś zniszczysz albo zbijesz sobie kolano - poleciła Beckettówna. Z dwojga złego wolała myśleć, że kafel przeleciał przez płot i ugrzązł gdzieś w gęstych krzakach ogrodu posiadłości, niż... Nie, nawet nie chciała dywagować, że jej znajomy mógł upaść tak nisko. - Tu mieszkali Dumbledore'owie - podkreśliła jeszcze z dozą niepewności w skądinąd przyjemnej melodii głosu; może po prostu o tym nie wiedział?
Kiedy znalazła się w okolicy starego domu rodziny Dumbledore, miejsca, które zawsze traktowała z ogromnym szacunkiem, jej oczom ukazał się chłopak wspinający się na ogrodzenie. Nie miał klucza do starej furtki, nie wyglądał też na tutejszego, ale czy to możliwe, żeby w biały dzień do środka próbował się dostać byle złodziej? Jakaś mizerna łachudra? Czy ci zdesperowani kryminaliści naprawdę nie mieli już szacunku do reliktów historycznej spuścizny?! Czarownica zahamowała gwałtownie swój rower i odruchowo sięgnęła po różdżkę skrytą w głębokiej kieszeni ciemnozielonego zimowego płaszcza, jednak zanim zdążyła nią wymierzyć w śmiałka... Rozpoznała go. Na brodę Merlina.
- Tommy? - zawołała do niego, wyraźnie zbita z tropu. Po szkole ich kontakt urwał się niemal całkowicie, chociaż za jego czasów trzymali się w jednej paczce znajomych, nawet jeśli nie łączyła ich przyjaźń. - Co ty tam robisz? Złaź natychmiast, jeszcze coś zniszczysz albo zbijesz sobie kolano - poleciła Beckettówna. Z dwojga złego wolała myśleć, że kafel przeleciał przez płot i ugrzązł gdzieś w gęstych krzakach ogrodu posiadłości, niż... Nie, nawet nie chciała dywagować, że jej znajomy mógł upaść tak nisko. - Tu mieszkali Dumbledore'owie - podkreśliła jeszcze z dozą niepewności w skądinąd przyjemnej melodii głosu; może po prostu o tym nie wiedział?
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie usłyszał rowera, kół, czy jakiegokolwiek hałasu, bardziej skupiony na wspinacze, aby jak najszybciej znaleźć się po drugiej stronie ogrodu, sprawdzić co nieco i tak naprawdę już miał zarzucać mogę i zeskakiwać po drugiej stronie, kiedy usłyszał swoje imię i aż zamarł w miejscu. Nie przyzwyczaił się wciąż! Niby już miesiąc mijał, od kiedy dowiedział się, że jego rodzeństwo żyje, że Eve żyła, i zaczął wracać do kontaktów z Hogwartu jak i do posługiwania się wśród tych osób swoim prawdziwym imieniem, ale prawdą jest, że przez ostatnie dwa lata mało komu je zdradzał. Nikt go nie wołał Tommy, Tomek, Thomas, Tom, czy jakkolwiek inaczej było mu wygodnie.
Powędrował jednak wzrokiem do źródła głosu, próbując sobie również przypomnieć twarz, do której on należał. Już po chwili uśmiechnął się wesoło do dziewczyny, zupełnie jakby ta wcale nie przyłapała go na jakichś knowaniach i niecnych planach. Teoretycznie, przechodzenie przez płot nie było niczym nielegalnym, prawda?
- Czy ja śnię, czy tym pięknym stworzeniem rzeczywiście jest panna Beckett? Czy już nie panna i pod innym nazwiskiem? Tyle lat, a ty niezmiennie piękna, Trixie! - od razu powiedział, nie bardzo przejmując się tym czy wypadało prawić komplementy na dzień dobry, czy może jednak powinien się tłumaczyć, co robił na tym płocie... Ale jeśli nie padało pytanie, to dlaczego miałby coś wyjaśniać? Nie musiał! A im bardziej by udawał, że to jest miejsce, w którym powinien być, tym łatwiej było się wywinąć, prawda?
Zaraz odwrócił się w stronę domu znów, jakby chciał jeszcze raz na niego spojrzeć.
- Ach... To wiele wyjaśnia! Tabliczki nie widziałem, a coś przykuło moją uwagę, tam, tam, w trawie, ale chyba tylko mi się coś wydawało... Trochę straszne jak tak stoi to miejsce puste - stwierdził, dopiero po chwili decydując się na dość sprawne zejście z powrotem z płotu, mało się przy tym nie przewracając, ale nic sobie nie zrobił, tyłka ani kolana nie potłukł.
Póki jego narzeczona, a przez niestety tylko krótki czas żona, żyła, z pewnością wiedziałby, co dokładnie z Dumbledorami się stało, czy po prostu się gdzieś przenieśli, czy nie żyli, czy generalnie o czymkolwiek, co działo się przez ostatnie dwa lata i jaki wpływ to miało na niby spokojnych ludzi i prostych czarodziejów. Oczywiście, że wiedział, że to nazwisko znaczyło dużo - tyle pamiętał. Ale gdyby miał przywołać powód, dlaczego tak kojarzył to nazwisko - z tym byłoby już ciężej, chociaż absolutnie nie dał tego po sobie poznać. Wiedział, że od Trixie do Steffena szybko by to wszystko dotarlo, a wtedy spotkanie po latach rozpoczęłoby się lekcją historii.
- Ostatnio same znajome twarze widzę. Jak sobie radzisz, jak tata? - zapytał z uśmiechem, wsuwając ręce do kieszenie jak gdyby nigdy nic. W końcu rozmawiał ze starą znajomą, warto było zapytać się i dowiedzieć, i nieco zainteresować jak wyglądało jej życie. - Chyba całkiem spokojnie w okolicy? A przynajmniej spokojniej niż w Londynie bym powiedział...
Powędrował jednak wzrokiem do źródła głosu, próbując sobie również przypomnieć twarz, do której on należał. Już po chwili uśmiechnął się wesoło do dziewczyny, zupełnie jakby ta wcale nie przyłapała go na jakichś knowaniach i niecnych planach. Teoretycznie, przechodzenie przez płot nie było niczym nielegalnym, prawda?
- Czy ja śnię, czy tym pięknym stworzeniem rzeczywiście jest panna Beckett? Czy już nie panna i pod innym nazwiskiem? Tyle lat, a ty niezmiennie piękna, Trixie! - od razu powiedział, nie bardzo przejmując się tym czy wypadało prawić komplementy na dzień dobry, czy może jednak powinien się tłumaczyć, co robił na tym płocie... Ale jeśli nie padało pytanie, to dlaczego miałby coś wyjaśniać? Nie musiał! A im bardziej by udawał, że to jest miejsce, w którym powinien być, tym łatwiej było się wywinąć, prawda?
Zaraz odwrócił się w stronę domu znów, jakby chciał jeszcze raz na niego spojrzeć.
- Ach... To wiele wyjaśnia! Tabliczki nie widziałem, a coś przykuło moją uwagę, tam, tam, w trawie, ale chyba tylko mi się coś wydawało... Trochę straszne jak tak stoi to miejsce puste - stwierdził, dopiero po chwili decydując się na dość sprawne zejście z powrotem z płotu, mało się przy tym nie przewracając, ale nic sobie nie zrobił, tyłka ani kolana nie potłukł.
Póki jego narzeczona, a przez niestety tylko krótki czas żona, żyła, z pewnością wiedziałby, co dokładnie z Dumbledorami się stało, czy po prostu się gdzieś przenieśli, czy nie żyli, czy generalnie o czymkolwiek, co działo się przez ostatnie dwa lata i jaki wpływ to miało na niby spokojnych ludzi i prostych czarodziejów. Oczywiście, że wiedział, że to nazwisko znaczyło dużo - tyle pamiętał. Ale gdyby miał przywołać powód, dlaczego tak kojarzył to nazwisko - z tym byłoby już ciężej, chociaż absolutnie nie dał tego po sobie poznać. Wiedział, że od Trixie do Steffena szybko by to wszystko dotarlo, a wtedy spotkanie po latach rozpoczęłoby się lekcją historii.
- Ostatnio same znajome twarze widzę. Jak sobie radzisz, jak tata? - zapytał z uśmiechem, wsuwając ręce do kieszenie jak gdyby nigdy nic. W końcu rozmawiał ze starą znajomą, warto było zapytać się i dowiedzieć, i nieco zainteresować jak wyglądało jej życie. - Chyba całkiem spokojnie w okolicy? A przynajmniej spokojniej niż w Londynie bym powiedział...
Komplemenciarstwo najwyraźniej pozostało mu do dziś. Trixie z nieukrywaną radością obserwowała jak powracają do niego wspomnienia, jak młodzieniec zaczyna łączyć jej twarz z dawnymi konszachtami, zabawami i szlabanami, które łaskawie pozwalała mu brać na siebie, bo przecież była wtedy damą i jej nie wypadało. Różnica wieku nie wpłynęła znacząco na ich ówczesne relacje. Z oczywistych względów Beckettówna zadawała się z młodszymi uczniami, szczególnie jeśli chodziło o takich, którzy dobrze znali Steffena, jej przyszywanego braciszka, choć im wyżej plasowała się w przedziale roczników, tym więcej uwagi zaczęła poświęcać przyjaciółkom, niż przyjaciołom.
- Sugerujesz, że się zestarzałam? - zarzuciła mu żartobliwie, a przy tym i teatralnie krzyżując ręce na piersi, jakby wytoczył przeciwko niej ogromny afront. Tyle lat, jeszcze czego! Trix skrupulatnie ukryła cisnący się na usta uśmiech, ale nie trwało to długo, zanim przekrzywiła głowę do boku i pozwoliła mu rozkwitnąć, droczącemu i złośliwemu. Wyglądała niemal dokładnie tak samo jak za szkolnych dni, szczególnie z tą ekspresją. - Cały czas Beckett, nie posądzaj mnie o wspieranie instytucji małżeństwa. A ty? Jesteś już szczęśliwym mężem i ojcem? - odbiła piłeczkę, szczerze ciekawa, czy ktoś taki jak młody Doe zdołał odnaleźć powołanie i ustatkować się w objęciach jakiejś szczęśliwej gołąbeczki. Choć język pozostawał ostry i niewyparzony, to oczy zdawały się wyrażać jak dobrze było go widzieć. Wielu dawnych znajomych poległo w czasach londyńskiej paniki i o ile wiedziała, że krew płynąca przez żyły Thomasa nie była mugolska, o tyle nie mogła być pewna losu nikogo, kto kręcił się w tamtych okolicach. Ci, którzy wstawili się za obroną niemagicznej społeczności czy udzielali schronienia prześladowanym, również stracili życie.
- Co w trawie? - powtórzyła po nim, wyraźnie zaintrygowana, po czym zsunęła się z siodełka rowerowego i oparła dwukołowiec o specjalną nóżkę do jego podtrzymania. Szacunek związany z miejscem dawnego osiedlenia Dumbledore'ów na moment przyćmiła ciekawość - czy to możliwe, by Thomas wypatrzył w trawie jakiś porzucony artefakt? Podeszła bliżej do czarodzieja, ale przez płot nie była w stanie zauważyć niczego, o czym wspominał. - Nie tylko ten dom stoi pusty, dom pani Bagshot też. Teraz dużo w Dolinie takich miejsc. Wiele ludzi wynosi się stąd w nieznane, jak najdalej od Anglii, a inni po prostu pewnego dnia nie wracają - przyznała z ciężkim westchnieniem. Wojna musiała prędzej czy później dotrzeć i tutaj. Mieszkańcy ginęli w tajemniczych okolicznościach, czasem wieści o niektórych docierały z opóźnieniem, mówiąc o tragicznych wypadkach czy śmierci wymierzonej przez zbrodniczy reżim panoszący się w londyńskim gnieździe. Na celowniku mógł znaleźć się każdy. Trix pokręciła jednak głową i odegnała od siebie smutne myśli, przeniosłszy spojrzenie na dawnego kolegę. - Nie jest źle, powiem ci. Mam warsztat krawiecki, tata cały czas pracuje nad wynalazkami, robi świstokliki. Zrzędzi jak zwykle - zażartowała i uśmiechnęła się w ten sam sposób co poprzednio, przy czym zaoferowała Doe lekkiego kuksańca w bok, kiedy nieco zrzedła jej mina. - Co ty w ogóle robisz w Londynie? Po co tam chodzisz? - zapytała trochę zbyt wojowniczo. Szukał guza? W stolicy można było nie tyle sobie takowego nabić, co przy okazji stracić kończynę albo, co gorsza, życie. Beckettówna zmarszczyła brwi i zamilkła na chwilę, po czym zapytała ciszej, - Jak tam teraz jest?
- Sugerujesz, że się zestarzałam? - zarzuciła mu żartobliwie, a przy tym i teatralnie krzyżując ręce na piersi, jakby wytoczył przeciwko niej ogromny afront. Tyle lat, jeszcze czego! Trix skrupulatnie ukryła cisnący się na usta uśmiech, ale nie trwało to długo, zanim przekrzywiła głowę do boku i pozwoliła mu rozkwitnąć, droczącemu i złośliwemu. Wyglądała niemal dokładnie tak samo jak za szkolnych dni, szczególnie z tą ekspresją. - Cały czas Beckett, nie posądzaj mnie o wspieranie instytucji małżeństwa. A ty? Jesteś już szczęśliwym mężem i ojcem? - odbiła piłeczkę, szczerze ciekawa, czy ktoś taki jak młody Doe zdołał odnaleźć powołanie i ustatkować się w objęciach jakiejś szczęśliwej gołąbeczki. Choć język pozostawał ostry i niewyparzony, to oczy zdawały się wyrażać jak dobrze było go widzieć. Wielu dawnych znajomych poległo w czasach londyńskiej paniki i o ile wiedziała, że krew płynąca przez żyły Thomasa nie była mugolska, o tyle nie mogła być pewna losu nikogo, kto kręcił się w tamtych okolicach. Ci, którzy wstawili się za obroną niemagicznej społeczności czy udzielali schronienia prześladowanym, również stracili życie.
- Co w trawie? - powtórzyła po nim, wyraźnie zaintrygowana, po czym zsunęła się z siodełka rowerowego i oparła dwukołowiec o specjalną nóżkę do jego podtrzymania. Szacunek związany z miejscem dawnego osiedlenia Dumbledore'ów na moment przyćmiła ciekawość - czy to możliwe, by Thomas wypatrzył w trawie jakiś porzucony artefakt? Podeszła bliżej do czarodzieja, ale przez płot nie była w stanie zauważyć niczego, o czym wspominał. - Nie tylko ten dom stoi pusty, dom pani Bagshot też. Teraz dużo w Dolinie takich miejsc. Wiele ludzi wynosi się stąd w nieznane, jak najdalej od Anglii, a inni po prostu pewnego dnia nie wracają - przyznała z ciężkim westchnieniem. Wojna musiała prędzej czy później dotrzeć i tutaj. Mieszkańcy ginęli w tajemniczych okolicznościach, czasem wieści o niektórych docierały z opóźnieniem, mówiąc o tragicznych wypadkach czy śmierci wymierzonej przez zbrodniczy reżim panoszący się w londyńskim gnieździe. Na celowniku mógł znaleźć się każdy. Trix pokręciła jednak głową i odegnała od siebie smutne myśli, przeniosłszy spojrzenie na dawnego kolegę. - Nie jest źle, powiem ci. Mam warsztat krawiecki, tata cały czas pracuje nad wynalazkami, robi świstokliki. Zrzędzi jak zwykle - zażartowała i uśmiechnęła się w ten sam sposób co poprzednio, przy czym zaoferowała Doe lekkiego kuksańca w bok, kiedy nieco zrzedła jej mina. - Co ty w ogóle robisz w Londynie? Po co tam chodzisz? - zapytała trochę zbyt wojowniczo. Szukał guza? W stolicy można było nie tyle sobie takowego nabić, co przy okazji stracić kończynę albo, co gorsza, życie. Beckettówna zmarszczyła brwi i zamilkła na chwilę, po czym zapytała ciszej, - Jak tam teraz jest?
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
U Tomka ta zależność działał kompletnie na odwrót - im wyżej w rocznikach się plasował, tym więcej uwagi poświęcał koleżankom niż kolegom. No, może pod koniec edukacji to już tylko jednej, bardzo konkretnej koleżance, choć z drugiej strony skąd by Beckettówna mogła wiedzieć o tym, że dokładnie ten cygan Doe przestał uprzykrzać się innym paniom, skupiając na jednej? W końcu wtedy już w szkole jej nie było... choć z drugiej strony, kto wie o czym jej doniósł plotkarz Steffen, nie wspominając już kompletnie o tym, że on sam powtarzał jak to Thomas i Jeanie byliby dobrą parą. Cóż, byli dobrą parą, chociaż na gust Thomasa trwało to stanowczo za krótko.
- Nie śmiałbym. Każdy wie, że kobieta ma tyle lat, ile mówi, prawda? Więc które w tym roku minęły urodziny? Siedemnaste, prawda? - powiedział z uśmiechem, nie musząc się obawiać złej reakcji co do swoich żartów i odpowiedzi przy kimś, kto go znał - chociaż czy obawiał się przy kimkolwiek? Dość rzadko.
- A można powiedzieć, że kogoś znalazłem, ale wojna trochę... pokrzyżowała nam plany - odpowiedział zdawkowo z uśmiechem, jakby chcąc przekazać, że takie rzeczy się zdarzają i nie ma co ronić łez. No i nie musiał mówić, że to nie tyle wojna, co on sam zachował się jak idiota i ukochaną stracił przez własną głupotę... Czy musiał w ogóle mówić, że ją stracił? Raczej niej.
Zawsze uciekający, jeszcze za czasów szkolnych, Tomek raczej nie musiał się obawiać o zostanie wrogiem publicznym rządu. Wolał się wycofać, przytaknąć, nie krytykować. Daleko mu było do otwartego sprzeciwu czy innych działań z cienia, nie interesował się czy w ogóle był tutaj jakiś drugi front niż ten wprowadzający obostrzenia.
- Nie jestem pewny, coś mignęło, ruszyło się... Wiesz, zwykła ciekawość - powiedział, wzruszając ramionami i zaraz kucając, jakby oferował Trixie, że może ją podnieść, aby lepiej widziała. - Może zobaczysz bez przeskakiwania. Mi też to teraz uciekło... Może to była jakaś sroka czy inny kruk z czymś błyszczącym? - rzucił, samemu już nie będąc pewnym. A może mając też po części nadzieję, że jednak dziewczyna nie uzna go za skończonego degenerata?
Chociaż zaraz mogli usłyszeć jakby... miauknięcie? Mruczenie? Jakiś dziwny dźwięk tego pokroju...
- A... Powiedzmy, że długa historia, co robię w Londynie. Wiesz, zawsze podróżowaliśmy z rodziną, wiec w różnych miejscach się przez ostatnie lata przetoczyłem i... Ciężko, dziwnie... Inaczej? Wiesz, bywaliśmy w Londynie tylko, żeby jechać z i do Hogwartu, na Pokątnej po jakieś zakupy... Ale... Jest chyba inaczej - stwierdził, bo i co miał innego powiedzieć? Sam nie znał tego miasta zbyt dobrze. Było mokre, szare i chyba jeszcze brzydsze niż kiedykolwiek, czasem był strach iść na ulicę czy nie zostałoby się oskarżonym o cokolwiek. Ale jednocześnie było idealnym do jego poczucia beznadzieji, kiedy tylko przekroczył jego granice. No i niedługo po tym znalazł rodzinę, a przynajmniej to co z niej zostało. - Dobrze słyszeć, że staruszek wciąż zrzędzi. To chyba znaczy, że jest w lepszym niż gorszym zdrowiu, a w tych czasach to się ceni - skomentował z uśmiechem. - A zakład krawiecki całkiem dobrze brzmi! Chociaż takie siedzenie w jednym miejscu to stanowczo moja największa zmora by była...
- Nie śmiałbym. Każdy wie, że kobieta ma tyle lat, ile mówi, prawda? Więc które w tym roku minęły urodziny? Siedemnaste, prawda? - powiedział z uśmiechem, nie musząc się obawiać złej reakcji co do swoich żartów i odpowiedzi przy kimś, kto go znał - chociaż czy obawiał się przy kimkolwiek? Dość rzadko.
- A można powiedzieć, że kogoś znalazłem, ale wojna trochę... pokrzyżowała nam plany - odpowiedział zdawkowo z uśmiechem, jakby chcąc przekazać, że takie rzeczy się zdarzają i nie ma co ronić łez. No i nie musiał mówić, że to nie tyle wojna, co on sam zachował się jak idiota i ukochaną stracił przez własną głupotę... Czy musiał w ogóle mówić, że ją stracił? Raczej niej.
Zawsze uciekający, jeszcze za czasów szkolnych, Tomek raczej nie musiał się obawiać o zostanie wrogiem publicznym rządu. Wolał się wycofać, przytaknąć, nie krytykować. Daleko mu było do otwartego sprzeciwu czy innych działań z cienia, nie interesował się czy w ogóle był tutaj jakiś drugi front niż ten wprowadzający obostrzenia.
- Nie jestem pewny, coś mignęło, ruszyło się... Wiesz, zwykła ciekawość - powiedział, wzruszając ramionami i zaraz kucając, jakby oferował Trixie, że może ją podnieść, aby lepiej widziała. - Może zobaczysz bez przeskakiwania. Mi też to teraz uciekło... Może to była jakaś sroka czy inny kruk z czymś błyszczącym? - rzucił, samemu już nie będąc pewnym. A może mając też po części nadzieję, że jednak dziewczyna nie uzna go za skończonego degenerata?
Chociaż zaraz mogli usłyszeć jakby... miauknięcie? Mruczenie? Jakiś dziwny dźwięk tego pokroju...
- A... Powiedzmy, że długa historia, co robię w Londynie. Wiesz, zawsze podróżowaliśmy z rodziną, wiec w różnych miejscach się przez ostatnie lata przetoczyłem i... Ciężko, dziwnie... Inaczej? Wiesz, bywaliśmy w Londynie tylko, żeby jechać z i do Hogwartu, na Pokątnej po jakieś zakupy... Ale... Jest chyba inaczej - stwierdził, bo i co miał innego powiedzieć? Sam nie znał tego miasta zbyt dobrze. Było mokre, szare i chyba jeszcze brzydsze niż kiedykolwiek, czasem był strach iść na ulicę czy nie zostałoby się oskarżonym o cokolwiek. Ale jednocześnie było idealnym do jego poczucia beznadzieji, kiedy tylko przekroczył jego granice. No i niedługo po tym znalazł rodzinę, a przynajmniej to co z niej zostało. - Dobrze słyszeć, że staruszek wciąż zrzędzi. To chyba znaczy, że jest w lepszym niż gorszym zdrowiu, a w tych czasach to się ceni - skomentował z uśmiechem. - A zakład krawiecki całkiem dobrze brzmi! Chociaż takie siedzenie w jednym miejscu to stanowczo moja największa zmora by była...
Można powiedzieć, że gładko wybrnął z sytuacji, w jakiej postawiła go Trixie. Wspomnienie siedemnastych urodzin przywiodło kolejny uśmiech do jej teatralnie obrażonej ekspresji, rozpogodziło ją i świadczyło o tym, że nadchodzący kryzys został zażegnany. Właściwie nie zamierzała się na niego boczyć bez rzeczywistego powodu, sprawdzała jedynie, czy dalej był tym samym chłopcem, którego pamiętała ze szkoły, czarującym, otwartym i zabawnym. Czas wydawał się go nie zmienić, przynajmniej na pierwszy rzut oka, nawet mimo panującej dookoła wojny - to dobrze.
- Co roku obchodzę siedemnaste - sprecyzowała z rozbawionym parsknięciem. Fakt, że dzieciaki z Doliny Godryka zwracały się do niej per pani zawsze kończył się dziwnym mrowieniem pod skórą, nieprzyjemnym, jakby za rogiem życia już czekała leciwa emerytura i otwarta trumna. Oni jednak nie mieli wyboru, musieli dorosnąć, zostawiwszy za sobą zamkowe mury; Trix przechyliła lekko głowę do boku i na moment musnęła dłonią łokieć czarodzieja, w ten sposób chcąc dodać mu otuchy na wspomnienie miłości utraconej na rzecz konfliktu w magicznym świecie. - Przynajmniej warto było? - zapytała, odsunąwszy rękę. Sama nie miała okazji przeżyć wojennego zakochania, może to i lepiej? Złamane serce w tych okolicznościach na pewno bolało bardziej, plus odwracało uwagę od tego, co było naprawdę ważne. Od walki. Wraz z ojcem angażowali się w działania Zakonu z kuluarów, a to nie szło w parze z romantycznymi schadzkami i dodatkowym drżeniem o dobro kolejnej osoby. Tak sobie wmawiała.
- Jasne, że jest inaczej, jest źle, obrzydliwie, absurdalnie i głupio. Do Londynu można przypisać każdy epitet, tak samo jak do lorda Konusa, i zawsze będą pasować - mruknęła z przekąsem, chociaż nie zamierzała rozwodzić się na ten temat za bardzo. Liczyła po prostu na to, że Thomas prędzej czy później przejrzy na oczy i ucieknie stamtąd w podskokach, zanim ponure wieści o aresztowaniach i egzekucjach zaczną się tyczyć też jego. Na podstawie artykułów z gazet Trixie wyobrażała sobie obecną stolicę jako piekło na ziemi.
Może lepiej w ogóle o tym dzisiaj nie myśleć?
- Dobra, czekaj, zaraz to rozpracuję - zgodziła się i wreszcie zwinnie pozwoliła się podsadzić, by uważnym spojrzeniem powieść po zieleni przerośniętej trawy i krzewów, które przysłoniły ścieżkę prowadzącą do frontowych drzwi posiadłości. Od dawna nie było tu ogrodnika, który zadbałby o roślinność... A jednak spomiędzy zieleni nagle wyłoniła się mała główna zwieńczona szpiczastymi uszami i miauk, który wydostał się z paszczy przestał być tylko iluzją. - To kot - stwierdziła ze zdziwieniem. A więc to było skarbem, dla którego Doe chciał przekroczyć mur świętości? - Kotek, mały, taki malutki. Chyba ledwo otworzył oczy, wyglądają na trochę nieprzyzwyczajone do słońca. Nie wiem, czy nie jest ranny - Trixie mówiła do Thomasa z coraz bardziej narastającym przejęciem, wciąż oglądając świat z wysokości jego ramion. Dom Dumbledore'ów był reliktem, miejscem nieformalnego kultu, ale może w takiej okoliczności Merlin nie pogniewałby się za ich wtargnięcie na teren porzucony przez wymarłą rodzinę? Po chwili Beckett spojrzała w dół na swojego kompana. - Chcesz po niego iść? - zapytała, aczkolwiek w jej głosie już dało się słyszeć zakamuflowaną odpowiedź. Oczywiście, że tak. Pójdą po kocię i uratują je od samotności, a Thomas stanie się szczęśliwym wybawicielem niemagicznego stworzenia z opresji.
- Co roku obchodzę siedemnaste - sprecyzowała z rozbawionym parsknięciem. Fakt, że dzieciaki z Doliny Godryka zwracały się do niej per pani zawsze kończył się dziwnym mrowieniem pod skórą, nieprzyjemnym, jakby za rogiem życia już czekała leciwa emerytura i otwarta trumna. Oni jednak nie mieli wyboru, musieli dorosnąć, zostawiwszy za sobą zamkowe mury; Trix przechyliła lekko głowę do boku i na moment musnęła dłonią łokieć czarodzieja, w ten sposób chcąc dodać mu otuchy na wspomnienie miłości utraconej na rzecz konfliktu w magicznym świecie. - Przynajmniej warto było? - zapytała, odsunąwszy rękę. Sama nie miała okazji przeżyć wojennego zakochania, może to i lepiej? Złamane serce w tych okolicznościach na pewno bolało bardziej, plus odwracało uwagę od tego, co było naprawdę ważne. Od walki. Wraz z ojcem angażowali się w działania Zakonu z kuluarów, a to nie szło w parze z romantycznymi schadzkami i dodatkowym drżeniem o dobro kolejnej osoby. Tak sobie wmawiała.
- Jasne, że jest inaczej, jest źle, obrzydliwie, absurdalnie i głupio. Do Londynu można przypisać każdy epitet, tak samo jak do lorda Konusa, i zawsze będą pasować - mruknęła z przekąsem, chociaż nie zamierzała rozwodzić się na ten temat za bardzo. Liczyła po prostu na to, że Thomas prędzej czy później przejrzy na oczy i ucieknie stamtąd w podskokach, zanim ponure wieści o aresztowaniach i egzekucjach zaczną się tyczyć też jego. Na podstawie artykułów z gazet Trixie wyobrażała sobie obecną stolicę jako piekło na ziemi.
Może lepiej w ogóle o tym dzisiaj nie myśleć?
- Dobra, czekaj, zaraz to rozpracuję - zgodziła się i wreszcie zwinnie pozwoliła się podsadzić, by uważnym spojrzeniem powieść po zieleni przerośniętej trawy i krzewów, które przysłoniły ścieżkę prowadzącą do frontowych drzwi posiadłości. Od dawna nie było tu ogrodnika, który zadbałby o roślinność... A jednak spomiędzy zieleni nagle wyłoniła się mała główna zwieńczona szpiczastymi uszami i miauk, który wydostał się z paszczy przestał być tylko iluzją. - To kot - stwierdziła ze zdziwieniem. A więc to było skarbem, dla którego Doe chciał przekroczyć mur świętości? - Kotek, mały, taki malutki. Chyba ledwo otworzył oczy, wyglądają na trochę nieprzyzwyczajone do słońca. Nie wiem, czy nie jest ranny - Trixie mówiła do Thomasa z coraz bardziej narastającym przejęciem, wciąż oglądając świat z wysokości jego ramion. Dom Dumbledore'ów był reliktem, miejscem nieformalnego kultu, ale może w takiej okoliczności Merlin nie pogniewałby się za ich wtargnięcie na teren porzucony przez wymarłą rodzinę? Po chwili Beckett spojrzała w dół na swojego kompana. - Chcesz po niego iść? - zapytała, aczkolwiek w jej głosie już dało się słyszeć zakamuflowaną odpowiedź. Oczywiście, że tak. Pójdą po kocię i uratują je od samotności, a Thomas stanie się szczęśliwym wybawicielem niemagicznego stworzenia z opresji.
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Ciężko było, aby dużo się zmienił, jeśli też i od małego ukrywał niemalże wszystkie negatywne emocje. Kiedy James się złościł to mimo, że sam był zdenerwowany, zawsze się uśmiechał i próbował jakoś rozładować emocje. Sheila? Ona przecież też sobie nie radziła z emocjami... Ale jeśli była smutna, zła czy po prostu płakała, również musiał jej pokazywać, że wszystko było w porządku. Nie mógł pokazać słabości! No i w większości, w szkole, nie było to trudne, aby tak udawać... Nie mieli przecież tych wszystkich prawdziwych problemów.
- Było. Tak myślę... Z jednej strony, może gdybyśmy nie byli razem, dzisiaj by żyła, ale ciężko jest żałować, że byliśmy razem - odpowiedział, chociaż uśmiech mu trochę zrzedł. Tylko na moment, nie chciał o tym myśleć. Nie wyobrażał sobie, żeby nie mieć obok Jeanie - ale właśnie to się wydarzyło. Nie było jej nigdzie, i to przez jego głupotę! Z drugiej strony, rzeczywiście ten czas, który spędzili ze sobą... Nie oddałby go za żadne skarby, gdyby mógł się cofnąć. Chciałby naprawić tylko ten jeden, konkretny błąd, który popełnił. Może wtedy oddać się tamtym ludziom, może nigdy nie ukraść tych pieniędzy? A może... może zadziałać w jakikolwiek sposób, który może jakoś by wpłynął na to wszystko? Może nikt by nie zginął? A przynajmniej nie niewinni członkowie taboru.
- Pewnie ona by powiedziała teraz coś mądrego jak... Nie wiem, zacytowała książkę, albo że takie myśli, że ktoś zastanawiał się nad tym czy lepiej jest coś mieć przez moment i stracić niż nigdy tego nie mieć to ktoś konkretny już robił... Czy coś. Stanowczo lubiła takie rzeczy - stwierdził, nie zastanawiając się za bardzo czy Trixie kojarzyła Jeanie, czy wiedziała, że się zeszli... Chociaż z tym jak Steffen im kibicował i jak się cieszył, kiedy oznajmili, że ze sobą chodzą, to wcale by się nie zdziwił, gdyby to do niej dotarło.
Dał jej moment, żeby usiadła stabilnie, a później się podniósł, stając blisko płotu i układając ręce na jej nogach, tak trochę bardziej dla stabilności. Dał jej czas, aby mogła się lepiej przyjrzeć temu, czy rzeczywiście coś jest po drugiej stronie. Ale przynajmniej, kiedy usłyszał znów maiuknięcie, stanowczo mógł uznać, że teraz wyszedł na dobrego chłopca, który absolutnie nie miał złych zamiarów, kiedy został przyłapany przy próbie przeskoczenia przez płot.
- No na pewno nie można go tam tak zostawić, prawda? Chcesz przeskoczyć przez mur? Czy zostawiasz to mi? - zapytał spokojnie, przechylając nieco głowę, aby zerknąć kątem oka na Trixie. - Chyba, że jest w okolicy brama otwarta? Albo jakieś inne przejście? No wiesz, jednak jeśli jest tutaj jeden kotek, w okolicy może być ich więcej... Albo jego mama gdzieś utknęła? Warto się rozejrzeć po ogrodzie... Nikt nie powinien mieć nam za złe, a tym bardziej żaden Dumbledore by nie miał, że wchodzimy na ich posesję w obronie niewinnych i bezbronnych, co? - rzucił, chcąc dodać jeszcze, że tym bardziej, będąc martwymi, ale już się powstrzymał. Brakowało mu szacunku i ogłady w takich sytuacjach, ale jak raz nie chciał jeszcze dostać po głowie od Beckettówny.
- To nie podlega nawet rozważaniu. Przecież go tam tak nie zostawimy, żeby jakaś sowa go z myszą pomyliła i zjadła! - dodał, rozglądając się też czy ewentualnie jakieś miejsce nadawałoby się lepiej do przejścia za mur.
- Było. Tak myślę... Z jednej strony, może gdybyśmy nie byli razem, dzisiaj by żyła, ale ciężko jest żałować, że byliśmy razem - odpowiedział, chociaż uśmiech mu trochę zrzedł. Tylko na moment, nie chciał o tym myśleć. Nie wyobrażał sobie, żeby nie mieć obok Jeanie - ale właśnie to się wydarzyło. Nie było jej nigdzie, i to przez jego głupotę! Z drugiej strony, rzeczywiście ten czas, który spędzili ze sobą... Nie oddałby go za żadne skarby, gdyby mógł się cofnąć. Chciałby naprawić tylko ten jeden, konkretny błąd, który popełnił. Może wtedy oddać się tamtym ludziom, może nigdy nie ukraść tych pieniędzy? A może... może zadziałać w jakikolwiek sposób, który może jakoś by wpłynął na to wszystko? Może nikt by nie zginął? A przynajmniej nie niewinni członkowie taboru.
- Pewnie ona by powiedziała teraz coś mądrego jak... Nie wiem, zacytowała książkę, albo że takie myśli, że ktoś zastanawiał się nad tym czy lepiej jest coś mieć przez moment i stracić niż nigdy tego nie mieć to ktoś konkretny już robił... Czy coś. Stanowczo lubiła takie rzeczy - stwierdził, nie zastanawiając się za bardzo czy Trixie kojarzyła Jeanie, czy wiedziała, że się zeszli... Chociaż z tym jak Steffen im kibicował i jak się cieszył, kiedy oznajmili, że ze sobą chodzą, to wcale by się nie zdziwił, gdyby to do niej dotarło.
Dał jej moment, żeby usiadła stabilnie, a później się podniósł, stając blisko płotu i układając ręce na jej nogach, tak trochę bardziej dla stabilności. Dał jej czas, aby mogła się lepiej przyjrzeć temu, czy rzeczywiście coś jest po drugiej stronie. Ale przynajmniej, kiedy usłyszał znów maiuknięcie, stanowczo mógł uznać, że teraz wyszedł na dobrego chłopca, który absolutnie nie miał złych zamiarów, kiedy został przyłapany przy próbie przeskoczenia przez płot.
- No na pewno nie można go tam tak zostawić, prawda? Chcesz przeskoczyć przez mur? Czy zostawiasz to mi? - zapytał spokojnie, przechylając nieco głowę, aby zerknąć kątem oka na Trixie. - Chyba, że jest w okolicy brama otwarta? Albo jakieś inne przejście? No wiesz, jednak jeśli jest tutaj jeden kotek, w okolicy może być ich więcej... Albo jego mama gdzieś utknęła? Warto się rozejrzeć po ogrodzie... Nikt nie powinien mieć nam za złe, a tym bardziej żaden Dumbledore by nie miał, że wchodzimy na ich posesję w obronie niewinnych i bezbronnych, co? - rzucił, chcąc dodać jeszcze, że tym bardziej, będąc martwymi, ale już się powstrzymał. Brakowało mu szacunku i ogłady w takich sytuacjach, ale jak raz nie chciał jeszcze dostać po głowie od Beckettówny.
- To nie podlega nawet rozważaniu. Przecież go tam tak nie zostawimy, żeby jakaś sowa go z myszą pomyliła i zjadła! - dodał, rozglądając się też czy ewentualnie jakieś miejsce nadawałoby się lepiej do przejścia za mur.
Dzisiaj by żyła, och Merlinie, po co w ogóle zaczynała ten temat? Słowa Thomasa zmroziły ją od stóp po sam czubek głowy, twarz pobladła lekko, a w wygadanej naturze nagle zabrakło stosownej odpowiedzi. Powinna go pocieszyć? Powiedzieć, że było jej przykro? Zapytać, czy to wojna odebrała mu ukochaną? Czy może po prostu przemilczeć temat, pozwolić mu odsunąć od siebie nieprzyjemne myśli, bolesne wspomnienia? Trixie znikąd nie miała pomocy, nagle sama mierząca się z bestią rzucającą cień na młodego Doe. Tak prędko świat złamał mu serce, jednocześnie jeszcze mocniej upewniając czarownicę w przeświadczeniu o tym, że miłość częściej bywała zgubna, niż faktycznie potrzebna. Więź rodzica z dzieckiem była nierozerwalna, tak już musiało być, ale uczucia żywione do drugiego człowieka niepowiązanego nicią wspólnych genów... To nie mogło skończyć się dobrze, nawet jeśli z uporem maniaka próbowała wierzyć w to, o czym w swoich książkach pisał Cillian Moore. Gdyby uczucie było tak silne, czy jej matka zniknęłaby z życia Steviego Becketta i ich jedynej córki? Na pewno nie.
- Och - wykrztusiła z siebie tylko i wyłącznie, przez dłuższą chwilę pozostając w ciszy. Musiała przetrawić to, co powiedział jej Doe, ucieknąwszy spojrzeniem gdzieś w bok, byle tylko nie patrzeć mu w oczy i nie doszukiwać się w nich śladów cierpienia. - Nie miałam pojęcia, wybacz - dodała po kilkudziesięciu cierpkich sekundach. Przeprosiny nie padały z jej ust zbyt często, Trix zazwyczaj obracała swoje omyłki w żart, ale tutaj nie miała większego pola manewru. Nie mogła udawać, że nie popełniła swego rodzaju faux pas. Zamiast tego przeżuła w ustach swój język i, odchrząknąwszy, zmusiła spojrzenie do powrotu do oblicza kompana; nie pamiętała dziewczyny, o której mówił, zresztą nawet nie zdradził teraz jej tożsamości, a ona nie miała zamiaru wypytywać, o którą z dziewcząt mogło mu chodzić. - Przynajmniej przeżyłeś coś dobrego, chyba tak trzeba o tym myśleć - spróbowała go pocieszyć, ale wychodziło jej to trochę koślawo, więc swoje zażenowanie skryła za fasadą wyjątkowo ciepłego, wspierającego uśmiechu, po czym pacnęła go lekko dłonią w ramię.
Na szczęście przyuważone w trawie kocię skutecznie odwróciło ich uwagę i już niedługo Trix zachwiała się na ramionach chłopaka, dłońmi podparłszy się o mur, by dodać im równowagi. Takiego maleństwa rzeczywiście nie wypadało zostawiać samemu sobie, ale... Ale to był dom Dumbledore'ów! Zastanowiła się przez chwilę z dłuższym pomrukiem, by później zatrzepotać lekko głową.
- Już nie przekonuj, zgadzam się - rzuciła z rozbawionym przekąsem. Ładnie przywołał w swojej argumentacji poglądy, z jakich słynęła rodzina, do której należał opuszczony dziś dom. - Przeskoczę pierwsza, tylko mnie nie zrzuć, dobra? Stój spokojnie. Jakoś to... zrobimy... - Beckett mówiła powoli, jednocześnie wspinała się wtedy stopami po bokach i plecach kolegi (tuż po tym, jak niefortunnie ścisnęła jego kark udami), by potem wdrapać się na kamienną konstrukcję z małą zadyszką i zeskoczyć w dół. Lądowanie było miękkie dzięki wysokiej trawie. Spojrzeniem od razu zaczęła odszukiwać kocię, które przyglądało im się spłoszone, trochę najeżone, cofając się ostrożnym krokiem. - Tylko żadnych gwałtownych ruchów - zwróciła się cicho do Thomasa. Na ich nieszczęście raczej żadne nie przyniosło ze sobą puszki kociej karmy, wtedy byłoby łatwiej. Trix kucnęła, rękoma wygładzając ciepłą spódnicę, po czym wyciągnęła dłoń do stworzonka. - Kici kici, no chodź tu. Nie chcemy zrobić ci krzywdy. Ten pan tylko wygląda na narwańca... - mówiła z droczącą złośliwością do kota. Ich obecność przy okazji spłoszyła zająca, który wyskoczył z jednego z krzewów i czmychnął w dalszą podróż. - Masz przy sobie coś do jedzenia? Może uda nam się go przekupić? - zwróciła się do Doe.
Dawaj, Tomek. Masz do wyboru:
- przekonać do siebie kotka miłym głosem. Zaufa ci jeśli na kości k100 osiągniesz ST 30.
- spróbować złapać kotka. Uda ci się to jeśli na kości k100 osiągniesz ST 50. Do rzutu dodaj swoją zwinność.
- zaoferować mu jakiś smakołyk, kawałek mięska, coś w tym stylu. Wtedy nie rzucaj kością, bo zwierzak od razu będzie twój!
- Och - wykrztusiła z siebie tylko i wyłącznie, przez dłuższą chwilę pozostając w ciszy. Musiała przetrawić to, co powiedział jej Doe, ucieknąwszy spojrzeniem gdzieś w bok, byle tylko nie patrzeć mu w oczy i nie doszukiwać się w nich śladów cierpienia. - Nie miałam pojęcia, wybacz - dodała po kilkudziesięciu cierpkich sekundach. Przeprosiny nie padały z jej ust zbyt często, Trix zazwyczaj obracała swoje omyłki w żart, ale tutaj nie miała większego pola manewru. Nie mogła udawać, że nie popełniła swego rodzaju faux pas. Zamiast tego przeżuła w ustach swój język i, odchrząknąwszy, zmusiła spojrzenie do powrotu do oblicza kompana; nie pamiętała dziewczyny, o której mówił, zresztą nawet nie zdradził teraz jej tożsamości, a ona nie miała zamiaru wypytywać, o którą z dziewcząt mogło mu chodzić. - Przynajmniej przeżyłeś coś dobrego, chyba tak trzeba o tym myśleć - spróbowała go pocieszyć, ale wychodziło jej to trochę koślawo, więc swoje zażenowanie skryła za fasadą wyjątkowo ciepłego, wspierającego uśmiechu, po czym pacnęła go lekko dłonią w ramię.
Na szczęście przyuważone w trawie kocię skutecznie odwróciło ich uwagę i już niedługo Trix zachwiała się na ramionach chłopaka, dłońmi podparłszy się o mur, by dodać im równowagi. Takiego maleństwa rzeczywiście nie wypadało zostawiać samemu sobie, ale... Ale to był dom Dumbledore'ów! Zastanowiła się przez chwilę z dłuższym pomrukiem, by później zatrzepotać lekko głową.
- Już nie przekonuj, zgadzam się - rzuciła z rozbawionym przekąsem. Ładnie przywołał w swojej argumentacji poglądy, z jakich słynęła rodzina, do której należał opuszczony dziś dom. - Przeskoczę pierwsza, tylko mnie nie zrzuć, dobra? Stój spokojnie. Jakoś to... zrobimy... - Beckett mówiła powoli, jednocześnie wspinała się wtedy stopami po bokach i plecach kolegi (tuż po tym, jak niefortunnie ścisnęła jego kark udami), by potem wdrapać się na kamienną konstrukcję z małą zadyszką i zeskoczyć w dół. Lądowanie było miękkie dzięki wysokiej trawie. Spojrzeniem od razu zaczęła odszukiwać kocię, które przyglądało im się spłoszone, trochę najeżone, cofając się ostrożnym krokiem. - Tylko żadnych gwałtownych ruchów - zwróciła się cicho do Thomasa. Na ich nieszczęście raczej żadne nie przyniosło ze sobą puszki kociej karmy, wtedy byłoby łatwiej. Trix kucnęła, rękoma wygładzając ciepłą spódnicę, po czym wyciągnęła dłoń do stworzonka. - Kici kici, no chodź tu. Nie chcemy zrobić ci krzywdy. Ten pan tylko wygląda na narwańca... - mówiła z droczącą złośliwością do kota. Ich obecność przy okazji spłoszyła zająca, który wyskoczył z jednego z krzewów i czmychnął w dalszą podróż. - Masz przy sobie coś do jedzenia? Może uda nam się go przekupić? - zwróciła się do Doe.
Dawaj, Tomek. Masz do wyboru:
- przekonać do siebie kotka miłym głosem. Zaufa ci jeśli na kości k100 osiągniesz ST 30.
- spróbować złapać kotka. Uda ci się to jeśli na kości k100 osiągniesz ST 50. Do rzutu dodaj swoją zwinność.
- zaoferować mu jakiś smakołyk, kawałek mięska, coś w tym stylu. Wtedy nie rzucaj kością, bo zwierzak od razu będzie twój!
and the lust for life
keeps us alive, 'cause we're the masters of our own fate, we're the captains of our own souls, there's no way for us to come away, 'cause boy we're gold, boy we're gold.
Trixie Beckett
Zawód : krawcowa, gospodyni w Warsztacie
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'll ignite the sun just like the spring has come.
flames come alive.
flames come alive.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
witam, ja tylko na chwilę
Stevie nie za bardzo lubił podróże rowerem. Stare kości jednak czasem potrzebowały rozruszania. Jeździł niemal od nocy po dolinie, zdążył nawet dojechać do Tonksa, stworzyć dwa świstokliki, porozmawiać, porozmyślać. Miał na to wyjątkowo dużo czasu, gdy pedałował, wprawiając stary pojazd w ruch. Było zimno, znacznie zimniej niż jeszcze miesiąc temu. Minął piekarnię, do której miał podjechać po bagietki, ale ta była już niemal pusta. Stevie zatrzymał się obok, spoglądając tęsknie przed szybę. Mogła być już nawet 10 lub 11, a może i później. Nie dziw. Najlepsze chleby w Dolinie Godryka rozchodziły się jak świeżutkie bułeczki. Dosłownie. Westchnął tylko głośno i pokręcił głowa. Liczył, że zrobi swojej córce kanapki na śniadanie, zajmie się pracą, spróbuje, by dzisiejszy dzień był normalny. Po tym jak wczoraj jeden z łupieżców, złych ludzi podobno, ale dalej ludzi, stracił tam życie... I to nie przez Nathana, nie przez Aurorę... Beckett myślał sobie, że nawet nie przez Tonksa. Przez niego. Zamknął go przecież w przeraźliwych piaskach Duny, udusił pod ich ciężarem. Był tylko naukowcem ze starego Warsztatu, a nie mordercą. Potrząsnął głową i ponownie wsiadł na pojazd, by zaledwie po przejechaniu kawałka ujrzeć coś bardzo znajomego. Błękitny rower z wiklinowym koszem, który sam naprawiał wielokrotnie i usprawniał. W koszu leżały bagietki, świeże i chrupiące. Trixie? Rozejrzał się jeszcze dookoła, ale nigdzie jej nie dostrzegł. Znowu ją zawiódł, miał przywitać ją rano, zanim zacznie pracę, a tymczasem znów oddalał się, znów skupiał na czymś innym. Na pracy, na walce, na rzeczach wcale nie ważniejszych, ale takich, które przysłaniały mu wszystko inne. Obok roweru stał ktoś, kogo zupełnie nie kojarzył. Nie był to mieszkaniec Doliny Godryka... I czemu ten chłopak stał przy rowerze Trixie... ZŁODZIEJ?! Stevie musiał działać na zimno. Z kieszeni wyciągnął różdżkę i skierował nią w chłopaka. - Inanimatus Conjurus - wypowiedział czar pod nosem, celując różdżką w rower córki, gdy sam siedział na swoim. Za dużo dla niej znaczył, nie mógł sobie pozwolić na to, aby zostać nadawcą złych wieści, a jeśli czar miał podziałać, rower powinien pomknąć w stronę ich domu, bezpiecznie oddalając się od tego nieznajomego chłopaka. Jeśli nie... Będzie musiał zwiewać...
Stevie nie za bardzo lubił podróże rowerem. Stare kości jednak czasem potrzebowały rozruszania. Jeździł niemal od nocy po dolinie, zdążył nawet dojechać do Tonksa, stworzyć dwa świstokliki, porozmawiać, porozmyślać. Miał na to wyjątkowo dużo czasu, gdy pedałował, wprawiając stary pojazd w ruch. Było zimno, znacznie zimniej niż jeszcze miesiąc temu. Minął piekarnię, do której miał podjechać po bagietki, ale ta była już niemal pusta. Stevie zatrzymał się obok, spoglądając tęsknie przed szybę. Mogła być już nawet 10 lub 11, a może i później. Nie dziw. Najlepsze chleby w Dolinie Godryka rozchodziły się jak świeżutkie bułeczki. Dosłownie. Westchnął tylko głośno i pokręcił głowa. Liczył, że zrobi swojej córce kanapki na śniadanie, zajmie się pracą, spróbuje, by dzisiejszy dzień był normalny. Po tym jak wczoraj jeden z łupieżców, złych ludzi podobno, ale dalej ludzi, stracił tam życie... I to nie przez Nathana, nie przez Aurorę... Beckett myślał sobie, że nawet nie przez Tonksa. Przez niego. Zamknął go przecież w przeraźliwych piaskach Duny, udusił pod ich ciężarem. Był tylko naukowcem ze starego Warsztatu, a nie mordercą. Potrząsnął głową i ponownie wsiadł na pojazd, by zaledwie po przejechaniu kawałka ujrzeć coś bardzo znajomego. Błękitny rower z wiklinowym koszem, który sam naprawiał wielokrotnie i usprawniał. W koszu leżały bagietki, świeże i chrupiące. Trixie? Rozejrzał się jeszcze dookoła, ale nigdzie jej nie dostrzegł. Znowu ją zawiódł, miał przywitać ją rano, zanim zacznie pracę, a tymczasem znów oddalał się, znów skupiał na czymś innym. Na pracy, na walce, na rzeczach wcale nie ważniejszych, ale takich, które przysłaniały mu wszystko inne. Obok roweru stał ktoś, kogo zupełnie nie kojarzył. Nie był to mieszkaniec Doliny Godryka... I czemu ten chłopak stał przy rowerze Trixie... ZŁODZIEJ?! Stevie musiał działać na zimno. Z kieszeni wyciągnął różdżkę i skierował nią w chłopaka. - Inanimatus Conjurus - wypowiedział czar pod nosem, celując różdżką w rower córki, gdy sam siedział na swoim. Za dużo dla niej znaczył, nie mógł sobie pozwolić na to, aby zostać nadawcą złych wieści, a jeśli czar miał podziałać, rower powinien pomknąć w stronę ich domu, bezpiecznie oddalając się od tego nieznajomego chłopaka. Jeśli nie... Będzie musiał zwiewać...
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
The member 'Stevie Beckett' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 24
'k100' : 24
Uśmiechnął się do niej zaraz wesoło, tak jak uśmiechał się zawsze w szkole. Ciepło, mile, radośnie - kto by mógł przypuszczać, że jakaś zła myśl siedzi w jego głowie? Czy jakiś smutek, problem? Tym bardziej, widząc zmieszanie Trixie. Cóż, dostał nauczkę, że nie mógł takich rzeczy opowiadać, znajomy czy nieznajomy, niewiele osób chciało o nich słyszeć, nawet jeśli rozmowa naturalnie na nie zeszła. A on jedyne co mógł zrobić to po prostu się uśmiechnąć.
- Ach, wybacz. Sam nie powinienem o tym gadać też, nie zwracaj na to uwagi - zapewnił bez większego wahania w głosie, jakby rzeczywiście przed chwilą poruszony temat był tylko jakimś nieistotnym wspomnieniem, który nie bolał. Niepotrzebnie zagłębiał się w ten temat, więc i warto było go urwać.
Starał się stać spokojnie, na tyle na ile był w stanie, czekając aż jego koleżanka się wespnie i podciągnie tak jak potrzebuje do tego przeskakiwania przez mur. Nigdy nie narzekał w końcu na to, że jakaś panna była blisko czy nawet bardzo blisko niego, więc i w tej postawionej mu przez życie (i pannę Beckett) sytuacji, nie miał zamiaru chociażby pisnąć skargi. Jeszcze by się coś podobnego nigdy nie wydarzyło, a z pewnością by tego żałował!
Kiedy już koleżanka była za murem, najwyraźniej cała i niepotłuczona, zaraz sam chciał się zacząć na niego wspinać, kiedy tylko zauważył jak rower za jego plecami należący do Trixie, zaczyna uciekać...
- H-hej! - zawołał, jakby nie wiedząc nawet czy to ktoś właśnie kradł, czy zaczarował. Intuicyjnie wyciągnął różdżkę, machnąwszy nią bezmyślnie, nie wypowiadając tak naprawdę żadnego zaklęcia, bo zazwyczaj w takich sytuacjach niewiele ich mu przychodziło do głowy. Co mógł zrobić? Zmienić ten rower w wiewiórkę? Czy patyk? A później odkręcać...
Patrzył jeszcze moment jak rower po prostu odjeżdża.
Dolina chyba nie była aż tak duża. Najwyżej znajdą złodzieja.
Podrapał się różdżką po głowie, którą po chwili schował z powrotem, niewiele rozumiejąc z tej sytuacji i zaraz decydując się po prostu wspiąć na murek. Poszło mu dość sprawnie, zaraz siadając na jego szczycie.
Zerknął jednak na kota, uśmiechając się do dziewczyny i już po chwili zeskakując z muru, uważając żeby sobie przypadkiem niczego nie połamać.
- Oczywiście, że nie mam. Narwaniec ci zaraz pokaże jak się koty łapie - powiedział, oczywiście że nie mając wiele do jedzenia przy sobie, a przynajmniej nie będzie karmił kotka, dopóki nie zaprezentuje mu, kto tutaj dominował!
Zaraz zdjął kaszkiet z głowy, z uśmiechem szykując się do łapania małej istoty. I przez kilka następnym minut Trixie mogła obserwować jak to Thomas próbuje zajść kotka, a ten nieporadnie jeszcze odskakuje i ucieka, wyraźnie chyba traktując to jako zabawę. To się przewraca, to znów próbuje ugryźć chłopaka, a nawet kilka zadrapań zdążył mu zostawić na rękach, jednak już po krótkiej walce Tomkowi udało się złapać kiciusia do kaszkietu i w taki sposób go podnieść. Mały zaczął dość głośno miauczeć, najwyraźniej próbując wezwać mamę, a chłopak nie wiedząc za bardzo co miałby zrobić, dał mu po prostu palec do pogryzienia, w który kocię wbiło jeszcze nie tak ostre ząbki. (Kici kici)
- No i mamy, i co tam mówiłaś żadnych gwałtownych ruchów? - rzucił, wyraźnie zadowolony ze swojego wyczynu.
Zastanawiał się też przez moment czy powinien powiedzieć dziewczynie o tym, że jej rower odjechał, ale... Może lepiej to przemilczeć? Sama zaraz zobaczy jak tylko wrócą przez mur.
- Jest tu w sumie jakaś brama? Mógłbym się wspinać z powrotem, ale z kotkiem może być to trochę problematyczne... - stwierdził, widząc jak maluch w kaszkiecie jeszcze próbuje łapać swój ogon.
- Ach, wybacz. Sam nie powinienem o tym gadać też, nie zwracaj na to uwagi - zapewnił bez większego wahania w głosie, jakby rzeczywiście przed chwilą poruszony temat był tylko jakimś nieistotnym wspomnieniem, który nie bolał. Niepotrzebnie zagłębiał się w ten temat, więc i warto było go urwać.
Starał się stać spokojnie, na tyle na ile był w stanie, czekając aż jego koleżanka się wespnie i podciągnie tak jak potrzebuje do tego przeskakiwania przez mur. Nigdy nie narzekał w końcu na to, że jakaś panna była blisko czy nawet bardzo blisko niego, więc i w tej postawionej mu przez życie (i pannę Beckett) sytuacji, nie miał zamiaru chociażby pisnąć skargi. Jeszcze by się coś podobnego nigdy nie wydarzyło, a z pewnością by tego żałował!
Kiedy już koleżanka była za murem, najwyraźniej cała i niepotłuczona, zaraz sam chciał się zacząć na niego wspinać, kiedy tylko zauważył jak rower za jego plecami należący do Trixie, zaczyna uciekać...
- H-hej! - zawołał, jakby nie wiedząc nawet czy to ktoś właśnie kradł, czy zaczarował. Intuicyjnie wyciągnął różdżkę, machnąwszy nią bezmyślnie, nie wypowiadając tak naprawdę żadnego zaklęcia, bo zazwyczaj w takich sytuacjach niewiele ich mu przychodziło do głowy. Co mógł zrobić? Zmienić ten rower w wiewiórkę? Czy patyk? A później odkręcać...
Patrzył jeszcze moment jak rower po prostu odjeżdża.
Dolina chyba nie była aż tak duża. Najwyżej znajdą złodzieja.
Podrapał się różdżką po głowie, którą po chwili schował z powrotem, niewiele rozumiejąc z tej sytuacji i zaraz decydując się po prostu wspiąć na murek. Poszło mu dość sprawnie, zaraz siadając na jego szczycie.
Zerknął jednak na kota, uśmiechając się do dziewczyny i już po chwili zeskakując z muru, uważając żeby sobie przypadkiem niczego nie połamać.
- Oczywiście, że nie mam. Narwaniec ci zaraz pokaże jak się koty łapie - powiedział, oczywiście że nie mając wiele do jedzenia przy sobie, a przynajmniej nie będzie karmił kotka, dopóki nie zaprezentuje mu, kto tutaj dominował!
Zaraz zdjął kaszkiet z głowy, z uśmiechem szykując się do łapania małej istoty. I przez kilka następnym minut Trixie mogła obserwować jak to Thomas próbuje zajść kotka, a ten nieporadnie jeszcze odskakuje i ucieka, wyraźnie chyba traktując to jako zabawę. To się przewraca, to znów próbuje ugryźć chłopaka, a nawet kilka zadrapań zdążył mu zostawić na rękach, jednak już po krótkiej walce Tomkowi udało się złapać kiciusia do kaszkietu i w taki sposób go podnieść. Mały zaczął dość głośno miauczeć, najwyraźniej próbując wezwać mamę, a chłopak nie wiedząc za bardzo co miałby zrobić, dał mu po prostu palec do pogryzienia, w który kocię wbiło jeszcze nie tak ostre ząbki. (Kici kici)
- No i mamy, i co tam mówiłaś żadnych gwałtownych ruchów? - rzucił, wyraźnie zadowolony ze swojego wyczynu.
Zastanawiał się też przez moment czy powinien powiedzieć dziewczynie o tym, że jej rower odjechał, ale... Może lepiej to przemilczeć? Sama zaraz zobaczy jak tylko wrócą przez mur.
- Jest tu w sumie jakaś brama? Mógłbym się wspinać z powrotem, ale z kotkiem może być to trochę problematyczne... - stwierdził, widząc jak maluch w kaszkiecie jeszcze próbuje łapać swój ogon.
Jackie & Lyall
13 stycznia 1958
« Even though I walk through the darkest valley, I will fear no evil, for you are with me »
Trzynaście. Trzynaście pieprzonych dni minęło od wybicia nowego roku, a on zamiast czuć się silniejszym i gotowym do pracy, wiedział, że staczał się silniej i szybciej niż mógł zrozumieć, co się działo. Wiedział, że długo nie miał pociągnąć w ten sposób. Nie dlatego, że nie znał wcześniej bólu, wymęczenia, wycieńczenia — te towarzyszyły mu wszak nieustannie — lecz dlatego, że nigdy nie musiał mierzyć się z czymś takim. Z czymś, co wykraczało poza jakiekolwiek jego rozumowanie. Z czymś, co wprowadzało niepokój nawet w brygadziście ze stali. Nie. Nie bał się, lecz był to inny rodzaj lęku. Taki, który nie pozwalał zasnąć i pobudzał umysł do bezustannych tortur. I chociaż Lyall nie był słabym człowiekiem, teraz zdecydowanie takim się właśnie czuł i nie powodowało to w nim chęci odpuszczenia. Wbrew przeciwnie — zaszczuty pies stawał się wszak jeszcze bardziej niebezpieczny i nieprzewidywalny. Zamierzał więc przeciwstawić się i temu, co opętało jego umysł. Boleśnie, chwiejnie stawiał swoje kroki, chcąc odeprzeć przekleństwo, ale im bardziej się opierał, tym częstsze stawały się ataki. I nie malały nawet na jedną chwilę. Lupin rozumiał, co się działo. A przynajmniej starał się na tyle, jak dalece był do tego zdolny. Nie trzeba było jednak być specjalistą w owej dziedzinie, aby rozpoznać klątwę. Klątwę albo wariactwo, które staczało szybko i skutecznie mężczyznę u szczytu fizycznej formy. Odbierało mu siły witalne, powoli grzebiąc mu grób w milczeniu swych dłoni. Bo co innego mogło spowodować fakt, iż od trzynastu nocy nie był w stanie spać, a wyniszczające psychikę i ciało zmęczenie dawało o sobie boleśnie znać? Mógł żyć poza cywilizacją, mieszkać w lesie, gdzie czaił się na wilkołaki, walcząc z nimi każdego kolejnego miesiąca, ale to... To było coś, co przekraczało nawet jego wytrzymałość. Nikt wszak nie był w stanie zachować trzeźwych zmysłów bez chociażby kilku godzin snu. Restartu umysłu, odpoczynku. Sennych widziadeł zakrawanych gęstym obłokiem mgły. I tak właśnie, zamiast szukać brata, starał się przezwyciężyć widziadła i po prostu zasnąć... Odpocząć. One jednak nie chciały odejść... Żadne z nich. Wpierw Betty. Później Laurel. W końcu także i on — stary Skamander. Stali tam i patrzyli wprost na niego. Tak mocno żywi, widzialni, a jedna cali zalani krwią, zbici, rozszarpani. Kurwa. Przecież wiedział, że nie żyli, a jednak byli tam — nie odstępowali go na krok, pojawiając się w łazience. W odbiciu lustra. Na suficie, gdy otwierał oczy. W każdej chwili mógł się odwrócić i natrafić na ich sylwetki. Tak dobrze znane, a jednak niemożliwe do pojmowania. Siostra. Ukochana. Mentor. Wszyscy, którzy zginęli bezpośrednio przez niego. Bliscy mu, a jednak równocześnie tak dalecy. Byli wszak częścią jego dawnego życia. Należeli do historii Lyalla Lupina, który już nie istniał. Potwór przyszedł jednej nocy i go zabił, zabierając jego ciało i skórę. Wiedział to. Widział to. Miał wciąż wszak niewidzialną krew na rękach. Zmył ją stosunkowo niedawno, lecz nie pozbył się niewinnego. Czy to jednak było możliwe, że to przez niego? Czy był to tylko przypadek? Zbyt wiele działo się w jego życiu, aby sprawić, by wierzył w kaprys losu. Podobnie jak przeznaczenie. Lyall był człowiekiem, który wierzył tylko w jedno — siłę. Własny upór, bo jedynie ta wola przetrwania miała sprawić, że istniał. Żył i sięgał po to, czego pragnął. Trzy pieprzone lata ścigał winnego przemiany Laurel w wilkołaka, ale udało mu się koniec końców go dopaść, co upewniło jedynie brygadzistę we własnym przekonaniu. Konsekwencje były bolesne, jednak czy ich świadomość powstrzymałaby go przed ciosem? Wiedział, że nie. Kurwa... Oczywiście, że wiedział, że nie. Pięści uderzały, knykcie czerwieniały, skóra zdzierała się, ból narastał, lecz wściekłość przezwyciężała je wszystkie. Wściekłość i zwierzęcy zew krwi gromadzący się w ciele brygadzisty od trzech lat. Kumulował się, unicestwiał. Dygotał. Niszczał pozostałości człowieczeństwa, jakie jeszcze w nim pozostały. Czy więc nie zasługiwał na szaleństwo mar dawnych bliskich? Piekielnie trzymających się jego boku nawet teraz gdy zarzucał na siebie wysłużoną kurtkę i przywoływał psy. Jak wiele nocy wcześniej wychodził, by obejść Dolinę Godryka w poszukiwaniu oznak własnego brata. Bliźniak nie nękał go jako zjawa — była więc to pocieszająca myśl, że mógł żyć. Chociaż Lyall wolał nie opierać się w całym swym stosunku na własnym szaleństwie. Idąc ośnieżoną drogą w sennym miasteczku, słyszał swoje kroki, kroki swoich psów, lecz też kroki tego, co nękało jego świadomość. Betty, Laurel i Skamander wciąż tam byli i być może rozproszony brygadzista nie usłyszał w pierwszym momencie czyjejś obecności. Zwierzęta mu towarzyszące wyczuły jednak nowego człowieka, a zatrzymanie się ich, zwróciło także spojrzenie ich właściciela. Dokładnie w tym samym momencie, w którym ciemna sylwetka znikała gdzieś w szczelinie starego płotu. Jak niewielka była szansa na to, iż mógł to być brat, Lyall potrzebował dywersji od własnego zmęczenia. Od zakrwawionych figur bliskich, które widział tylko on. Nawet jeśli oznaczało to przejście za kimś nieznajomym na drugą stronę płotu.
i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
MY HEART.
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dawny dom rodziny Dumbledore
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka