Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer
Sala główna
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★
[bylobrzydkobedzieladnie]
Sala główna
Ku brzegom angielskim już ruszać nam pora, i smak waszych ust, hiszpańskie dziewczyny, w noc ciemną i złą nam będzie się śnił... Zabłysną nam bielą skał zęby pod Dover i znów noc w kubryku wśród legend i bajd...
W tawernie już od wejścia czuć przejmujący swąd nade wszystko męskiego potu, a w drugiej kolejności - męskiego moczu. Silny zapach alkoholi drażniąco przesyca powietrze, skądinąd wyczuć można również nuty aromatów zgniłych ryb. Huk pijackich przyśpiewek dominuje nad wszechobecnym gwarem - prawie nie słychać przechwalającego się przy szynku mężczyzny, który opowiada o swojej ostatniej batalii, w której rzekomo wypatroszył morskiego smoka, mało kto zwraca uwagę na marynarzy tłukących się po mordach po przeciwległej ścianie. Zrezygnowany barman dekadencko przeciera brudną szklankę brudną szmatą, spode łba łypiąc na drzwi, które właśnie otworzyłeś...
W tawernie już od wejścia czuć przejmujący swąd nade wszystko męskiego potu, a w drugiej kolejności - męskiego moczu. Silny zapach alkoholi drażniąco przesyca powietrze, skądinąd wyczuć można również nuty aromatów zgniłych ryb. Huk pijackich przyśpiewek dominuje nad wszechobecnym gwarem - prawie nie słychać przechwalającego się przy szynku mężczyzny, który opowiada o swojej ostatniej batalii, w której rzekomo wypatroszył morskiego smoka, mało kto zwraca uwagę na marynarzy tłukących się po mordach po przeciwległej ścianie. Zrezygnowany barman dekadencko przeciera brudną szklankę brudną szmatą, spode łba łypiąc na drzwi, które właśnie otworzyłeś...
Możliwość gry w czarodziejskie oczko, darta, kościanego pokera
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:27, w całości zmieniany 1 raz
Zwyczajne środki widocznie nie były na miejscu, szczególnie kiedy sytuacja była przedziwna, bo skąd magiczni wysłannicy policji w drzwiach kibla Parszywego?! Czy ktoś mógł wytłumaczyć, co właściwie działo się w głównej sali, skoro ci wparowali tutaj dwójką? Jakieś spotkanie grupowe dla zdradliwych bestii moralności i prawa? Wciąż pamiętał o wszystkich tych zmianach w zarządzaniu organami sprawczymi, które wyłapywały niewinnych... a może... Hagrid?
Podmuch zwalił go z nóg, pozbawiając możliwości ucieczki przez drzwi. Nie wyglądało to zbyt dobrze, szczególnie że wyczuł, jak wbrew samemu sobie pojawia się przed twarzami nieznajomych w dodatku pod jeszcze bardziej przemienioną formą. Nie rozpoznawał długości kończyn, a tym bardziej giętkości ciała, zanim jednak zdążył spojrzeć na ręce, machnął różdżką z zaklęciem w geście obrony - Protego Maxima. - Czego oni do cholery chcieli?! Gdzie protokolarne wytłumaczenie!
- Co? - wymsknęło się mało inteligentne słowo i wyraz twarzy, który patrzył w równie dużym szoku co ten u oskarżającego go o bycie Zakonnikiem czarodzieja. Cholera, tylko nie to! Warknął w myślach, szukając jakiegokolwiek wyjścia z sytuacji, która wydawała się zwyczajnie niepojęta. Nie miał zamiaru poddawać się jakimś dziwacznym oskarżeniom, a tym bardziej oddawać różdżki bez wyjaśnienia. - Nie jestem żadnym członkiem Zakonu, co do cholery! To jakieś nieporozumienie! - wyraził swój sprzeciw, poprawiając uchwyt różdżki w ręku, co więcej, zamiast zaatakować dwójkę czarodziejów, skierował magiczny patyk w swoim kierunku i bez zastanowienia powiedział - Reflexio - jeszcze go wariaci będą chcieli zaatakować, nie ma mowy! Wciąż leżał na podłodze, co by nie dawać im żadnej sposobności na atak, którego nie zauważy, do momentu, aż usłyszeli niespodziewane krzyki i poczuli dudnienie. Niewidzialna ręka zacisnęła się na jego gardle, a ciało poderwało się do góry, gotowy do rzucenia się do drzwi, zahaczył wzrokiem o lustra wiszące na wysokości wzroku.
| k6 na skutki
| k100 na Reflexio ST 80-21+5=64
Podmuch zwalił go z nóg, pozbawiając możliwości ucieczki przez drzwi. Nie wyglądało to zbyt dobrze, szczególnie że wyczuł, jak wbrew samemu sobie pojawia się przed twarzami nieznajomych w dodatku pod jeszcze bardziej przemienioną formą. Nie rozpoznawał długości kończyn, a tym bardziej giętkości ciała, zanim jednak zdążył spojrzeć na ręce, machnął różdżką z zaklęciem w geście obrony - Protego Maxima. - Czego oni do cholery chcieli?! Gdzie protokolarne wytłumaczenie!
- Co? - wymsknęło się mało inteligentne słowo i wyraz twarzy, który patrzył w równie dużym szoku co ten u oskarżającego go o bycie Zakonnikiem czarodzieja. Cholera, tylko nie to! Warknął w myślach, szukając jakiegokolwiek wyjścia z sytuacji, która wydawała się zwyczajnie niepojęta. Nie miał zamiaru poddawać się jakimś dziwacznym oskarżeniom, a tym bardziej oddawać różdżki bez wyjaśnienia. - Nie jestem żadnym członkiem Zakonu, co do cholery! To jakieś nieporozumienie! - wyraził swój sprzeciw, poprawiając uchwyt różdżki w ręku, co więcej, zamiast zaatakować dwójkę czarodziejów, skierował magiczny patyk w swoim kierunku i bez zastanowienia powiedział - Reflexio - jeszcze go wariaci będą chcieli zaatakować, nie ma mowy! Wciąż leżał na podłodze, co by nie dawać im żadnej sposobności na atak, którego nie zauważy, do momentu, aż usłyszeli niespodziewane krzyki i poczuli dudnienie. Niewidzialna ręka zacisnęła się na jego gardle, a ciało poderwało się do góry, gotowy do rzucenia się do drzwi, zahaczył wzrokiem o lustra wiszące na wysokości wzroku.
| k6 na skutki
| k100 na Reflexio ST 80-21+5=64
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
The member 'Reggie Weasley' has done the following action : Rzut kością
#1 'k6' : 4
--------------------------------
#2 'k100' : 48
#1 'k6' : 4
--------------------------------
#2 'k100' : 48
Z pękającym sercem przyglądała się poczynaniom policji. Jak do tego wszystkiego doszło? Jeszcze chwilę temu każde z nich zajmowało się tu spokojnie swoimi sprawami, żeby teraz znaleźć się w tak podbramkowej sytuacji. Co mieli zrobić? Policja ewidentnie miała nad nimi przewagę. Posiadała też dane większości, bądź wszystkich z nich tu obecnych. A czy prawdziwe to już inna sprawa. Dobrze wiedziała jakie nazwisko Johnny ma wpisane w swoich dokumentach. - Przecież powiedziałam Panu, że ich nie ma. Zabrano mu je. - Spróbowała ponownie wyjaśnić zwracającemu się do niej policjantowi. Nie chciała mieszać w to ani Komendanta, ani policjanta, który był winowajcą tego zamieszania. Możliwe, że wtedy byłby zmuszony sięgnąć do swojej kieszeni orientując się, że czegoś mu brakuje. A niech ma te dokumenty jeśli tak bardzo chciał utrzeć Bojczukowi nosa, ale niech już dadzą temu biedakowi spokój na Merlina. Słysząc wołanie Hagrida niemal wszyscy przenieśli na niego swój wzrok, łącznie z nią samą, a później nastał istny chaos. Próby załagodzenia sytuacji zdały się na nic konkurując z latającym krzesłem. Morderczy mebel nie zdał jednak swego egzaminu. Po sali rozległ się huk, a krzesło rozleciało się w locie na kawałki raniąc przy tym Jamesa. Zaklęcia ponownie pomknęły po pomieszczeniu, nie wszystko jednak poszło tak jak należało. Dwa promienie zaklęcia zderzyły się ze sobą wybuchając tuż przed nią. Intuicyjnie odwróciła głowę w przeciwną stronę zasłaniając ją rękoma. Słysząc jednak wrzask obok niej szybko opuściła dłonie, aby zobaczyć co się stało. Rzuciła szybkie spojrzenie na Johnatana upewniając się, że wybuch nie wyrządził mu żadnej krzywdy, po czym przeniosła swój wzrok na przyciskającego dłonie do swojej twarzy funkcjonariusza uważnie się mu przyglądając. Lata praktyki w zawodzie dość szybko pozwoliły jej określić powagę sytuacji. Mężczyzna był poważnie poparzony, a jeśli iskry z wybuchu dostały się do jego oczu, bez natychmiastowej pomocy, mogło się to skończyć ślepotą. W pierwszym odruchu chciała jak najszybciej pochwycić różdżkę wciąż leżącą pod jej i mu pomóc. Nawet przez chwile nie przyszło jej do głowy, że miałaby go zignorować, udawać, że nie widzi jego cierpienia i nie udzielić mu pomocy. Nie zatrzymała ją niechęć do pomocy osobie stojącej ewidentnie po przeciwnej stronie barykady, a zdrowy rozsądek. Kolejne rozkazy i oskarżenia skutecznie trzymały ją twardo na ziemi. Jak teraz mają się z tego wywinąć? Nikt nie był tu przecież niczemu winien, a przynajmniej nie temu o co ich oskarżano. Słysząc wołanie Phili natychmiast przeniosła wzrok w jej stronę tak bardzo chcąc móc dobiec do niej i faktycznie pomóc Celine. Symulowała? Nie, to nie to. Od początku było coś z nią nie tak. Znowu brała? Poczucie winy ugodziło ją prosto w serce. To jej wina. To jej wina, że młodsza blondynka tu jest, na dodatek w takim stanie, z takimi oskarżeniami rzucanymi w jej stronę. Powinna bardziej ją chronić. Zadbać o nią lepiej. Zacisnęła pięści próbując opanować szalejące w niej emocje. Nie może im ulegać, nie teraz. Potwierdzając słowa Philippy kiwnęła kilkukrotnie głową odwracając się w kierunku Arnolda. - Panie Komendancie, jeśli mogę, obawiam się, że Pański pracownik potrzebuje pomocy medycznej. Jest poważnie poparzony, obawiam się również o jego oczy. - Uprzejmie zwróciła się do Arnolda wskazując na rannego policjanta obok niej. - Jeśli mi Pan pozwoli mogę się nim zająć. - Zapewniła z nadzieją, że ten się na to zgodzi. - Wiem, że to nie moje miejsce na takie prośby, ale proszę o szansę zajęcia się też resztą. Panna Lovegood, jak sam Pan widzi również wymaga natychmiastowej pomocy, mój towarzysz też nie jest w najlepszym stanie, a jego raną również należałoby się zająć. - Kontynuowała dając swojemu głosu przybrać bardziej profesjonalny ton kolejno wskazując na Celine, Johnatana oraz Jamesa.
perswazja I
perswazja I
You can't choose what stays
and what fades away.
and what fades away.
Yvette Baudelaire
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
There are so many wars
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
going on at night
so many hearts are fighting
to survive without light
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Gdy szła po piętrze nic nie udało jej się zaobserwować. Natomiast gdy stanęła na górze schodów miała idealny widok na sytuację na dole. Przeraziła się. Istny harmider. Chłopak uciekający przez okno, jakaś kobieta kryjąca się pod stołem, jakiś policjant był chyba poważnie ranny. Jej wzrok powędrował w stronę Celiny, Philippa była obok niej więc odetchnęła z ulgą. Tyle się działo, że nie była w stanie na wszystko zareagować. Na ten krótki moment przestali zwracać na nią uwagę. Słyszała, że policjant stwierdził, że jej dokumenty są czyste. Chociaż to udało jej się osiągnąć. Zaraz potem znowu zaczęły się dziać różne rzeczy. Marceli podskoczył do tego chłopaka chcąc mu pomóc. Udało mu się otworzyć okno, a powiew portowego powietrza dotarł nawet do Huxley. Wyjrzała za okno, było tam całkiem pusto. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Gdyby tylko wszyscy mogli uciec i skryć się w bezpieczne miejsce. Zaraz do Marceliego ruszył James. W tym samym momencie Cornelius rzucił w stronę Marceliego i Jamesa zaklęcie, gdzieś tam słyszała krzyk Philippy, że Celina potrzebuje pomocy. Chciała tam zbiec i pomóc ale czuła się tak bardzo bezsilna. Co by to dało? I tak nie umiałaby jej ocucić, tylko by przeszkadzała i ściągnęła na siebie wzrok strażników. A przez tę krótką chwilę zdawało się, że nikt nie zwracał na nią uwagi. Mogła coś zrobić. Zareagować. Ale mogła też uciec. Schować się w bezpiecznym miejscu i przeczekać. Wyjść z tego cało. Ale czy by jej nie znaleźli? Nie doliczyli by się, że jednej osoby brakuje?
Nadal miała różdżkę ukrytą pod materiałem koca. Sięgnęła po nią. Nikt chyba na nią nie patrzył. Swój wzrok skierowała na Corneliusa. Z tego co mówiła Celina to stosował na nią legilimencję, przed chwilą użył jej na portowym druhu. Może za Jamesem nie przepadała, ale wyglądał na przyjaciela Marceliusa, a na nim już Rain zależało. No i Celinka, jej biedna Celinka przez niego cierpiała. To przez Corneliusa ta cała akcja. Ten cały nalot na Parszywego.
Machnęła różdżką. Bezgłośnie, niewerbalnie rzuciła w jego kierunku Everte Stati. Nie miała pewności czy się uda, w sumie w tym momencie chciała tylko usiąść i się skryć. Ale Celinka była dla niej jak córka, a już to mówiła, że za córkę jest w stanie zrobić wszystko. Jeśli zaklęcie się powiedzie miała plan, aby skryć się za ścianą, kucnąć i udawać, że to nie ona. Przecież jej tam nawet nie ma.
| rzucam niewerbalne Everte Stati na Corneliusa
Skradanie II
Nadal miała różdżkę ukrytą pod materiałem koca. Sięgnęła po nią. Nikt chyba na nią nie patrzył. Swój wzrok skierowała na Corneliusa. Z tego co mówiła Celina to stosował na nią legilimencję, przed chwilą użył jej na portowym druhu. Może za Jamesem nie przepadała, ale wyglądał na przyjaciela Marceliusa, a na nim już Rain zależało. No i Celinka, jej biedna Celinka przez niego cierpiała. To przez Corneliusa ta cała akcja. Ten cały nalot na Parszywego.
Machnęła różdżką. Bezgłośnie, niewerbalnie rzuciła w jego kierunku Everte Stati. Nie miała pewności czy się uda, w sumie w tym momencie chciała tylko usiąść i się skryć. Ale Celinka była dla niej jak córka, a już to mówiła, że za córkę jest w stanie zrobić wszystko. Jeśli zaklęcie się powiedzie miała plan, aby skryć się za ścianą, kucnąć i udawać, że to nie ona. Przecież jej tam nawet nie ma.
| rzucam niewerbalne Everte Stati na Corneliusa
Skradanie II
Why you think that 'bout nude?
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
'Cause your view's so rude
Think outside the boxThen you'll like it
Rain Huxley
Zawód : Portowa dziwka, informatorka
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Królowa nigdy nie opuszcza swojego królestwa i płonie razem z nim.
OPCM : 9 +1
UROKI : 21 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarownica
Neutralni
The member 'Rain Huxley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 32
'k100' : 32
Sytuacja wydaje się opanowana. Młody chyba dał sobie spokój z idiotycznym bezsensownym bohaterstwem. Wewnątrz czuję ulgę. Chyba nie będzie tak źle. Zgarną, kogo powinni i pójdą. W końcu.
Znowu zerkam w stronę mojej leżącej na ziemi różdżki.
Może ma to sens? W końcu dla wszystkich milicjantów nie istnieje. Wygodne. Wystarczy tylko sięgnąć po moją własność i zniknąć podobnie jak młody - przez okno. Tym bardziej że inni już mnie zauważyli. Czy podnoszą raban i mnie wsypią? Nie mam pewności. Chaos jest nie do zniesienia.
Kiedy tak myślę o tym, w pewnej chwili wszystko zaczyna się sypać. Wymykać spod tej chwiejnej kontroli, jaką jeszcze udawało się zachować.
Rzucony przez półolbrzyma mebel wycelowany wprost w Sallowa eksploatował setką drzazg, który chyba jakimś cudem tylko nie powbijały mi się w twarz. Kurwa. Ja pierdole.
-Сука…*- wyrywa mi się przez zaciśnięte usta i korzystam z zamieszania, aby zgarnąć z ziemi różdżkę i wepchnąć ją sobie za pas i gumkę majtek, w taki sposób, żeby nie wypadła przez nogawkę, i przykrywam wystającą rękojeść koszulą wpuszczoną ze spodni. Jakby mnie babka Gregorovitch widziała, to by wyrwał mi ręce przy samej dupie.
Ale nie mam czasu nad tym się zastanawiać.
Szlag.
Na pewno tu zginiemy, teraz już koniec.
Wywloką nas wszystkich, zamkną.
Nie ma odwrotu.
Lecą zaklęcia, ktoś krzyczy, a ja robię szybki wdech i wydech, żeby odgonić te pieprzone natrętne myśli. Nie z takich sytuacji wychodziłam cało. Tym razem też to zrobię.
Muszę zapewnić sobie ochronę. Wsparcie. Wydobywam więc szybko z wewnętrznej kamizelki fiolkę z eliksirem grozy, jednym haustem wypijam i lekko się krzywię. Ze stołu chwytam piwo, żeby jeden chujowy smak zabić drugim - ale ten przynajmniej ma alkohol. Procenty uspokajają, uderzają do głowy. Nie jest to gin ani wódka, ale ten szczoch musi wystarczyć, żeby uspokoić lekkie drżenie dłoni.
Młody w tym czasie już zniknął, przemieszczając się w stronę okna. Inni tak zajęci, że nie powinni go zauważyć.
Ale zauważyli innego gówniaka, który ewidentnie próbował się pozbyć czegoś, co miał w torbie.
Chyba już tylko chaos nas wszystkich ocali.
Zaciskam pięść ze złości, jednak grymas irytacji chowam za kuflem z piwem, który w końcu z głośnym stukiem odstawiam na stół.
-Te, Panie Władza. Czy może ktoś w końcu mnie wylegitymować, bo ja rozumiem, że łapanie podejrzanych jest ważne, ale mój czas to pieniądz. - podnoszę głos, dodając do niego ostry gobliński akcent. Znajduje tę sekundę, żeby wbić się w chwilę ciszy między wybuchami i innymi miotanymi zaklęciami. Niech na mnie spojrzą, niech tylko spojrzą. Staram się łapać wzrokiem każdego z nich. Nie wiem, czy to coś da, może zrobi im się chujowo, ale może się zreflektują i mnie wypuszczą. Robię krok w stronę najbliższego policjanta, który stoi tuż przy ladzie. Dokument mam wyciągnięty w lewej dłoni. Nie mam czego ukrywać, wszystko legalne. Starannie omijam lód, żeby się nie wywalić, przy okazji zostawiając chłopaków za moimi plecami. Jebać to, niech mają.
-A Pan. - patrzę wprost w oczy Corneliusa i kontynuuje suchym tonem. Zimnym, metalicznym. Jakbym była maszyną. - Prawie mnie Pan zahaczył tym Glaciusem. Mam rozumieć, że już każdy porządny obywatel będzie traktowany w taki sposób?
No zobaczymy, co zrobią trybiki ich systemu. Czy mnie zaskoczą?
|*Suka
|Zastraszanie II, użycie eliksiru grozy (moc 40)
Znowu zerkam w stronę mojej leżącej na ziemi różdżki.
Może ma to sens? W końcu dla wszystkich milicjantów nie istnieje. Wygodne. Wystarczy tylko sięgnąć po moją własność i zniknąć podobnie jak młody - przez okno. Tym bardziej że inni już mnie zauważyli. Czy podnoszą raban i mnie wsypią? Nie mam pewności. Chaos jest nie do zniesienia.
Kiedy tak myślę o tym, w pewnej chwili wszystko zaczyna się sypać. Wymykać spod tej chwiejnej kontroli, jaką jeszcze udawało się zachować.
Rzucony przez półolbrzyma mebel wycelowany wprost w Sallowa eksploatował setką drzazg, który chyba jakimś cudem tylko nie powbijały mi się w twarz. Kurwa. Ja pierdole.
-Сука…*- wyrywa mi się przez zaciśnięte usta i korzystam z zamieszania, aby zgarnąć z ziemi różdżkę i wepchnąć ją sobie za pas i gumkę majtek, w taki sposób, żeby nie wypadła przez nogawkę, i przykrywam wystającą rękojeść koszulą wpuszczoną ze spodni. Jakby mnie babka Gregorovitch widziała, to by wyrwał mi ręce przy samej dupie.
Ale nie mam czasu nad tym się zastanawiać.
Szlag.
Na pewno tu zginiemy, teraz już koniec.
Wywloką nas wszystkich, zamkną.
Nie ma odwrotu.
Lecą zaklęcia, ktoś krzyczy, a ja robię szybki wdech i wydech, żeby odgonić te pieprzone natrętne myśli. Nie z takich sytuacji wychodziłam cało. Tym razem też to zrobię.
Muszę zapewnić sobie ochronę. Wsparcie. Wydobywam więc szybko z wewnętrznej kamizelki fiolkę z eliksirem grozy, jednym haustem wypijam i lekko się krzywię. Ze stołu chwytam piwo, żeby jeden chujowy smak zabić drugim - ale ten przynajmniej ma alkohol. Procenty uspokajają, uderzają do głowy. Nie jest to gin ani wódka, ale ten szczoch musi wystarczyć, żeby uspokoić lekkie drżenie dłoni.
Młody w tym czasie już zniknął, przemieszczając się w stronę okna. Inni tak zajęci, że nie powinni go zauważyć.
Ale zauważyli innego gówniaka, który ewidentnie próbował się pozbyć czegoś, co miał w torbie.
Chyba już tylko chaos nas wszystkich ocali.
Zaciskam pięść ze złości, jednak grymas irytacji chowam za kuflem z piwem, który w końcu z głośnym stukiem odstawiam na stół.
-Te, Panie Władza. Czy może ktoś w końcu mnie wylegitymować, bo ja rozumiem, że łapanie podejrzanych jest ważne, ale mój czas to pieniądz. - podnoszę głos, dodając do niego ostry gobliński akcent. Znajduje tę sekundę, żeby wbić się w chwilę ciszy między wybuchami i innymi miotanymi zaklęciami. Niech na mnie spojrzą, niech tylko spojrzą. Staram się łapać wzrokiem każdego z nich. Nie wiem, czy to coś da, może zrobi im się chujowo, ale może się zreflektują i mnie wypuszczą. Robię krok w stronę najbliższego policjanta, który stoi tuż przy ladzie. Dokument mam wyciągnięty w lewej dłoni. Nie mam czego ukrywać, wszystko legalne. Starannie omijam lód, żeby się nie wywalić, przy okazji zostawiając chłopaków za moimi plecami. Jebać to, niech mają.
-A Pan. - patrzę wprost w oczy Corneliusa i kontynuuje suchym tonem. Zimnym, metalicznym. Jakbym była maszyną. - Prawie mnie Pan zahaczył tym Glaciusem. Mam rozumieć, że już każdy porządny obywatel będzie traktowany w taki sposób?
No zobaczymy, co zrobią trybiki ich systemu. Czy mnie zaskoczą?
|*Suka
|Zastraszanie II, użycie eliksiru grozy (moc 40)
Zlata Raskolnikova
Zawód : Komornik i najemniczka po godzinach
Wiek : 37
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Wisi mi kto wisi na latarni
A kto o nią się opiera
A kto o nią się opiera
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półgoblin
Nieaktywni
Oszołomienie spowodowane legilimencją i uderzeniem w głowę ustępowało u Jamesa powoli, stopniowo pozwalając mu na rozeznanie się w sytuacji oraz dostrzeżenie tego, co działo się pod oknem; korzystając z zamieszania panującego wokół miejsca, nad którym eksplodowało krzesło, wycofał się w stronę ściany, po czym ruszył prosto ku kamiennemu parapetowi. Najbliżej otwartego na oścież okna stał Marcelius, któremu jako pierwszemu udało się podwadzić hak, zaraz obok do wyjścia szykował się młodszy chłopiec – ale nim zdołałby podciągnąć się w górę, do przyjaciela dotarł James, wprawnym ruchem próbując wypchnąć go na zewnątrz, choć sam akrobata nie potrzebował w tym pomocy – mógł przeskoczyć na drugą stronę bez większego trudu. Doe podążył zaraz za nim, a drobna postura i gibkość pozwoliły mu na wspięcie się na parapet i zeskoczenie na portową alejkę. Żaden z czarodziejów – ani James, ani Marcel – nie mieli jednak czasu na wcześniejsze rozeznanie się w sytuacji, nie dostrzegli też stojących tuż pod oknem beczek dopóki… nie wylądowali w środku, zagłębiając się po pas w rybich podrobach. Silny zapach nieco nieświeżych już ryb uderzył ich w nozdrza, a gdy próbowali się z nich wygramolić, beczki – niezbyt stabilne – przechyliły się i upadły na brukowaną ulicę, wypluwając z siebie i ich, i ryby. Nim z powrotem stanęli na nogach, Marcelius wśród śmierdzącej podejrzanie cieczy dostrzegł niewielki skórzany woreczek, który – podniesiony – okazał się być sakiewką, dzwoniącą obiecująco przy potrząsaniu.
Cornelius, pociągnięty w tył i gwałtownie wyciągnięty z odmętów umysłu innego czarodzieja, również potrzebował chwili na zorientowanie się w sytuacji, nie od razu dostrzegając zniknięcie Jamesa. W pierwszej kolejności zwrócił się do komendanta, który kiwnął głową w odpowiedzi na słowa podziękowania. Krytyczna uwaga na temat kompetencji jego ludzi, którzy do tej pory działali bezbłędnie, wywołała ledwie zauważalne drgnięcie powieki, ale nie skomentował tego w żaden sposób, najwidoczniej uznając, że nie był to czas ani miejsce na podobne dywagacje – ani na omawianie budżetu, którym dysponowała magiczna policja. – Zapewnimy panu bezpieczeństwo – powiedział jedynie Arnold Montague, jednocześnie odwracając się w stronę dwóch policjantów, którzy posłusznie ustawili się po obu stronach Corneliusa, gotowi w razie potrzeby go osłonić i odeskortować na zewnątrz. W tym czasie zarówno Marcelius, jak i James, zdążyli znaleźć się za oknem – gdy Cornelius spojrzał w ich kierunku, dostrzegł jedynie plecy przesłuchiwanego wcześniej czarodzieja, ułamek sekundy później znikające mu z oczu. Jedyną osobą, która pozostała w pomieszczeniu, był młody chłopiec, wcześniej ukrywający się pod stołem; zaklęcie Corneliusa ugodziło w ziemię pod jego stopami, a sam młodzieniec obrócił się gwałtownie – jego nogi zaszurały o lód, ręce zamachały w poszukiwaniu nieistniejącego oparcia, po czym wyrżnął z hukiem na posadzkę. Stojący obok Corneliusa policjanci odwrócili się w jego stronę, jednak nim zdążyliby do niego podejść, drogę zastąpiła im Zlata, która – skorzystawszy z zamieszania – chwilę wcześniej zdołała wepchnąć pod ubranie własną różdżkę i wychylić fiolkę z eliksirem. Choć była niewielkiego wzrostu, jej głos poniósł się po pomieszczeniu donośnie, zwracając uwagę funkcjonariuszy, którzy opuścili na nią spojrzenia. Jeden z nich, stojący najbliżej, wziął do ręki wyciągnięte w jego stronę dokumenty, najprawdopodobniej do końca samemu nie wiedząc, czemu to robi; jego wzrok na moment tylko zahaczył o oczy Zlaty, zaraz potem uciekając w bok, a sam czarodziej spojrzał na trzymane w palcach potwierdzenie. Chłopiec nie potrzebował drugiej zachęty – ledwie słowa półgoblinki odwróciły od niego uwagę, zgarnął z ziemi upuszczony wcześniej nóż, po czym – nie odwracając się już za siebie – podniósł się chwiejnie, podciągnął o parapet i zeskoczył w dół, lądując pomiędzy wywróconymi beczkami, a później znikając jak cień w przylegającej do budynku alejce.
Arnold Montague wyciągnął rękę, żeby wziąć od Dorothei oferowaną mu chusteczkę, po czym jednym krótkim ruchem otarł nią twarz, złożył na pół i schował do kieszeni. – Dziękuję – odezwał się uprzejmie, jakby wcale nie starał się w tym samym czasie opanować panującego w pomieszczeniu chaosu. Do drugiej ręki wziął księgę, na razie nie otwierając jej jednak. – I z pewnością ustalimy, kto go do tego namówił – odparł w odpowiedzi na słowa Dorothei. Gdy wyciągnęła w jego stronę chustę, zerknął na nią jedynie przelotnie, ale jej nie zabrał. – Za chwilę sama będzie pani mogła jej ją podarować – odpowiedział. Odwrócił się w stronę policjantów stojących przy drzwiach. – Wezwijcie posiłki, wychodzimy – rzucił krótko. Mężczyźni zareagowali natychmiast: odwrócili się na pięcie i otworzyli na oścież prowadzące na zewnątrz drzwi. Rozległo się gwizdnięcie, po czym do sali zaczęli wlewać się kolejni funkcjonariusze, wchodząc dwójkami i kierując się ku wskazywanym przez komendanta czarodziejom.
Funkcjonariusz nie zareagował na słowa Philippy, rzucając jej jedynie krótkie spojrzenie i w tym czasie dogaszając torbę. Schylił się, żeby po nią sięgnąć i podnieść w górę, po czym odwrócił się w stronę komendanta. – Prorok codzienny – stwierdził jedynie krótko. W następnej sekundzie dotarło do niego dwóch innych policjantów, którzy chwycili rudowłosego chłopca pod ramiona i zaczęli ciągnąć go w stronę wyjścia. Szamotał się i wyrywał, nie był w stanie zrobić jednak nic – po chwili zniknął za drzwiami razem z policjantami. Kolejna para, która podeszła do Celine i Philippy, spojrzała na leżącą na posadzce dziewczynę, ale na ich twarzach nie pojawiło się współczucie. Na słowa Philippy, i te późniejsze, które wypowiedziała Yvette, zareagował wyłącznie komendant. – W Tower obejrzy ją uzdrowiciel. Resztę też – zawyrokował, po czym przeniósł spojrzenie na Yvette. – Ale jeśli byłaby pani tak uprzejma i po drodze zajęła się moim człowiekiem, to będę zobowiązany – dodał, przyjmując propozycję uzdrowicielki. Zaraz potem otoczyli ją magiczni policjanci, którzy wyprowadzili na zewnątrz zarówno ją, jak i rannego mężczyznę; tuż przed budynkiem Yvette dostrzegła kilka powozów zaprzęgniętych w skrzydlate konie – policjanci zaprowadzili ją do jednego z nich, gdzie – pod ich nadzorem – mogła zająć się udzieleniem pomocy poszkodowanemu. W tym samym czasie dwóch innych funkcjonariuszy dźwignęło z ziemi Celine i – nie zwracając uwagi na to, czy szła, czy jedynie powłóczyła nogami po ziemi – również wyprowadziło ją na zewnątrz. Do powozów odeskortowano także Philippę, Johnatana, Dorotheę i barmankę; Zlatę, po wylegitymowaniu, puszczono wolno, podobnie jak marynarza, którego dokumenty odnalazł na ziemi Marcelius. Rain, korzystając z okazji, że chwilowo nikt na nią nie patrzył, podjęła się ryzykownej próby zaatakowania Corneliusa, ale przeceniła nieco własne możliwości – magia jej nie usłuchała, a wiązka zaklęcia pomknęła wysoko ponad głową polityka, rozmywając się w powietrzu. Kilka głów obróciło się w jej stronę, a policjant, który poprzednio rozmówił się z nią na górze, podbiegł do niej szybkim krokiem. – Co ty wyprawiasz? – wysyczał przez zaciśnięte zęby. – Na zewnątrz – rozkazał. Zaraz potem do czarownicy dołączyło dwóch kolejnych mężczyzn; nie miała wyjścia, jak tylko razem z nimi skierować się do powozu.
Sytuacja Reggiego wydawała się być tą bez wyjścia – choć tym razem udało mu się wznieść przed sobą wystarczająco silną tarczę, by uniknąć odebrania różdżki, to wciąż miał przed sobą dwóch przeciwników, którzy w dodatku wydawali się przekonani, że mieli do czynienia z poszukiwanym i niebezpiecznym członkiem Zakonu Feniksa. Co z jednej strony mogło być problematyczne, ale z drugiej… – Psidwacza mać, zawołaj wsparcie – mruknął jeden z czarodziejów, wciąż trzymając różdżkę wyciągniętą w stronę Reggiego. Drugi kiwnął głową, ruszając w stronę prowadzących na korytarz drzwi – w tym samym czasie, w którym Reggie skierował różdżkę sam na siebie, jednak wypowiedziana inkantacja nie zadziałała tak, jak by tego chciał; gdy tylko machnął nadgarstkiem, drewno rozgrzało się mocno pod jego palcami, a później koniec różdżki rozbłysnął, sypnął iskrami i na ułamek sekundy zalał toaletę jaskrawym światłem. To pozwoliło czarodziejowi na dwie rzeczy: po pierwsze – zerwawszy się na równe nogi, w zawieszonym na ścianie lustrze był w stanie dostrzec mignięcie swojej własnej twarzy, która nie należała już do niego, a do Alexandra Farleya; młode rysy i opadające na czoło loki były na tyle charakterystyczne, że trudno było pomylić go z kimkolwiek innym. Po drugie – jaskrawy błysk sprawił, że stojący naprzeciwko funkcjonariusz cofnął się odruchowo, zasłaniając oczy – i dając Reggiemu ułamek sekundy, którego potrzebował, by rzucić się do drzwi. Otwarte, wyprowadziły go na boczny korytarz, który w międzyczasie wypełnił się echem wielu kroków; na głównej sali panowało zamieszanie, a czarodziej zdawał sobie sprawę, że wejście tam – zwłaszcza pod postacią zbiega – byłoby samobójstwem; korzystając z krótkotrwałej przewagi, mógł jednak wydostać się z lokalu tą samą drogą, którą do niego trafił, wychodząc na tylną alejkę. Nim zdążyłby się zastanowić, tuż nad jego głową świsnęło zaklęcie, rozbijając się o ścianę; ktoś krzyknął, drzwi do głównego pomieszczenia stanęły otworem i pojawiły się w nich dwie kolejne umundurowane sylwetki; w klatce piersiowej Reggiego znowu coś boleśnie łupnęło. Nie miał wyjścia – jeśli nie chciał trafić do Tower, lub gorzej – do Azkabanu, musiał uciekać.
Wąski korytarz wyprowadził go na zewnątrz, a dobra znajomość portu pozwoliła mu odnaleźć bezpieczną kryjówkę, w której mógł przeczekać pościg; słyszał, że policjanci za nim wybiegli, ich kroki – ciężkie, pospieszne – jeszcze przez dłuższą chwilę rozlegały się w bliskiej odległości, ale funkcjonariusze nie poruszali się po krętych uliczkach tak dobrze, jak on – korzystając z tej przewagi, mógł się wycofać i oddalić.
Marcelius i James, którzy znaleźli się na zewnątrz jako pierwsi, również mogli się oddalić – a także zorientować nieco w sytuacji; choć boczna alejka, na której się znaleźli, była pusta, to jeśli podeszli bliżej głównego wejścia, bez trudu dostrzegli liczne sylwetki funkcjonariuszy magicznej policji, czekające przed budynkiem; oprócz nich stały tam trzy powozy zaprzężone w skrzydlate konie, wyglądające nieco jak wagony do przewożenia zwierząt: prostokątne, z wąskimi, okratowanymi okienkami tuż pod sufitem i rozsuwanymi drzwiami po obu stronach. Nie minęło dużo czasu, nim przed Parszywym Pasażerem zapanował ruch, a policjanci zaczęli wchodzić i wychodzić ze środka; Marcelius i James mogli dostrzec wyprowadzanych ludzi: najpierw skutego Hagrida, później Yvette i rannego policjanta, Celine i Philippę, chłopca z gazetami, Johnatana, panią Boyle i barmankę, a na końcu Rain; wszyscy wprowadzani byli do powozów. Na końcu wyszedł sam komendant, a po wydaniu przez niego rozkazu, powozy ruszyły – najpierw terkocząc kołami po brukowanej alejce, a później podrywając się wyżej, w powietrze – żeby przelecieć nad miastem w stronę Tower of London. Część funkcjonariuszy magicznej policji pozostała jednak w porcie, a ze środka pubu jeszcze przed długi czas docierały odgłosy tupania czy tłuczonego szkła.
Zostaliście przewiezieni do magicznego więzienia, a powozy – po krótkiej i mało przyjemnej podróży – wylądowały na dziedzińcu, gdzie wszyscy zostaliście świadkami makabrycznego widoku: niemal wszędzie dookoła siebie dostrzegliście rozstawione co kilka metrów pale, na które nabito ludzkie głowy; napuchnięte twarze spoglądały na was pustymi oczodołami ze wszystkich stron, kobiety, mężczyźni, dzieci. Na ich włosach, niczym w gniazdach, siedziały przykute do pali kruki; ich krakanie wypełniało szczelnie cały teren dookoła głównych budynków, odbijając się echem od ścian. Wokół waszych kostek snuła się charakterystyczna mgła, sygnalizując, że gdzieś w pobliżu musieli znajdować się dementorzy.
Wszyscy, za wyjątkiem Yvette (która, po udzieleniu pomocy policjantowi, została wypuszczona) oraz Rubeusa (którego odprowadzono osobno), zostaliście odprowadzeni do cel, w których mieliście spędzić noc – zimnych, wilgotnych, wypełnionych szeptami i niepokojącym echem kroków; niektórych z was wyciągano z twardych posłań na przesłuchania, długie i nużące. Nikt nie podniósł na was ręki, jednak proste więzienne szaty, które otrzymaliście, drapały was w skórę i nie zapewniały ciepła; przeciskający się przez mury chłód nie pozwolił wam zmrużyć oka. Następnego ranka zostaliście obudzeni przed świtem, a strażnicy zaprowadzili was z powrotem na dziedziniec, tym razem ustawiając was w jednej linii przed drewnianym podwyższeniem, na którym, lśniąc złowrogo, stała ustawiona gilotyna. Na podest wprowadzono dwie osoby: rudowłosego chłopca, w którym mogliście rozpoznać dzieciaka z gazetami, oraz starszego mężczyznę, w którym Celine bez trudu rozpoznała swojego ojca. Przywołana przez naczelnika więzienia, otrzymała kilka minut, żeby – w obecności strażników i gapiów – się z nim pożegnać; później, nie zwracając uwagi na protesty, odciągnięto ją z powrotem, a naczelnik wdrapał się na podest, żeby odczytać przewiny skazańców. Stracono ich po kolei, najpierw chłopca, tak bladego i przerażonego, że wydawał się niemal biały, a prowadzony ku gilotynie, płakał i błagał o litość; później starszego czarodzieja, który – choć spoglądał w stronę córki z głębokim smutkiem – wydawał się pogodzony ze swoim losem.
Gdy ostrze opadło dwukrotnie z przerażającym świstem, ponad dziedziniec podniósł się wrzask kruków; to samo krakanie towarzyszyło wam też później, kiedy na powrót odprowadzono was do cel, w których mieliście oczekiwać na rozstrzygnięcie waszego losu.
Mistrz gry bardzo dziękuje wszystkim za wspólną rozgrywkę i sprawne, ciekawe odpisy, a jednocześnie przeprasza za opóźnienia ze swojej strony – mistrzowanie was było czystą przyjemnością.
Wykonane rzuty: zwinność chłopca, szczęśliwa loteria
Yvette – zostałaś wypuszczona na wolność jeszcze tego samego dnia, po udzieleniu pomocy magicznemu policjantowi. Jeśli wróciłaś do Parszywego Pasażera już po opuszczeniu go przez policję, bez trudu byłaś w stanie odnaleźć kopnięty pod ladę portfel. W środku znalazłaś dokumenty potwierdzające rejestrację różdżki wystawione na nazwisko Peter Colborne; na fotografii bez trudu rozpoznałaś funkcjonariusza, który legitymował Johnatana. Oprócz dokumentów, w środku znajdowało się jeszcze ruchome zdjęcie jakiejś ładnej, jasnowłosej kobiety, oraz kilka srebrnych sykli. Możesz dopisać do swojej skrytki 20 PM.
Celine – po egzekucji i długim przesłuchaniu, zostałaś odprowadzona do celi w Tower of London, gdzie – według słów naczelnika – miałaś oczekiwać procesu. Żeby wydostać się z więzienia, potrzebujesz wstawiennictwa kogoś wyżej postawionego (może to być zarówno istniejąca postać gracza, jak i npc); w więzieniu otrzymałaś prawo do wysłania jednego listu, możesz go wykorzystać, aby poprosić o pomoc. Po wyjściu na wolność, jeszcze przez kilka tygodni będziesz odczuwać efekty osłabienia organizmu – towarzyszyć ci będzie ciągły chłód, niepokój oraz trudny do zlokalizowania ból w klatce piersiowej. Widok funkcjonariuszy magicznej policji będzie wywoływał u ciebie lęk, podobnie jak przebywanie w zamkniętych pomieszczeniach. W wyciszeniu objawów pomogą eliksiry antydepresyjne i uspokajające (nie muszą być zużywane mechanicznie).
Johnatan – po egzekucji i długim przesłuchaniu, zostałeś odprowadzony do celi w Tower of London, gdzie – według słów naczelnika – miałeś oczekiwać procesu. Żeby wydostać się z więzienia, potrzebujesz wstawiennictwa kogoś wyżej postawionego (może to być zarówno istniejąca postać gracza, jak i npc); w więzieniu otrzymałeś prawo do wysłania jednego listu, możesz go wykorzystać, aby poprosić o pomoc.
Rain – po egzekucji wróciłaś do celi na krótko; z więzienia wypuszczono cię tego samego dnia, gdy jednak zwrócono ci różdżkę, okazało się, że została zarejestrowana, a razem z nią otrzymałaś komplet dokumentów potwierdzających rejestrację. Do bramy więzienia odprowadził cię funkcjonariusz, z którym poprzedniego dnia rozmawiałaś; nim puścił cię wolno, przypomniał ci o układzie, który zawarliście, nie pozostawiając wątpliwości co do tego, komu zawdzięczałaś szybkie zwolnienie z aresztu.
Dorothea (oraz częściowo wszyscy zainteresowani bywalcy Parszywego Pasażera) – po egzekucji zostałaś odprowadzona na dodatkowe przesłuchanie, po którym wróciłaś do celi. Wypuszczono cię z niej następnego dnia, przy wyjściu wręczając ci różdżkę oraz dokumenty potwierdzające jej rejestrację – została zarejestrowana bez twojej wiedzy. Gdy powróciłaś do swojego pubu, okazało się, że gruntowne przeszukanie przez funkcjonariuszy magicznej policji pozostawiło w nim sporo zniszczeń: połamaniu uległa część mebli, rozbitych zostało sporo butelek z alkoholem, a na górze niektóre meble i wyposażenie nie nadawało się już do użytku. Na suficie w głównej sali pozostał ślad po osmaleniu, w a w ścianach miejscami brakowało tynku – tam, gdzie uderzyły w nią zaklęcia. Przywrócenie Parszywego Pasażera do dawnego stanu wymaga dokonania remontu, za który należy odliczyć opłatę 300 PM (może zostać zebrana od większej ilości postaci). Kwotę tę można obniżyć o połowę (150 PM), część wydatków zastępując samodzielnie dokonanymi naprawami; w tym celu należy odegrać wątki (maksymalnie trzy), w których postacie (dowolne) porządkują, naprawiają lub uzupełniają zniszczony towar. Pojedynczy wątek obniża końcową opłatę o 50 PM. Ponadto, w trakcie nalotu aresztowanych zostało czworo (łącznie z Rubeusem) z twoich pracowników, którzy według księgi przekazanej komendantowi, 1 października byli w pracy. Zniknął także twój mąż, a jego losy póki co pozostają dla ciebie nieznane; począwszy od daty wątku, przestanie pojawiać się w domu i w pubie, choć nie będziesz mieć pewności, czy został aresztowany, stracony, czy może udało mu się uciec lub pójść na układ z policją. Próba uzyskania takiej informacji od władz, zakończy się porażką.
Philippa – po egzekucji zostałaś odprowadzona na dodatkowe przesłuchanie, po którym wróciłaś do celi. Wypuszczono cię z niej następnego dnia, do kartoteki dopisując informację o aresztowaniu.
Zlata – po nalocie na pub mogłaś bez większych przeszkód wrócić do domu; kilka dni później na twoim parapecie pojawiła się sowa.
Rubeus – po egzekucji zostałeś na krótko odprowadzony do celi, po czym zostałeś odwiedzony przez naczelnika więzienia, który poinformował cię, że za wielokrotny atak na funkcjonariuszy Ministerstwa Magii oraz poprzednie przewiny, zostałeś skazany na pobyt w Azkabanie. Proces, ze względów bezpieczeństwa, obył się bez twojej obecności. W sprawie dalszych losów postaci, skontaktuje się z tobą mistrz gry.
Marcelius – ponieważ udało ci się uciec, po nalocie na pub mogłeś już bez większych problemów wrócić do domu, choć nieprzyjemny zapach ryb będzie utrzymywał się na tobie jeszcze przez dwa kolejne dni. Zostałeś zwycięzcą szczęśliwej loterii – w sakiewce, którą znalazłeś, znajdowało się kilka srebrnych sykli i galeon; możesz dopisać do swojej skrytki 50 PM. Dodatkowo po kilku dniach w swoim wagonie w cyrku znajdziesz zaadresowaną do ciebie kopertę, przygniecioną znajomym nożem – tym samym, który widziałeś w ręku uwolnionego chłopaka.
James – ponieważ udało ci się uciec, po nalocie na pub mogłeś już be większych problemów wrócić do domu. Przez kolejny fabularny tydzień, towarzyszyć ci będą nieprzyjemne skutki legilimencji, połączone z konsekwencjami uderzenia w głowę – dręczyć cię będą uporczywe i utrudniające normalne funkcjonowanie migreny, zawroty głowy i nadwrażliwość na głośniejsze dźwięki; będziesz mieć problem ze snem, a zasypianiu będzie towarzyszyć wrażenie, że ktoś wdziera się do twoich myśli. Rana na głowie wymaga wizyty u uzdrowiciela, żeby zniknąć całkowicie; jeśli tego zaniechasz, po jakimś czasie przestanie krwawić i pokryje się grubym strupem, który następnie odpadnie, pozostawiając po sobie nierówną bliznę we włosach.
Cornelius – zgodnie z twoją prośbą skierowaną do komendanta, przed egzekucją pozwolono ci na ostatnie przesłuchanie skazańca – jeśli chcesz, możesz odegrać je z wykorzystaniem lusterka lub uznać w narracji, że takie przesłuchanie miało miejsce. Jeśli zechciałeś, pozwolono ci również na uczestniczenie w egzekucji.
Reggie – udało ci się uciec funkcjonariuszom, ale nieudana przemiana pozostawi po sobie przykre skutki jeszcze przez jakiś czas. Przez kolejny fabularny tydzień będziesz miał problem z utrzymaniem swoich metamorfomagicznych umiejętności w ryzach – we wszystkich wątkach rozgrywanych w tym czasie, w dowolnym momencie trwania wątku, rzucasz kością K6 i rozpatrujesz konsekwencje zgodnie z rozpiską:
1 – W twoim ciele dochodzi do niechcianej, gwałtownej przemiany, na skutek której pęka jedno z twoich żeber; klatkę piersiową zalewa ból, doświadczasz trudności z oddychaniem i utrzymaniem wyprostowanej pozycji; potrzebujesz pomocy uzdrowiciela – jeśli jej nie otrzymasz, żebro zrośnie się krzywo i będzie dokuczało bólem przy każdej większej zmianie pogody.
2 – W twoim ciele dochodzi do niechcianej przemiany, na skutek której przybierasz znów postać Alexandra Farleya. Powrót do własnej postaci będzie możliwy dopiero po upływie trzech tur.
3 – W twoim ciele dochodzi do niechcianej przemiany, na skutek której na krótko (okres jednej tury) przyjmujesz wygląd losowej postaci spośród obecnych w wątku (jeśli jest ich więcej niż jedna, należy wykonać dodatkowy rzut kością w szafce zniknięć).
4, 5, 6 – Nic się nie dzieje.
Wszyscy otrzymali za udział w wątku osiągnięcie Parszywy piątek. Cornelius otrzymał osiągnięcie Uczciwie donoszę. Reggie, w nagrodę za wyjątkowego pecha i wyrzucenie trzech jedynek w ramach jednego wydarzenia, zgodnie z obietnicą otrzymał osiągniecie Do trzech razy sztuka.
Jeśli macie ochotę rozegrać wątki na dziedzińcu lub w celach, nie krępujcie się.
W razie pytań – zapraszam. <3
4.11.1957
Herbert tego dnia miał zamiar ponownie zebrać informacje w Porcie, które mógłby przekazać Macmillanowi. Niestety dzień był pod psem. Nie dość, że pogoda nie sprzyjała to jeszcze mało co się dowiedział. Chociaż nie, dowiedział się całkiem sporo, ale wątpił czy powielanie wciąż takich samych informacji w czymś pomoże. Widział biedę i widział zaciętość mieszkańców portu. Determinacja mieszała się ze złością, chęć przetrwania z pragnieniem powrotu do normalności. Głód zaglądał im w oczy, ale byli to ludzie zahartowani życiem, tacy, którzy się nie ugną. Już jakiś czas temu Herbert przekonał się, że mieszkańcy portu byli nie do zdarcia i kochali port. Był ich sercem, duszą, przystanią. Gdzie mieli uciekać? Jedni byli wściekli i bezsilni, inni swoją frustrację zalewali przy piwie rozbijając kufle piwa na głowach innych mieszkańców równie poirytowanych jak oni sami. Chcieli żyć, chcieli aby Port przetrwał. Należało dać im tylko taką możliwość. Pokazać, że mają za sobą ludzi, którzy im pomogą zachować Port, nie wyrzucą ich z niego, nie zakażą mieszkania i prowadzenia swoich interesów. Powinien poważnie porozmawiać na ten temat z Macmillanem, a może z Peweretem? W końcu obydwaj byli szlachetnie urodzeni, pociągali za sobą ludzi, gdyby tylko spojrzeli na Port jak na miejsce, w którym można wiele zdziałać. Tutaj mogli mieć swoje uszy i oczy, swoich ludzi, kryjówki. Szczury portowe doskonale wiedziały jak się chować i gdzie się chować. Znali tajne przejścia, zaułki, ślepe uliczki. Drzwi donikąd albo tylko tak się zdawało. Port po stronie Zakonu byłby tylko z korzyścią dla tych drugich. Ileż by mogli zdziałać gdyby tylko ci drudzy nie ignorowali tak ważnego punktu? Chyba właśnie powziął ważną decyzję i napisze jeszcze dzis do Macmillana. W takim razie skoro był w okolicy mógł pójść do Parszywego na kufel piwa. Może spotka Philippę albo Rain, nawet Małego Jima, choć nadal miał ochotę przywalić mu w twarz. Po paru godzinach łażenia po porcie kufel piwa zdawał się miła opcją. Jednak Grey nie spodziewał się tego co właśnie zobaczył. Zatrzymał się wpół kroku, ewidentnie to co działo się w Parszywym go powstrzymało aby wchodzić do środka. Słyszał krzyki oraz wołania, przekleństwa i rozbłyski magii przez brudne szyby lokalu.
-Zaraza - mruknął pod nosem zdając sobie sprawę, że wejście do środka będzie teraz wiązało się ze skrajną głupotą, a nie wyglądało to jak typowa bójka w knajpie. Dostrzegł funkcjonariuszy policji i już wiedział, że coś się kroi i święci. Coś, w co nie chciał być wplątany. Natychmiast podjął decyzję o wycofaniu się na bezpieczną odległość. Co tam się działo? Co się wydarzyło, że policja była pod Parszywym, nie było to nic dobrego. Może za jakiś czas uda mu się dowiedzieć. Kiedy był już dwie alejki dalej poczuł jak ktoś wpada na niego z impetem i prawie powala na ziemię.
-Co do cholery? - Zawołał i zobaczył burzę loków należącą do człowieka, którego widział na listach gończych. To była twarz, której nie był w stanie pomylić z żadną inną, za często na niego patrzyła z murów miasta. - Hej, co z tobą?
|Post napisany za zgodą MG prowadzącego rozgrywkę
Herbert tego dnia miał zamiar ponownie zebrać informacje w Porcie, które mógłby przekazać Macmillanowi. Niestety dzień był pod psem. Nie dość, że pogoda nie sprzyjała to jeszcze mało co się dowiedział. Chociaż nie, dowiedział się całkiem sporo, ale wątpił czy powielanie wciąż takich samych informacji w czymś pomoże. Widział biedę i widział zaciętość mieszkańców portu. Determinacja mieszała się ze złością, chęć przetrwania z pragnieniem powrotu do normalności. Głód zaglądał im w oczy, ale byli to ludzie zahartowani życiem, tacy, którzy się nie ugną. Już jakiś czas temu Herbert przekonał się, że mieszkańcy portu byli nie do zdarcia i kochali port. Był ich sercem, duszą, przystanią. Gdzie mieli uciekać? Jedni byli wściekli i bezsilni, inni swoją frustrację zalewali przy piwie rozbijając kufle piwa na głowach innych mieszkańców równie poirytowanych jak oni sami. Chcieli żyć, chcieli aby Port przetrwał. Należało dać im tylko taką możliwość. Pokazać, że mają za sobą ludzi, którzy im pomogą zachować Port, nie wyrzucą ich z niego, nie zakażą mieszkania i prowadzenia swoich interesów. Powinien poważnie porozmawiać na ten temat z Macmillanem, a może z Peweretem? W końcu obydwaj byli szlachetnie urodzeni, pociągali za sobą ludzi, gdyby tylko spojrzeli na Port jak na miejsce, w którym można wiele zdziałać. Tutaj mogli mieć swoje uszy i oczy, swoich ludzi, kryjówki. Szczury portowe doskonale wiedziały jak się chować i gdzie się chować. Znali tajne przejścia, zaułki, ślepe uliczki. Drzwi donikąd albo tylko tak się zdawało. Port po stronie Zakonu byłby tylko z korzyścią dla tych drugich. Ileż by mogli zdziałać gdyby tylko ci drudzy nie ignorowali tak ważnego punktu? Chyba właśnie powziął ważną decyzję i napisze jeszcze dzis do Macmillana. W takim razie skoro był w okolicy mógł pójść do Parszywego na kufel piwa. Może spotka Philippę albo Rain, nawet Małego Jima, choć nadal miał ochotę przywalić mu w twarz. Po paru godzinach łażenia po porcie kufel piwa zdawał się miła opcją. Jednak Grey nie spodziewał się tego co właśnie zobaczył. Zatrzymał się wpół kroku, ewidentnie to co działo się w Parszywym go powstrzymało aby wchodzić do środka. Słyszał krzyki oraz wołania, przekleństwa i rozbłyski magii przez brudne szyby lokalu.
-Zaraza - mruknął pod nosem zdając sobie sprawę, że wejście do środka będzie teraz wiązało się ze skrajną głupotą, a nie wyglądało to jak typowa bójka w knajpie. Dostrzegł funkcjonariuszy policji i już wiedział, że coś się kroi i święci. Coś, w co nie chciał być wplątany. Natychmiast podjął decyzję o wycofaniu się na bezpieczną odległość. Co tam się działo? Co się wydarzyło, że policja była pod Parszywym, nie było to nic dobrego. Może za jakiś czas uda mu się dowiedzieć. Kiedy był już dwie alejki dalej poczuł jak ktoś wpada na niego z impetem i prawie powala na ziemię.
-Co do cholery? - Zawołał i zobaczył burzę loków należącą do człowieka, którego widział na listach gończych. To była twarz, której nie był w stanie pomylić z żadną inną, za często na niego patrzyła z murów miasta. - Hej, co z tobą?
|Post napisany za zgodą MG prowadzącego rozgrywkę
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Wszystko wydarzyło się zbyt szybko.
Ledwie okno popuściło, ledwie zdążył je otworzyć, wpuszczając do dusznego wnętrza tawerny świeże powietrze, ledwie wyciągnął ramię w kierunku chłopaka, chcąc ponaglić go do opuszczenia pubu, ledwie usłyszał rozgniewany głos własnego ojca i błyski zaklęć, coś - ktoś - pchnął go w plecy, wyrzucając na drugą stronę okna; nie zamierzał wcale opuszczać Parszywego Pasażera, zdradził policji swoje nazwisko a zadumana mina komendanta nie pozwalała się domyślić, czy je zapamiętał, czy wręcz przeciwnie, uznał za zwyczajnie nieistotne. Co gorsza, dopiero parę chwil temu dostrzegł w pomieszczeniu ryżego roznoszącego Proroka, tego, który miał przy sobie torbę - w której mogły być gazety. Wracały do niego wspomnienia tamtego dnia, kiedy gnał z Keatem przez miasto w rozpaczliwej próbie powstrzymania katastrofy, bo gazety dostały się w nieodpowiednie ręce. Jego torba wcześniej płonęła - czy ogień mógł zniszczyć wszystko? Czy ogień - mógł ocalić jego? Jak wielkim zagrożeniem był ten jeden chłopiec dla miasta?
Na zewnątrz nie miał już na to wpływu, miękkie lądowanie było zdecydowanie obrzydliwe. Z pluskiem zanurzył się w beczce pełnej rybich podrobów, tak cuchnących, że jeszcze w locie zrobiło mu się niedobrze; w podrobach zanurzyły się jego nogi, dolna połowa ciała, ale i ręce, kiedy poszukiwał równowagi; rozbryzgi wyrzuciły to obrzydlistwo również na twarz. Próbował wynurzyć się spod sterty flaków, rybiej posoki, dziwnego śluzu, wątróbek i innego mięsa, którego pochodzenia nawet nie miał odwagi się domyśleć, kiedy beczka zachwiała się niebezpiecznie i wkrótce przewróciła się na bruk ulicy, razem z nim, zalanym tym całym rybim gównem. Lądując na czterech łapach wypluł kilka pomiętych rybich pęcherzyków, usiłując wypluć też ich smak - bezskutecznie. - Całkiem cię pochrzaniło?! - zwrócił się podniesionym szeptem do Jamesa, na tyle głośnym, by usłyszał jego gniew i na tyle cichym, by nie zwróciła na niego uwagi policja za oknem ani przypadkowi przechodnie na skrytej w nocnym mroku ulicy. - Co ty w ogóle sobie... - urwał, kiedy między nich zeskoczył chłopiec, prędko zrywając się do ucieczki. Pieprzyć to, był cały. I oni też powinni, przypadkiem, wspierając się o ziemię, odnalazł dłonią sakiewkę z pieniędzmi, szybkim, zręcznym gestem wyciągając z niego zawartość, sykle i galeon, bez zastanowienia - i bez słowa - rzucił pomniejsze monety Jamesowi, galeona chowając w kieszeni kurtki, nim na tym samym impecie zerwał się na nogi. W pierwszym odruchu wyciągnął rękę w kierunku Jamesa, zamierzając pomóc mu wstać i razem z nim zniknąć, śladem chłopaka, między budynkami, ale usłyszawszy harmider wycofał w pośpiechu wyciągniętą dłoń i podbiegł do rogu budynku. Wyjrzał zza niego - po cichu, czając się w mroku nieoświetlonych blaskiem latarni zakamarków - by bezszelestnie przemknąć bliżej głównego wejścia i dostrzec przygotowane powozy, zastępy policji, a także kolejno wyprowadzanych ludzi. Hagrid, Celine, o nich martwił się najbardziej, reszta sobie poradzi. Ale dopiero, kiedy wyprowadzili chłopca z gazetami - rozpaczliwie wyrwał się przed siebie, tak jak gdyby był w stanie zrobić jeszcze cokolwiek.
oddaję jamesowi 25 pm z sakiewki
Ledwie okno popuściło, ledwie zdążył je otworzyć, wpuszczając do dusznego wnętrza tawerny świeże powietrze, ledwie wyciągnął ramię w kierunku chłopaka, chcąc ponaglić go do opuszczenia pubu, ledwie usłyszał rozgniewany głos własnego ojca i błyski zaklęć, coś - ktoś - pchnął go w plecy, wyrzucając na drugą stronę okna; nie zamierzał wcale opuszczać Parszywego Pasażera, zdradził policji swoje nazwisko a zadumana mina komendanta nie pozwalała się domyślić, czy je zapamiętał, czy wręcz przeciwnie, uznał za zwyczajnie nieistotne. Co gorsza, dopiero parę chwil temu dostrzegł w pomieszczeniu ryżego roznoszącego Proroka, tego, który miał przy sobie torbę - w której mogły być gazety. Wracały do niego wspomnienia tamtego dnia, kiedy gnał z Keatem przez miasto w rozpaczliwej próbie powstrzymania katastrofy, bo gazety dostały się w nieodpowiednie ręce. Jego torba wcześniej płonęła - czy ogień mógł zniszczyć wszystko? Czy ogień - mógł ocalić jego? Jak wielkim zagrożeniem był ten jeden chłopiec dla miasta?
Na zewnątrz nie miał już na to wpływu, miękkie lądowanie było zdecydowanie obrzydliwe. Z pluskiem zanurzył się w beczce pełnej rybich podrobów, tak cuchnących, że jeszcze w locie zrobiło mu się niedobrze; w podrobach zanurzyły się jego nogi, dolna połowa ciała, ale i ręce, kiedy poszukiwał równowagi; rozbryzgi wyrzuciły to obrzydlistwo również na twarz. Próbował wynurzyć się spod sterty flaków, rybiej posoki, dziwnego śluzu, wątróbek i innego mięsa, którego pochodzenia nawet nie miał odwagi się domyśleć, kiedy beczka zachwiała się niebezpiecznie i wkrótce przewróciła się na bruk ulicy, razem z nim, zalanym tym całym rybim gównem. Lądując na czterech łapach wypluł kilka pomiętych rybich pęcherzyków, usiłując wypluć też ich smak - bezskutecznie. - Całkiem cię pochrzaniło?! - zwrócił się podniesionym szeptem do Jamesa, na tyle głośnym, by usłyszał jego gniew i na tyle cichym, by nie zwróciła na niego uwagi policja za oknem ani przypadkowi przechodnie na skrytej w nocnym mroku ulicy. - Co ty w ogóle sobie... - urwał, kiedy między nich zeskoczył chłopiec, prędko zrywając się do ucieczki. Pieprzyć to, był cały. I oni też powinni, przypadkiem, wspierając się o ziemię, odnalazł dłonią sakiewkę z pieniędzmi, szybkim, zręcznym gestem wyciągając z niego zawartość, sykle i galeon, bez zastanowienia - i bez słowa - rzucił pomniejsze monety Jamesowi, galeona chowając w kieszeni kurtki, nim na tym samym impecie zerwał się na nogi. W pierwszym odruchu wyciągnął rękę w kierunku Jamesa, zamierzając pomóc mu wstać i razem z nim zniknąć, śladem chłopaka, między budynkami, ale usłyszawszy harmider wycofał w pośpiechu wyciągniętą dłoń i podbiegł do rogu budynku. Wyjrzał zza niego - po cichu, czając się w mroku nieoświetlonych blaskiem latarni zakamarków - by bezszelestnie przemknąć bliżej głównego wejścia i dostrzec przygotowane powozy, zastępy policji, a także kolejno wyprowadzanych ludzi. Hagrid, Celine, o nich martwił się najbardziej, reszta sobie poradzi. Ale dopiero, kiedy wyprowadzili chłopca z gazetami - rozpaczliwie wyrwał się przed siebie, tak jak gdyby był w stanie zrobić jeszcze cokolwiek.
oddaję jamesowi 25 pm z sakiewki
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Słyszał wypowiadaną inkantację gdzieś za plecami, ale głos Sallowa rozmył się w szumie powietrza, wiatru w trakcie wyskakiwania przez otwarte okno tuż za wypchniętym Marceliusem. Nie myślał za wiele o tym, co zamierzał, nie zastanawiał się, co mogło go czekać po drugiej stronie ani jakie to wszystko mogło mieć skutki. Zapach ryb nie był tak nieznośny jak odór będących już w jakiejś fazie rozkładu podrobów, w które wpadli, rozpryskując wszystko po sobie i dookoła. Wpadli po pachy w gówno, ale to już wiedział w chwili, w której do Parszywego wkroczyła grupa interwencyjna ministerstwa magii, po prostu otępiony rumem organizm nie przyswoił tej znaczącej informacji. Wstrętny zapach rybich wnętrzności w połączeniu z adrenaliną i ogromną ilością wypitego wcześniej alkoholu musiał zakończyć walkę o równowagę porażką i nagłym, gwałtownym pawiem puszczonym prosto na ubłocony bruk, gdy tylko beczki się wywróciły. Zmącona niestrawionym alkoholem żółć zmieszała się z cuchnącą cieczą w doskonałej kompozycji. Głos przyjaciela zmusił go do podniesienia pełnego niedowierzania i pretensji spojrzenia. Jeszcze nie dotarło do niego, za co mógł się wściec - czy za brak delikatności, czy śliski finisz. Nie odpowiedział mu jeszcze, nie od razu, próbując pozbyć się z siebie zaplątanych między palce flaków, dopóki nie rzucił jego stronę sakiewki, której ciężar zmierzył w dłoni, a zawartość wyczuł pod palcami. To nie była dobra pora, na przeglądanie zawartości, schował ją do kieszeni. Zaraz potem ktoś zeskoczył z okna, rozbryzgując to, co się rozlało na bruk i uciekł; rozpoznał w nim chłopaka z nożem, ale ten nie odwrócił się nawet w ich kierunku. Wyciągnął rękę, w stronę tej podanej przez przyjaciela, który chciał pomóc mu wstać, ale nim się zorientował dłoń chwyciła zatęchłe powietrze, a młody Sallow był już w pół drogi do rogu budynku, skąd i on słyszał ruch, parskanie koni. Znał go za dobrze, wiedział, że nie odpuszczał. Pieprzony bohater. Samobójca. Zerwał się na równe nogi od razu wypruwając za nim, do przodu. Nie mógł mu pozwolić wybiec tam, przed budynek. W ostatniej chwili chwycił go za lewą rękę, która była najbliżej, zaciskając palce nad jego bicepsem, gdzie otwartą dłonią mógł chwycić go najmocniej, najciaśniej zakleszczając na nim palce, a gdy tylko go zatrzymał prawą wsunął mu pod prawą pachę i zaciągnął do siebie, na zapartych nogach odciągając w tył. Szamotał się, nie odpuszczał. Nie zamierzał mu jednak dać umrzeć i to w tak kretyński sposób. Puścił go, pchając na ścianę pomiędzy dwoma oknami, ale tylko na chwilę, by zaraz przyprzeć go z całych sił do niej przedramieniem wciśniętym w pierś.
– Odbiło ci — nie pytał, stwierdził gniewnie szeptem, patrząc mu w oczy. — Odebrało ci rozum, Marc?! Co ty chciałeś w ogóle zrobić?! Wbiec w kilkunastu uzbrojonych policjantów? Z gołymi rękami? Ty?! — Nigdy wcześniej w niczym mu nie umniejszał, był silny, sprytny, ale nie miał szans z z taką armią, nawet w najśmielszych snach. — Myślisz, księżniczko, że jak wsiądziesz do karocy i ruszysz do twierdzy to im jakoś pomożesz? Gówno prawda — wyrzucił z siebie, głos mu się załamał, pieprzony kretyn. — Zabiją cię na miejscu, nic dla nich nie znaczysz.— Dla niego był bratem i nie zamierzał pozwolić mu zginąć tak głupio i bezmyślnie. — Nie możesz im pomóc —Starał się nie podnosić głosu, który mógłby ich zdradzić, ściągnąć na nich jeszcze większe kłopoty, ale w te sytuacji coraz trudniej mu było się opanować. — Nic nie możesz dla nich zrobić — dodał ciszej, spokojniej, powoli zwalniając uścisk, jakim go przytrzymywał do ściany. Kiedy go łapał, widział kątem oka jak pakują Celinę do wozu, domyślał się, że więźniów było więcej, ale we dwóch nie mieli szans ich odbić. Zginą głupio, próbując, a on nie planował jeszcze umierać. — Musimy się ukryć, a później wrócić po różdżki. — Zostały w środku, kopnięte gdzieś pod stoły. Spojrzał mu w oczy z przerażeniem, błagalnie. Wiedział, że pobiegnie za nim, ale wcale nie chciał tego robić. Gnić w celi, czekać na swoją egzekucję. Pociągnął go w przeciwną stronę za ubranie, nie odrywając od niego oczu, na wypadek, gdyby protestował, gdyby musiał sięgnąć do bardziej radykalnych działań, by go otrzeźwić.
– Odbiło ci — nie pytał, stwierdził gniewnie szeptem, patrząc mu w oczy. — Odebrało ci rozum, Marc?! Co ty chciałeś w ogóle zrobić?! Wbiec w kilkunastu uzbrojonych policjantów? Z gołymi rękami? Ty?! — Nigdy wcześniej w niczym mu nie umniejszał, był silny, sprytny, ale nie miał szans z z taką armią, nawet w najśmielszych snach. — Myślisz, księżniczko, że jak wsiądziesz do karocy i ruszysz do twierdzy to im jakoś pomożesz? Gówno prawda — wyrzucił z siebie, głos mu się załamał, pieprzony kretyn. — Zabiją cię na miejscu, nic dla nich nie znaczysz.— Dla niego był bratem i nie zamierzał pozwolić mu zginąć tak głupio i bezmyślnie. — Nie możesz im pomóc —Starał się nie podnosić głosu, który mógłby ich zdradzić, ściągnąć na nich jeszcze większe kłopoty, ale w te sytuacji coraz trudniej mu było się opanować. — Nic nie możesz dla nich zrobić — dodał ciszej, spokojniej, powoli zwalniając uścisk, jakim go przytrzymywał do ściany. Kiedy go łapał, widział kątem oka jak pakują Celinę do wozu, domyślał się, że więźniów było więcej, ale we dwóch nie mieli szans ich odbić. Zginą głupio, próbując, a on nie planował jeszcze umierać. — Musimy się ukryć, a później wrócić po różdżki. — Zostały w środku, kopnięte gdzieś pod stoły. Spojrzał mu w oczy z przerażeniem, błagalnie. Wiedział, że pobiegnie za nim, ale wcale nie chciał tego robić. Gnić w celi, czekać na swoją egzekucję. Pociągnął go w przeciwną stronę za ubranie, nie odrywając od niego oczu, na wypadek, gdyby protestował, gdyby musiał sięgnąć do bardziej radykalnych działań, by go otrzeźwić.
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
A przynajmniej próbował, nie zarejestrował chwili, w której dopadł go James; pociągnął go w tył, w pierwszym odruchu usiłował wyszarpać ramię spod jego uścisku, ale zaparty na nogach trzymał mocno, szamotał się, ciągnął, szarpał, w końcu wziął mocniejszy zamach, żeby do odepchnąć - ale zamiast skupić siłę na nim, prześlizgnął się po mieszaninie rybich podrobów i wcześniejszych rzygowin, ciągnięty przez Jamesa opadł w końcu prosto na ścianę budynku, między jedno okno a drugie, zza których nieustannie dobiegały hałasy tłuczonego szkła. Na krótko zamknął oczy, czy ten koszmar naprawdę nigdy się nie skończy? Głowa opadła ciężko w tył, w geście rezygnacji, kiedy James przyparł go do muru, wytrącony z równowagi nie był w stanie znaleźć oparcia, które pozwoliłoby mu skutecznie odepchnąć przyjaciela. Uwiesił ręce na jego przedramieniu, chcąc ściągnąć je w dół - a z tej pozycji to było zbyt trudne. Wzniósł gniewne spojrzenie ku jego twarzy, podejmując jego silne spojrzenie własnym, nie wahając się ni chwili przed zderzeniem tych dwóch mocnych żywiołów. Czy on zwariował? Nie mógł stać z założonymi rękoma, kiedy pamiętał to wszystko, szaleńczy bieg przez miasto, rozpaczliwa próba prześcignięcia czasu, wszyscy postawieni na nogi: bo egzemplarz Proroka wpadł w niepowołane ręce. Wciąż go nie czytał, trzymanie egzemplarzy na Arenie byłoby zbyt niebezpieczne, nie znał aktualnych artykułów. Chłopca czekała śmierć, to pewne, ale jego śmierć mogła pociągnąć za sobą coś jeszcze, śmierć innych, wielkie zagrożenie. Dla wielu dobrych czarodziejów. Gdyby tylko mógł zabrać mu tamtą torbę, wyrzucić ją do Tamizy, gdziekolwiek, gdzie nie znajdą zawartości. Czemu nie zrobił tego wcześniej? Gdyby nie James, gdyby nie wypchnął go przez tamto okno w tamtym momencie...
- Nic nie rozumiesz! - żachnął się ze złością, nie odbiło mu, on był tu jedyny trzeźwy: wszyscy zachowywali się jak durne trusie, które tańczyły tak, jak grało Ministerstwo Magii. Cało to komando policjantów, obsługa tawerny, nikt nie kiwnął palcem, żeby im pomóc. Myśleli tylko o własnej dupie - właśnie dlatego ten stan wciąż trwał. Bo nikt nie mówił nie. Bo każdy myślał tylko o tym, żeby przetrwać, James też. - Torba, puszczaj mnie! Trzeba ją zabrać - Ale w tym wszystkim dawno przestało chodzić o przetrwanie, czy to Marcela, czy Jamesa, ono traciło znaczenie, bo nikt nie chciał żyć jak szczur. To była wojna. Krwawa, bezlitosna i wściekła, zajadła jak stado głodnych psów, wojna. Może jednak chodziło o przetrwanie, nie pojedynczej jednostki, a idei, ludzkiej godności. Nie człowieka a człowieczeństwa. Przebiegnąć, zabrać torbę, zniknąć, to wcale nie był zły plan. Ryzykowny, być może, ale miał szansę powodzenia. W jego oczach błysnęło coś nienawistnego, nim James zaczął mówić dalej, ale jego słowa zamiast być rzuconym w ogień drewnem, okazały się trzeźwiącym kubłem lodowatej wody, gdzieś w momencie, w którym przerażanie załamało gniew w jego głosie. Miał rację, jak wielu policjantów tam stało? Ich magia, ich zaklęcia, zdołałyby go zatrzymać. Nie możesz nic zrobić. Nie możesz im pomóc. Nic dla nich nie znaczysz. Każde zdanie wybrzmiewało w jego głowie jak kolejny cios, sztylet wbity prosto w serce, okręcony ostrzem wokół własnej osi. Nic nie było tak straszne jak ta obezwładniająca bezradność - i niewiele rzeczy było równie przerażających co śmierć, kiedy jej świadomość nabierała realnych kształtów. Pod wpływem chwili wydawała się nieprawdziwa. Daleka. Nierealna, choć przecież wiedział, że istniała - może nawet zbyt dobrze. Ucisk Jamesa zelżał, jego opór też jakby. Jeśli był księżniczką, to zamkniętą w wieży, nie w karocy, takiej, z której nie było już wyjścia. Napotkał jego pełne przerażenia spojrzenie własnym, nie bardziej spokojnym, szklistym, jakby rzeczywistość uderzyła go dopiero w tej chwili. Ręka, którą złapał jego łokieć, żeby go odepchnąć, wpierw się rozluźniła, potem zacisnęła ponownie - z czymś innym, niż złością, z rozpaczą szukającą oparcia i pragnącą dać to oparcie. - Zabiją ich - wydusił drżącym szeptem. - To chłopak od Proroka Codziennego - Czy wystarczy, że znajdą go u niego, żeby oskarżyć ich wszystkich? Jeszcze niedawno tego nie wiedział, ale początkiem miesiąca w zbyt szybkim tempie obskoczył praktycznie wszystkie punkty dystrybucji gazety w Londynie - w pośpiechu dyktowanym tym, że artykuły wpadły w niepowołane ręce. Grunt osuwał się spod nóg, kiedy wracało do niego upokorzenie Celine - i widok własnego ojca. Nie zrobiłby tego Jamesowi, gdyby nie on. Przepraszam, Jimmy. Tak bardzo przepraszam. Odwrócił głowę w bok, gdy z wnętrza Pasażera, przez wciąż otwarte okno, dobiegł go rozdrażniony krzyk jednego z policjantów. Czy tchórzył? Czy był złym człowiekiem, jak inni, którzy nic nie robili? James pociągnął go w mrok uliczek, nie opierał się dłużej, choć serce miał złamane; wkrótce ich kroki zamieniły się w cichy bieg, którego odgłosy zmieszały się z dźwiękami jesiennego deszczu, brzydził się sam sobą.
- Nic nie rozumiesz! - żachnął się ze złością, nie odbiło mu, on był tu jedyny trzeźwy: wszyscy zachowywali się jak durne trusie, które tańczyły tak, jak grało Ministerstwo Magii. Cało to komando policjantów, obsługa tawerny, nikt nie kiwnął palcem, żeby im pomóc. Myśleli tylko o własnej dupie - właśnie dlatego ten stan wciąż trwał. Bo nikt nie mówił nie. Bo każdy myślał tylko o tym, żeby przetrwać, James też. - Torba, puszczaj mnie! Trzeba ją zabrać - Ale w tym wszystkim dawno przestało chodzić o przetrwanie, czy to Marcela, czy Jamesa, ono traciło znaczenie, bo nikt nie chciał żyć jak szczur. To była wojna. Krwawa, bezlitosna i wściekła, zajadła jak stado głodnych psów, wojna. Może jednak chodziło o przetrwanie, nie pojedynczej jednostki, a idei, ludzkiej godności. Nie człowieka a człowieczeństwa. Przebiegnąć, zabrać torbę, zniknąć, to wcale nie był zły plan. Ryzykowny, być może, ale miał szansę powodzenia. W jego oczach błysnęło coś nienawistnego, nim James zaczął mówić dalej, ale jego słowa zamiast być rzuconym w ogień drewnem, okazały się trzeźwiącym kubłem lodowatej wody, gdzieś w momencie, w którym przerażanie załamało gniew w jego głosie. Miał rację, jak wielu policjantów tam stało? Ich magia, ich zaklęcia, zdołałyby go zatrzymać. Nie możesz nic zrobić. Nie możesz im pomóc. Nic dla nich nie znaczysz. Każde zdanie wybrzmiewało w jego głowie jak kolejny cios, sztylet wbity prosto w serce, okręcony ostrzem wokół własnej osi. Nic nie było tak straszne jak ta obezwładniająca bezradność - i niewiele rzeczy było równie przerażających co śmierć, kiedy jej świadomość nabierała realnych kształtów. Pod wpływem chwili wydawała się nieprawdziwa. Daleka. Nierealna, choć przecież wiedział, że istniała - może nawet zbyt dobrze. Ucisk Jamesa zelżał, jego opór też jakby. Jeśli był księżniczką, to zamkniętą w wieży, nie w karocy, takiej, z której nie było już wyjścia. Napotkał jego pełne przerażenia spojrzenie własnym, nie bardziej spokojnym, szklistym, jakby rzeczywistość uderzyła go dopiero w tej chwili. Ręka, którą złapał jego łokieć, żeby go odepchnąć, wpierw się rozluźniła, potem zacisnęła ponownie - z czymś innym, niż złością, z rozpaczą szukającą oparcia i pragnącą dać to oparcie. - Zabiją ich - wydusił drżącym szeptem. - To chłopak od Proroka Codziennego - Czy wystarczy, że znajdą go u niego, żeby oskarżyć ich wszystkich? Jeszcze niedawno tego nie wiedział, ale początkiem miesiąca w zbyt szybkim tempie obskoczył praktycznie wszystkie punkty dystrybucji gazety w Londynie - w pośpiechu dyktowanym tym, że artykuły wpadły w niepowołane ręce. Grunt osuwał się spod nóg, kiedy wracało do niego upokorzenie Celine - i widok własnego ojca. Nie zrobiłby tego Jamesowi, gdyby nie on. Przepraszam, Jimmy. Tak bardzo przepraszam. Odwrócił głowę w bok, gdy z wnętrza Pasażera, przez wciąż otwarte okno, dobiegł go rozdrażniony krzyk jednego z policjantów. Czy tchórzył? Czy był złym człowiekiem, jak inni, którzy nic nie robili? James pociągnął go w mrok uliczek, nie opierał się dłużej, choć serce miał złamane; wkrótce ich kroki zamieniły się w cichy bieg, którego odgłosy zmieszały się z dźwiękami jesiennego deszczu, brzydził się sam sobą.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Nie miał pojęcia, w jaki sposób udało mu się wydostać ze śmierdzącej toalety w lokalu, a jednak rozsądek kierowany przez trzeźwość umysłu pomimo dziwacznych dreszczy i falującego bólu powodowały, że wyskoczył tuż obok rzygownika na ulicę. Umysł próbował nadążyć za informacjami, a te jakby w haniebnie szybkim tańcu przyspieszały tempa, nie dając się łatwo przeanalizować. Hagrid, James, Parszywy, Philippa… on jako cholerny ALEXANDER FARLEY i co dalej? Tower? Azkaban? Merlinie dopomóż! Bolesne łupnięcie w klatce piersiowej wyrwało go z wszelakiego letargu, dźwięki natężały się, pozbawiając go wszelakiej zdolności pomocy, tu i teraz. Był zbyt słaby. Był zbyt KURWA słaby. Oni wszyscy oddzieleni w głównej sali nie mogli na nim polegać, nigdy. Zastygł w bezruchu, niby czując bezpieczeństwo w kryjówce. Oczy wręcz momentalnie zabłyszczały, a ręka mocno zaciskała różdżkę, aż zbielały mu knykcie, kiedy drugą trzymał się za nieswoje usta, próbując jakoś wytłumić dźwięki dyszenia. Przebiegli obok.
Niczym ostatni tchórz zaczął się wycofywać, praktycznie biegnąc przed siebie, aby tylko do domu, tam, gdzie był pergamin i pióro… kolejne przyspieszenie kosztowało go dodatkowej fali nieprzyjemności, i pióro od… nagłe uderzenie w drugie ciało odbiło go o kilka kroków w tył. Z ust wyrwał się głośny wydech ciężkiego powietrza. Czemu znowu był taki kurewsko nieuważny? Czemu znowu zatopił się w przerażających myślach, kiedy szara rzeczywistość podsyłała mu… pomoc? Wyłapał znajomą twarz - pieprzony Herbert, nigdy w życiu nie cieszył się bardziej na widok tego szmatojebcy, nie sądził, że kiedykolwiek będzie! – Herb.. – zaczął, zaraz zginając się w pół i łapiąc oddech, było ciężko. Głęboki wdech i już stał pionowo, trzymając się tylko wolną dłonią za chudy brzuch dla podtrzymania sił. – Zabrali… ją… ich… zabrali… kurwa… – wyrwało się pomiędzy głośnymi wydechami z ust (nie)poszukiwanego przez Ministerstwo czarodzieja. Dziwne to było ciało, ale bywało się w dziwniejszych, takie niespotykanie… delikatne? – List… Michael… – dyszał wciąż, momentalnie procesując wszystkie możliwości, które istniały. Kurwa, był w stanie nawet podpisać się jako Farley, żeby tylkoją ich wyciągnąć… Znowu zgiął się w pół, próbując złapać oddech, już sam nie wiedział, czy powodem było zbyt rozszalałe serce, czy przerażające wizje wyobraźni.
| Żywotność - 170/219 (-10) (30 - złamane żebro, 19 - tłuczone)
| uciekamy z Herbertem tutaj
Niczym ostatni tchórz zaczął się wycofywać, praktycznie biegnąc przed siebie, aby tylko do domu, tam, gdzie był pergamin i pióro… kolejne przyspieszenie kosztowało go dodatkowej fali nieprzyjemności, i pióro od… nagłe uderzenie w drugie ciało odbiło go o kilka kroków w tył. Z ust wyrwał się głośny wydech ciężkiego powietrza. Czemu znowu był taki kurewsko nieuważny? Czemu znowu zatopił się w przerażających myślach, kiedy szara rzeczywistość podsyłała mu… pomoc? Wyłapał znajomą twarz - pieprzony Herbert, nigdy w życiu nie cieszył się bardziej na widok tego szmatojebcy, nie sądził, że kiedykolwiek będzie! – Herb.. – zaczął, zaraz zginając się w pół i łapiąc oddech, było ciężko. Głęboki wdech i już stał pionowo, trzymając się tylko wolną dłonią za chudy brzuch dla podtrzymania sił. – Zabrali… ją… ich… zabrali… kurwa… – wyrwało się pomiędzy głośnymi wydechami z ust (nie)poszukiwanego przez Ministerstwo czarodzieja. Dziwne to było ciało, ale bywało się w dziwniejszych, takie niespotykanie… delikatne? – List… Michael… – dyszał wciąż, momentalnie procesując wszystkie możliwości, które istniały. Kurwa, był w stanie nawet podpisać się jako Farley, żeby tylko
| Żywotność - 170/219 (-10) (30 - złamane żebro, 19 - tłuczone)
| uciekamy z Herbertem tutaj
Serce mnie bije
Duszazapije
Dusza
Żyję
Utrzymanie go, kiedy we krwi szalała adrenalina, a on reagował instynktownie, zrywając się w bieg jak dzikie zwierzę, było trudne. Z pomocą przyszła nieświadomie technika, latami wykorzystywana w bójkach i awanturach. Odpowiednie zaparcie, kąt nachylenia ciała, właściwy chwyt zablokowały Marcelowi bieg w samobójczą misję ratunkową, a później przyparły go do muru, utrudniając odepchnięcie. Skapitulował w końcu, po kilku próbach złamania ramy ręki przytwierdzonej do piersi, by się wyswobodzić. Czuł ciężar na własnych ramionach — ciężar jego ciała, ale nie to go najbardziej przytłoczyło. Ciężar wyrzutów sumienia, które opadły na ramiona przyjaciela nagle, odbijając się w błyszczących oczach, pełnych wściekłości, żalu i nienawiści. Nie był na to wrażliwy, wiedział doskonale, jak bardzo emocje szargają nim, doprowadzając go na sam skraj głupoty i bezmyślności. Nie, Marceli, nigdzie cię nie puszczę. Ramiona sztywniej się zaparły na jedną chwilę. Włożył całą swoją siłę w to, by go zatrzymać i jednocześnie nie próbować przydusić, naciskiem na klatkę piersiową.
— To ty nie rozumiesz — skontrował wściekle, przeskakując pomiędzy jasnymi oczami Sallowa. Krew spływała mu wciąż po karku, jeszcze nie do końca dotarło do niego, co się działo, ale nie zamierzał stać bezczynnie i czekać. To był właściwy moment na ucieczkę i teraz znów taki był. Bo im dłużej tu sterczeli, przekomarzając się, tym szybciej ich dopadną. — Twoje poświęcenie nic tu nie da — wycedził jeszcze, zadziwiająco trzeźwo, ale alkohol pity przez cały wieczór i dzień, po wczorajszych przeżyciach nie pozostawił już ani śladu w jego organizmie. Przynajmniej pozornie. Nie było nic bardziej przywracającego zdrowe zmysły, jak wewnętrzny sygnał do ucieczki. Ta akcja była już spalona. — Coś wymyślimy — zaproponował spokojniej, ale nie do końca szczerze. Tak naprawdę wcale nie chciał się w to już angażować; wystarczająco dziś wszedł drogę służbom prawa, zarówno emocje, jak i alkohol były złymi doradcami, a on — jak zwykle — dał się ponieść wszystkiemu, pakując w kłopoty. Wystarczy. Nie wyobrażał sobie, by ryzykować bardziej. Nie mógł teraz tego robić. Nie wtedy, gdy miał pewność, że jego siostra potrzebuje jego obecności, opieki. Tylko on mógł naprawić jej złamany świat. Wojna — to wszystko było gdzieś obok. uczestniczył w tym, odczuwał jej skutki na każdym kroku, a jednak nie potrafił sobie wyobrazić siebie w roli buntownika, który w imię — czego właściwie? — idei przeciwstawia się ludziom, którzy mieli niezaprzeczalną przewagę. Byli na straconej pozycji. Oni teraz także. Dobra wola, chęć działania i motywacja nie ocalą Marcelowi życia. Nie uczynią go nawet męczennikiem. Zostanie zdeptany jak robak, jeszcze nim zdoła cokolwiek zrobić. Nie chciał tego dla niego. Nie godził się z takim losem. I jeśli miał go odwieźć od zrujnowania sobie życia bez powodu, był gotów poświęcić ich własną przyjaźń, by temu zapobiec. Ale nie było to dziś konieczne. Twarz Sallowa złagodniała, a on sam przestał walczyć. Kiedy blondyn zacisnął mocniej dłonie na jego ramionach, James ściągnął brwi ku sobie i wypuścił ciężko powietrze z płuc — a więc zgoda. Milcząca, dotkliwa, przerażająca wobec własnych konsekwencji. Puścił go całkiem i też zacisnął rękę na jego ramieniu w braterskim, pokrzepiającym geście. Nie dziś, przyjacielu. Nie teraz. Pragnął przyznać, że — nigdy, ale to nie była prawda, bowiem nadejdzie dzień, w którym stracą to porozumienie, a Marcel ruszy i pobiegnie tam bezmyślnie. W ogień, w śmierć i w krew, nie zważając na nic.
Los chłopaka od Proroka codziennego był już przesądzony. Obaj to wiedzieli. Spuścił wzrok na chwilę na ziemię w wyrazie krótkiej żałoby po czarodzieju. Może i odrobiny szacunku za odwagę. Dotknęła go myśl, że wiele ryzykował — a mimo wszystko robił, to, co uznawał za słuszne. Za głupotę — pomyślał za chwilę, tłumacząc sobie w myślach, że ryzyko nie było warte świeczki.
Pochłonęła ich ciemność i cisza nocnych alejek doków. Towarzyszył im smród ryb, ale żaden z nich nie odważył się z tego zakpić ani zaśmiać. W milczeniu, we dwójkę pokonali aleje póki nie upewnili się, że są bezpieczni, kiedy niebo przecięły wozy ciągnięte przez skrzydlate konie, a w nich drżeli o własne życie pracownicy Parszywego Pasażera. Dziwne uczucie go dopadło, kiedy dostrzegł snujący się na tle gęstych chmur cień za cieniem. Pusty żołądek skurczył się nieprzyjemnie, coś ścisnęło jego gardło. Chciał wierzyć, że to oni mieli wiele szczęścia, nie będąc właśnie tam, ale nawet wrodzona zdolność przekonywania samego siebie nie pozwoliła mu na odczucie ulgi. Wrócili do Parszywego po czasie, kiedy był już pusty, a jego wnętrze całkowicie zrujnowane. Różdżki znaleźli ukryte pod meblami. Najprawdopodobniej niezauważone przez samych funkcjonariuszy.
| zt dla mnie i Marcela; dziękujemy pięknie Mistrzowi Gry
— To ty nie rozumiesz — skontrował wściekle, przeskakując pomiędzy jasnymi oczami Sallowa. Krew spływała mu wciąż po karku, jeszcze nie do końca dotarło do niego, co się działo, ale nie zamierzał stać bezczynnie i czekać. To był właściwy moment na ucieczkę i teraz znów taki był. Bo im dłużej tu sterczeli, przekomarzając się, tym szybciej ich dopadną. — Twoje poświęcenie nic tu nie da — wycedził jeszcze, zadziwiająco trzeźwo, ale alkohol pity przez cały wieczór i dzień, po wczorajszych przeżyciach nie pozostawił już ani śladu w jego organizmie. Przynajmniej pozornie. Nie było nic bardziej przywracającego zdrowe zmysły, jak wewnętrzny sygnał do ucieczki. Ta akcja była już spalona. — Coś wymyślimy — zaproponował spokojniej, ale nie do końca szczerze. Tak naprawdę wcale nie chciał się w to już angażować; wystarczająco dziś wszedł drogę służbom prawa, zarówno emocje, jak i alkohol były złymi doradcami, a on — jak zwykle — dał się ponieść wszystkiemu, pakując w kłopoty. Wystarczy. Nie wyobrażał sobie, by ryzykować bardziej. Nie mógł teraz tego robić. Nie wtedy, gdy miał pewność, że jego siostra potrzebuje jego obecności, opieki. Tylko on mógł naprawić jej złamany świat. Wojna — to wszystko było gdzieś obok. uczestniczył w tym, odczuwał jej skutki na każdym kroku, a jednak nie potrafił sobie wyobrazić siebie w roli buntownika, który w imię — czego właściwie? — idei przeciwstawia się ludziom, którzy mieli niezaprzeczalną przewagę. Byli na straconej pozycji. Oni teraz także. Dobra wola, chęć działania i motywacja nie ocalą Marcelowi życia. Nie uczynią go nawet męczennikiem. Zostanie zdeptany jak robak, jeszcze nim zdoła cokolwiek zrobić. Nie chciał tego dla niego. Nie godził się z takim losem. I jeśli miał go odwieźć od zrujnowania sobie życia bez powodu, był gotów poświęcić ich własną przyjaźń, by temu zapobiec. Ale nie było to dziś konieczne. Twarz Sallowa złagodniała, a on sam przestał walczyć. Kiedy blondyn zacisnął mocniej dłonie na jego ramionach, James ściągnął brwi ku sobie i wypuścił ciężko powietrze z płuc — a więc zgoda. Milcząca, dotkliwa, przerażająca wobec własnych konsekwencji. Puścił go całkiem i też zacisnął rękę na jego ramieniu w braterskim, pokrzepiającym geście. Nie dziś, przyjacielu. Nie teraz. Pragnął przyznać, że — nigdy, ale to nie była prawda, bowiem nadejdzie dzień, w którym stracą to porozumienie, a Marcel ruszy i pobiegnie tam bezmyślnie. W ogień, w śmierć i w krew, nie zważając na nic.
Los chłopaka od Proroka codziennego był już przesądzony. Obaj to wiedzieli. Spuścił wzrok na chwilę na ziemię w wyrazie krótkiej żałoby po czarodzieju. Może i odrobiny szacunku za odwagę. Dotknęła go myśl, że wiele ryzykował — a mimo wszystko robił, to, co uznawał za słuszne. Za głupotę — pomyślał za chwilę, tłumacząc sobie w myślach, że ryzyko nie było warte świeczki.
Pochłonęła ich ciemność i cisza nocnych alejek doków. Towarzyszył im smród ryb, ale żaden z nich nie odważył się z tego zakpić ani zaśmiać. W milczeniu, we dwójkę pokonali aleje póki nie upewnili się, że są bezpieczni, kiedy niebo przecięły wozy ciągnięte przez skrzydlate konie, a w nich drżeli o własne życie pracownicy Parszywego Pasażera. Dziwne uczucie go dopadło, kiedy dostrzegł snujący się na tle gęstych chmur cień za cieniem. Pusty żołądek skurczył się nieprzyjemnie, coś ścisnęło jego gardło. Chciał wierzyć, że to oni mieli wiele szczęścia, nie będąc właśnie tam, ale nawet wrodzona zdolność przekonywania samego siebie nie pozwoliła mu na odczucie ulgi. Wrócili do Parszywego po czasie, kiedy był już pusty, a jego wnętrze całkowicie zrujnowane. Różdżki znaleźli ukryte pod meblami. Najprawdopodobniej niezauważone przez samych funkcjonariuszy.
| zt dla mnie i Marcela; dziękujemy pięknie Mistrzowi Gry
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
|3.02.1958
Parszywy po ostatnich wydarzeniach podupadł i to mocno. Nawet jeżeli byli tu tacy, którzy go poskładali to przybytek stracił swój pazur. Stało się tanią speluną, którą odwiedzali najgorsi z możliwych, taką z której śmierdziało na kilometr. Będąc po drugiej stronie ulicy czuł zapach Parszywego. Co to się stało parę miesięcy wcześniej wciąż było żywe w pamięci okolicznych mieszkańców. Niektórzy już nigdy nie wrócili z Tower, zgnili tam zapomnieni, zostawieni na łaskę szczurów i więziennych oprawców.
Yo-ho, all together
Hoist the colors high
Heave ho, thieves and beggars
Never shall we die
Nucąc pod nosem przeszedł na drugą stronę i bez zastanowienia otworzył drzwi do środka. Uderzyła w niego mieszanina zapachów, która sprawiała, że śniadanie cofało się z żołądka, a wcale tak dużo nie zjadł. Ledwo parę sucharów z papryką, co i tak było rarytasem na ten okres czasu. W środku nie panował zgiełk jak zwykle, a jedynie pomrukiwania przerywane solidnym beknięciem. Nie było śmiechu, gry w kości ani zaśpiewów przy barze. Duch Parszywego upadł, co Kennetha mocno ubodło, bo choć nie był stałym bywalcem to jednak jak zawijał do portu to przychodził w to miejsce wiedząc, że zbierze świeże plotki, że zawsze ktoś coś ciekawego powie, z kimś zagra w kości.
Rozejrzał się po zebranych gościach i nagle dostrzegł ją, półgoblinkę, uśmiechnął się krzywo pod nosem idąc w jej stronę.
-Proszę, proszę. - Powiedział na powitanie przesiadając się bezceremonialnie obok Zlaty. -Jak pośladki? - Zapytał bezczelnie, a potem spojrzał w dół na stopy kobiety sprawdzając czy ma tym razem na sobie buty. Ich spotkanie na lodowisku było dość nieoczekiwane, jak inne kiedy przypadkiem wpadali na siebie w różnych miejscach Londynu. Nie spodziewał się dzisiaj jej spotkać, ale jak widać ponownie los ich zetknął ze sobą. Po rozmowach z Norą, stwierdzenie “los” zaczynało mieć dla niego zupełnie inne znaczenie. Co ta dziewczyna z nim zrobiła! Zaczynał się zastanawiać nad abstrakcyjnymi pojęciami. Skinął na barmana aby polał mu cokolwiek tutaj mają, okazało się, że jakieś popłuczyny zwane piwem, ale musiało mu to wystarczyć. -Parszywy stał się prawdziwie parszywym miejscem, hein?
Parszywy po ostatnich wydarzeniach podupadł i to mocno. Nawet jeżeli byli tu tacy, którzy go poskładali to przybytek stracił swój pazur. Stało się tanią speluną, którą odwiedzali najgorsi z możliwych, taką z której śmierdziało na kilometr. Będąc po drugiej stronie ulicy czuł zapach Parszywego. Co to się stało parę miesięcy wcześniej wciąż było żywe w pamięci okolicznych mieszkańców. Niektórzy już nigdy nie wrócili z Tower, zgnili tam zapomnieni, zostawieni na łaskę szczurów i więziennych oprawców.
Yo-ho, all together
Hoist the colors high
Heave ho, thieves and beggars
Never shall we die
Nucąc pod nosem przeszedł na drugą stronę i bez zastanowienia otworzył drzwi do środka. Uderzyła w niego mieszanina zapachów, która sprawiała, że śniadanie cofało się z żołądka, a wcale tak dużo nie zjadł. Ledwo parę sucharów z papryką, co i tak było rarytasem na ten okres czasu. W środku nie panował zgiełk jak zwykle, a jedynie pomrukiwania przerywane solidnym beknięciem. Nie było śmiechu, gry w kości ani zaśpiewów przy barze. Duch Parszywego upadł, co Kennetha mocno ubodło, bo choć nie był stałym bywalcem to jednak jak zawijał do portu to przychodził w to miejsce wiedząc, że zbierze świeże plotki, że zawsze ktoś coś ciekawego powie, z kimś zagra w kości.
Rozejrzał się po zebranych gościach i nagle dostrzegł ją, półgoblinkę, uśmiechnął się krzywo pod nosem idąc w jej stronę.
-Proszę, proszę. - Powiedział na powitanie przesiadając się bezceremonialnie obok Zlaty. -Jak pośladki? - Zapytał bezczelnie, a potem spojrzał w dół na stopy kobiety sprawdzając czy ma tym razem na sobie buty. Ich spotkanie na lodowisku było dość nieoczekiwane, jak inne kiedy przypadkiem wpadali na siebie w różnych miejscach Londynu. Nie spodziewał się dzisiaj jej spotkać, ale jak widać ponownie los ich zetknął ze sobą. Po rozmowach z Norą, stwierdzenie “los” zaczynało mieć dla niego zupełnie inne znaczenie. Co ta dziewczyna z nim zrobiła! Zaczynał się zastanawiać nad abstrakcyjnymi pojęciami. Skinął na barmana aby polał mu cokolwiek tutaj mają, okazało się, że jakieś popłuczyny zwane piwem, ale musiało mu to wystarczyć. -Parszywy stał się prawdziwie parszywym miejscem, hein?
I'm dishonest...
...and a dishonest man you can always trust to be dishonest. Honestly. It's the honest ones you want to watch out for, because you can never predict when they're going to do something incredibly... stupid.
Kenneth Fernsby
Zawód : Marynarz, przemytnik
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Jestem nieuczciwy i uczciwie możesz liczyć na moją nieuczciwość.
OPCM : 15 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Nie miałam ostatnio wiele pracy w porcie. Od kiedy panoszą się tu psy ministerstwa, a jeszcze otworzyli ten pieprzony jarmark, wszystkie interesy przeniosły się gdzieś w inne lokacje. A do tego bieda, zima i chujnia. Szkoda było patrzeć, jak potencjał dzielnicy idzie się jebać. Z wielu rzeczy, które wkurwiają mnie na tym świecie właśnie to - marnotrawstwo jest w czołówce mojej listy.
Dzisiaj w końcu wpadło małe zlecenie, za które udało się uzyskać parę groszy. Ot dać w mordę z najlepszymi życzeniami od "przyjaciela". Klasyk.
Przyjemnie było odwiedzić stare śmieci, przejść się zaśmierdłymi uliczkami, slalomem wymijając różne zamarznięte ludzkie płyny ustrojowe. Marynarze siedzieli w knajpach, czekając chyba na lepszą pogodę, by się stąd zabrać gdzieś w pizdu.
No to sobie będą musieli poczekać na wiosnę jak takie jebane przebiśniegi.
Brak alkoholu w organizmie zaczynał mi doskwierać, także nogi same skręciły w stronę znanej mi już doskonale knajpy. Słyszałam plotki, jakoby Parszywy się splajtował, a tu taka niespodzianka.
Władowałam się do środka, zajmując miejsce, przy którym siedziałam tamtego felernego dnia. Może tym razem nikt nam wjazdu tu nie zrobi.
Piwo smakuje szczochem, ludzi jakoś tak mniej. Kiedy zaczepiam kelnerkę, pytając o właściciela, ta tylko wzrusza ramionami i znika gdzieś na zapleczu. W ogóle wszyscy mają na wszystko wyjebane.
Mogłam wypić to… coś, czego nie odważyłabym się nazwać piwem, i wracać do swoich spraw, ale do mojego stolika podbił jaśniepan Fernsby. Nie miałam dziś nic lepszego do roboty, więc najebanie się, albo przynajmniej próby zrobienia tego, w sprawdzonym już towarzystwie, wydawały się całkiem przyzwoitą opcją na resztę dnia.
-Zajebiście.- odpowiadam, obnażając zęby w uśmiechu. - A twoje?
Tamta październikowo-listopadowa noc była dość dziwna i mało z niej pamiętałam, ale znam swoje preferencje na tyle dobrze, że mogłam się domyślić, co właściwie robiliśmy.
I w jakich pozycjach.
Również machnęłam ręką, żeby przynieśli mi kolejny kufel.
-A weź nic nie mów. Jakoś się trzyma, ale to nie to samo co wcześniej. Teraz to już tylko można to zaorać. Bo i rzucanie w to galeonami za bardzo nie pomoże.
Motywacja pracowników też była zerowa - barman guzdrał się niemiłosiernie.
-Wiesz w ogóle, czyje to jest teraz? - stukam palcem w lepki blat stołu. Kenneth bywa tu pewnie częściej i zna miejscowe plotki.
Dzisiaj w końcu wpadło małe zlecenie, za które udało się uzyskać parę groszy. Ot dać w mordę z najlepszymi życzeniami od "przyjaciela". Klasyk.
Przyjemnie było odwiedzić stare śmieci, przejść się zaśmierdłymi uliczkami, slalomem wymijając różne zamarznięte ludzkie płyny ustrojowe. Marynarze siedzieli w knajpach, czekając chyba na lepszą pogodę, by się stąd zabrać gdzieś w pizdu.
No to sobie będą musieli poczekać na wiosnę jak takie jebane przebiśniegi.
Brak alkoholu w organizmie zaczynał mi doskwierać, także nogi same skręciły w stronę znanej mi już doskonale knajpy. Słyszałam plotki, jakoby Parszywy się splajtował, a tu taka niespodzianka.
Władowałam się do środka, zajmując miejsce, przy którym siedziałam tamtego felernego dnia. Może tym razem nikt nam wjazdu tu nie zrobi.
Piwo smakuje szczochem, ludzi jakoś tak mniej. Kiedy zaczepiam kelnerkę, pytając o właściciela, ta tylko wzrusza ramionami i znika gdzieś na zapleczu. W ogóle wszyscy mają na wszystko wyjebane.
Mogłam wypić to… coś, czego nie odważyłabym się nazwać piwem, i wracać do swoich spraw, ale do mojego stolika podbił jaśniepan Fernsby. Nie miałam dziś nic lepszego do roboty, więc najebanie się, albo przynajmniej próby zrobienia tego, w sprawdzonym już towarzystwie, wydawały się całkiem przyzwoitą opcją na resztę dnia.
-Zajebiście.- odpowiadam, obnażając zęby w uśmiechu. - A twoje?
Tamta październikowo-listopadowa noc była dość dziwna i mało z niej pamiętałam, ale znam swoje preferencje na tyle dobrze, że mogłam się domyślić, co właściwie robiliśmy.
I w jakich pozycjach.
Również machnęłam ręką, żeby przynieśli mi kolejny kufel.
-A weź nic nie mów. Jakoś się trzyma, ale to nie to samo co wcześniej. Teraz to już tylko można to zaorać. Bo i rzucanie w to galeonami za bardzo nie pomoże.
Motywacja pracowników też była zerowa - barman guzdrał się niemiłosiernie.
-Wiesz w ogóle, czyje to jest teraz? - stukam palcem w lepki blat stołu. Kenneth bywa tu pewnie częściej i zna miejscowe plotki.
Zlata Raskolnikova
Zawód : Komornik i najemniczka po godzinach
Wiek : 37
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Wisi mi kto wisi na latarni
A kto o nią się opiera
A kto o nią się opiera
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półgoblin
Nieaktywni
Sala główna
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer