Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer
Pokój 6
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
Pokój 6
Pokoje w Parszywym Pasażerze wynajmowane są przez osoby, którym nie przeszkadza brak luksusu, chcą oszczędzić ostatnie srebrne monety w sakiewce, czy też schować się przed światem. Najczęściej trafiają tutaj lokalni rybacy po męczącym dniu pracy i podróżni marynarze, którzy przycumowali na jedną noc w pobliskim porcie, a odpoczynek na stałym lądzie jest miłą odmianą od kołyszącego się statku... A może po prostu upojeni ognistą whiskey nie są wstanie trafić z powrotem? Na szczęście lokal oferuje lepsze warunki noclegowe, niż można by się spodziewać po widoku głównej sali. Jeżeli nie przeszkadza ci twardy materac, cienka kołdra, z której wylatują, nawet przy najmniejszym ruchu, pozostałości gęsiego pierza, a także doskonale słyszalne marynarskie pieśni i awantury, bez problemu się tutaj odnajdziesz. Pomimo że pokój nie ujmuje za serce swoim urokiem, właściciel gwarantuje, że na łóżku można wypocząć bez obaw o złapanie wszy.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:27, w całości zmieniany 1 raz
Wychodzę z domu tak, jak stoję - nie mam ze sobą żadnych bagaży; torba marynarska, którą Charlie porzucił, podobnie jak karierę na statku leży pewnie smętnie w piwnicy, a mi nawet cienki płaszcz z taniej wełny, jaki matka odkupiła od domokrążcy zdaje się zbędny. Chcę jak najprędzej zniknąć, by już nigdy mnie znaleźli. Wiem, jakie niebezpieczeństwa czyhają na młode panienki na londyńskich ulicach - widzę przecież zniszczone życiem kobiety, omijam wzrokiem pijanych, szczerzących się mężczyzn, słyszę plotki koleżanek ze szwalni, obserwuję,, jak jedna czy druga mimowolnie się zmienia, pęcznieje, a spod znoszonych sukien wyłania się ciążowy brzuch. Wierzę jednak, że ja będę inna, że sobie poradzę: starczy, że zaszyję się gdzieś na ten jeden wieczór, poszukam skromnej stancji w bezpiecznej dzielnicy i wszystko będzie dobrze. Powtarzam te uspokajające słowa jak mantrę: przypomina mi to dziecięce zabawy na wsi i wieczorne łapanie świetlików do pustych słoików, by straszna noc nie była już przerażająca, tylko magiczna. Z odległej perspektywy wydaje mi się to igraszką, lecz im bliżej zerkam na plan, realizowany, gdy szybkim krokiem, podobnym bardziej do biegu niż marszowego tempa, przemierzam kolejne przecznice, stukając o krzywy bruk niewysokimi obcasami. Kałuże na ulicach odbijają moje wylęknione oblicze, ale nie mogę zatrzymywać się przy nich na dłużej. Grozi to niebezpieczeństwem, nie wiem, czy to paranoja, ale czuję czyjś oddech na karku. Dzielnica portowa sugeruje ogorzałego wilka morskiego - czy po prostu, opoja, który zaciągnął się na statek, na morzu zwija żagle i wykonuje fizyczną pracę, a na lądzie dokonuje tego, czego brak mu na łajbie. Truchleję, lecz to tylko wiatr zawiewa ostrzej, łaskocząc mnie w szyję; oddycham z ulgą, choć i tak marynarz byłby lepszy niż mój ojciec lub brat. Nigdy im nie daruję, że sprzedali biżuterię matki i że także m n i e chcieli przehandlować, jak przedmiot z drugiej ręki. Te czasy dla nich się skończyły - ja znakomicie dam sobie radę bez nich, ale oni będą musieli wyzbyć się dawnych nawyków. Ha! Chciałabym zobaczyć, jak stary zabiera się do włączenia pralki albo jak Charlie usiłuje usmażyć jajka na śniadanie. Nie stać ich na pomoc domową, a od teraz nie będą mogli liczyć na mnie. Powodzenia, panowie. Uśmiecham się do siebie ze mściwą satysfakcją. Nigdy nie byłam złośliwa, ale czuję niewysłowioną ulgę, że dałam tym patałachom nauczkę. Przypuszczam, że gdyby wiedzieli, gdzie mnie szukać, przyszliby całować mnie po rękach, przepraszać i błagać o powrót, kiedy tylko zabraknie im czystej bielizny.
Nie stać mnie na nic, ponad pokój w Parszywym Pasażerze i ciepłą zupę - boję się tutejszej kuchni, lecz głód robi z człowieka zwierzę. Szybko przełykam gęstą potrawę, w której pływają kawałki warzyw bez smaku - tutaj nadają go przyprawy. Nie chcę przeginać i zbyt długo czasu wystawiać się na widok postawnych mężczyzn, a jestem tu jedyną kobietą prócz tancerek i kelnerek, który każdy gość tego zacnego przybytku chwyta za tyłek, gdy tylko nadejdzie go ochota. Widzę, że jeden brodacz patrzy się na mnie dość nieprzystojnie i to jest znak, na który czekam. Prędko wbiegam po schodach, zamykam się w skromnym pokoju na klucz i nareszcie, jestem bezpieczna. Zaplatam kasztanowe włosy w prosty warkocz, myśląc, że muszę wydać oszczędności na coś do ubrania - impuls do ucieczki przysłonił mi jednak kwestie praktyczne. Trudno, dziś będę spać w sukni, prostej, schludnej i wygodnej. Rozpinam dwa pierwsze guziki, gdy nagle słyszę donośny huk i nagle, dosłownie znikąd, na środku pokoju materializuje się mężczyzna. Krzyczę zaskoczona, lecz mój wrzask miesza się z jakąś hulaszczą przyśpiewką, dochodzącą z dolnej izby - nikt mnie nie słyszy. Zakrywam usta dłonią, przerażona, już sama nie wiedząc, czym bardziej. Obcy mężczyzna nagle znajduje się w moim pokoju, już sama ta wizja paraliżuje mnie strachem, ale... bardziej boję się tego, skąd on się tu znalazł. To przecież niemożliwe, by spadł z nieba, a nawet jeśli, nad sobą mamy solidny dach - prędko zerkam w górę, chcąc się upewnić co do słuszności mej tezy i czy może lądowanie rudowłosego dżentelmena go nie uszkodziło. Cofam się kilka kroków, gdy ten odwraca się w moją stronę, jeszcze bardziej potęgując mój lęk. Wygląda straszliwie. Ledwo trzyma się na nogach, jego dłonie mają niepokojąco siny kolor, krew odbiegła mu z twarzy i zdaje się, że dziwne, staromodne ubrania, jakie ma na sobie przesiąkły krwią. Poskramiam niepokój i choć mądrzej byłoby uciec albo wezwać pomoc, zbieram się na odwagę i pochodzę do niego, delikatnie sięgając po zimną dłoń.
-Pomogę ci. Musisz tylko zdjąć koszulę - mówię zdecydowanie, matka znała się trochę na lecznictwie i towarzyszyłam jej, będąc dziewczynką - Schłodzimy trochę te oparzenia. I trzeba wezwać lekarza. Masz jakichś krewnych w Londynie? - za dużo informacji, ale nie mogę się powstrzymać przed pytaniami. Staram się nie krzywić, oglądając rany mężczyzny - znosi wiele, zbyt wiele bólu, bym miała go dodatkowo straszyć swymi grymasami - wyliżesz się, ale na pewno zostaną blizny - informuję dziarsko. Boję się teraz tylko o niego, cóż, w takim stanie nawet i morderca nie kiwnąłby palcem.
Nie stać mnie na nic, ponad pokój w Parszywym Pasażerze i ciepłą zupę - boję się tutejszej kuchni, lecz głód robi z człowieka zwierzę. Szybko przełykam gęstą potrawę, w której pływają kawałki warzyw bez smaku - tutaj nadają go przyprawy. Nie chcę przeginać i zbyt długo czasu wystawiać się na widok postawnych mężczyzn, a jestem tu jedyną kobietą prócz tancerek i kelnerek, który każdy gość tego zacnego przybytku chwyta za tyłek, gdy tylko nadejdzie go ochota. Widzę, że jeden brodacz patrzy się na mnie dość nieprzystojnie i to jest znak, na który czekam. Prędko wbiegam po schodach, zamykam się w skromnym pokoju na klucz i nareszcie, jestem bezpieczna. Zaplatam kasztanowe włosy w prosty warkocz, myśląc, że muszę wydać oszczędności na coś do ubrania - impuls do ucieczki przysłonił mi jednak kwestie praktyczne. Trudno, dziś będę spać w sukni, prostej, schludnej i wygodnej. Rozpinam dwa pierwsze guziki, gdy nagle słyszę donośny huk i nagle, dosłownie znikąd, na środku pokoju materializuje się mężczyzna. Krzyczę zaskoczona, lecz mój wrzask miesza się z jakąś hulaszczą przyśpiewką, dochodzącą z dolnej izby - nikt mnie nie słyszy. Zakrywam usta dłonią, przerażona, już sama nie wiedząc, czym bardziej. Obcy mężczyzna nagle znajduje się w moim pokoju, już sama ta wizja paraliżuje mnie strachem, ale... bardziej boję się tego, skąd on się tu znalazł. To przecież niemożliwe, by spadł z nieba, a nawet jeśli, nad sobą mamy solidny dach - prędko zerkam w górę, chcąc się upewnić co do słuszności mej tezy i czy może lądowanie rudowłosego dżentelmena go nie uszkodziło. Cofam się kilka kroków, gdy ten odwraca się w moją stronę, jeszcze bardziej potęgując mój lęk. Wygląda straszliwie. Ledwo trzyma się na nogach, jego dłonie mają niepokojąco siny kolor, krew odbiegła mu z twarzy i zdaje się, że dziwne, staromodne ubrania, jakie ma na sobie przesiąkły krwią. Poskramiam niepokój i choć mądrzej byłoby uciec albo wezwać pomoc, zbieram się na odwagę i pochodzę do niego, delikatnie sięgając po zimną dłoń.
-Pomogę ci. Musisz tylko zdjąć koszulę - mówię zdecydowanie, matka znała się trochę na lecznictwie i towarzyszyłam jej, będąc dziewczynką - Schłodzimy trochę te oparzenia. I trzeba wezwać lekarza. Masz jakichś krewnych w Londynie? - za dużo informacji, ale nie mogę się powstrzymać przed pytaniami. Staram się nie krzywić, oglądając rany mężczyzny - znosi wiele, zbyt wiele bólu, bym miała go dodatkowo straszyć swymi grymasami - wyliżesz się, ale na pewno zostaną blizny - informuję dziarsko. Boję się teraz tylko o niego, cóż, w takim stanie nawet i morderca nie kiwnąłby palcem.
I show not your face but your heart's desire
The member 'Ain Eingarp' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Doki nigdy nie były miejscem, do którego kiedyś zawędrowałby w pojedynkę. Kiedyś. Teraz jednak nie patrzył na wszystko tak samo, dostrzegając w ostatnich zmianach pożytek dla samego siebie. W okrutny sposób, ale mimo wszystko zostały mu strącone klapki z oczu — nosił je wystarczająco długo. Potrzebował zmian, przekraczania pewnych granic, odcięcia się w pewnym sensie od chłopca, którym był i chociaż kiedyś mogłoby mu się to wydawać lekkomyślne, aktualnie widziane było w świetle doskonałego pomysłu. Głupiego, ale wciąż z zapleczem, którego potrzebował. Teraz albo w przyszłości. Nie było lepszego momentu do wykorzystania i skorzystania na dobijającym go wręcz smutku. Właśnie dlatego pojawił się w dzielnicy portowej, zachodząc aż do doków. Znał to miejsce, chociaż kojarzyło mu się z nieco dziwnym wypadem z Glaucusem, do którego przyjaciel jakoś go namówił. Czy ówczesny Jayden mógł podejrzewać, że kiedykolwiek wróci do tego miejsca z własnej woli? Odpowiedź była bardziej niż oczywista. Nie musiał się nad nią zastanawiać, ale życie płatało różne figle, płynąc swoim rytmem. Wchodząc po skrzypiących schodach na piętro Parszywego Pasażera, Vane nie czuł niepewności. Nie jak przy każdych poprzednich razach. Nie jak za każdym razem, gdy szedł na spotkanie z nią. Pamiętał momenty spędzone z kobietą na przestrzeni miesięcy niczym przez mgłę, lecz jedno co pozostało to ból, który zadawała przy każdej możliwej okazji, gdy wślizgiwała się w zakamarki jego umysłu. Miał się bronić — nie potrafił, jednak to nie w taktyce leżał problem, lecz w nim samym. Wtedy tego nie rozumiał, ale czas miał ukazać prawdę. Gdy tylko myślał o tym smarkatym astronomie, którym był jeszcze parę miesięcy temu, skręcało go od środka. Czy naprawdę musiała zdarzyć się tak koszmarna tragedia, żeby zrozumiał, że świat nie był taki piękny, jakim chciał go widzieć, a obserwacja przez bycie bez przerwy pozytywnie nastawionym prowadziła donikąd? Był słaby, chociaż wydawało mu się, że to w uczuciach odnajdzie właściwą drogę, lecz się mylił. Emocje jedynie odcinały go od rzeczywistości. Rzeczywistości, której potrzebował i której wcześniej nie dostrzegał w jej prawdziwych kolorach. Czy gdyby nie śmierć dziewczyn, przejrzałby? Być może, ale w innych, równie traumatycznych przeżyciach. Wszystko sprowadzało się do tego, że potrzebny był wstrząs do obudzenia się z własnego świata. To przerażało astronoma — jak ślepy i zamknięty był. Jak ograniczony. Nic dziwnego, że miała go dosyć. Ostatnim razem, gdy miał przyjemność się z nią spotkać, nie wiedział jeszcze, że tracił ukochane osoby. Wiedział, że była nim zmęczona, bo postępy, które robił, szły swoim ślimaczym tempem. Nietrudno było zrozumieć dlaczego, ale upór profesora przydać się miał w tym momencie. Znał podstawy, wiedział, na czym polegało wyciszenie się, a teraz miał przejść do końcowej fazy. Czuł, że to musi się udać. Jak nie teraz, to nigdy później. Długo nad tym rozmyślał i słowa spisane na papierze listu, który do niej wysłał, nie były błędem. Najwidoczniej wcześniejsza naiwność profesora miała się teraz opłacić. Wszak wcześniej nie wiedział, co to wyzbycie się emocji, chęć poczucia pustki, zaprzeczenie własnemu istnieniu, ale teraz... Przeszedł każdy z tych etapów bez jednej myśli o tym, by przełożyć to w naukę oklumencji. Musiało minąć odpowiednio dużo czasu, żeby przeszedł przez szok i brak jakiejkolwiek chęci do dalszych dni. Obiecał sobie jednak, że śmierć jednej i drugiej czarownicy nie pójdzie na marne. Złapanie za klamkę pokoju pod numerem szóstym było pierwszym krokiem do ruszenia dalej i spojrzeniu w twarz zmianom. Nie tylko tym, które zaszły dokoła niego, ale również i w nim samym. Uległ przeobrażeniu i właśnie o to chodziło.
- Nie jesteś gotowy. - Lekko zachrypnięty głos rozległ się w pomieszczeniu, gdy tylko przekroczył jego granicę, a drzwi zamknęły się z cichym westchnięciem.
- Długo mnie nie widziałaś - odparł, nie patrząc jeszcze w jej kierunku, ale ogarniając spojrzeniem wnętrze czterech ścian, które mieli wynajmować na tę jedną noc. I możliwe, że jeszcze parę innych. - Zajęłaś się wszystkim? - spytał, dopiero odwracając się ku kobiecie i wbijając w nią wzrok. Skrywała się w kącie, nie pozwalając, by nikłe światło od ulicy rzucało na jej twarz jakikolwiek nawet promień. Mimo to jej wiedział, że jej skóra była czarna niczym heban, a włosy zdobiły siwe pasma.
- Nikt nie usłyszy twojego krzyku - prychnęła, chociaż zanim wstała, mruknęła jeszcze jedno zaklęcie wyciszające, zupełnie jakby chciała się upewnić, że zadbała o wszystko. - W takim miejscu to i tak byłoby bez znaczenia. Znów będziesz marnować mój cenny czas? - spytała, podchodząc do Vane'a. Czarodziej mógł wyczuć wyraźną woń lawendy, którą stara wiedźma tak kochała. Jej mąż również. Fiołkowe oczy wybijały się spomiędzy ciemności, a Jayden i bez dostrzegania ich, wiedziałby, że uważnie mu się przyglądała. Mimo że sięgała mu ledwie do ramienia, władała magią umysłu wprawniej niż jakikolwiek legilimenta, którego spotkał. Parę razy, gdy był młodszy, miał tę przyjemność stać się obiektem jeszcze jednego legilimenty — męża jego aktualnej mentorki, która odziedziczyła ucznia po małżonku. Jego czary jednak nie dorównywały wiedzy kobiety.
- Teraz będzie inaczej - odpowiedział jej bardziej stanowczym głosem niż ten, do którego przywykła. Cofnęła się o krok, ale nie ze strachu. Wiedział, że zaintrygował ją tą zmianą. Milczała jakiś dobry moment, zupełnie jakby obliczała czy naprawdę tym razem mogli pójść o krok dalej niż zawsze. Czuł, jak wędrowała spojrzeniem po jego sylwetce — czytała z niego i w ten sposób? Jaya przeszedł w tym momencie nieprzyjemny dreszcz.
- Zobaczymy - mruknęła nieprzekonanym tonem i zanim był w stanie zareagować, znane mu zaklęcie przeszyło powietrze i uderzyło go prosto w klatkę piersiową. Vane poczuł, jak w płucach zabrakło mu miejsca na powietrze, a ogromny ciężar osiadł na piersi, uniemożliwiając zaczerpnięcie tchu. Rozpalone igły zaczęły wbijać się w jego umysł, robiąc miejsca dla czegoś okrutniejszego i paskudniejszego — magia drugiej osoby wślizgiwała się w najmniejsze otworki jego wspomnień, chcąc je zainfekować swoją obecnością. Stara czarownica i pokój rozpłynęły się, by zacząć przeobrażać się w nieustabilizowane jeszcze obrazy. Dopiero po chwili z mgieł wyostrzyła się kobieca twarz, patrząca na niego z szerokim uśmiechem. Krótko przycięte włosy opadały miękko na ramiona, a dołeczki w policzkach tylko dopełniały całość obrazu.
- Jeśli chciałeś umówić się z dziewczyną, mogłeś mi powiedzieć od razu. Nie sądzę jednak, by tutejsze towarzystwo było dla ciebie odpowiednie, wiesz?
- Szukałem naszego miejsca spotkania, ale zupełnie się zgubiłem. Więc chciałem podpytać tę kobietę, gdzie jestem. Ale skoro już się znalazłaś, to gdzie idziemy?
Słyszał swój głos wyraźnie, a radość i swoboda, która mu towarzyszyła, była mu tak boleśnie obca, że chciał krzyknąć. Zamiast tego jednak czuł, że też się uśmiechał, a w chwilę później Evey wzięła go za rękę i poprowadziła dalej. By rozpłynąć się w dziwnej chmurze, przenosząc Jaydena do kolejnego wspomnienia. Wpatrywał się w niebo, jednak nie to nocne. Był dzień, a on leżał w parku na kolorowym kocu i obserwował płynące leniwie chmury. Czuł ciepło słońca na skórze i czyjąś obecność u swego boku. Było tak błogo i beztrosko. Już zapomniał, że można było się tak czuć. W poprzednim życiu było zupełnie inaczej. Lepiej?
- W ogóle wiesz, że pracuję nad pięknymi kwiatami wielkości parasola?! Jak skończę, to wszystkie kobiety będą mogły wyglądać modnie podczas ulewy! Wybiorę ci taki pasujący do nieba.
Odwrócił głowę, by spojrzeć na uśmiechniętą Pomonę. - Przestań - rzucił we wspomnieniu, lecz głos wydobył się również spomiędzy jego drżących warg. Nie wiedział tego, nie mógł, będąc zamkniętym w pułapce własnego umysłu, pozwalając, by obca osoba miała do nich dostęp. Wspomnienia przyspieszały jedno za drugim. Były tam Grace, Jocelyn, Pandora, a on czuł obecność czarownicy. To jak pałętała się tam swobodnie niczym po swoim własnym terenie. Pozwolił jej na to, jednak nie oznaczało to, że sprawiało mu to przyjemność. Jego oddech gwałtownie przyspieszył, podobnie zresztą jak bicie serca. Legilimentka robiła jednak z nim to, co chciała, a każda próba oparcia się jej magii, była trudniejsza niż cokolwiek innego. Kiedyś oczyszczał umysł, uciekając do sfery kosmosu i niebytu, teraz jednak nie zamierzał opierać się tylko na tym. Ćwiczył, próbując wizualizować tamtejszą pustkę, brak dźwięku — wtedy jednak czuł wszystko. W ostatnim czasie zasmakował jednak w bezkresie zawieszenia własnych emocji, w braku refleksji, w stanach zawieszenia własnej świadomości. Ile razy popadał w marazm? Jeśli właśnie tak wyglądała nieskończoność czarnej dziury i niszczenie osobowości, poznał ją. Odepchnął od siebie wszelkie uczucia, ale to nie wystarczyło. Czarownica jako pierwsza się wycofała, pozostawiając mężczyznę na moment samego ze swoim umysłem.
- Czemu? - spytała po krótkiej chwili milczenia, wpatrując się w niego uważnie. Już nie było na jej twarzy ironii czy kpiny. Było tam coś, czego Jayden jeszcze nie pojmował.
- Dobrze wiesz czemu - odetchnął ciężko, próbując z trudem złapać oddech. Jednak nie zamierzał się poddawać. Musiał, chciał więcej. Musiał zamknąć ten rozdział i nie pozwolić, by to się zmarnowało. Podniósł się na moment z krzesła tylko po to, by przejechać dłonią przez wilgotne od potu włosy i spojrzeć wprost na kobietę. - Jeszcze raz.
- Ten ból, który cię przepełnia... Pozbądź się go. Ogranicza cię - usłyszał głos czarownicy, gdy zaczęły wracać mu zmysły, a sam ocknął się praktycznie na podłodze. Cały drżał, a pot pokrywał jego skórę, powodując nieprzyjemne uczucie chłodu. Nie pytała, czy potrzebował odpocząć. Wkradła się tam, gdzie chciała. Musiał jej na to pozwolić, ułatwiając wślizgnięcie się do najdalszych zakamarków swoich wspomnień. Zacisnął palce na oparciach starego krzesła, czując, jak cały kręgosłup wyginał się w przedziwny sposób pod naporem magii. Tak jak za każdym poprzednim razem pomieszczenie wraz z kobietą rozpłynęło się, zaciągając go w wir wspomnień. Zobaczył twarz Mii, która niezadowolona z wcześniejszego uścisku, próbowała się odsunąć, ale zaraz potem podarowała mu myślodsiewnię. Bo ten dzień był wart zapamiętania, usłyszał w swojej głowie własne myśli, które towarzyszyły mu tamtego dnia. Kuzynka długo jednak nie pozostała wraz z nim, bo spowiła ją czarna chmura, zabierając Jaydena i gościa dalej. Lub właściwie wcześniej. Glaucus śmiał się głośno, siedząc pod syrenim obrazem w Parszywym Pasażerze i czując się jak ryba w wodzie w dzikim towarzystwie. Przyjaciel również był jedynie urywkiem, gdy zastąpiły go brązowe oczy ładnej, ciemnoskórej Egipcjanki. Wpatrywała się w astronoma z wyraźną błogością i rozczuleniem. A legilimentka szła dalej. Każdy krok naprzód bolał. Każdy moment, w którym rozpychała się między wąskimi tunelami myślowymi, był katorgą. Nieważne jak mocno się starał ją odepchnąć — była tam, nie zamierzając odpuszczać. Im bardziej się opierał, tym ona bardziej nacierała, jednak nie sięgała do tych najintymniejszych wspomnień. Do tych, które wywoływały najwięcej bólu. Zachowywała je na koniec, by go sprawdzić i wiedział o tym. To był sierpniowy dzień. Koniec lata, a cała rodzina Vane gromadziła się w Irlandii, by świętować legendę swego protoplasty. Jayden też tam był, niosąc małego chłopca na rękach. Dobrze pamiętał dlaczego — szukał swojego kuzyna, a ojca malucha, którego najwyraźniej zagubił w całej zawierusze. Zamiast niego natknął się wpierw na Jocelyn, która kręciła się niedaleko chatki. Dreszcz przemknął wzdłuż kręgosłupa mężczyzny. Przestań! Nie! Wiedział, co miało się wydarzyć. Znał to miejsce, znał dzień. To, co się tam wydarzyło, nie zniknąć miało z jego pamięci już nigdy. Właśnie tam zaczęła się droga do jego zmiany. Do bycia kimś, kogo nie znał.
- Właściwie to... to jest coś, o czym chciałabym z tobą porozmawiać. Znasz Pandorę Sheridan? To chyba jakaś twoja krewna?
Poczuł jak zimny kamień opadł na dno jego żołądka i ciągnął w dół. Dość!, warknął, nie zamierzając pozwalać na to, by czarownica sięgnęła dalej ku temu wspomnieniu. By kazała mu je rozpamiętywać ponownie. I tak bez niej mielił to bez końca, dzień za dniem. Niczym mantrę. Jayden zagryzł wargi, starając się za wszelką cenę odepchnąć od siebie nie tylko legilimentkę, ale również i samo wspomnienie. Miał znaleźć się w miejscu, gdzie zaprzeczenie własnego istnienia ratowało przed konsekwencjami. A więc poddał się temu — pustce, z której miał teraz czerpać siłę. Sięgnął po nią, wracając jednak do uczucia bezkresu, do wyobrażenia sobie bezładu i ciszy. To z nich miał składać cegły, to z nich budować swój mur. To on miał pomagać mu się odgradzać od zaklęcia, które penetrowało jego przeszłość. Nie było to proste. Nie w momencie, w którym jego najboleśniejsze, póki co wspomnienie dobijało się do jego świadomości i próbowało zapanować nad jego emocjami. Czarownica atakowała go pod postacią Jocelyn mówiącej o śmierci Mii i Pandory, ale on wiedział, że już to przeżył. Gdy tylko dotarła do niego ta myśl, było mu łatwiej, a ból związany z legilimencją zelżał. Wiedział, że to wspomnienie należało do przeszłości. Że mógł poddać się jej i zginąć lub próbować się obronić i przetrwać. Tamten dzień zniszczył jego wcześniejsze życie i nie miał tego zrobić ponownie. Opór, który odczuwał, wycofywał się z każdym kolejnym odgrodzeniem się, zaprzeczeniem. Wystarczająco wiele razy już to przeżywał i nie chciał się tego bać. Nikt nie miał wkradać się tam, gdzie sobie tego nie życzył. Każda z tych scen była jego i tylko jego. W końcu zdał sobie sprawę, że ciemność ustępowała, a bólu nie było. Jasne punkty przeobraziły się w pokój Parszywego Pasażera i stojącą nad nim starą czarownicę z wyciągniętą w jego kierunku dłonią.
- Dobrze - rzuciła, pomagając mu wstać, a gdy stanął przed nią, przejechała spojrzeniem uważnie przez jego twarz. - Odepchnąłeś mnie, ale nie możesz poprzestać tylko na tym - stwierdziła, dając mu do zrozumienia, że to nie był koniec ich spotkań. Nastąpił przełom, Vane zamknął przed nią umysł, jednak nie oznaczało to, że osiągnął już perfekcję. Ćwiczenia były podstawą i szlifowanie umiejętności również. - Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, ale masz luki... - zaczęła, jednak uderzenie w ścianę obok odwróciło jej uwagę. - Dasz radę jeszcze? - spytała, nie kończąc poprzedniego wątku, a Jay skinął jej tylko głową. Musiał odpocząć tylko chwilę. Dopiero wtedy odetchnął, patrząc wyczekująco na kobietę, ale tym razem jej obecność w jego wspomnieniach była ograniczona tak jak tego chciał.
|zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 11.12?
Trzynaście grubych płatków śniegu spadło z jej kaptura, kiedy zrzuciła go zamaszystym ruchem, wkraczając do podrzędnej speluny w dzielnicy portowej. Zdjęła także miotlarskie gogle, bez których podczas lotu chyba zamarzłyby jej oczy i rozejrzała się. Wnętrze Parszywego Pasażera nie pachniało zbyt pięknie, ale przynajmniej było tu cieplej niż na zewnątrz. To dobrze, bo jeszcze pięć minut i chyba naprawdę przymarzłaby do swojej miotły. Mogła rozpiąć zapięcia grubego płaszcza podbitego futrem – oczywiście jak zwykle ubrana była od stóp do głów na czarno. Oparła miotłę o jedną ze ścian; była na tyle stara, że wątpliwym było aby ktoś się na nią pokusił.
Usiadła przy jednym ze stolików na uboczu. Bywała tu regularnie; obok Nokturnu knajpy w dokach były jednymi z miejsc, gdzie najłatwiej było posłuchać ciekawych rzeczy i niekiedy złapać jakieś intratne zlecenie niekoniecznie w stu procentach zgodne z prawem. Na początku oczywiście ją lekceważono, ale z czasem zaczęła zdobywać w pewnych kręgach renomę, co przychodziło jej tym łatwiej, że szlaki przetarł jej brat i jemu zawdzięczała pierwsze kontakty. Była młodą kobietą o zdecydowanie atrakcyjnej aparycji, ale znała się na runach i na łamaniu klątw, szkoliła się również w ich nakładaniu i nie bała się trudnych i mniej legalnych zleceń. A wbrew pozorom o dobrego i nie należącego do żadnej instytucji łamacza nie było łatwo. Jeszcze trudniej było o takiego, który umiał też zaklinać, choć w tym nadal była początkująca.
Być może to była kwestia tego, że ryzyko i zakazane owoce pociągały ją bardziej niż nudna posadka w ministerstwie – o ile łamanie klątw można było nazwać nudnym i stabilnym zajęciem, bo tak naprawdę zawsze było obarczone ryzykiem. Ale Lyanna po prostu wolała nie mieć nikogo nad sobą i zajmować się tym, co jej się podobało, a nie tym co kazał jakiś tłusty, spasiony szef który od lat nie był w terenie. Odczarowywanie przedmiotów konfiskowanych przez aurorów nie było tym, co chciała robić do końca swojego życia.
Pojawiła się w tym miejscu głównie po to, by napić się alkoholu i posłuchać rozmów; choć tym razem nie nasłuchiwała tylko wzmianek o ciekawych artefaktach i skarbach, którymi przechwalali się portowi pijaczkowie (i zwykle okazywało się że ponosiła ich fantazja), a także czegokolwiek, co mogłoby sugerować, że ktoś z tu obecnych wie coś na temat podziemia popierającego Longbottoma. Ludziom pod wpływem alkoholu często rozwiązywały się języki i przechwalali się rzeczami, które dla własnego dobra powinni zachować dla siebie.
Nie spodziewała się jednak zobaczenia tutaj Deirdre. Od razu rozpoznała charakterystyczne rysy twarzy. Kiedy wypatrzyła ją przy jednym ze stolików, dosiadła się, witając ją skinieniem głowy.
- To chyba dość nietypowe miejsce jak na ciebie? - zauważyła, pamiętając że już w Hogwarcie Azjatka lubiła to, co najlepsze i mierzyła wysoko. - Więc teraz nazywasz się Mericourt? - zapytała jeszcze, choć bez żadnych przytyków, a z ciekawością. Także tego, co Deirdre szukała akurat w Parszywym Pasażerze. O ile w Białej Wywernie obecność rycerzy była czymś całkowicie normalnym i spodziewanym, tutaj napotykała znajome twarze rzadziej, sama zresztą też nie bywała tu codziennie.
Trzynaście grubych płatków śniegu spadło z jej kaptura, kiedy zrzuciła go zamaszystym ruchem, wkraczając do podrzędnej speluny w dzielnicy portowej. Zdjęła także miotlarskie gogle, bez których podczas lotu chyba zamarzłyby jej oczy i rozejrzała się. Wnętrze Parszywego Pasażera nie pachniało zbyt pięknie, ale przynajmniej było tu cieplej niż na zewnątrz. To dobrze, bo jeszcze pięć minut i chyba naprawdę przymarzłaby do swojej miotły. Mogła rozpiąć zapięcia grubego płaszcza podbitego futrem – oczywiście jak zwykle ubrana była od stóp do głów na czarno. Oparła miotłę o jedną ze ścian; była na tyle stara, że wątpliwym było aby ktoś się na nią pokusił.
Usiadła przy jednym ze stolików na uboczu. Bywała tu regularnie; obok Nokturnu knajpy w dokach były jednymi z miejsc, gdzie najłatwiej było posłuchać ciekawych rzeczy i niekiedy złapać jakieś intratne zlecenie niekoniecznie w stu procentach zgodne z prawem. Na początku oczywiście ją lekceważono, ale z czasem zaczęła zdobywać w pewnych kręgach renomę, co przychodziło jej tym łatwiej, że szlaki przetarł jej brat i jemu zawdzięczała pierwsze kontakty. Była młodą kobietą o zdecydowanie atrakcyjnej aparycji, ale znała się na runach i na łamaniu klątw, szkoliła się również w ich nakładaniu i nie bała się trudnych i mniej legalnych zleceń. A wbrew pozorom o dobrego i nie należącego do żadnej instytucji łamacza nie było łatwo. Jeszcze trudniej było o takiego, który umiał też zaklinać, choć w tym nadal była początkująca.
Być może to była kwestia tego, że ryzyko i zakazane owoce pociągały ją bardziej niż nudna posadka w ministerstwie – o ile łamanie klątw można było nazwać nudnym i stabilnym zajęciem, bo tak naprawdę zawsze było obarczone ryzykiem. Ale Lyanna po prostu wolała nie mieć nikogo nad sobą i zajmować się tym, co jej się podobało, a nie tym co kazał jakiś tłusty, spasiony szef który od lat nie był w terenie. Odczarowywanie przedmiotów konfiskowanych przez aurorów nie było tym, co chciała robić do końca swojego życia.
Pojawiła się w tym miejscu głównie po to, by napić się alkoholu i posłuchać rozmów; choć tym razem nie nasłuchiwała tylko wzmianek o ciekawych artefaktach i skarbach, którymi przechwalali się portowi pijaczkowie (i zwykle okazywało się że ponosiła ich fantazja), a także czegokolwiek, co mogłoby sugerować, że ktoś z tu obecnych wie coś na temat podziemia popierającego Longbottoma. Ludziom pod wpływem alkoholu często rozwiązywały się języki i przechwalali się rzeczami, które dla własnego dobra powinni zachować dla siebie.
Nie spodziewała się jednak zobaczenia tutaj Deirdre. Od razu rozpoznała charakterystyczne rysy twarzy. Kiedy wypatrzyła ją przy jednym ze stolików, dosiadła się, witając ją skinieniem głowy.
- To chyba dość nietypowe miejsce jak na ciebie? - zauważyła, pamiętając że już w Hogwarcie Azjatka lubiła to, co najlepsze i mierzyła wysoko. - Więc teraz nazywasz się Mericourt? - zapytała jeszcze, choć bez żadnych przytyków, a z ciekawością. Także tego, co Deirdre szukała akurat w Parszywym Pasażerze. O ile w Białej Wywernie obecność rycerzy była czymś całkowicie normalnym i spodziewanym, tutaj napotykała znajome twarze rzadziej, sama zresztą też nie bywała tu codziennie.
Deszczowa jesień szybko zmieniła się w mroźną zimę, równie nieprzyjemną, co auta mijającego listopada. Deirdre nigdy nie zwracała przesadnej uwagi na pogodę, lecz odkąd Wielką Brytanię opanowały anomalie, tylko głupiec nie orientowałby się w meteorologicznym chaosie. Wpływającym nie tylko na samopoczucie lub poziom magii, przepływającej w żyłach wiodącej ręki, ale i na stabilność własnego domostwa. Lub domostwa wynajmowanego: wczorajsza nocna burza śnieżna uczyniła wiele szkód Parszywemu Pasażerowi, odrywając dachówki, rynny oraz inne elementy elewacji. Jedna z żelaznych klamek sąsiedniej okiennicy uderzyła w okno pokoju Deirdre, rozsypując szkło w drobny mak - musiała więc opuścić pomieszczenie, czekając, aż ponad stuletni woźny, zajmujący się też drobnymi naprawami, doprowadzi jej małe, brudne okienko do stanu używalności. Oraz wymiecie z i tak wychłodzonej sypialni wpadający tam nieustannie śnieg. Mericourt nawet nie drgnęła, gdy los rzucił pod jej nogi kolejną kłodę, uniemożliwiającą odpoczynek po ciężkim dniu w pracy; przyjęła złe wieści bez drgnięcia powieki, schodząc do sali głównej. O tej popołudniowej porze pijana klientela uwielbiająca upadlać się w blasku księżyca już zdołała powrócić do swych nor, a rozpoczynająca nowe harce grupa nie zjawiła się jeszcze przy brudnych stolikach, mogła więc zająć jedno z względnie czystszych miejsc, zamawiając gorącą herbatę.
Była przemarznięta i przemęczona, lecz mimo tego prezentowała się zdrowo. Być może dzięki zdolnościom klamstwa, być może dzięki wyrafinowanemu samozaprzeczeniu, działającemu podświadome cuda, utrzymując ją przy życiu. Z ulgą zasiadła na nieznośnie skrzypiącym krześle i podniosła do ust fajansowy kubek z herbatą, nie powstrzymując grymasu obrzydzenia, spowodowanego tłustym odciskiem palców na brzegu naczynia. Zadziwiające, jak krótki czas życia w luksusach wystarczył, by przemienić ją z wytrzymałej dziwki w pogardzającą brudem kobietę. Wypiła jednak łyk niesmacznego napoju, ciesząc się, że był przynajmniej ciepły, pozwalając na ogrzanie dłoni - a gdy odłożyła kubek na stolik, dębowy blat zakrył się cieniem. Ktoś zapragnął do niej dołączyć, ktoś pojawił się tuż obok, lecz zanim zdążyła wycedzić odmowę towarzystwa, pewna, że to kolejny namolny czarodziej, szukający szczęścia pomiędzy nogami ciężarnej, zorientowała się w personaliach niespodziewanego gościa.
- Lyanno. Dobrze cię widzieć - powitała ją ostrożnie, odrobinę zdziwiona. Nie spodziewała się tutaj tej grzecznej, przejętej służbą Czarnemu Panu czarownicy. Od razu zwróciła uwagę na ciepłe futro, złożone na oparciu krzesła oraz na suknię z dobrego materiału. Poczuła ukłucie zazdrości, stłumione jednak i ukryte za pytającym uśmiechem. Zabini od razu przechodziła do konkretów, pytała nieco drapieżnie, ale właściwie rzeczowo. - Dlaczego nietypowe? - odbiła piłeczkę pytania, mrużąc nieco oczy, nieporuszona jednak ani nie zezłoszczona: właściwie miło było zobaczyć wśród tego plebsu kogoś z Rycerzy i zarazem jedną z niewielu kobiet w tym gronie, które na poważnie podchodziły do obowiązków. - Tak. Po mym mężu - odpowiedziała ostrożnie, zastanawiając się, do czego dąży Lyanna i ile wie na temat jej nowego nazwiska. Miała nadzieję, że Rycerze niezbyt interesują się prywatnymi kwestiami, prawie nikt nie wiedział o niej i o Rosierze, ale - czy aby na pewno? Przechyliła głowę, spoglądając z równym zaciekawieniem na Lyannę.
Była przemarznięta i przemęczona, lecz mimo tego prezentowała się zdrowo. Być może dzięki zdolnościom klamstwa, być może dzięki wyrafinowanemu samozaprzeczeniu, działającemu podświadome cuda, utrzymując ją przy życiu. Z ulgą zasiadła na nieznośnie skrzypiącym krześle i podniosła do ust fajansowy kubek z herbatą, nie powstrzymując grymasu obrzydzenia, spowodowanego tłustym odciskiem palców na brzegu naczynia. Zadziwiające, jak krótki czas życia w luksusach wystarczył, by przemienić ją z wytrzymałej dziwki w pogardzającą brudem kobietę. Wypiła jednak łyk niesmacznego napoju, ciesząc się, że był przynajmniej ciepły, pozwalając na ogrzanie dłoni - a gdy odłożyła kubek na stolik, dębowy blat zakrył się cieniem. Ktoś zapragnął do niej dołączyć, ktoś pojawił się tuż obok, lecz zanim zdążyła wycedzić odmowę towarzystwa, pewna, że to kolejny namolny czarodziej, szukający szczęścia pomiędzy nogami ciężarnej, zorientowała się w personaliach niespodziewanego gościa.
- Lyanno. Dobrze cię widzieć - powitała ją ostrożnie, odrobinę zdziwiona. Nie spodziewała się tutaj tej grzecznej, przejętej służbą Czarnemu Panu czarownicy. Od razu zwróciła uwagę na ciepłe futro, złożone na oparciu krzesła oraz na suknię z dobrego materiału. Poczuła ukłucie zazdrości, stłumione jednak i ukryte za pytającym uśmiechem. Zabini od razu przechodziła do konkretów, pytała nieco drapieżnie, ale właściwie rzeczowo. - Dlaczego nietypowe? - odbiła piłeczkę pytania, mrużąc nieco oczy, nieporuszona jednak ani nie zezłoszczona: właściwie miło było zobaczyć wśród tego plebsu kogoś z Rycerzy i zarazem jedną z niewielu kobiet w tym gronie, które na poważnie podchodziły do obowiązków. - Tak. Po mym mężu - odpowiedziała ostrożnie, zastanawiając się, do czego dąży Lyanna i ile wie na temat jej nowego nazwiska. Miała nadzieję, że Rycerze niezbyt interesują się prywatnymi kwestiami, prawie nikt nie wiedział o niej i o Rosierze, ale - czy aby na pewno? Przechyliła głowę, spoglądając z równym zaciekawieniem na Lyannę.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Przy takiej pogodzie Zabini o wiele bardziej doceniała każde miejsce, w którym było ciepło i sucho. Była wytrzymała, w końcu jako łamaczka klątw musiała znosić różne warunki, zwłaszcza kiedy wyprawiała się poza Londyn, w jakieś trudniej dostępne rejony, ale anomalie były czymś zdecydowanie nietypowym, często zaskakującym nawet tych, którzy wcale nie spędzali całego żywota na miękkich poduchach. Nawet zatwardziałe stare wygi w Parszywym Pasażerze szeptały o złowieszczej pogodzie i o możliwych przyczynach tych wszystkich anomalii, które utrudniały życie każdemu bez względu na status społeczny.
Również Lyannie brakowało pełnej swobody zawodowej, ale przezornie nie brała wielu zleceń, skupiając się tylko na tym co ciekawe i nie ryzykując dla tych nudnych. Bardzo głupim byłoby dać się zabić klątwie wypaczonej anomalią odczarowując czyjeś stare błyskotki za parę galeonów, zwłaszcza że jej życie nie należało już tylko do niej, a także do sprawy którą poparła i która potrzebowała zwolenników. Żywych, zdrowych i gotowych do działania.
W miejscach takich jak to, jeśli miało się uszy otwarte, można było dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy. Ale charakterystyczny azjatycki profil nie był spodziewany. Deirdre, niegdyś tak zdolna i obiecująca uczennica z wysokimi ambicjami, kojarzyła się z lepszymi miejscami, mimo że Lyanna nie wiedziała zbyt wiele o jej życiu prywatnym, choć oczywiście pewne plotki krążyły i wśród rycerzy. Każdy miał swój rozum, nawet jeśli każdy miał dość rozsądku, by nie wtrącać się w sprawy wyższych rangą. Wśród plotek pojawiła się i kwestia nowego nazwiska. Już nie Tsagairt, tylko Mericourt. Już nie prostytutka z Wenus, a ktoś zupełnie inny.
Na pierwszy rzut oka wyglądała całkiem zdrowo i normalnie, choć Lyanna podejrzewała, że Deirdre była bardzo utalentowana w sztuce stwarzania pozorów i dlatego tak często nie było wiadomo, co odnośnie jej jest prawdziwe, a co nie. Sama także starannie tę sztukę szlifowała, zdając sobie sprawę, że granie odpowiednich ról może się przydać i że czasem można było osiągać cele dopasowując do sytuacji odpowiednią maskę. Musiała stać się w tym lepsza.
Skoro Deirdre jej nie odprawiła, Lyanna zasiadła przy stoliku naprzeciw niej, zdejmując z siebie futro, które rozwiesiła na oparciu, bo po kilku minutach zrobiłoby jej się gorąco.
- Wydawało mi się, że zawsze lubiłaś dobre rzeczy i mierzyłaś wysoko. W Hogwarcie byłaś osobą wysokich ambicji, zresztą nadal jesteś – rzekła. Deirdre była młoda, a doszła tak wysoko. Wśród rycerzy budziła respekt, nie lekceważono jej umiejętności, którymi wyprzedzała niemal każdego z nich, nie mówiąc o Lyannie. – Ale to dobre miejsce, by zasięgać informacji. Podobnie jak Biała Wywerna. Może chciałaś się z kimś spotkać, a ja ci niechcący przerwałam? – zapytała, nie wiedząc, czy może Deirdre nie czekała tu na kogoś innego, chcąc się spotkać w miejscu nieoczywistym, gdzie nikt by się jej nie spodziewał.
Uniosła jednak brwi, słysząc wzmiankę o mężu.
- Mężu? Z Wenus? – zdziwiła się, po czym zlustrowała Deirdre wzrokiem. Już podczas listopadowego spotkania rzuciły jej się w oczy krągłości, teraz wyraźniejsze. – Czy to dziecko też należy do męża? – zapytała. Jej intencją nie było obrażenie śmierciożerczyni, którą szanowała, ale tak jej się wyrwało, przypuszczając, że mąż jest oczywistym kłamstwem, zapewne wymyślonym by wyjaśnić postronnym ciążę, bo żyli w społeczeństwie, które gardziło kobietami rodzącymi nieślubne dzieci. A Lyanna nigdy nie słyszała o żadnym panu Mericourcie.
Również Lyannie brakowało pełnej swobody zawodowej, ale przezornie nie brała wielu zleceń, skupiając się tylko na tym co ciekawe i nie ryzykując dla tych nudnych. Bardzo głupim byłoby dać się zabić klątwie wypaczonej anomalią odczarowując czyjeś stare błyskotki za parę galeonów, zwłaszcza że jej życie nie należało już tylko do niej, a także do sprawy którą poparła i która potrzebowała zwolenników. Żywych, zdrowych i gotowych do działania.
W miejscach takich jak to, jeśli miało się uszy otwarte, można było dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy. Ale charakterystyczny azjatycki profil nie był spodziewany. Deirdre, niegdyś tak zdolna i obiecująca uczennica z wysokimi ambicjami, kojarzyła się z lepszymi miejscami, mimo że Lyanna nie wiedziała zbyt wiele o jej życiu prywatnym, choć oczywiście pewne plotki krążyły i wśród rycerzy. Każdy miał swój rozum, nawet jeśli każdy miał dość rozsądku, by nie wtrącać się w sprawy wyższych rangą. Wśród plotek pojawiła się i kwestia nowego nazwiska. Już nie Tsagairt, tylko Mericourt. Już nie prostytutka z Wenus, a ktoś zupełnie inny.
Na pierwszy rzut oka wyglądała całkiem zdrowo i normalnie, choć Lyanna podejrzewała, że Deirdre była bardzo utalentowana w sztuce stwarzania pozorów i dlatego tak często nie było wiadomo, co odnośnie jej jest prawdziwe, a co nie. Sama także starannie tę sztukę szlifowała, zdając sobie sprawę, że granie odpowiednich ról może się przydać i że czasem można było osiągać cele dopasowując do sytuacji odpowiednią maskę. Musiała stać się w tym lepsza.
Skoro Deirdre jej nie odprawiła, Lyanna zasiadła przy stoliku naprzeciw niej, zdejmując z siebie futro, które rozwiesiła na oparciu, bo po kilku minutach zrobiłoby jej się gorąco.
- Wydawało mi się, że zawsze lubiłaś dobre rzeczy i mierzyłaś wysoko. W Hogwarcie byłaś osobą wysokich ambicji, zresztą nadal jesteś – rzekła. Deirdre była młoda, a doszła tak wysoko. Wśród rycerzy budziła respekt, nie lekceważono jej umiejętności, którymi wyprzedzała niemal każdego z nich, nie mówiąc o Lyannie. – Ale to dobre miejsce, by zasięgać informacji. Podobnie jak Biała Wywerna. Może chciałaś się z kimś spotkać, a ja ci niechcący przerwałam? – zapytała, nie wiedząc, czy może Deirdre nie czekała tu na kogoś innego, chcąc się spotkać w miejscu nieoczywistym, gdzie nikt by się jej nie spodziewał.
Uniosła jednak brwi, słysząc wzmiankę o mężu.
- Mężu? Z Wenus? – zdziwiła się, po czym zlustrowała Deirdre wzrokiem. Już podczas listopadowego spotkania rzuciły jej się w oczy krągłości, teraz wyraźniejsze. – Czy to dziecko też należy do męża? – zapytała. Jej intencją nie było obrażenie śmierciożerczyni, którą szanowała, ale tak jej się wyrwało, przypuszczając, że mąż jest oczywistym kłamstwem, zapewne wymyślonym by wyjaśnić postronnym ciążę, bo żyli w społeczeństwie, które gardziło kobietami rodzącymi nieślubne dzieci. A Lyanna nigdy nie słyszała o żadnym panu Mericourcie.
Wpatrywała się w zasiadającą obok niej brunetkę bez mrugnięcia, przenikliwie, lecz bez wrogości czy niezadowolenia z powodu niespodziewanego towarzystwa. Zastanawiała się, jaki diabelski wicher przygnał tutaj tą spokojną czarownicę - być może ten sam, który próbował roztrzaskać klatkę uczuć na kawałki, dając upust poczuciu osamotnienia. Nie wnikała w to, mrużąć odrobinę oczy, gdy Zabini rozpoczęła rozmowę od pochlebstwa. Serwowanego wprost, bez nieśmiałych uśmiechów czy skrzących się źrenic, co sugerowałoby próbę manipulacji sympatią śmierciożerczyni. Wyczułaby taki fałsz na milę. - Zależy, co rozumiemy przez określenie dobre rzeczy - sparafrazowała w zastanowieniu, podświadomie celebrując wspomnienie siebie z Hogwartu: zdolnej, jeszcze nietkniętej, skupionej, pozbawionej skrupułów i wkładającej wiele ciężkiej pracy w osiągnięcie zamierzonych celów. Już wtedy śniła o władzy zdobytej dzięki pełni wiedzy, lecz nie sądziła, że rozsmakuje się w niej tak intensywnie. I w ten sposób, niemoralny, mroczny, toksyczny, uzależniający do tego stopnia, że stała się zaprzeczeniem wyrysowanych za młodu ram. - Czas zmienia czarodziejów, ich charakter, perspektywy - też zapewne tego doświadczyłaś - Nie były przecież tymi samymi dziewczynkami, które wkraczały w mury zamku, ba, nie były tymi samymi kobietami, które po raz pierwszy stawały przed obliczem Czarnego Pana.
Deirdre nie odrywała wzroku od Zabini, obejmując dłońmi ciepły kubek z herbatą, pozwalający ogrzać nieco przemarznięte dłonie. - Nie, nie oczekiwałam nikogo - odparła spokojnie, starając się zlekceważyć lepki brud naczynia, przylegający do opuszek palców. - A ciebie co tutaj sprowadziło? Chęć zdobycia jakichś informacji? - spytała, odrobinę zniżając głos: czyżby łamaczka klątw dowiedziała się czegoś interesującego, ważnego z punktu widzenia Rycerzy Walpurgii? A może zamierzała zdobyć tajemniczy artefakt? Ta możliwość budziła zainteresowanie Mericourt, zwłaszcza w perspektywie wydarzeń z Syreniego Lamentu, które przekreśliły szansę zdobycia omawianego w czarnoksięskich kuluarach przedmiotu. Podejrzewała, że Lyanna nie ma pojęcia o tej przygodzie, lecz nie zaszkodziło pozostać czujną.
I spodziewać się wszystkiego - choć nie beztroskiego zdziwienia, jakie wykwitło na bladej twarzy brunetki tuż po tym, gdy z jej ust padło bezpośrednie pytanie. Tym razem Deirdre nie zdołała się opanować, zmrużyła oczy, przez co stały się jeszcze bardziej skośne, wręcz żmijowate, a wargi zacisnęły się w wąską linię. - Słucham? - syknęła na granicy szeptu, lecz nie, nie przesłyszała się: a Lyanna naprawdę poruszała kwestie absolutnego tabu. Mericourt nie była głupia, wiedziała, że wśród Rycerzy Walpurgii krążą plotki o jej niedawnej, wenusjańskiej historii - choćby z powodu możliwości wykorzystania uzyskanych tam informacji oraz kontaktów - ale nie spodziewała się, że czarownica tak bezmyślnie powiąże pewne wskazówki w obrazoburczą całość. Azjatka wyprostowała plecy jeszcze mocniej, a pod gęstymi rzęsami lśniły rozszerzone źrenice o dość morderczej aurze. - Jak śmiesz zadawać mi takie pytania? - wycedziła, dalej cicho, pochylając się w końcu ku Lyannie, co nie było takie łatwe, biorąc pod uwagę krągły brzuch. Wzięła głębszy oddech; musiała powstrzymać irytację i wściekłość, starała się to zrobić, z całych sił. - Skąd pomysł, że noszę pozamałżeńskie dziecko? - wyartykułowała lodowato, ignorując ciche trzaski kruszących się resztek serca: bynajmniej z powodu łamanych obyczajów i moralnych zasad. - Za kogo mnie masz, Lyanno? Za rozwiązłą, głupią pannicę, która dopuściłaby do siebie byle kogo za plecami męża? - kontynuowała, już spokojniej, a im pozornie łagodniejszy stawał się jej ton, tym groźniejsze płomienie lśniły w ciemnych oczach. - A może usłyszałaś jakieś plotki? O mnie - i o kimś innym? - zakończyła tonem nie znoszącym sprzeciwu lub milczącej odpowiedzi; obraźliwe pytania Zabini mogły przynieść tylko jedną korzyść: poszerzenia swych wiadomości o tym, co szeptano wśród Rycerzy i ich sympatyków. Była prawie pewna, że nikt nie powiąże jej błogosławionego stanu z osobą Rosiera: osoby dopuszczone do ich sekretu liczyła na palcach jednej dłoni. A przynajmniej tak sądziła do tej pory, rozgoryczona, dotknięta i zaniepokojona, mimo gniewu odczuwając też coś na kształt lęku - to, co łączyło ją z Tristanem, nie powinno wyjść na światło dzienne, musiała o to zadbać, choć to on utraciłby w takim przypadku więcej od niej.
Deirdre nie odrywała wzroku od Zabini, obejmując dłońmi ciepły kubek z herbatą, pozwalający ogrzać nieco przemarznięte dłonie. - Nie, nie oczekiwałam nikogo - odparła spokojnie, starając się zlekceważyć lepki brud naczynia, przylegający do opuszek palców. - A ciebie co tutaj sprowadziło? Chęć zdobycia jakichś informacji? - spytała, odrobinę zniżając głos: czyżby łamaczka klątw dowiedziała się czegoś interesującego, ważnego z punktu widzenia Rycerzy Walpurgii? A może zamierzała zdobyć tajemniczy artefakt? Ta możliwość budziła zainteresowanie Mericourt, zwłaszcza w perspektywie wydarzeń z Syreniego Lamentu, które przekreśliły szansę zdobycia omawianego w czarnoksięskich kuluarach przedmiotu. Podejrzewała, że Lyanna nie ma pojęcia o tej przygodzie, lecz nie zaszkodziło pozostać czujną.
I spodziewać się wszystkiego - choć nie beztroskiego zdziwienia, jakie wykwitło na bladej twarzy brunetki tuż po tym, gdy z jej ust padło bezpośrednie pytanie. Tym razem Deirdre nie zdołała się opanować, zmrużyła oczy, przez co stały się jeszcze bardziej skośne, wręcz żmijowate, a wargi zacisnęły się w wąską linię. - Słucham? - syknęła na granicy szeptu, lecz nie, nie przesłyszała się: a Lyanna naprawdę poruszała kwestie absolutnego tabu. Mericourt nie była głupia, wiedziała, że wśród Rycerzy Walpurgii krążą plotki o jej niedawnej, wenusjańskiej historii - choćby z powodu możliwości wykorzystania uzyskanych tam informacji oraz kontaktów - ale nie spodziewała się, że czarownica tak bezmyślnie powiąże pewne wskazówki w obrazoburczą całość. Azjatka wyprostowała plecy jeszcze mocniej, a pod gęstymi rzęsami lśniły rozszerzone źrenice o dość morderczej aurze. - Jak śmiesz zadawać mi takie pytania? - wycedziła, dalej cicho, pochylając się w końcu ku Lyannie, co nie było takie łatwe, biorąc pod uwagę krągły brzuch. Wzięła głębszy oddech; musiała powstrzymać irytację i wściekłość, starała się to zrobić, z całych sił. - Skąd pomysł, że noszę pozamałżeńskie dziecko? - wyartykułowała lodowato, ignorując ciche trzaski kruszących się resztek serca: bynajmniej z powodu łamanych obyczajów i moralnych zasad. - Za kogo mnie masz, Lyanno? Za rozwiązłą, głupią pannicę, która dopuściłaby do siebie byle kogo za plecami męża? - kontynuowała, już spokojniej, a im pozornie łagodniejszy stawał się jej ton, tym groźniejsze płomienie lśniły w ciemnych oczach. - A może usłyszałaś jakieś plotki? O mnie - i o kimś innym? - zakończyła tonem nie znoszącym sprzeciwu lub milczącej odpowiedzi; obraźliwe pytania Zabini mogły przynieść tylko jedną korzyść: poszerzenia swych wiadomości o tym, co szeptano wśród Rycerzy i ich sympatyków. Była prawie pewna, że nikt nie powiąże jej błogosławionego stanu z osobą Rosiera: osoby dopuszczone do ich sekretu liczyła na palcach jednej dłoni. A przynajmniej tak sądziła do tej pory, rozgoryczona, dotknięta i zaniepokojona, mimo gniewu odczuwając też coś na kształt lęku - to, co łączyło ją z Tristanem, nie powinno wyjść na światło dzienne, musiała o to zadbać, choć to on utraciłby w takim przypadku więcej od niej.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Słowa Lyanny były szczere i oddawały to, co pamiętała odnośnie Deirdre z Hogwartu. Ona sama zawsze żyła w cieniu i prawdopodobnie niewielu mogło pamiętać ją z lat szkolnych wyraźniej, nie wyróżniała się w zasadzie niczym. Była pilną uczennicą, ale nie jedyną. Dorastała w poczuciu gorszości wbijanym jej do głowy przez ojca i większość rodziny, ale jednocześnie z ambicją, że skoro nie przez krew, to może poszukać swojej drogi do sukcesu w inny sposób – przez rozwój umiejętności. Nie chciała godzić się na bycie sprowadzoną do roli tylko zwykłego mieszańca. Ale dla społeczności Ślizgonów krew, pochodzenie i status społeczny były najważniejsze, więc Lyanna żyła na uboczu przez całą edukację, a później zajęła się swoim życiem, oddając się najpierw szkoleniu na łamacza klątw, potem krótko pracy dla ministerstwa i w końcu podróżom oraz niezależnej działalności.
Tak czy inaczej w Hogwarcie obie pewnie wyobrażały sobie swoją przyszłość inaczej niż to, co otrzymały od losu. Nigdy by nie pomyślała, że tak zdolna i ambitna osoba jak Deirdre może skończyć w Wenus, ale mimo tego i tak zaszła wysoko, zdobywając umiejętności, których Lyanna prawdopodobnie nie posiądzie nigdy. Wiele aspektów zakazanej magii nadal leżało poza jej zasięgiem mimo systematycznego poszerzania swoich granic. Czy więc miała prawo oceniać drogę, którą Deirdre obrała, żeby dojść do tego kim była dziś, skoro zaszła dalej niż ona?
- I mnie nie jest to obce. Nie jestem już tą samą osobą, którą byłam w Hogwarcie, choć nadal preferuję cień i jestem głodna wiedzy nie mniej niż dawniej. – Choć czy na pewno aż tak się zmieniła? I wtedy i dziś posiadała kompleks na tle swojej krwi, ale lubiła wierzyć, że te lata uczyniły ją silniejszą i bardziej odporną, że nie była już tamtą dziewczynką, rodzinnym wyrzutkiem wzgardzonym przez ojca, a dorosłą kobietą, która sama decydowała o swoim życiu, podejmowała własne decyzje i była zdolna do tego, by pomóc walczyć o lepszy świat, w którym wartość czystej krwi nie zostanie zrównana ze szlamem.
- Tak, właśnie tak – odpowiedziała. W takich miejscach można było dowiedzieć się różnych rzeczy, nie tylko tych istotnych z punktu widzenia rycerzy, ale też jej pracy zawodowej i poszukiwania interesujących przedmiotów. Czasem nawet mały okruch mógł prowadzić do większych odkryć. – Wzięłam sobie do serca pewne kwestie ze spotkania i mam oczy i uszy szeroko otwarte nie tylko na sprawy zawodowe.
Ale zmiana tematu na kwestię nowego nazwiska Deirdre, jej męża, ciąży i przeszłości z Wenus okazała się złym pomysłem na podtrzymanie konwersacji. Lyanna nie miała tego w zamiarze, ale wyglądało na to, że właśnie ciężko obraziła śmierciożerczynię, najwyraźniej poruszając temat wybitnie dla niej drażliwy, wręcz zakazany. Najwyraźniej o Wenus i o tym, że nie miała męża się nie mówiło. Zabini słyszała pogłoski o Wenus, ale nie wiedziała, kto mógł być ojcem dziecka, więc założyła, że był nim zapewne któryś z kochanków z tamtego przybytku. Do tej pory spokojne oblicze kobiety zmieniło się nie do poznania, przybierając aurę ledwie hamowanej wściekłości, zaś czerń spojrzenia stała się wręcz groźna. Gdyby spojrzenia mogły zabijać, Lyanna niewątpliwie tu i teraz padłaby trupem.
Kobieta nachyliła się ku niej, cedząc kolejne słowa i wprawiając Zabini w zakłopotanie. W końcu nie chciała urazić Deirdre, nawet nie tylko z respektu wobec jej umiejętności i świadomości, że w ewentualnym starciu byłaby na przegranej pozycji, ale też dlatego, że w gruncie rzeczy szanowała śmierciożerczynię bez względu na to, czym do niedawna się trudniła, wiedza o jej przeszłości tak naprawdę niczego nie zmieniła i wolałaby z nią żyć w dobrych relacjach, a jeśli nie dobrych to przynajmniej neutralnych. Absolutnie nie chciałaby mieć w niej wroga.
- Słyszałam o twojej przeszłości, ale nie słyszałam o mężu – odrzekła, decydując się na szczerość i starając się brzmieć w sposób opanowany. Wytrzymała jej spojrzenie, nie odwróciła wzroku i nie udała, że nagle bardzo zainteresowało ją coś na ścianie. Nie chciała kulić się jak zganiona uczennica, musiała wziąć odpowiedzialność za swoje słowa i wyjść z sytuacji z godnością. – W moich oczach nie zmienia to faktu, że bez względu na to, co szepczą za twoimi plecami o tym, co robiłaś kiedyś, uważam cię za utalentowaną czarownicę i odpowiednią osobę na odpowiednim miejscu. A przeszłość... to już przeszłość. – Lyanna miała na tyle elastyczną moralność, że nieślubne dziecko nie budziło w niej aż takiego zgorszenia jak w tych, którzy ściśle trzymali się zasad i nie mieli na koncie grzeszków, a przynajmniej udawali, że nie mają. A u byłej prostytutki posiadanie nieślubnego dziecka nie było czymś niezwykłym i niespotykanym, więc nie spodziewała się, że Deirdre poczuje się aż tak dotknięta. Może wolała, by wszyscy myśleli o tym, że jest szczęśliwą mężatką i nosi dziecko męża, co z pewnością wyglądało lepiej niż prawda? Gdyby sama była prostytutką i chciała zacząć od nowa, jako kobieta budząca szacunek i nie posiadająca skaz na życiorysie, pewnie postąpiłaby podobnie. – Pan Mericourt naprawdę istnieje, czy to fasada, która ma ukryć pewne fakty? Jeśli tak, to uszanuję to i więcej tego nie zakwestionuję. Twoje prywatne życie i przeszłość nie są moją sprawą, bez względu na to, jaka jest prawda. Widzę że poruszyłam drażliwy temat, ale nie zamierzałam cię obrażać, Deirdre.
Tak czy inaczej w Hogwarcie obie pewnie wyobrażały sobie swoją przyszłość inaczej niż to, co otrzymały od losu. Nigdy by nie pomyślała, że tak zdolna i ambitna osoba jak Deirdre może skończyć w Wenus, ale mimo tego i tak zaszła wysoko, zdobywając umiejętności, których Lyanna prawdopodobnie nie posiądzie nigdy. Wiele aspektów zakazanej magii nadal leżało poza jej zasięgiem mimo systematycznego poszerzania swoich granic. Czy więc miała prawo oceniać drogę, którą Deirdre obrała, żeby dojść do tego kim była dziś, skoro zaszła dalej niż ona?
- I mnie nie jest to obce. Nie jestem już tą samą osobą, którą byłam w Hogwarcie, choć nadal preferuję cień i jestem głodna wiedzy nie mniej niż dawniej. – Choć czy na pewno aż tak się zmieniła? I wtedy i dziś posiadała kompleks na tle swojej krwi, ale lubiła wierzyć, że te lata uczyniły ją silniejszą i bardziej odporną, że nie była już tamtą dziewczynką, rodzinnym wyrzutkiem wzgardzonym przez ojca, a dorosłą kobietą, która sama decydowała o swoim życiu, podejmowała własne decyzje i była zdolna do tego, by pomóc walczyć o lepszy świat, w którym wartość czystej krwi nie zostanie zrównana ze szlamem.
- Tak, właśnie tak – odpowiedziała. W takich miejscach można było dowiedzieć się różnych rzeczy, nie tylko tych istotnych z punktu widzenia rycerzy, ale też jej pracy zawodowej i poszukiwania interesujących przedmiotów. Czasem nawet mały okruch mógł prowadzić do większych odkryć. – Wzięłam sobie do serca pewne kwestie ze spotkania i mam oczy i uszy szeroko otwarte nie tylko na sprawy zawodowe.
Ale zmiana tematu na kwestię nowego nazwiska Deirdre, jej męża, ciąży i przeszłości z Wenus okazała się złym pomysłem na podtrzymanie konwersacji. Lyanna nie miała tego w zamiarze, ale wyglądało na to, że właśnie ciężko obraziła śmierciożerczynię, najwyraźniej poruszając temat wybitnie dla niej drażliwy, wręcz zakazany. Najwyraźniej o Wenus i o tym, że nie miała męża się nie mówiło. Zabini słyszała pogłoski o Wenus, ale nie wiedziała, kto mógł być ojcem dziecka, więc założyła, że był nim zapewne któryś z kochanków z tamtego przybytku. Do tej pory spokojne oblicze kobiety zmieniło się nie do poznania, przybierając aurę ledwie hamowanej wściekłości, zaś czerń spojrzenia stała się wręcz groźna. Gdyby spojrzenia mogły zabijać, Lyanna niewątpliwie tu i teraz padłaby trupem.
Kobieta nachyliła się ku niej, cedząc kolejne słowa i wprawiając Zabini w zakłopotanie. W końcu nie chciała urazić Deirdre, nawet nie tylko z respektu wobec jej umiejętności i świadomości, że w ewentualnym starciu byłaby na przegranej pozycji, ale też dlatego, że w gruncie rzeczy szanowała śmierciożerczynię bez względu na to, czym do niedawna się trudniła, wiedza o jej przeszłości tak naprawdę niczego nie zmieniła i wolałaby z nią żyć w dobrych relacjach, a jeśli nie dobrych to przynajmniej neutralnych. Absolutnie nie chciałaby mieć w niej wroga.
- Słyszałam o twojej przeszłości, ale nie słyszałam o mężu – odrzekła, decydując się na szczerość i starając się brzmieć w sposób opanowany. Wytrzymała jej spojrzenie, nie odwróciła wzroku i nie udała, że nagle bardzo zainteresowało ją coś na ścianie. Nie chciała kulić się jak zganiona uczennica, musiała wziąć odpowiedzialność za swoje słowa i wyjść z sytuacji z godnością. – W moich oczach nie zmienia to faktu, że bez względu na to, co szepczą za twoimi plecami o tym, co robiłaś kiedyś, uważam cię za utalentowaną czarownicę i odpowiednią osobę na odpowiednim miejscu. A przeszłość... to już przeszłość. – Lyanna miała na tyle elastyczną moralność, że nieślubne dziecko nie budziło w niej aż takiego zgorszenia jak w tych, którzy ściśle trzymali się zasad i nie mieli na koncie grzeszków, a przynajmniej udawali, że nie mają. A u byłej prostytutki posiadanie nieślubnego dziecka nie było czymś niezwykłym i niespotykanym, więc nie spodziewała się, że Deirdre poczuje się aż tak dotknięta. Może wolała, by wszyscy myśleli o tym, że jest szczęśliwą mężatką i nosi dziecko męża, co z pewnością wyglądało lepiej niż prawda? Gdyby sama była prostytutką i chciała zacząć od nowa, jako kobieta budząca szacunek i nie posiadająca skaz na życiorysie, pewnie postąpiłaby podobnie. – Pan Mericourt naprawdę istnieje, czy to fasada, która ma ukryć pewne fakty? Jeśli tak, to uszanuję to i więcej tego nie zakwestionuję. Twoje prywatne życie i przeszłość nie są moją sprawą, bez względu na to, jaka jest prawda. Widzę że poruszyłam drażliwy temat, ale nie zamierzałam cię obrażać, Deirdre.
Przeczuwała, że Lyanna się z nią zgodzi – rozmawiały przecież o oczywistościach, o logicznych następstwach upływających lat, wpływających na charakter czarodzieja. Czyż mijający czas oraz bukiet przeróżnych doświadczeń nie był równie ważny, co usystematyzowana edukacja? Uczęszczały przecież do tej samej szkoły, ba, obydwie trafiły do Slytherinu, dojrzewając wśród znajomych twarzy oraz tożsamych bodźców. Mimo tego – oraz podobieństw introwertycznego charakteru – życiowe ścieżki zawiodły ich w zupełnie inne rejony. Owszem, służyły wspólnie Czarnemu Panu, finalnie dołączając do Rycerzy Walpurgii, ale Zabini zajmowała w hierarchii zupełnie inne miejsce. Czyżby nie potrafiła walczyć o swoje? A może kompleksy, zauważalne już w Hogwarcie, nie pozwalały rozwinąć talentów w pełni? Deirdre rozważała nawet pochylenie się nad brunetką, zaoferowanie swych nauk, wyszeptanie kilku wskazówek, mogących nieco polepszyć pewność siebie łamaczki klątw. Wydawało się jej to jednak odrobinę bezcelowe: jeśli sama nie wygryzie sobie drogi na wolność z pętających ją więzów zawstydzenia, i tak nie poradzi sobie w świecie aroganckich drapieżników. Szkoda, miała w sobie duży potencjał, nie zawodziła oczekiwań, próbowała swych sił, odważnie ścierając się z trudnościami. – Twoje starania nie pozostaną niezauważone – skomentowała spokojnie, wspominając ostatnie spotkanie Rycerzy, które udowodniło tylko złą renomę czarownic, zasiadających przy stole Białej Wywerny. Większość przyprowadzonych przed Jego oblicze kobiet znikała w tajemniczych okolicznościach lub podchodziła do powierzonych zadań z przesadną nonszalancją. Lyanna stanowiła wyjątek, a swą mrówczą pracą zasługiwała na szacunek.
Do czasu: dobra opinia, jaką Mericourt posiadała na temat łamaczki klątw, roztrzaskała się na drobne kawałki niczym butelka uderzająca o bar Parszywego Pasażera. Nie dowierzała. Pytanie brunetki było szczytem impertynencji oraz wścibskości, absolutnego braku wyczucia. Spodziewała się podobnych działań ze strony pogardzających nią arystokratów, na przykład zbyt swobodnego Magnusa – lecz nie od innej kobiety, która doskonale wiedziała, jak trudno było żyć w męskim świecie. – Z tego, co wiem, dzieci rodzą się także poza małżeństwami – wyartykułowała lodowato tą dość nowoczesną myśl. Mąż – po co o niego pytała? Znała odpowiedź na to pytanie, tak działało społeczeństwo, stereotypy oraz wymagania co do czarownic, ale nie potrafiła poskromić irytacji, widocznej w oziębłym, niechętnym spojrzeniu. Lyanna dotknęła ją do żywego, drażniąc niezwykle wrażliwą kwestię. – Och, dziękuję, twe komplementy wiele dla mnie znaczą – dodała lodowato, nie kryjąc sarkazmu. Tak naprawdę poglądy Zabini na jej temat obchodziły ją mniej niż życia pomordowanych mugoli. A brunetka wyraźnie cierpiała na groźny brak instynktu samozachowawczego. Kontynuowała dość autystyczne pytania, zakładając.
- Nie istnieje – odparła unosząc wysoko brodę, dumna, rozdrażniona – nie wściekła, to uczucie budziło w niej siłę, dając pewną formę rozrywki. Frustracja jedynie wpędzała w dyskomfort. – bowiem zmarł, zanim zdołał doczekać się pojawienia na świecie pierwszego dziecka – kontynuowała, dalej chłodno i wyniośle, lecz z odrobiną smutku. Właściwie mogła wykorzystać niegrzeczne zachowanie Lyanny, by skierować krążące o niej plotki w odpowiednie rejony. – Bastien był wspaniałym mężczyzną, zawsze będę za nim tęsknić- zakończyła, nie odrywając wzroku od niezbyt zakłopotanej twarzy rozmówczyni. Sądziła, że ta po prostu przypadkowo zagadnęła na ten kontrowersyjny temat, ale wcale nie wyglądała na przesadnie przejętą bezceremonialnym wtykaniem nosa w nie swoje sprawy. – Na przyszłość radziłabym obchodzić się delikatniej z tematami, które mogą zranić innych – zwłaszcza ludzi, którzy jednym machnięciem różdżki albo wyszeptanym w odpowiednie ucho słowem, mogą zetrzeć cię na proch – poinformowała ją z przesadną uprzejmością, ciągle mierząc kobietę wzrokiem nie wróżącym jej zbyt długiej i bezpiecznej przyszłości. Rzecz jasna wykroczenie Zabini należało do tych drobnych i niewartych zachodu, lecz może drobna groźba sprawi, że następnym razem przemyśli swój brak orientacji w tematach tabu.
Do czasu: dobra opinia, jaką Mericourt posiadała na temat łamaczki klątw, roztrzaskała się na drobne kawałki niczym butelka uderzająca o bar Parszywego Pasażera. Nie dowierzała. Pytanie brunetki było szczytem impertynencji oraz wścibskości, absolutnego braku wyczucia. Spodziewała się podobnych działań ze strony pogardzających nią arystokratów, na przykład zbyt swobodnego Magnusa – lecz nie od innej kobiety, która doskonale wiedziała, jak trudno było żyć w męskim świecie. – Z tego, co wiem, dzieci rodzą się także poza małżeństwami – wyartykułowała lodowato tą dość nowoczesną myśl. Mąż – po co o niego pytała? Znała odpowiedź na to pytanie, tak działało społeczeństwo, stereotypy oraz wymagania co do czarownic, ale nie potrafiła poskromić irytacji, widocznej w oziębłym, niechętnym spojrzeniu. Lyanna dotknęła ją do żywego, drażniąc niezwykle wrażliwą kwestię. – Och, dziękuję, twe komplementy wiele dla mnie znaczą – dodała lodowato, nie kryjąc sarkazmu. Tak naprawdę poglądy Zabini na jej temat obchodziły ją mniej niż życia pomordowanych mugoli. A brunetka wyraźnie cierpiała na groźny brak instynktu samozachowawczego. Kontynuowała dość autystyczne pytania, zakładając.
- Nie istnieje – odparła unosząc wysoko brodę, dumna, rozdrażniona – nie wściekła, to uczucie budziło w niej siłę, dając pewną formę rozrywki. Frustracja jedynie wpędzała w dyskomfort. – bowiem zmarł, zanim zdołał doczekać się pojawienia na świecie pierwszego dziecka – kontynuowała, dalej chłodno i wyniośle, lecz z odrobiną smutku. Właściwie mogła wykorzystać niegrzeczne zachowanie Lyanny, by skierować krążące o niej plotki w odpowiednie rejony. – Bastien był wspaniałym mężczyzną, zawsze będę za nim tęsknić- zakończyła, nie odrywając wzroku od niezbyt zakłopotanej twarzy rozmówczyni. Sądziła, że ta po prostu przypadkowo zagadnęła na ten kontrowersyjny temat, ale wcale nie wyglądała na przesadnie przejętą bezceremonialnym wtykaniem nosa w nie swoje sprawy. – Na przyszłość radziłabym obchodzić się delikatniej z tematami, które mogą zranić innych – zwłaszcza ludzi, którzy jednym machnięciem różdżki albo wyszeptanym w odpowiednie ucho słowem, mogą zetrzeć cię na proch – poinformowała ją z przesadną uprzejmością, ciągle mierząc kobietę wzrokiem nie wróżącym jej zbyt długiej i bezpiecznej przyszłości. Rzecz jasna wykroczenie Zabini należało do tych drobnych i niewartych zachodu, lecz może drobna groźba sprawi, że następnym razem przemyśli swój brak orientacji w tematach tabu.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Lyanna w Slytherinie zawsze była osobą gorszej kategorii i musiała się z tym pogodzić, co nie przyszło jej szybko ani łatwo. Nie miała tak dobrej krwi ani koneksji jak członkowie szlachetnych rodów ani nawet osoby czystokrwiste. Ale niektórzy i tak marnowali ten dar, choć w Slytherinie takie osoby były rzadkością. Zdrajców i szlamolubów o wiele łatwiej było dopatrzeć się wśród Gryfonów i Puchonów. Niektórzy zdeklarowani miłośnicy mugoli mieli krew czystszą od niej, ale brudne, niegodne swego statusu poglądy. Była to niesprawiedliwość losu, że jej podarował on brudną krew, przez którą była skazana na ostracyzm w rodzinie oraz na spędzenie reszty życia samotnie, ale nie można było na to nic poradzić, choć niczego nie pragnęła równie mocno jak czystej krwi w swoich żyłach, choć wiedziała też że to nierealne i że należało się skupić na tym, co osiągalne. Wiedziała też że świat nigdy nie zapomni jej tego, czym była, bez względu na to ile osiągnie, a niektórzy członkowie rycerzy nie będą szanować jej bez względu na to, jak daleko zajdzie w hierarchii, bo była nie tylko mieszańcem ale też kobietą. Ale póki co nie zanosiło się, by szybko miała osiągnąć wysoką pozycję.
Lyanna nie była osobą okrutną z natury. Nie była empatyczna i wrażliwa, nie obchodziło jej cierpienie innych, a zwłaszcza mugoli i szlam, ale też nie czerpała rozkoszy z zadawania bólu. Nie potrafiła jeszcze rzucać zaklęć niewybaczalnych, choć w czarnej magii szkoliła się od dłuższego czasu, choć zapewne nie z aż tak fanatycznym oddaniem jak Deirdre. Zabini zbyt wiele czasu poświęcała doskonaleniu się w sztuce starożytnych run, łamania klątw oraz ich nakładania, co interesowało ją nawet bardziej niż standardowe inkantacje, choć w nich też się szkoliła, póki co na cel obierając głównie drobne zwierzęta, co było wstępem do tego, by skutecznie rzucać je na ludzi. Na ten moment w walce rzadko sięgała po czarną magię, nie chcąc ryzykować osłabienia samej siebie w kluczowym momencie starcia. Była realistką, a realizm mówił, że nie była jeszcze dość silna, by tego uniknąć, ale i nad tym pracowała. Mierzyła siły na zamiary, choć kilka udanych napraw anomalii dodało jej pewności siebie. Ale nie lekceważyła potęgi, którą zgłębiała, wiedząc że jeśli uczyni zły krok, obróci się to przeciwko niej. Nie zamierzała wpaść w ręce wroga przez brawurę, głupotę i lekkomyślność.
Lyanna była na ogół rozsądna i zachowawcza. Na ogół. Dziś najwyraźniej doznała swoistego zaćmienia umysłu i zdobyła się na problematyczną szczerość, co zapewne było skutkiem jej dość pustelniczego trybu życia i upośledzeniu towarzyskiej ogłady. Cóż, do damy było jej daleko i najwyraźniej dziś zapomniała co to takt. Za dużo ostatnio czasu spędzała w samotności lub na Nokturnie. Bywała też pełna sprzeczności, raz powściągliwa i milcząca, a innym razem problematycznie szczera – choć te momenty zdarzały się rzadziej, zwykle pod wpływem jakichś używek. Dziś akurat została niejako podjudzona ewidentnym kłamstwem Deirdre i nagłą pokusą tego, by je podważyć. Nie wierzyła w męża ani przez chwilę i być może odrobinę ubodło ją to, że Deirdre próbuje ją okłamać. Ale w słowach Lyanny nie było pogardy ani niechęci. Nie było jej intencją obrażanie śmierciożerczyni, która, jak dla Lyanny, mogła sypiać z kim tylko chciała.
To było takie wygodne, zmarły mąż. Wygodne i przekonujące uzasadnienie, dlaczego go nie ma, przynajmniej dla tych, którzy poznawali Deirdre teraz i nie pamiętali jej jako Tsagairt, ani nie słyszeli nic o Wenus. Ale Lyanna słyszała. Poznała Deirdre zanim stała się Mericourt, a stała się nią nagle i niedawno, a tymczasem mąż wygodnie zdążył pożegnać się ze światem ledwie dał Deirdre nazwisko. I dziecko. Lyanna nie była tak głupia, żeby w to bezkrytycznie uwierzyć.
Nie przejęła się aż tak mocno groźbą, wiedząc że Deirdre nie mogła jej tak po prostu zabić, bo jej życie należało do Czarnego Pana. Rycerze nie mogli wyrzynać się wzajemnie w imię prywatnych konfliktów, należeli do sprawy. Z kolei dla swojej rodziny i tak była nikim. Fakt jej brudnej krwi nie był tajemnicą, jej „życzliwi” krewni zadbali o to już dawno, i to dzięki nim nie miała w szkole prawdziwych przyjaciół. Ale wśród rycerzy nawet szlachetnie urodzeni musieli odłożyć na bok rodowe zwady. Niemniej jednak Lyanna nie chciała konfliktu z Deirdre. O wiele lepiej byłoby żyć z nią w dobrych lub neutralnych stosunkach. Dlatego bezpieczniej było nie drążyć tematu, a następnym razem ugryźć się w język i nie poruszać więcej tematu dziecka ani męża póki nie podejmie go sama zainteresowana.
- Wiem, że potrafiłabyś to zrobić, ale myślę, że nie będzie to konieczne – rzekła, dążąc do tego, by spróbować wyprowadzić ich rozmowę z grząskiego gruntu. – Rozumiem, że jesteś na mnie zła, że poruszyłam tak niewygodny temat, ale uwierz, obrażenie cię nie było moją intencją. Tak potężną czarownicę lepiej mieć po swojej stronie. Ja stoję po tej samej stronie, co ty, wierzę w tą samą sprawę i uważam, że wszelkie konflikty między nami są zbędne. A to, czyje jest to dziecko, tak naprawdę mnie nie obchodzi.
Stały po tej samej stronie. Obie służyły Czarnemu panu i były kobietami w środowisku zdominowanym przez mężczyzn. Dlatego Lyanna była daleka od męskiej wzgardy, a będąc na jej miejscu pewnie postąpiłaby podobnie, chociaż sama nie planowała mieć dziecka. Żaden szanujący się mężczyzna nigdy jej nie poślubi przez skazę na krwi, a jeśli chodzi o nieślubne, gdyby tak jakimś cudem się przydarzyło (choć tego również nie planowała), zapewne szybko sięgnęłaby po eliksir Rue. Naprawdę podziwiała Deirdre za to, jak daleko zaszła, jak wiele osiągnęła w świecie, w którym z pewnością nie było jej łatwo. Z pewnością trudno było też zerwać z łatką prostytutki i stać się kimś innym. Piękną i niebezpieczną madame Mericourt.
Lyanna nie była osobą okrutną z natury. Nie była empatyczna i wrażliwa, nie obchodziło jej cierpienie innych, a zwłaszcza mugoli i szlam, ale też nie czerpała rozkoszy z zadawania bólu. Nie potrafiła jeszcze rzucać zaklęć niewybaczalnych, choć w czarnej magii szkoliła się od dłuższego czasu, choć zapewne nie z aż tak fanatycznym oddaniem jak Deirdre. Zabini zbyt wiele czasu poświęcała doskonaleniu się w sztuce starożytnych run, łamania klątw oraz ich nakładania, co interesowało ją nawet bardziej niż standardowe inkantacje, choć w nich też się szkoliła, póki co na cel obierając głównie drobne zwierzęta, co było wstępem do tego, by skutecznie rzucać je na ludzi. Na ten moment w walce rzadko sięgała po czarną magię, nie chcąc ryzykować osłabienia samej siebie w kluczowym momencie starcia. Była realistką, a realizm mówił, że nie była jeszcze dość silna, by tego uniknąć, ale i nad tym pracowała. Mierzyła siły na zamiary, choć kilka udanych napraw anomalii dodało jej pewności siebie. Ale nie lekceważyła potęgi, którą zgłębiała, wiedząc że jeśli uczyni zły krok, obróci się to przeciwko niej. Nie zamierzała wpaść w ręce wroga przez brawurę, głupotę i lekkomyślność.
Lyanna była na ogół rozsądna i zachowawcza. Na ogół. Dziś najwyraźniej doznała swoistego zaćmienia umysłu i zdobyła się na problematyczną szczerość, co zapewne było skutkiem jej dość pustelniczego trybu życia i upośledzeniu towarzyskiej ogłady. Cóż, do damy było jej daleko i najwyraźniej dziś zapomniała co to takt. Za dużo ostatnio czasu spędzała w samotności lub na Nokturnie. Bywała też pełna sprzeczności, raz powściągliwa i milcząca, a innym razem problematycznie szczera – choć te momenty zdarzały się rzadziej, zwykle pod wpływem jakichś używek. Dziś akurat została niejako podjudzona ewidentnym kłamstwem Deirdre i nagłą pokusą tego, by je podważyć. Nie wierzyła w męża ani przez chwilę i być może odrobinę ubodło ją to, że Deirdre próbuje ją okłamać. Ale w słowach Lyanny nie było pogardy ani niechęci. Nie było jej intencją obrażanie śmierciożerczyni, która, jak dla Lyanny, mogła sypiać z kim tylko chciała.
To było takie wygodne, zmarły mąż. Wygodne i przekonujące uzasadnienie, dlaczego go nie ma, przynajmniej dla tych, którzy poznawali Deirdre teraz i nie pamiętali jej jako Tsagairt, ani nie słyszeli nic o Wenus. Ale Lyanna słyszała. Poznała Deirdre zanim stała się Mericourt, a stała się nią nagle i niedawno, a tymczasem mąż wygodnie zdążył pożegnać się ze światem ledwie dał Deirdre nazwisko. I dziecko. Lyanna nie była tak głupia, żeby w to bezkrytycznie uwierzyć.
Nie przejęła się aż tak mocno groźbą, wiedząc że Deirdre nie mogła jej tak po prostu zabić, bo jej życie należało do Czarnego Pana. Rycerze nie mogli wyrzynać się wzajemnie w imię prywatnych konfliktów, należeli do sprawy. Z kolei dla swojej rodziny i tak była nikim. Fakt jej brudnej krwi nie był tajemnicą, jej „życzliwi” krewni zadbali o to już dawno, i to dzięki nim nie miała w szkole prawdziwych przyjaciół. Ale wśród rycerzy nawet szlachetnie urodzeni musieli odłożyć na bok rodowe zwady. Niemniej jednak Lyanna nie chciała konfliktu z Deirdre. O wiele lepiej byłoby żyć z nią w dobrych lub neutralnych stosunkach. Dlatego bezpieczniej było nie drążyć tematu, a następnym razem ugryźć się w język i nie poruszać więcej tematu dziecka ani męża póki nie podejmie go sama zainteresowana.
- Wiem, że potrafiłabyś to zrobić, ale myślę, że nie będzie to konieczne – rzekła, dążąc do tego, by spróbować wyprowadzić ich rozmowę z grząskiego gruntu. – Rozumiem, że jesteś na mnie zła, że poruszyłam tak niewygodny temat, ale uwierz, obrażenie cię nie było moją intencją. Tak potężną czarownicę lepiej mieć po swojej stronie. Ja stoję po tej samej stronie, co ty, wierzę w tą samą sprawę i uważam, że wszelkie konflikty między nami są zbędne. A to, czyje jest to dziecko, tak naprawdę mnie nie obchodzi.
Stały po tej samej stronie. Obie służyły Czarnemu panu i były kobietami w środowisku zdominowanym przez mężczyzn. Dlatego Lyanna była daleka od męskiej wzgardy, a będąc na jej miejscu pewnie postąpiłaby podobnie, chociaż sama nie planowała mieć dziecka. Żaden szanujący się mężczyzna nigdy jej nie poślubi przez skazę na krwi, a jeśli chodzi o nieślubne, gdyby tak jakimś cudem się przydarzyło (choć tego również nie planowała), zapewne szybko sięgnęłaby po eliksir Rue. Naprawdę podziwiała Deirdre za to, jak daleko zaszła, jak wiele osiągnęła w świecie, w którym z pewnością nie było jej łatwo. Z pewnością trudno było też zerwać z łatką prostytutki i stać się kimś innym. Piękną i niebezpieczną madame Mericourt.
Spoglądała na Lyannę z niedowierzaniem – kobieta ciągle milczała, wpatrując się w nią z niezbyt mądrym wyrazem twarzy, tak, jakby przekazywane przez Deirdre wieści w ogóle jej nie interesowały, a myślami błądziła w swoim świecie, zapewne ograniczonym do skomplikowanych procedur łamania wyjątkowo trudnych klątw. Już za czasów Hogwartu Zabini wydawała się wycofana, mocniej autystyczna nawet od samej prefektki Slytherinu, lecz wtedy zachowanie dziewczyny w ogóle jej nie interesowało. Teraz było inaczej, musiały współpracować, a zdolna brunetka sama znalazła się w zasięgu rozmowy, prowadząc ją w bardzo specyficzny i zarazem drażniący sposób. Nie spodziewała się tego po niej – polegania na plotkach, ulegania chęci sprawdzenia sekretów prywatnego życia innych ludzi. Tak niskie pobudki kierowały zazwyczaj trzpiotkami, zaczytanymi w romansach, a nie wykształconymi czarownicami, trzymającymi się na dystans. Skąd w ogóle przyszło jej do głowy, że pytanie o tak intymną rzecz, jak ciąża, będzie dobrym pomysłem? Sądziła, że Deirdre zacznie się zwierzać, a później zostaną najlepszymi przyjaciółkami? Naprawdę, miała o niej lepsze mniemanie. Skośnooka zacisnęła usta, wpatrując się piorunującym wzrokiem w wyraźnie nieskrępowaną Zabini, nie komentującą w żaden sposób przedstawionej – odpowiednio rzeczowo i zarazem wyraźnie emocjonalnie, by dodać wiarygodności – historii niepokalanego poczęcia, stworzenia dziecka z miłości zmarłego męża.
Przykre zaskoczenie ustępowało miejsca irytacji. Ceniła milczenie, sama wyznawała zasadę, że często jest cenniejsze od złota, pozwalając pewnym słowom wybrzmieć, inne zaś ukryć – znała się doskonale na prowadzeniu rozmów – ale zachowanie Lyanny było po prostu nie na miejscu. Najpierw brutalnie weszła w rejony dla niej zakazane, a później, w czasie rzeczowych wyjaśnień, które obydwie lubiły, myślami znajdowała się gdzieś dalej, w ogóle nie komentując sposobu, w jaki rozwiała jej wątpliwości. W końcu jednak brunetka raczyła się odezwać, czyniąc to równie pokracznie i nierozsądnie. – To z jaką intencja zadałaś to pytanie, nieeleganckie i wścibskie? – odparła, ciągle chwiejąc się między absolutnemu zdziwieniu impertynencją Lyanny a jej beztroskiemu podejściu do rozmowy na ten temat. Owszem, w końcu zdobyła się na wypowiedzenie kilku słów, ale brzmiały one jak przygotowana zawczasu pozytywka, pozbawiona jakichkolwiek emocji i sensu. – Ach tak – powiedziała tylko, spoglądając lekko zmrużonymi oczami na Zabini. Czuła się w towarzystwie czarownicy coraz gorzej, a nawet wyjście na ulewny deszcz wydawało się lepsze od znoszenia dalszych, zawoalowanych obelg, z jakich sama łamaczka klątw widocznie nie zdawała sobie sprawy. Gdyby w podobny sposób zachował się ktokolwiek inny, już dawno skończyłby z czarnym dymem w płucach, ewentualnie torturowany w inny, krótkodystansowy, acz efektywny sposób. Problem w tym, że Lyanna wydawała się po prostu bezmyślna, a Mericourt szkoda było cennej energii, by marnować ją na byle płotkę. Wzięła uspokajający oddech i powoli wstała z miejsca, ignorując propozycję zawarcia pokoju, głównie dlatego, że przecież nie było między nimi wojny. Jedynie potworne faux pas, pogarszane późniejszą nieumiejętnością prowadzenia rozmowy. – Mam nadzieję, że przestaniesz interesować się moim życiem prywatnym, Zabini – wycedziła tylko wyniośle, poprawiając przód czarnej szaty, spływającej z krągłego brzucha. – Jeśli nie masz żadnych kolejnych pytań, dotyczących mej cielesności, [b]pozwolisz[/i], że się oddalę – rzuciła z lodowatą kpiną, prawie pewna, że Lyanna nie odczyta tego zdania w zgodny z intencją sposób. Owszem, stały po tej samej tronie, a Deirdre nie zamierzała mścić się na kimś równie przydatnym, co mało ważnym, ale dawna szkolna znajoma właśnie straciła jej sympatię, wynikającą z solidarności czarownic.
Przykre zaskoczenie ustępowało miejsca irytacji. Ceniła milczenie, sama wyznawała zasadę, że często jest cenniejsze od złota, pozwalając pewnym słowom wybrzmieć, inne zaś ukryć – znała się doskonale na prowadzeniu rozmów – ale zachowanie Lyanny było po prostu nie na miejscu. Najpierw brutalnie weszła w rejony dla niej zakazane, a później, w czasie rzeczowych wyjaśnień, które obydwie lubiły, myślami znajdowała się gdzieś dalej, w ogóle nie komentując sposobu, w jaki rozwiała jej wątpliwości. W końcu jednak brunetka raczyła się odezwać, czyniąc to równie pokracznie i nierozsądnie. – To z jaką intencja zadałaś to pytanie, nieeleganckie i wścibskie? – odparła, ciągle chwiejąc się między absolutnemu zdziwieniu impertynencją Lyanny a jej beztroskiemu podejściu do rozmowy na ten temat. Owszem, w końcu zdobyła się na wypowiedzenie kilku słów, ale brzmiały one jak przygotowana zawczasu pozytywka, pozbawiona jakichkolwiek emocji i sensu. – Ach tak – powiedziała tylko, spoglądając lekko zmrużonymi oczami na Zabini. Czuła się w towarzystwie czarownicy coraz gorzej, a nawet wyjście na ulewny deszcz wydawało się lepsze od znoszenia dalszych, zawoalowanych obelg, z jakich sama łamaczka klątw widocznie nie zdawała sobie sprawy. Gdyby w podobny sposób zachował się ktokolwiek inny, już dawno skończyłby z czarnym dymem w płucach, ewentualnie torturowany w inny, krótkodystansowy, acz efektywny sposób. Problem w tym, że Lyanna wydawała się po prostu bezmyślna, a Mericourt szkoda było cennej energii, by marnować ją na byle płotkę. Wzięła uspokajający oddech i powoli wstała z miejsca, ignorując propozycję zawarcia pokoju, głównie dlatego, że przecież nie było między nimi wojny. Jedynie potworne faux pas, pogarszane późniejszą nieumiejętnością prowadzenia rozmowy. – Mam nadzieję, że przestaniesz interesować się moim życiem prywatnym, Zabini – wycedziła tylko wyniośle, poprawiając przód czarnej szaty, spływającej z krągłego brzucha. – Jeśli nie masz żadnych kolejnych pytań, dotyczących mej cielesności, [b]pozwolisz[/i], że się oddalę – rzuciła z lodowatą kpiną, prawie pewna, że Lyanna nie odczyta tego zdania w zgodny z intencją sposób. Owszem, stały po tej samej tronie, a Deirdre nie zamierzała mścić się na kimś równie przydatnym, co mało ważnym, ale dawna szkolna znajoma właśnie straciła jej sympatię, wynikającą z solidarności czarownic.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
To wszystko potoczyło się inaczej niż zakładała. Jeśli chodzi o umiejętności interpersonalne zdecydowanie powinna nad pewnymi rzeczami popracować, bo do umiejętności Deirdre było jej daleko. Rzeczywiście bywała nieco autystyczna i to nawet w dorosłości. Zachowała się jak ostatnia trzpiotka, mimo że nigdy nie należała do dziewcząt pasjonujących się plotkami – choć oczywiście doceniała to, że czasem wśród nieinteresujących informacji można było usłyszeć te przydatne. Niemniej jednak na ogół wieści o ciążach i związkach szczególnie pasjonujące nie były, choć w przypadku Deirdre to było coś na tyle zaskakującego, że okazała zainteresowanie – tym bardziej po opowieści o nagle zmaterializowanym w jej życiu i równie szybko zmarłym mężu. Może nie powinna była tego robić, a zgodnie ze swoim zwyczajem mogła poprzestać na pokiwaniu głową i zachowaniu przemyśleń i wątpliwości dla siebie. Nie wiedziała jednak, że z pozoru nieszkodliwe pytanie może ciężko urazić śmierciożerczynię, która wyraźnie się zagniewała i gdyby nie przynależność Lyanny do rycerzy zapewne podobna rzecz nie skończyłaby się dla niej najlepiej.
Niewątpliwie była to dla niej nauczka, że w wielu sytuacjach lepiej zachować pewne komentarze dla siebie, zwłaszcza przy ludziach z którymi nie była na większym stopniu zażyłości. A takich nie było prawie wcale, bo umiejętność zawierania bliskich znajomości nie była jej mocną stroną w tym jej samotniczym życiu czarnej owcy rodziny. Z Deirdre łączyła ją relacja czysto służbowa, o ile można było tak to nazwać – obie popierały Czarnego Pana, choć Lyanna zajmowała dużo niższe miejsce w hierarchii.
- Z czystej ciekawości – przyznała zgodnie z prawdą. Zapytała, bo była ciekawa; już podczas spotkania zauważyła że zwykle smukła Deirdre charakterystycznie się zaokrągliła, i bardzo ją to wtedy zaciekawiło, ale zrzuciła jej stan na karb ostatnich pozostałości wenusjańskiej przeszłości. – Jeśli jednak poczułaś się urażona, to pozostaje mi tylko cię przeprosić. – Jakoś przełknęła dumę i przeprosiła ją za swoją nadmierną ciekawskość i nieświadome poruszenie tematu tabu, jakim najwyraźniej była ciąża.
- Oczywiście, Deirdre – skinęła głową, nie zamierzając jej zatrzymywać. Lepiej będzie się rozstać teraz i nie kontynuować już tej niezręcznej rozmowy, której ciężar przytłaczał i Lyannę, która o wiele bardziej wolała konwersacje na inne tematy, bliższe jej zainteresowaniom, pracy, rozwojowi umiejętności i obowiązkom aniżeli osobistym sprawom innych ludzi. Deirdre najwyraźniej wolała dziś własne towarzystwo, zwłaszcza po tej nieprzyjemnej wymianie zdań, a jej opryskliwy, wyniosły i pełen kpiny ton wyraźnie mówił, że nadal była urażona i nie miała ochoty oglądać Zabini ani tym bardziej z nią rozmawiać.
Także wstała; i jej minęła ochota na pozostanie w tym lokalu. Chyba wolała jednak poszukać sobie innego miejsca na ten dzień, z dala od urażonej Deidre.
Niewątpliwie była to dla niej nauczka, że w wielu sytuacjach lepiej zachować pewne komentarze dla siebie, zwłaszcza przy ludziach z którymi nie była na większym stopniu zażyłości. A takich nie było prawie wcale, bo umiejętność zawierania bliskich znajomości nie była jej mocną stroną w tym jej samotniczym życiu czarnej owcy rodziny. Z Deirdre łączyła ją relacja czysto służbowa, o ile można było tak to nazwać – obie popierały Czarnego Pana, choć Lyanna zajmowała dużo niższe miejsce w hierarchii.
- Z czystej ciekawości – przyznała zgodnie z prawdą. Zapytała, bo była ciekawa; już podczas spotkania zauważyła że zwykle smukła Deirdre charakterystycznie się zaokrągliła, i bardzo ją to wtedy zaciekawiło, ale zrzuciła jej stan na karb ostatnich pozostałości wenusjańskiej przeszłości. – Jeśli jednak poczułaś się urażona, to pozostaje mi tylko cię przeprosić. – Jakoś przełknęła dumę i przeprosiła ją za swoją nadmierną ciekawskość i nieświadome poruszenie tematu tabu, jakim najwyraźniej była ciąża.
- Oczywiście, Deirdre – skinęła głową, nie zamierzając jej zatrzymywać. Lepiej będzie się rozstać teraz i nie kontynuować już tej niezręcznej rozmowy, której ciężar przytłaczał i Lyannę, która o wiele bardziej wolała konwersacje na inne tematy, bliższe jej zainteresowaniom, pracy, rozwojowi umiejętności i obowiązkom aniżeli osobistym sprawom innych ludzi. Deirdre najwyraźniej wolała dziś własne towarzystwo, zwłaszcza po tej nieprzyjemnej wymianie zdań, a jej opryskliwy, wyniosły i pełen kpiny ton wyraźnie mówił, że nadal była urażona i nie miała ochoty oglądać Zabini ani tym bardziej z nią rozmawiać.
Także wstała; i jej minęła ochota na pozostanie w tym lokalu. Chyba wolała jednak poszukać sobie innego miejsca na ten dzień, z dala od urażonej Deidre.
Ciekawość w istocie prowadziła prosto do piekła, do płomiennego kręgu gniewu, liżącego opanowaną fasadę Deirdre do środka. Skoro łamaczka klątw, z natury zamknięta w sobie i zachowawcza, odczuwała tak intensywne zainteresowanie stanem błogosławionym śmierciożerczyni, co mogło dziać się w natrętnych myślach innych Rycerzy Walpurgii? Zachowanie Zabini, jakkolwiek impertynenckie i przeczące wszelkim zasadom dobrego wychowania, lśniło ostrzegawczym blaskiem. Mericourt doskonale odgrywała swą rolę, fakty nowego życia poparte zostały odpowiednią dokumentacją, docierającą nawet do urzędu stanu cywilnego Ministerstwa Magii, a wieść o przyjściu na świat pogrobowca umiłowanego Bastiena precyzyjnie zgrała sę z czasem zauważalnie krąglego brzucha, lecz mimo tych dokładnych zabezpieczeń, ludzka natura instynktownie szukala luk, w które można było wcisnąć wścibki nos, by wywęszyć intrygę.
Czy to dlatego Rosier wyrzucił ją z domu, kazał w niewybrednych słowach opuścić Białą Willę? Przewidywał podobne zachowania, nadmierną ciekawość, mogącą zaszkodzić interesom lorda nestora? Serce na sekundę zgubiło rytm, ale Deirdre nie pozwoliła sobie na zagłębienie się w wątpliwościach i tęsknocie. Dalej obdarzała Zabini surowym, lodowatym spojrzeniem. Przeprosiny w końcu padły, choć wcale ich nie oczekiwała, bowiem nie zmieniały nic w podejściu śmierciożerczyni do zupełnie niepotrafiącej prowadzić rozmowy Lyanny, raz po raz popełniającej haniebne faux pax. To nic, że znajdowały się w brudzie Parszywego Pasażera, przy lepiącym się od rozlanego alkoholu stoliku - pewnych zasad należało przestrzegać niezależnie od miejsca i czasu. Zwłaszcza biorąc pod uwagę dzielące ich szczeble hierarchii.
Nie odezwała się już ani słowem, nie dając też po sobie poznać, czy przeprosiny zostały przyjęte - natomiast podjęta przez Zabini decyzja o tym, że Mericourt może pozwolić sobie na odejście prawie wywołała na egzotycznej twarzy uśmiech. Niezbyt przyjemny, kpiący, wyniosły; powstrzymany jednak, nie chciała marnować kurczących się sił na zaznaczanie swej górującej nad łamaczką klątw pozycji. - A więc miłego dnia, Lyanno - powiedziała tylko tak pozbawionym emocji i sympatii głosem, że szron prawie osiadł na jej pełnych wargach, oblekając je mroźną koronką. Poprawiła spływającą z ciągle szczupłych ramion szatę i ruszyła między stolikami, omijając te powywracane, kierując się ku głównemu wyjściu, nie chcąc dać obserwującej ją ciągle Zabini kolejnych powodów do plotek, rosnących na niepewnym, podgniłym gruncie przypuszczeń, że madame Mericourt zamieszkuje w podrzędnej, portowej karczmie, porzucając wygodne i luksusowe życie.
| ztx2
Czy to dlatego Rosier wyrzucił ją z domu, kazał w niewybrednych słowach opuścić Białą Willę? Przewidywał podobne zachowania, nadmierną ciekawość, mogącą zaszkodzić interesom lorda nestora? Serce na sekundę zgubiło rytm, ale Deirdre nie pozwoliła sobie na zagłębienie się w wątpliwościach i tęsknocie. Dalej obdarzała Zabini surowym, lodowatym spojrzeniem. Przeprosiny w końcu padły, choć wcale ich nie oczekiwała, bowiem nie zmieniały nic w podejściu śmierciożerczyni do zupełnie niepotrafiącej prowadzić rozmowy Lyanny, raz po raz popełniającej haniebne faux pax. To nic, że znajdowały się w brudzie Parszywego Pasażera, przy lepiącym się od rozlanego alkoholu stoliku - pewnych zasad należało przestrzegać niezależnie od miejsca i czasu. Zwłaszcza biorąc pod uwagę dzielące ich szczeble hierarchii.
Nie odezwała się już ani słowem, nie dając też po sobie poznać, czy przeprosiny zostały przyjęte - natomiast podjęta przez Zabini decyzja o tym, że Mericourt może pozwolić sobie na odejście prawie wywołała na egzotycznej twarzy uśmiech. Niezbyt przyjemny, kpiący, wyniosły; powstrzymany jednak, nie chciała marnować kurczących się sił na zaznaczanie swej górującej nad łamaczką klątw pozycji. - A więc miłego dnia, Lyanno - powiedziała tylko tak pozbawionym emocji i sympatii głosem, że szron prawie osiadł na jej pełnych wargach, oblekając je mroźną koronką. Poprawiła spływającą z ciągle szczupłych ramion szatę i ruszyła między stolikami, omijając te powywracane, kierując się ku głównemu wyjściu, nie chcąc dać obserwującej ją ciągle Zabini kolejnych powodów do plotek, rosnących na niepewnym, podgniłym gruncie przypuszczeń, że madame Mericourt zamieszkuje w podrzędnej, portowej karczmie, porzucając wygodne i luksusowe życie.
| ztx2
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
15 lipca
Pościele wydawały się szorstkie, ozdobione plamami sprzed wielu innych ciał. Przecież magia mogła je doprać, ale Parszywy zdawał się rządzić swoimi zasadami. Zbłąkany wędrowca wdzięcznie spoglądał na kawałek poduszki i koca, wierząc, że trafił mu się szczęśliwy los – pokój w najsłynniejszej portowej tawernie. Na dole kuchnia, z której wypływał zadymiony sznur tłustych oparów, niedaleko niej bar, gdzie szkła, jak w magicznym kalejdoskopie, materializowały się wokół barmanek, kusząc swym wdzięcznym odblaskiem nigdy nienapojonych marynarzy. Do tego towarzystwo dość żwawe, wesołe, potrafiące zbajerować wielką historią zza siedmiu mórz każdego niezbyt rozgarniętego towarzysza i każdą dumną pannicę. Przez chwilę karuzela kręciła się dalej, pod lichawymi, rdzawymi żyrandolami wojna zdawała się przygasać lub wręcz iskrzyć pod mocą wielkich pięści. Tematy lawirowały między ławami prawie tak samo jak muzyka, pijackie podśpiewki i fartuszki barmanek. Zaklęte miejsce? Wcale nie. Pasażer był zwyczajny, ale dość przyjazny (nie licząc tych intrygantów o ostrych nosach i zbyt wrażliwych na obce rozmówki uszach), trzymał się razem i nie drżał. Niektórym zdawało się, że przeżyli już gorsze rzeczy niż wojna ślizgająca się między uliczkami, kropiąca czerwienią i grozą. Inni nawet nie zauważali różnicy, trwając w przekonaniu, że tu zawsze był i będzie syf i bestialstwo. Philippa jednak wiedziała, że tkwiła w dzielnicy zjednoczonej jak nigdy wcześniej. W to przynajmniej zdawała się wierzyć, ale mimo wszystko nie ręczyłaby za te teorie własnym życiem. Ostatecznie ludzie chcieli przetrwać. Walące się mur można było odbudować, ale życia nie dało się zwrócić. Życia i utraconego honoru. Czyżby?
W składziku pachniało tanimi proszkami i spirytusem, kurz niewygodnie zaczepiał palce. Miotły kotłowały się w kącie, półki zapchane były poduchami. Dziewczyna zajmująca się pokojami zniknęła bez śladu tydzień temu i barmanki musiały przejąć jej obowiązki. Moss wolała nie czyścić kibli i nie wymieniać przepoconych pościeli (żeby tylko!), ale jak trzeba to trzeba. Niewdzięczna robota winna zlecieć szybko, ale przecież sama się nie zrobi. Segregowała więc te poszewki, te ręczniki i szczotki, które pamiętały chyba zeszłe stulecie. Niedomknięte drzwi magazynku pozwoliły jej podsłuchać korytarzowych rozmów. Tylko że przedsionek milczał. Pora była dość nędzna, ani to wieczór ani poranek, pokoje były raczej puste, wypełniały się zwykle po zachodzie słońca.
A jednak w którejś chwili do jej uszu doleciały jakieś krzyki. Rechot pirata, uniesiony głos, a potem łomot. No świetnie, któryś znowu rozkręcał zadymę. Zaciekawiona wypełzła ze schowka i wyjrzała na korytarz. Jedne z drzwi pozostawały uchylone. Zaraz znów zrobiłoo się cicho, a to już wydało się Fils wyjątkowo podejrzanie. Nic, co działo się w tawernie, nie mogło umknąć jej uwadze, dlatego niemal natychmiast postanowiła zbadać sprawę. Pchnęła mocno uchylone drzwi od pokoju, a kiedy wysunęła stopę do przodu, drewniana deska zaskrzypiała. Odważnie wkroczyła do środka. Ujrzała jednak sytuację dość kuriozalną. Oto wielki, brodaty wilk morski leżał ciężko na podłodze z kończynami nienaturalnie wygiętymi w cztery strony świata, a nad nim dziewczę, które pomieszkiwało w tym pokoju od zaledwie kilku chwil. A może godzin? Nieistotne. Moss zmarszczyła brwi i jeszcze raz spojrzała na owe zwłoki, a później znów na kobietę. Znajomą kobietę. – Powinnam spytać, co zrobił tobie? Czy może... co ty zrobiłaś jemu? – zapytała, zakładając jednocześnie dłonie na ramionach. Spodziewała się jakiejś niebanalnej historii, ale to przecież Parszywy. A tego typka znała aż za dobrze. Wciskał łapy pod każdą suknię i liczył, że jednak nie oberwie. Nie było jej go szkoda.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Strona 1 z 4 • 1, 2, 3, 4
Pokój 6
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Parszywy Pasażer