Apteka u Sprouta
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
-
Lokal zamknięty
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Apteka u Sprouta
Apteka mieści się w budynku niedaleko brzegu Tamizy. Przeszklony budynek z dużym, stalowym napisem na dachu, dla mugoli jest tylko ruderą, do której nikt od lat nie zaglądał. Ze względu na funkcje jaką to miejsce sprawuje w budynku są dwa pomieszczenia. W środku okalana z wielu stron przez drewniane komody, przeszklone lady i żyrandole rzucające bardzo jasne światło. Wieloletnia tradycja przyciąga do siebie czarodziei z różnych klas społecznych. Każdy kto przyjdzie do apteki założonej przez Pana Sprouta może liczyć na otrzymaną pomoc, radę, a przede wszystkim produkty doskonałej jakości.
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
Lokal został zamknięty do odwołania. Można jednak prowadzić rozgrywki mające miejsce przed budynkiem.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:13, w całości zmieniany 7 razy
Przy okazji załatwiania swoich spraw, została zmuszona do odebrania kilku drobiazgów z apteki Sprouta, chociaż gdyby wiedziała jak wielkiego figla spłata jej los, ominęłaby to miejsce szerokim łukiem. Przez kolejnych kilka dni, może tygodni; a może już całkowicie omijając okolice Pokątnej i centrum Londynu. Nie rozpoznała go od razu. Właściwie: przekraczając próg apteki nie zwróciła uwagi na otoczenie, zdając sobie sprawę, że zawsze wywoływała to samo poruszenie, niezdrowe zainteresowanie, wyłapując ukradkowe spojrzenia czy słysząc stłumiony szept, dopóki nie powiodła wzrokiem ku sprzedawcy wpatrującego się w kolejnego klienta z lekkim ponaglaniem; widać nie tylko ona miała dzisiaj humor do głębokich rozmyślań i wyłączania się, i chociaż doceniała tego typu marzycieli, tak dzisiaj nie miała cierpliwości na marnotrawienie czasu, gdy ustalony wczorajszego wieczoru plan dnia musiał zostać zrealizowany od początku do końca.
– Pana kolej – powiedziała więc spokojnie, nie mając zamiaru czekać na decyzję niezdecydowanego klienta, kiedy jedynie stała po odbiór skompletowanego już zapewne od dawna zamówienia. Wprawdzie nie znała systemu komunikacji ciotki z aptekarzem, skoro była tylko posłańcem znajdującym się akurat w okolicy, lecz doceniała kobietę za zorganizowanie i klarowne przekazywanie informacji – rzadko kiedy miała z podobnym do czynienia u osób trzecich, czego przykładem był stojący przed nią nieznajomy.
Nieznajomy do czasu.
Kiedy tylko skrzyżowała z nim spojrzenia, niemal natychmiast zamarła w bezruchu. Lekki uśmiech zdobiący jej bladoróżowe wargi zniknął, a pogodny błękit w mgnieniu oka pociemniał; dłonie zapiekły, lecz nie na tyle mocno, by zwróciła na to uwagę. Niemniej, zacisnęła jedną z nich na materiale płaszcza i nie odejmując wzroku od twarzy Bastiena, posłała mu słodki uśmiech; zdecydowanie przesłodzony, mdły, niezaprzeczalnie sztuczny, nawet jak na nią.
– Och, patrzcie jaki świat jest mały. Postanowiłeś spróbować sił w Anglii? – odezwała się po francusku i korzystając z okazji ogólnego zdezorientowania, przyjrzała mu się uważnie. W przeciągu tylu lat prawie w ogóle się nie zmienił; zmężniał, co było naturalną koleją rzeczy, a nieskazitelnie gładką chłopięcą skórę na twarzy zastąpił męski zarost. Oczy zaś, z wesołych i niezwykle zabawowych, stały się przygnębione, pozbawione naturalnej iskry. Potrafiła to dostrzec bez większego problemu, chociaż nie zamierzała doszukiwać się przyczyny; nie chciała rozdrapywać dawnych ran, otwierać ponownie tej samej karty z człowiekiem, który upokorzył ją przed całą szkołą. Ją, doskonałą wilę, najlepszą z najlepszych partię, jak nieskromnie o sobie w tamtym czasie myślała: nie zamierzała o tym zapomnieć, niezależnie od tego, że oduczyła się trzymania urazy, nie w tym przypadku.
– Pana kolej – powiedziała więc spokojnie, nie mając zamiaru czekać na decyzję niezdecydowanego klienta, kiedy jedynie stała po odbiór skompletowanego już zapewne od dawna zamówienia. Wprawdzie nie znała systemu komunikacji ciotki z aptekarzem, skoro była tylko posłańcem znajdującym się akurat w okolicy, lecz doceniała kobietę za zorganizowanie i klarowne przekazywanie informacji – rzadko kiedy miała z podobnym do czynienia u osób trzecich, czego przykładem był stojący przed nią nieznajomy.
Nieznajomy do czasu.
Kiedy tylko skrzyżowała z nim spojrzenia, niemal natychmiast zamarła w bezruchu. Lekki uśmiech zdobiący jej bladoróżowe wargi zniknął, a pogodny błękit w mgnieniu oka pociemniał; dłonie zapiekły, lecz nie na tyle mocno, by zwróciła na to uwagę. Niemniej, zacisnęła jedną z nich na materiale płaszcza i nie odejmując wzroku od twarzy Bastiena, posłała mu słodki uśmiech; zdecydowanie przesłodzony, mdły, niezaprzeczalnie sztuczny, nawet jak na nią.
– Och, patrzcie jaki świat jest mały. Postanowiłeś spróbować sił w Anglii? – odezwała się po francusku i korzystając z okazji ogólnego zdezorientowania, przyjrzała mu się uważnie. W przeciągu tylu lat prawie w ogóle się nie zmienił; zmężniał, co było naturalną koleją rzeczy, a nieskazitelnie gładką chłopięcą skórę na twarzy zastąpił męski zarost. Oczy zaś, z wesołych i niezwykle zabawowych, stały się przygnębione, pozbawione naturalnej iskry. Potrafiła to dostrzec bez większego problemu, chociaż nie zamierzała doszukiwać się przyczyny; nie chciała rozdrapywać dawnych ran, otwierać ponownie tej samej karty z człowiekiem, który upokorzył ją przed całą szkołą. Ją, doskonałą wilę, najlepszą z najlepszych partię, jak nieskromnie o sobie w tamtym czasie myślała: nie zamierzała o tym zapomnieć, niezależnie od tego, że oduczyła się trzymania urazy, nie w tym przypadku.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Miał nadzieję, że przemęczony umysł płata mu figle, kreując zjawy z przeszłości i podstępnie przemycał je do rzeczywistości. A przynajmniej miał taką nadzieję. Borykał się właśnie z jedną, trudną częścią swojej nie tak odległej przeszłości, niepotrzebne były mu stare sprawy, które pozornie powinny już dawno stracić swój termin ważności. Widocznie los zadecydował inaczej, ponownie stawiając tę dwójkę na swojej drodze w tak ograniczonej przestrzeni jaką jest apteka. Tylko dlaczego okrutny los narażał biednego Sprouta na koszta? Na to zapewne nie znajdą odpowiedzi. Jeszcze przez kilka następnych sekund łudził się, że ktoś śmiał użyć podobnych, nie, tych samych perfum, którymi zwykła się kropić Solagne. Jednakże melodyjne słowa, które wypłynęły spomiędzy ust zniecierpliwionej czarownicy, nie dawały mu szansy na jakiekolwiek wątpliwości - to ona. Podsunął aptekarzowi pomięty skrawek pergaminu, na którym starannym pismem zostały fachowo wypisane wszystkie potrzebne mu mikstury. Wtedy sobie na to pozwolił, uniósł spojrzenie w kierunku kobiety, łudząc się, że zobaczy tu kogoś innego, ale nie. Dostąpił go niezmierny zaszczyt przebywania w jednym pomieszczeniu z Solagne Baudelaire. Posłał jej delikatny, nieco zagadkowy (i może trochę ponur?) półuśmiech.
- W istocie, zaskakujący zbieg okoliczności. Masz rację, mademoiselle, próbuję sił w nowym środowisku, chociaż ośmielę się stwierdzić, że nie powinno to już zajmować twoich myśli i zaliczać się do tematów godnych zainteresowania - zwrócił się do niej, przekornie utrzymując swoją wypowiedź w oficjalnym tonie. Faktycznie, jego oczy nie świeciły już dawnym blaskiem, przypominając zmętniałe, zastygnięte jezioro, z którego powoli uchodziło życie. Wydorośleli, zostali nieodwracalnie dotknięci przez czas, który jemu nadał męskich rysów twarzy, jej zaś dodał kobiecości, przez co mogła olśniewać jeszcze bardziej. Znowu to poczuł - dawno uśpione uczucie, które obudziło się w nim wraz ze spojrzeniem w jej spochmurniałe oczy. Wyraźnie malująca się irytacja na jej obliczu wydawała mu się tym śmieszniejsza, że to ona zaprzepaściła wszystko co między nimi było, zachowując się podle nie tylko wobec niego, ale także siostry. W swoim zachowaniu nie widział żadnej winy, jedynie nauczkę na przyszłość - jego się nie lekceważyło, niezależnie od tego, jak głęboko zakorzeniła się w jego sercu.
- W istocie, zaskakujący zbieg okoliczności. Masz rację, mademoiselle, próbuję sił w nowym środowisku, chociaż ośmielę się stwierdzić, że nie powinno to już zajmować twoich myśli i zaliczać się do tematów godnych zainteresowania - zwrócił się do niej, przekornie utrzymując swoją wypowiedź w oficjalnym tonie. Faktycznie, jego oczy nie świeciły już dawnym blaskiem, przypominając zmętniałe, zastygnięte jezioro, z którego powoli uchodziło życie. Wydorośleli, zostali nieodwracalnie dotknięci przez czas, który jemu nadał męskich rysów twarzy, jej zaś dodał kobiecości, przez co mogła olśniewać jeszcze bardziej. Znowu to poczuł - dawno uśpione uczucie, które obudziło się w nim wraz ze spojrzeniem w jej spochmurniałe oczy. Wyraźnie malująca się irytacja na jej obliczu wydawała mu się tym śmieszniejsza, że to ona zaprzepaściła wszystko co między nimi było, zachowując się podle nie tylko wobec niego, ale także siostry. W swoim zachowaniu nie widział żadnej winy, jedynie nauczkę na przyszłość - jego się nie lekceważyło, niezależnie od tego, jak głęboko zakorzeniła się w jego sercu.
Gość
Gość
Inaczej pamiętała ostatni dzień ich znajomości i mimo upływu czasu potrafiła odtworzyć każdą jego minutę, choć do tej pory miała wrażenie, że chyba nie wyciągnęła zbyt wiele z tej swoistej kary za grzechy. Pogodzona z losem czarnej owcy w pewnym momencie przestała się tym przejmować, kiedy zaledwie kilka dni po powrocie do domu czekały ją wspaniałe wieści. I równie wspaniała ucieczka z rodzinnej posiadłości, byleby wreszcie zaznać spokoju, wolności i życia, w ostateczności po raz kolejny boleśnie zderzając się z rzeczywistością. Sądziła, że każdy człowiek miał swój limit nieszczęść do wykorzystania, lecz jej zdawał się nie mieć końca. Bo jak inaczej miała traktować nagłe pojawienie się człowieka, od którego wszystkie problemy się zaczęły?
– To zwykła uprzejmość – odparła zaskoczona – ale masz rację, są tematy godniejsze mojej uwagi niż twoja obecność w Londynie – i przestąpiła niecierpliwie z nogi na nogę. Miała wrażenie, że czas nagle zwolnił a moment kolekcjonowania produktów z podsuniętego pod nos pergaminu zajmował aptekarzowi wieki. Zresztą, samo zerknięcie na nieśpiesznie krzątającego się za ladą staruszka zdenerwowało ją ciut bardziej, bo w swojej pokrętnej logice bezpodstawnie uznała, że zrobił to celowo, trzymając ich razem w tym pomieszczeniu, jakby dwoje skaczących sobie do gardeł Francuzów było świetną rozrywką na urozmaicenie dziennej rutyny. Niestety, na jego szkodę, gdyby zapomnieli o drobnym fakcie, jakim było to, że są w miejscu publicznym a wokół apteki krążyło dużo ludzi o różnym statusie krwi, pochodzeniu i randze społecznej. Paradoksalnie to właśnie ta myśl nieco ją uspokoiła; nie mogła sobie pozwolić na ewentualną skazę na nazwisku, kolejny niekontrolowany wybuch złości, który w ostatnich miesiącach nie był dlań niczym nowym, czy krzyk; przecież nigdy nie podnosiła głosu i nieprzyjemna obecność Bastiena nie miała prawa tego zmienić.
– Pamiętaj, że angielskie środowisko zwykle jest bardzo hermetyczne, ale w związku z fatalnymi wydarzeniami nie będziesz musiał długo zdobywać zaufania pacjentów. Cóż, w końcu zawsze lubiłeś iść na łatwiznę – anomalie, zniknięcia, porwania, wybuchy przedmiotów, zawodne zaklęcia... wszystko to prawdopodobnie z każdym dniem dokładało pracy w szpitalu i dziwiła się, że ktoś dobrowolnie opuścił względnie bezpieczne miejsce tylko po to, by próbować sił w ponurym i depresyjnym kraju, jakim była Anglia; tylko po to, by zaprzepaścić dotychczasową karierę w ojczystej Francji i urozmaicić sobie życie, które równe szybko można było stracić podczas spaceru głównymi ulicami. W głębi duszy przeczuwała, że to jednak wcale nie było głównym powodem jego przeprowadzki, ani wrodzony altruizm czy chęć niesienia pomocy uciśnionym, ale wciąż uparcie zagłuszała męczącą kobiecą ciekawość.
[bylobrzydkobedzieladnie]
– To zwykła uprzejmość – odparła zaskoczona – ale masz rację, są tematy godniejsze mojej uwagi niż twoja obecność w Londynie – i przestąpiła niecierpliwie z nogi na nogę. Miała wrażenie, że czas nagle zwolnił a moment kolekcjonowania produktów z podsuniętego pod nos pergaminu zajmował aptekarzowi wieki. Zresztą, samo zerknięcie na nieśpiesznie krzątającego się za ladą staruszka zdenerwowało ją ciut bardziej, bo w swojej pokrętnej logice bezpodstawnie uznała, że zrobił to celowo, trzymając ich razem w tym pomieszczeniu, jakby dwoje skaczących sobie do gardeł Francuzów było świetną rozrywką na urozmaicenie dziennej rutyny. Niestety, na jego szkodę, gdyby zapomnieli o drobnym fakcie, jakim było to, że są w miejscu publicznym a wokół apteki krążyło dużo ludzi o różnym statusie krwi, pochodzeniu i randze społecznej. Paradoksalnie to właśnie ta myśl nieco ją uspokoiła; nie mogła sobie pozwolić na ewentualną skazę na nazwisku, kolejny niekontrolowany wybuch złości, który w ostatnich miesiącach nie był dlań niczym nowym, czy krzyk; przecież nigdy nie podnosiła głosu i nieprzyjemna obecność Bastiena nie miała prawa tego zmienić.
– Pamiętaj, że angielskie środowisko zwykle jest bardzo hermetyczne, ale w związku z fatalnymi wydarzeniami nie będziesz musiał długo zdobywać zaufania pacjentów. Cóż, w końcu zawsze lubiłeś iść na łatwiznę – anomalie, zniknięcia, porwania, wybuchy przedmiotów, zawodne zaklęcia... wszystko to prawdopodobnie z każdym dniem dokładało pracy w szpitalu i dziwiła się, że ktoś dobrowolnie opuścił względnie bezpieczne miejsce tylko po to, by próbować sił w ponurym i depresyjnym kraju, jakim była Anglia; tylko po to, by zaprzepaścić dotychczasową karierę w ojczystej Francji i urozmaicić sobie życie, które równe szybko można było stracić podczas spaceru głównymi ulicami. W głębi duszy przeczuwała, że to jednak wcale nie było głównym powodem jego przeprowadzki, ani wrodzony altruizm czy chęć niesienia pomocy uciśnionym, ale wciąż uparcie zagłuszała męczącą kobiecą ciekawość.
[bylobrzydkobedzieladnie]
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Pamięć miała to do siebie, że potrafiła być zwodnicza. Chociażbyśmy tego chcieli, nie dane nam było zachować wszystkich obrazów, a nasz umysł uzupełniał strzępki wspomnień o brakujące szczegóły, które mogły nie zgadzać się z rzeczywistością, a co najważniejsze, inną wersją tego samego wspomnienia, które zapisało się w umyśle innego człowieka. Być może to było podstawą do różnego postrzegania przez nich tej samej sytuacji, trudny charakter tejże dwójki, która teraz stała naprzeciw siebie, pałając do siebie niechęcią, która przecież kiedyś była żywym, młodzieńczym uczuciem, idącym w całkiem odmienna od nienawiści stronę. Bastien miał wrażenie, że od samych narodzin był napiętnowany, a paląca dziura, którą w jego sercu zostawiła Solagne była początkiem jego końca. Chociaż wszystko układało się pomyślnie, to miał wrażenie, że los przeznaczył go do życia w samotności. Dwie kobiety - jeżeli w tamtym okresie można było nazwać nastoletnią Solene już kobietą - zawładnęły jego ciałem, duszą i umysłem na tyle, aby poświęcił im siebie. I obydwie odeszły, zostawiając go obdartego z godności.
Jej przytyk podsumował jedynie irytująco spokojnym półuśmiechem, który wpełzł na bladą twarz Bastiena. Na jego bladość składała się nie tylko brakiem francuskiego słońca. Chociaż fizycznie nadal mógł odczuwać oznaki zmęczenia, to spotkanie z panna Baudelaire zadziałało na niego jak kubek porządnej kawy, pobudzając go do życia, jego umysł zaczął myśleć jaśniej, odzyskując swoją bystrość. Nie mógł powstrzymać bezczelnego uśmiechu, który pojawił się na jej twarzy. - O, czyli jednak moja osoba wydała ci się na tyle godna uwagi, aby zdobyć informacje o moim zajęciu - rzucił, nie mogąc powstrzymać się od kąśliwej uwagi, która natrętnie cisnęła się mu na usta. Prawda była jednak taka, że nie wiedział na ile interesowała się jego życiem. On starał się o niej zapomnieć, nie chcąc, aby mgliste spojrzenie panny Baudelaire, która miała już nigdy nie wrócić do jego życia, determinowała jego przyszłość. Stracił swój stoicki sposób w momencie, gdy w subtelny, acz nie pozostawiający wątpliwości sposób nawiązała do sytuacji z czasów szkolnych. Sytuacji, której wspomnienie na nowo obudziło w jego głowie obraz Odile, jednak nie tej pięknej, młodej damy, która kroczyła u jego boku podczas balu, ale tej, której wątła dłoń zaciskała się na jego palcach w ostatnich chwilach. - Za to ty zawsze miałaś talent to komplikowania dosłownie wszystkiego - odparł, zastępując melodyjną miękkość głosu na ostry ton. Jego słowa wymierzone z precyzją w Solene przypominały cienkie ostrze sztyletu.
Jej przytyk podsumował jedynie irytująco spokojnym półuśmiechem, który wpełzł na bladą twarz Bastiena. Na jego bladość składała się nie tylko brakiem francuskiego słońca. Chociaż fizycznie nadal mógł odczuwać oznaki zmęczenia, to spotkanie z panna Baudelaire zadziałało na niego jak kubek porządnej kawy, pobudzając go do życia, jego umysł zaczął myśleć jaśniej, odzyskując swoją bystrość. Nie mógł powstrzymać bezczelnego uśmiechu, który pojawił się na jej twarzy. - O, czyli jednak moja osoba wydała ci się na tyle godna uwagi, aby zdobyć informacje o moim zajęciu - rzucił, nie mogąc powstrzymać się od kąśliwej uwagi, która natrętnie cisnęła się mu na usta. Prawda była jednak taka, że nie wiedział na ile interesowała się jego życiem. On starał się o niej zapomnieć, nie chcąc, aby mgliste spojrzenie panny Baudelaire, która miała już nigdy nie wrócić do jego życia, determinowała jego przyszłość. Stracił swój stoicki sposób w momencie, gdy w subtelny, acz nie pozostawiający wątpliwości sposób nawiązała do sytuacji z czasów szkolnych. Sytuacji, której wspomnienie na nowo obudziło w jego głowie obraz Odile, jednak nie tej pięknej, młodej damy, która kroczyła u jego boku podczas balu, ale tej, której wątła dłoń zaciskała się na jego palcach w ostatnich chwilach. - Za to ty zawsze miałaś talent to komplikowania dosłownie wszystkiego - odparł, zastępując melodyjną miękkość głosu na ostry ton. Jego słowa wymierzone z precyzją w Solene przypominały cienkie ostrze sztyletu.
Gość
Gość
– Nie pochlebiaj sobie – uśmiechnęła się chłodno, podbródkiem wskazując na trzymaną w dłoni skórzaną teczkę – niedbale złożony fartuch wystaje na zewnątrz – nie musiała więc długo zgadywać czym się parał, pamiętając, że w ostatnich dniach ich związku zastanawiał się nad tym zawodem, chociaż przez krótki moment zwątpiła w swoje pierwsze skojarzenie.
Nie miała pojęcia o śmierci Odile, ani właściwie tego jak potoczyła się ich relacja po ukończeniu Beauxbatons, jednak nawet gdyby teraz wykrzyczał jej to wszystko prosto w twarz, wzruszyłaby ramionami z niezwykłą łatwością. Bywała okrutna, niezbyt często, a jeśli już to najczęściej wobec rodziny i bliskich, i sama nie potrafiła znaleźć racjonalnego powodu takiego zachowania. W końcu o bliskich powinno się dbać, niźli wbijać im noże w plecy, czy wykorzystywać ich prywatnych tragedii, głęboko ukrytych demonów i słabości przeciwko nim: ale czy nie to właśnie wyniosła z rodzinnego domu zatruwana podobnymi zagrywkami od dziecka? Próbowała się zmienić, miała nadzieję, że wreszcie się jej udało wyprzeć z siebie wszystkie cechy charakteru, którymi z perspektywy czasu się brzydziła, ale w ostatnich miesiącach coraz częściej dochodziła do wniosku, że w tej kwestii oszukiwała samą siebie.
Nagła zmiana tonu mężczyzny dała jej do myślenia a jednocześnie utwierdziła w przekonaniu, że prawdopodobnie trafiła w jego czuły punkt. Nie chcąc jednak wykorzystywać, sprawdzać tego od razu, przewróciła oczami.
– Widocznie uczeń przerósł mistrza – jak inaczej miała wyjaśnić to, co zrobił? Byli przecież całkiem dobraną parą, a przynajmniej takie miała odczucia względem nich, i wszystko mogło skończyć się dobrze, jednak Bastien postanowił to przekreślić. Swojej winy naturalnie nie dostrzegała, wypierając wraz z pogodzeniem się z siostrą tamtą sytuację, którą sprowokowała i po której nie była świadoma, że wraz ze złamaniem siostrzanego paktu, przekreśliła też swoją szansę na potencjalne szczęśliwe zakończenie. Była zbyt pewna siebie; zbyt pewna, że o zwilowaniu ukochanego Odette nie wiedział nikt, poza nimi dwiema i tamtym biedakiem. Zapomniała też, że właściwie nigdy nie próbowała podjąć ze stojącym naprzeciwko mężczyzną rozmowy, by wyjaśnić dlaczego tak postąpił; żyła w nieświadomości, przynajmniej pozornej, bo po jakimś czasie zaczęła się domyślać co mogło być powodem.
– Pozwól, że zakończę tę rozmowę w tym momencie. Poświęciłam ci już wystarczająco dużo czasu – prostując się dumnie, zamierzała wyminąć Francuza i chociaż rzeczywiście mogła na tym poprzestać, w ostatnim momencie równając się ramionami, zbliżyła się niebezpiecznie do jego ucha – mon lapin – ostatni cios w tym przypadku zawsze należał do niej.
Nie miała pojęcia o śmierci Odile, ani właściwie tego jak potoczyła się ich relacja po ukończeniu Beauxbatons, jednak nawet gdyby teraz wykrzyczał jej to wszystko prosto w twarz, wzruszyłaby ramionami z niezwykłą łatwością. Bywała okrutna, niezbyt często, a jeśli już to najczęściej wobec rodziny i bliskich, i sama nie potrafiła znaleźć racjonalnego powodu takiego zachowania. W końcu o bliskich powinno się dbać, niźli wbijać im noże w plecy, czy wykorzystywać ich prywatnych tragedii, głęboko ukrytych demonów i słabości przeciwko nim: ale czy nie to właśnie wyniosła z rodzinnego domu zatruwana podobnymi zagrywkami od dziecka? Próbowała się zmienić, miała nadzieję, że wreszcie się jej udało wyprzeć z siebie wszystkie cechy charakteru, którymi z perspektywy czasu się brzydziła, ale w ostatnich miesiącach coraz częściej dochodziła do wniosku, że w tej kwestii oszukiwała samą siebie.
Nagła zmiana tonu mężczyzny dała jej do myślenia a jednocześnie utwierdziła w przekonaniu, że prawdopodobnie trafiła w jego czuły punkt. Nie chcąc jednak wykorzystywać, sprawdzać tego od razu, przewróciła oczami.
– Widocznie uczeń przerósł mistrza – jak inaczej miała wyjaśnić to, co zrobił? Byli przecież całkiem dobraną parą, a przynajmniej takie miała odczucia względem nich, i wszystko mogło skończyć się dobrze, jednak Bastien postanowił to przekreślić. Swojej winy naturalnie nie dostrzegała, wypierając wraz z pogodzeniem się z siostrą tamtą sytuację, którą sprowokowała i po której nie była świadoma, że wraz ze złamaniem siostrzanego paktu, przekreśliła też swoją szansę na potencjalne szczęśliwe zakończenie. Była zbyt pewna siebie; zbyt pewna, że o zwilowaniu ukochanego Odette nie wiedział nikt, poza nimi dwiema i tamtym biedakiem. Zapomniała też, że właściwie nigdy nie próbowała podjąć ze stojącym naprzeciwko mężczyzną rozmowy, by wyjaśnić dlaczego tak postąpił; żyła w nieświadomości, przynajmniej pozornej, bo po jakimś czasie zaczęła się domyślać co mogło być powodem.
– Pozwól, że zakończę tę rozmowę w tym momencie. Poświęciłam ci już wystarczająco dużo czasu – prostując się dumnie, zamierzała wyminąć Francuza i chociaż rzeczywiście mogła na tym poprzestać, w ostatnim momencie równając się ramionami, zbliżyła się niebezpiecznie do jego ucha – mon lapin – ostatni cios w tym przypadku zawsze należał do niej.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Zawsze taka była, pomyślał. Miała niesamowicie trudny charakter, co mógł zauważyć jeszcze w szkole, chociażby bo jej relacji z siostrą. Wtedy jednak był zbyt młody na to, aby rozważać ten problem w szerszym kontekście, na przykład wyniesienia okropnych wzorców z domu. Sam w końcu nie mógł upatrywać się szablonu dobrego męża i ojca w sir Lucienie, który większość czasu spędzał w towarzystwie pięknych, francuskich kobiet, wracając do małżeńskiego łoża jedynie wtedy, gdy nie mógł znaleźć ciepła poza nim. Był obrazem człowieka słabego, a z pewnością Bastien nie chciał iść w jego ślady, mimo iż ze wszystkich braci to on był najbardziej podobny do ojca. Podobnie jak on wprawnie posługiwał się słowem i oddawał swe serce piękny niewiastom, każdego dnia innej. Wszystko zapowiadało, że Bastien pójdzie jego śladem, staczając się po równi pochyłej. Coś jednak powstrzymało go od pójścia wcześniej przetartą przez ojca ścieżką.
Nigdy nie pytał Solene oto co, działo się, gdy wyjeżdżała do rodzinnej posiadłości, jakie relacje łączyły ją z Odette, z rodzicami czy innymi członkami rodziny. Nie było to teraz istotne, właściwie w obliczu tejże wymiany zdań schodziło na dalszy plan. Na jej słowa aż nie mógł powstrzymać krótkiego śmiechu. - Nie, spokojnie. To miano nadal należy do ciebie - odparł, posyłając jej podszyty jadem, uprzejmy uśmiech. Nigdy nie był człowiekiem mściwym, nigdy też nie wyrządził nikomu krzywdy za niewinność. Jednakże Solagne zajmowała w jego sercu specjalne miejsce, dopuszczając się zdrady, upokorzyła go, nawet jeżeli nikt poza nim, siostrami Baudelaire i tym chłopakiem nic nie wiedział, to duma Perrota ucierpiała i nie mógł tego przeboleć. Zdrada — brzydził się nią, widząc każdego dnia cierpienie w oczach matki, która z godnością znosiła każdorazowy cios ze strony ojca. Tej jedynej rzeczy nie był jej w stanie wybaczyć, a ona się tego dopuściła.
I już mógłby odetchnąć z ulgą, w spokoju czekając na zamówienie złożone u aptekarza, kiedy jej usta zawisły nieopodal jego ucha, wypowiadając te słowa. Czy miała świadomość tego, jakie emocje kryją się za tym przesłodzonym, pieszczotliwym określeniem, z którego niegdyś kpili? Odile, jej obraz leżącej w łóżku, bladej, której trudno było utrzymać powieki; wyciągała w jego stronę rękę, gdy tylko otwierał drzwi. Mon lapin, w ten sposób zwróciła się do niego na krótko przed tym, nim wyzionęła ducha. Podobno w takich chwilach ludzie wracają myślami do przeszłości, do wspomnieć, które normalnie nigdy nie nawiedziłyby ich myśli.
Szczęki wyraźniej zarysowały się na jego twarzy, dłoń niemalże od razu powędrowała do góry, zaciskając palce powyżej jej łokcia, tym samym blokując jej możliwość ucieczki. Nachylił się nad nią.
- Mon chéri, nadal jesteś najlepsza w krzywdzeniu ludzi, którym na tobie zależy. Nie, którym kiedyś na tobie zależało - złamała go, ale wylał już zbyt dużo łez, zbyt wiele razy walił pięścią w ścianę, rozładowując złość, aby teraz reagować podobnie. Poza tym tego właśnie chciała, doprowadzić go na skraj wytrzymałości, zrobić szum. Tymczasem on, na największy cios odpowiedział jej stoicko spokojnym tonem i subtelnym uśmiechem. Co z tego, że jego oczy miast mętnych jezior przypominały teraz bezkresne morze cierpienia, a ledwo posklejane serce na nowo rozpadło się niczym domek z kart. Miał dosyć. Był zbyt zmęczony. Poza tym wcale nie przegrał, wręcz przeciwnie. Lśniący łańcuszek wykonany z różowego złota świadczył o jego wygranej.
Nigdy nie pytał Solene oto co, działo się, gdy wyjeżdżała do rodzinnej posiadłości, jakie relacje łączyły ją z Odette, z rodzicami czy innymi członkami rodziny. Nie było to teraz istotne, właściwie w obliczu tejże wymiany zdań schodziło na dalszy plan. Na jej słowa aż nie mógł powstrzymać krótkiego śmiechu. - Nie, spokojnie. To miano nadal należy do ciebie - odparł, posyłając jej podszyty jadem, uprzejmy uśmiech. Nigdy nie był człowiekiem mściwym, nigdy też nie wyrządził nikomu krzywdy za niewinność. Jednakże Solagne zajmowała w jego sercu specjalne miejsce, dopuszczając się zdrady, upokorzyła go, nawet jeżeli nikt poza nim, siostrami Baudelaire i tym chłopakiem nic nie wiedział, to duma Perrota ucierpiała i nie mógł tego przeboleć. Zdrada — brzydził się nią, widząc każdego dnia cierpienie w oczach matki, która z godnością znosiła każdorazowy cios ze strony ojca. Tej jedynej rzeczy nie był jej w stanie wybaczyć, a ona się tego dopuściła.
I już mógłby odetchnąć z ulgą, w spokoju czekając na zamówienie złożone u aptekarza, kiedy jej usta zawisły nieopodal jego ucha, wypowiadając te słowa. Czy miała świadomość tego, jakie emocje kryją się za tym przesłodzonym, pieszczotliwym określeniem, z którego niegdyś kpili? Odile, jej obraz leżącej w łóżku, bladej, której trudno było utrzymać powieki; wyciągała w jego stronę rękę, gdy tylko otwierał drzwi. Mon lapin, w ten sposób zwróciła się do niego na krótko przed tym, nim wyzionęła ducha. Podobno w takich chwilach ludzie wracają myślami do przeszłości, do wspomnieć, które normalnie nigdy nie nawiedziłyby ich myśli.
Szczęki wyraźniej zarysowały się na jego twarzy, dłoń niemalże od razu powędrowała do góry, zaciskając palce powyżej jej łokcia, tym samym blokując jej możliwość ucieczki. Nachylił się nad nią.
- Mon chéri, nadal jesteś najlepsza w krzywdzeniu ludzi, którym na tobie zależy. Nie, którym kiedyś na tobie zależało - złamała go, ale wylał już zbyt dużo łez, zbyt wiele razy walił pięścią w ścianę, rozładowując złość, aby teraz reagować podobnie. Poza tym tego właśnie chciała, doprowadzić go na skraj wytrzymałości, zrobić szum. Tymczasem on, na największy cios odpowiedział jej stoicko spokojnym tonem i subtelnym uśmiechem. Co z tego, że jego oczy miast mętnych jezior przypominały teraz bezkresne morze cierpienia, a ledwo posklejane serce na nowo rozpadło się niczym domek z kart. Miał dosyć. Był zbyt zmęczony. Poza tym wcale nie przegrał, wręcz przeciwnie. Lśniący łańcuszek wykonany z różowego złota świadczył o jego wygranej.
Gość
Gość
Wzięła głęboki wdech. Potem drugi i trzeci, starając się uspokoić mrowienie w dłoniach. Jej cierpliwość została naruszona, o ile o jakiejkolwiek cierpliwości można było mówić w przypadku kapryśnych, temperamentnych i niestabilnych wil mierzących się z niespodziewanymi błędami przeszłości. Wiedziała, że naprawdę najlepszym rozwiązaniem byłoby po prostu wyjść, lecz za daleko zabrnęli, by teraz uciekła. Nie skomentowała jednak już jego uwagi; zamiast tego uśmiechnęła się, z trudem przełykając gorycz. Miał rację, połowicznie, bo w przeciągu jego absencji wiele się zmieniło. Zmieniła się również ona, więc śmiało mogła przyznać, że nic o niej nie wiedział. Znał dziewczynę z czasów szkolnych, nie dorosłą kobietę pielęgnującą skrupulatnie swoją karierę i próbującą stworzyć kolekcję magicznych ubrań; osobę, która wychodząc spod ochronnego parasola dwukrotnie padła ofiarą handlarzy potomkiniami; człowieka, który długo pracował nad sobą, by teraz inny w zaledwie niecałe pięć, może dziesięć, minut obrócił cały kilkuletni proces w pył.
Nie spodziewała się, że odważy się złapać ją za rękę, zatrzymując w miejscu i dorzucając ostatniego galeona od siebie do worka pełnego przykrych słów, więc kiedy to zrobił, nie kryła zaskoczenia. W pierwszym momencie zamierzała krzyknąć, skorzystać ze swojego talentu aktorskiego i ściągnąć na Bastiena uwagę przechodniów, ale nie była taka. Nie dzisiaj; widocznie spotkał się z jej względnie dobrym sercem. Później szybko pożałowała, że nie odwróciła się na pięcie, gdy tylko go dostrzegła. Łańcuszek. Odkąd tylko kilka lat temu pozwoliła Bastienowi na zapięcie delikatnego złota wokół jej łabędziej szyi, nigdy go nie zdjęła. Miał dla niej dużą wartość sentymentalną, choć nie zamierzała się do tego przyznać ani przed nim ani tym bardziej przed samą sobą, uparcie twierdząc, że teraz stanowił dlań tylko ładną, pasującą do niej ozdobę bez żadnej historii w tle. Nie sądziła, że go dostrzegł a jednak kiedy zauważyła jak jego wzrok kieruje się na jej szyję i pozostaje tam na dłuższą, wymowną chwilę, szarpnęła niespokojnie ręką.
– Dorośnij, Sebastienie – odezwała się – nie znasz znaczenia tych słów – wolną dłonią, nienaturalnie ciepłą, sięgnęła do zaciśniętych wokół jej przedramienia palców, jeden za drugim odrywając od pokrytej materiałem płaszcza skóry. A gdy skończyła, odsunęła się na neutralną odległość, zerkając ponaglająco na aptekarza. Zaczynała czuć, że sytuacja powoli wymykała się spod kontroli a nadmiar sprzecznych emocji tlących w jej głowie stawał się nie do wytrzymania.
Nie spodziewała się, że odważy się złapać ją za rękę, zatrzymując w miejscu i dorzucając ostatniego galeona od siebie do worka pełnego przykrych słów, więc kiedy to zrobił, nie kryła zaskoczenia. W pierwszym momencie zamierzała krzyknąć, skorzystać ze swojego talentu aktorskiego i ściągnąć na Bastiena uwagę przechodniów, ale nie była taka. Nie dzisiaj; widocznie spotkał się z jej względnie dobrym sercem. Później szybko pożałowała, że nie odwróciła się na pięcie, gdy tylko go dostrzegła. Łańcuszek. Odkąd tylko kilka lat temu pozwoliła Bastienowi na zapięcie delikatnego złota wokół jej łabędziej szyi, nigdy go nie zdjęła. Miał dla niej dużą wartość sentymentalną, choć nie zamierzała się do tego przyznać ani przed nim ani tym bardziej przed samą sobą, uparcie twierdząc, że teraz stanowił dlań tylko ładną, pasującą do niej ozdobę bez żadnej historii w tle. Nie sądziła, że go dostrzegł a jednak kiedy zauważyła jak jego wzrok kieruje się na jej szyję i pozostaje tam na dłuższą, wymowną chwilę, szarpnęła niespokojnie ręką.
– Dorośnij, Sebastienie – odezwała się – nie znasz znaczenia tych słów – wolną dłonią, nienaturalnie ciepłą, sięgnęła do zaciśniętych wokół jej przedramienia palców, jeden za drugim odrywając od pokrytej materiałem płaszcza skóry. A gdy skończyła, odsunęła się na neutralną odległość, zerkając ponaglająco na aptekarza. Zaczynała czuć, że sytuacja powoli wymykała się spod kontroli a nadmiar sprzecznych emocji tlących w jej głowie stawał się nie do wytrzymania.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Obydwoje zmienili się pod wpływem doświadczeń. Charakter Bastiena dał się okiełznać przez liczne próby, porażki i małe sukcesy, które doprowadziły go do miejsca, w którym znajdował się teraz. Mierzył się z chwilami wielkiego uniesienia i najgłębszym ze smutków, a wszystkie te chwile ukształtowały go jako człowieka obecnie nieco zblazowanego, którego oczy niegdyś pełne pasji, teraz mętne, posyłały obojętnie spojrzenia dookoła. Nie szukał już miłości, a poezja zniknęła z jego życia wraz z ostatnim tekstem, który miał być - podobno - zakończeniem jego procesu radzenia sobie z żałobą. W efekcie uciekł, nie mogąc stawiać dłużej czoła demonom z przeszłości. Obydwoje nosili znamiona czasu i doświadczeń, chociaż w przypadku Bastiena, żadne z nich nie zagrażało jego życiu. Wiódł względnie spokojne życie, próbując przejść do porządku dziennego nad zdradą, bo chociaż był już teraz nie chłopcem, a mężczyzną to nadal o sercu niegdyś łaknącym miłości. I mimo swojego spokoju był człowiekiem wrażliwym, co często uważał za jedną z największych swoich wad. Być może dlatego przyjmował obecnie postawę zobojętniałego, może nawet nieco zgorzkniałego wdowca? Podobno madame Laurelle serce krwawiło gdy patrzyła jak ta energia, niepowtarzalna iskra powoli znika z jego oczu, postawy.
Czuł, że zbił ją z tropu, chwilowo przejmując stery i górując nad nią. Poczuł z tego powodu pewnego rodzaju satysfakcję, podobnie jak na widok wisiorka, chociaż chwilę później posiadanie przez nią tejże błyskotki wprawiło go w konsternację, a jego zmęczony umysł zaczął to analizować. Przyglądał jej się, wyłapując spod pięknej otoczki oznaki zmęczenia. Chociaż zmieniła się na przestrzeni lat - to pewne, nikt nie zostaje niezmienny - to nadal potrafił wyłapać te drobne niuanse. Nie opierał się, gdy próbowała wyrwać rękę z jego uścisku. Właściwie to rozluźnił palce, swobodnie pozwalając jej na wyszarpnięcie ręki. Wydał z siebie coś na wzór prychnięcia pełnego politowania.
- Zawsze byłaś pokręcona, ale w tym momencie twoja hipokryzja sięga apogeum - stwierdził wyraźnie rozbawiony jej przytykiem. Jak ona śmiała wytykać mu brak zaangażowania w ich relację, kiedy to ona pierwsza poddała ja brutalnej próbie, której nie przetrwała. - Zdumiewasz mnie, Solagne, naprawdę. Za co mnie obwiniasz? Za to, że poszedłem na durny bal z Odile? Cóż, kiedy dowiedziałem się, jak świetnie dogadujesz się z ówczesnym chłopakiem Odette myślałem, że to ty zmieniłaś towarzystwo - w końcu, po tylu latach, ze stoickim spokojem mógł powiedzieć jej to w twarz. I chociaż jego słowa nie mogły już nic zmienić, a klamka zapadła, to niezmiernie cieszył się, że uwolnił się od tego. Niewypowiedziane słowa zbyt długo ciążyły mu, unosząc się w powietrzu. Czas, aby ujrzały światło dzienne. Nawet jeżeli wypowiedzenie imienia zmarłej żony przywodziło na myśl przełknięcie odłamków szkła, a usta układające się w jej imię wydawały się odrętwiałe.
Czuł, że zbił ją z tropu, chwilowo przejmując stery i górując nad nią. Poczuł z tego powodu pewnego rodzaju satysfakcję, podobnie jak na widok wisiorka, chociaż chwilę później posiadanie przez nią tejże błyskotki wprawiło go w konsternację, a jego zmęczony umysł zaczął to analizować. Przyglądał jej się, wyłapując spod pięknej otoczki oznaki zmęczenia. Chociaż zmieniła się na przestrzeni lat - to pewne, nikt nie zostaje niezmienny - to nadal potrafił wyłapać te drobne niuanse. Nie opierał się, gdy próbowała wyrwać rękę z jego uścisku. Właściwie to rozluźnił palce, swobodnie pozwalając jej na wyszarpnięcie ręki. Wydał z siebie coś na wzór prychnięcia pełnego politowania.
- Zawsze byłaś pokręcona, ale w tym momencie twoja hipokryzja sięga apogeum - stwierdził wyraźnie rozbawiony jej przytykiem. Jak ona śmiała wytykać mu brak zaangażowania w ich relację, kiedy to ona pierwsza poddała ja brutalnej próbie, której nie przetrwała. - Zdumiewasz mnie, Solagne, naprawdę. Za co mnie obwiniasz? Za to, że poszedłem na durny bal z Odile? Cóż, kiedy dowiedziałem się, jak świetnie dogadujesz się z ówczesnym chłopakiem Odette myślałem, że to ty zmieniłaś towarzystwo - w końcu, po tylu latach, ze stoickim spokojem mógł powiedzieć jej to w twarz. I chociaż jego słowa nie mogły już nic zmienić, a klamka zapadła, to niezmiernie cieszył się, że uwolnił się od tego. Niewypowiedziane słowa zbyt długo ciążyły mu, unosząc się w powietrzu. Czas, aby ujrzały światło dzienne. Nawet jeżeli wypowiedzenie imienia zmarłej żony przywodziło na myśl przełknięcie odłamków szkła, a usta układające się w jej imię wydawały się odrętwiałe.
Gość
Gość
Gdy zamówienie Bastiena zostało skompletowane, bez namysłu podeszła do lady podsuwając aptekarzowi świstek przekazany jej przez ciotkę. Nie przejęła się faktem, że Francuz musiał jeszcze zapłacić i sprawdzić, czy wszystko się zgadzało; nie miała czasu, zauważając z niezadowoleniem, że już zbyt wiele z dzisiejszego dnia straciła a aptekarzowi posłała wyjątkowo błagalne spojrzenie, żeby wreszcie ukrócił tę błazenadę. Stojąc zwrócona tyłem do Bastiena, była skłonna uznać, że rozmowa została zakończona a ich drogi miały na powrót się rozejść, dopóki nie usłyszała kąśliwej uwagi wymierzonej w sam środek serca. Zacisnęła zęby, próbując nie reagować, lecz złość ustąpiła miejsca ukłuciu żalu, że coś podobnego wypłynęło z jego ust. Nie znała go od tej strony i chociaż w innych warunkach doceniłaby tę stanowczość, w tej chwili ta działała jej na nerwy.
– Doprawdy, nigdy nie miałeś wyczucia czasu – stwierdziła w odpowiedzi, próbując zwrócić uwagę na to, że poruszanie takiego tematu na pierwszym spotkaniu, w miejscu publicznym i zaledwie po dziesięciu minutach było absolutnie niedorzeczne. Swoją uwagę zaś zwróciła na to, że uczucia rzeczywiście były kruche, ulotne a granica pomiędzy miłością a nienawiścią była śmiesznie cienka; w miłość jednak nie wierzyła już od dawna, książki o płomiennym uczuciu między dwojgiem ludzi wyrzucając z półki na rzecz poważniejszych, przydatnych dzieł i ksiąg. W mgnieniu oka zresztą poczuła się przytłoczona i wszechogarniająca zarówno ciało, jak i umysł, niemoc odebrała jej wszelką chęć do kontynuowania tej bezsensownej, nieprzyjemnej dyskusji i dalszego przebywania w tym miejscu. Marzyła o powrocie do domu, pracowni, zamknięcia się wśród projektów z nowymi materiałami i dwoma rozrabiającymi kotami, lecz wiedziała, że przed nią była jeszcze długa droga a wraz z nią kilka spotkań.
– Za nic, mój drogi, absolutnie za nic – dodała, kłamiąc bez zająknięcia. W rzeczywistości miała mu wiele do zarzucenia, od braku zainteresowania i skupienie się na sobie, po ośmieszenie jej na forum publicznym i złamanie serca, chociaż to ostatnie doszło do niej dopiero po czasie, gdy już opuściła granice malowniczej Francji, lecz nie zdążyło zaboleć, kiedy musiała zawalczyć o swoje życie, po szereg innych drobiazgów i wad, które zaczynały wreszcie nimi być, niźli uroczymi różnicami pomiędzy nimi. Była zawzięta a dodatkowa krótkowzroczność podjudzana emocjami nie pozwalała Francuzce na domknięcie tej sprawy raz a porządnie. Zresztą, wątpiła, by to cokolwiek zmieniło, skoro w gruncie rzeczy teraz w ogóle się nie znali a od czasów szkolnych próbowała odciąć się grubą linią; nigdy nie widziała sensu w rozdrapywaniu starych ran, niezależnie od pojawiających się weń czasowo skłonności masochistycznych.
– Dziękuję, monsieur Sprout – wrzuciwszy pakunek do torebki, odnalazła w sobie resztki spokoju, by spojrzeć na niego ostatni raz. Nie powiedziała jednak nic, uśmiechając się ponuro na pożegnanie a potem szybkim krokiem opuściła aptekę, słysząc zaledwie po kilku sekundach jak drzwi zamykają się po raz drugi.
zt oboje
– Doprawdy, nigdy nie miałeś wyczucia czasu – stwierdziła w odpowiedzi, próbując zwrócić uwagę na to, że poruszanie takiego tematu na pierwszym spotkaniu, w miejscu publicznym i zaledwie po dziesięciu minutach było absolutnie niedorzeczne. Swoją uwagę zaś zwróciła na to, że uczucia rzeczywiście były kruche, ulotne a granica pomiędzy miłością a nienawiścią była śmiesznie cienka; w miłość jednak nie wierzyła już od dawna, książki o płomiennym uczuciu między dwojgiem ludzi wyrzucając z półki na rzecz poważniejszych, przydatnych dzieł i ksiąg. W mgnieniu oka zresztą poczuła się przytłoczona i wszechogarniająca zarówno ciało, jak i umysł, niemoc odebrała jej wszelką chęć do kontynuowania tej bezsensownej, nieprzyjemnej dyskusji i dalszego przebywania w tym miejscu. Marzyła o powrocie do domu, pracowni, zamknięcia się wśród projektów z nowymi materiałami i dwoma rozrabiającymi kotami, lecz wiedziała, że przed nią była jeszcze długa droga a wraz z nią kilka spotkań.
– Za nic, mój drogi, absolutnie za nic – dodała, kłamiąc bez zająknięcia. W rzeczywistości miała mu wiele do zarzucenia, od braku zainteresowania i skupienie się na sobie, po ośmieszenie jej na forum publicznym i złamanie serca, chociaż to ostatnie doszło do niej dopiero po czasie, gdy już opuściła granice malowniczej Francji, lecz nie zdążyło zaboleć, kiedy musiała zawalczyć o swoje życie, po szereg innych drobiazgów i wad, które zaczynały wreszcie nimi być, niźli uroczymi różnicami pomiędzy nimi. Była zawzięta a dodatkowa krótkowzroczność podjudzana emocjami nie pozwalała Francuzce na domknięcie tej sprawy raz a porządnie. Zresztą, wątpiła, by to cokolwiek zmieniło, skoro w gruncie rzeczy teraz w ogóle się nie znali a od czasów szkolnych próbowała odciąć się grubą linią; nigdy nie widziała sensu w rozdrapywaniu starych ran, niezależnie od pojawiających się weń czasowo skłonności masochistycznych.
– Dziękuję, monsieur Sprout – wrzuciwszy pakunek do torebki, odnalazła w sobie resztki spokoju, by spojrzeć na niego ostatni raz. Nie powiedziała jednak nic, uśmiechając się ponuro na pożegnanie a potem szybkim krokiem opuściła aptekę, słysząc zaledwie po kilku sekundach jak drzwi zamykają się po raz drugi.
zt oboje
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
أجهل الناس من كان على السلطان مدلا وللإخوان مذلا أجود من حاتم
Trzynaście złotych bransolet okalało nadgarstki kobiety, przy każdym kroku podzwaniając charakterystycznie. Towarzyszyły jej niczym muzyka, okalając osobę ciemnoskórej uzdrowicielki dźwięcznym wtórowaniem wyróżniającym ją w tłumie odmiennych kulturowo mieszkańców wysp. Chłodne ulice wyzbyte z wszelkiego gorąca niemalże parzyły swoją beznamiętnością, podczas gdy państwo dawnych faraonów posiadało wewnętrzną duszę, której nie można było w stanie stłamsić. Jego fragmenty towarzyszyły Iseult od zawsze, lecz teraz ugruntowały się w jej osobie jeszcze mocniej, gdy zasmakowała na dłużej tamtego życia. Mimo że postać kobiety wciąż była postrzegana jako słabsza, gorsza - nie przeszkadzało jej to, dopóki mogła leczyć. Łamała schematy nie tylko za granicą, lecz również i na matczynej ziemi, gdzie w szpitalu Świętego Munga patrzono na nią ze sporym dystansem. Może i miała ładną twarz, jednak wraz ze swoim pochodzeniem była przyrównywana do mułu, którego należało się wyzbyć z czystej Anglii. Była niczym chwast rosnący między pięknymi kwiatami - należało go wyrwać. Jej korzenie były głębokie ku niezadowoleniu przeciwnym kobiecie osobom, a wojujący charakter upodabniał ją do Aset, której również zawdzięczała imię. Bogini uzdrawiania była wraz z bratem i synem członkinią naczelnej triady bóstw Egiptu - jej siła mogła inspirować i nigdy nie miała uklęknąć ni się poddać. Hariri widziała w niej odpowiedź na swój cel, upór, powołanie. Dlatego też Izyda widniała na jednej z bransolet z rozpostartymi skrzydłami jako Wielka Macierz. Opiekunka, strażniczka, wielka czarodziejka. Jednak nie tylko ona znajdowała się między ozdobnymi wizerunkami bóstw - Isuelt niosła na swych nadgarstkach więcej niż można było sądzić. Delikatne obręcze nie były czymś naturalnym dla kobiet Wielkiej Brytanii, a na pewno nie w takiej ilości, lecz uzdrowicielka czuła się w głównej mierze tą, która należała do Egiptu, dopiero później patrzyła na Anglię. To zaskakujące zważywszy na to, że jeszcze do niedawna poruszanie się między tymi samymi ulicami przynosiło jej więcej radości niż aktualnie. Była tam niegdyś swobodna przynależność i spokój. Teraz już tego nie czuła i nie potrafiła się odnaleźć, chociaż ów nieprzyjemne uczucie potrafiła idealnie zamaskować za zaciętym wyrazem twarzy. Niegdyś żadna zmarszczka nie byłaby skazą na jej ciepłej skórze, lecz nie mogła pozostać niezmienna, wiedząc, co się działo dokoła. Zaraz po dobiciu jej statku do angielskich brzegów, mogła wyczuć na swojej osobie zaciekawione spojrzenia. Nie przeszkadzały jej, gdyś była do nich przyzwyczajona, jednak to napięcie, brak zaufania, uzewnętrznianie pogardy wyraźnie ją ubodło. Brytyjczycy nie ufali obcym i nie było w tym nic dziwnego, dopóki nie przeciwstawili się sobie samym. Bardziej zamknięci i wystraszeni przez wybuchy anomalii, stracili jasność widzenia, woląc w każdym innym widzieć wroga. Zupełnie jakby Hariri przybyła, by nałożyć na nich klątwę lub jakby sama była powodem ich nieszczęścia. Być może samodzielność z daleka od rodziny czegoś ją nauczyła. Zmieniła się. Wyjechała i zobaczyła świat z zupełnie innej perspektywy niż przedstawiała ją Anglia, Szkocja, Irlandia. Odetchnęła świeżym powietrzem możliwości oraz zmian, które zaczęły kształtować jej światopogląd. Co prawda od kwietnia minęło dopiero pół roku, czas spędzony na ziemiach ojca trafił do niej dogłębniej niż mogła kiedykolwiek sądzić. W Kairze czuła się dobrze. Czuła, że przynależy idealnie niczym puzzel do macierzy. Tutaj? Było inaczej.
Rąbki jej ciemnoniebieskiej szaty stykały się z powierzchnią bruku, gdy sunęła wzdłuż linii ulicy. Chciała poodwiedzać parę ze znanych sobie sklepów i zobaczyć jak wyglądała teraz Anglia w czasie próby. Mijający ją na Pokątnej czarodzieje i czarownice, przyglądali się egipskiemu zjawisku niczym obiektowi z innego świata. Iseult nie zaszczycała ich jednak nawet spojrzeniem. Nie wstydziła się już od lat swojej odmienności, a teraz jeszcze mocniej akcentowała ów zmienność przez przywiezione z kraju ojca szaty. Nauczyła się w nich poruszać, pracować i egzystować. Nie zamierzała tego zmieniać po powrocie. Nie spodziewała się, że cokolwiek zaskakującego mogłoby ją spotkać tego dnia. A przynajmniej nie dotyczącego spotkania z ghulami.
من بره هالله هالله ، ومن جوا يعلم اللهNie ludziom osądzać czyny innych, nie im potępiać, lecz bogom.
Iseult Hariri
Zawód : uzdrowicielka na od. chorób wewnętrznych
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
04.11
Nie umiem już żyć. Nie wiem jak to się stało, dlaczego tak się dzieje i co z tym zrobić, ale nie umiem już żyć. Egzystuję tylko, snując się od ściany do ściany w mieszkaniu, prowadząc całkowicie nieciekawe lekcje w szkolnych szklarniach. Nie umiem się uśmiechać prawdziwie, rozmawiać z ludźmi. Boję się, że każdy, do kogo się odezwę, rozpadnie się w drobny mak. Znów zostanę sama. Zraniona, przerażona. Zagubiona. Nie chcę tak się czuć, właściwie to lubię nie czuć nic. Słodki stan otępienia, patrzenia na życie z całkowicie innej perspektywy. Dystansu. Jakbym nad niczym nie panowała - wszystko dzieje się samo z siebie. Myję się, ubieram, poruszam się. Nic nadzwyczajnego. Nie jem zbyt wiele, nie umiem odnaleźć w tym radości jaka kiedyś tkwiła w czymś tak prostym jak spożywanie posiłku. To wszystkie jest takie bezsensu. Jakbym nie miała już żadnych celów, marzeń ani oczekiwań. Po co się starać skoro i tak nic nie wychodzi? Po co oczekiwać niemożliwego? Kiedyś myślałam, że dam radę osiągnąć wiele. Że jestem stworzona do czegoś więcej niż tylko bezproduktywne istnienie, ale ta pewność siebie odeszła w zapomnienie. Nie jestem nikim ważnym, nikim wyjątkowym. Nie umiem nic poza użalaniem się nad sobą - to do niczego nie prowadzi.
Nie wiem dlaczego zgodziłam się pomagać ojcu. Przecież muszę okłamywać go, że wszystko u mnie w porządku. Wymuszać uśmiech, opowiadać mu rzeczy, które zwykłam kiedyś mówić. Śmiać się z nich. Zawsze wiedziałam jak go rozśmieszyć i czym go pocieszyć. Teraz nie umiem znaleźć w sobie ani odrobiny światła, wesołości. Wypaliłam się, nie zostało we mnie nic prócz dogorywających zgliszczy. Nienawidzę siebie za to, kim teraz jestem - czyli nikim, tak precyzyjnie rzecz ujmując. Pogrążam się w bagnie rozpaczy nie mając nawet motywacji do tego, żeby chwycić się wyciągniętej dłoni taty. Mogłabym mu wszystko opowiedzieć, zrzucić z siebie ciężar; na pewno miałby dla mnie jakąś radę. Może znalazłby wyjście z tej sytuacji? Ale jednak duszę w sobie wszystkie te destrukcyjne emocje udając, że ich nie ma. Karmiąc się eliksirem uspokajającym oraz głupimi mrzonkami o tym, że kiedyś mi przejdzie. To przecież nie pierwszy raz kiedy upadam - dlaczego nie miałabym podnieść się znowu? Na razie jednak leżę na twardej ziemi kompletnie bez sił, bez pragnień i tej iskry, która pozwoliłaby mi się wziąć w garść. W końcu ile można przeżywać w kółko to samo? Odtwarzać na nowo wszystkie życiowe błędy, żeby tylko dojść do tych samych wniosków - zawiodłam. Wszystkich, najbardziej jednak samą siebie. To boli najmocniej.
Układam kolejne towary na półkach, ludzie wchodzą i wychodzą, więc nie zwracam na nich większej uwagi. Przez większość czasu i tak stoję tyłem do lady, umieszczając poszczególne słoiki na swoje miejsce. - … i wtedy odpisał mi, że nie przypomina sobie żebyśmy kiedykolwiek się na coś umawiali - opowiadam ojcu kolejną historię, w której to okazuje się jak bardzo beznadziejna jestem. Obiecałam, że załatwię te ingrediencje z Grecji po atrakcyjnej cenie, znajomy mi to zaproponował. Sam. Wycofał się jednak, nie wiem dlaczego, ale powoli przyzwyczajam się do myśli, że moje życie to jedno wielkie pasmo porażek. - Ludziom nie można ufać - mówię cicho, do siebie, z westchnieniem. Zamiast zmyślić jakąś śmieszną historię o niezdarnym uczniu to ja… umartwiam się, na pewno wzbudzając podejrzenia. Z drugiej strony… i tak muszę z nim poważnie porozmawiać. - Tato, co myślisz o tym, żebym ci pomagała w aptece? Tak wiesz, na stałe? - zaczynam temat ostrożnie, zerkając na niego kątem oka. Mam nadzieję, że uzna to za dobry pomysł. Hogwart nie jest już moim domem, a ja jestem beznadziejną nauczycielką. Te dzieciaki są cudowne, zasługują na kogoś lepszego. Czyli właściwie na kogokolwiek. A ja… ja muszę zająć się czymś niewymagającym. Na przykład sprzątaniem, układaniem towaru. Myślę, że to nie przekroczy moich kompetencji. Chociaż mogłabym też sama wyruszać po różne rośliny… ciągłe życie w podróży, bez konieczności interakcji międzyludzkich to też dobry pomysł. O, mogłabym się też przeprowadzić do rodziców i pomagać im w szklarniach oraz przy hipogryfach. Tak, mój plan nabiera coraz więcej sensu.
Nie umiem już żyć. Nie wiem jak to się stało, dlaczego tak się dzieje i co z tym zrobić, ale nie umiem już żyć. Egzystuję tylko, snując się od ściany do ściany w mieszkaniu, prowadząc całkowicie nieciekawe lekcje w szkolnych szklarniach. Nie umiem się uśmiechać prawdziwie, rozmawiać z ludźmi. Boję się, że każdy, do kogo się odezwę, rozpadnie się w drobny mak. Znów zostanę sama. Zraniona, przerażona. Zagubiona. Nie chcę tak się czuć, właściwie to lubię nie czuć nic. Słodki stan otępienia, patrzenia na życie z całkowicie innej perspektywy. Dystansu. Jakbym nad niczym nie panowała - wszystko dzieje się samo z siebie. Myję się, ubieram, poruszam się. Nic nadzwyczajnego. Nie jem zbyt wiele, nie umiem odnaleźć w tym radości jaka kiedyś tkwiła w czymś tak prostym jak spożywanie posiłku. To wszystkie jest takie bezsensu. Jakbym nie miała już żadnych celów, marzeń ani oczekiwań. Po co się starać skoro i tak nic nie wychodzi? Po co oczekiwać niemożliwego? Kiedyś myślałam, że dam radę osiągnąć wiele. Że jestem stworzona do czegoś więcej niż tylko bezproduktywne istnienie, ale ta pewność siebie odeszła w zapomnienie. Nie jestem nikim ważnym, nikim wyjątkowym. Nie umiem nic poza użalaniem się nad sobą - to do niczego nie prowadzi.
Nie wiem dlaczego zgodziłam się pomagać ojcu. Przecież muszę okłamywać go, że wszystko u mnie w porządku. Wymuszać uśmiech, opowiadać mu rzeczy, które zwykłam kiedyś mówić. Śmiać się z nich. Zawsze wiedziałam jak go rozśmieszyć i czym go pocieszyć. Teraz nie umiem znaleźć w sobie ani odrobiny światła, wesołości. Wypaliłam się, nie zostało we mnie nic prócz dogorywających zgliszczy. Nienawidzę siebie za to, kim teraz jestem - czyli nikim, tak precyzyjnie rzecz ujmując. Pogrążam się w bagnie rozpaczy nie mając nawet motywacji do tego, żeby chwycić się wyciągniętej dłoni taty. Mogłabym mu wszystko opowiedzieć, zrzucić z siebie ciężar; na pewno miałby dla mnie jakąś radę. Może znalazłby wyjście z tej sytuacji? Ale jednak duszę w sobie wszystkie te destrukcyjne emocje udając, że ich nie ma. Karmiąc się eliksirem uspokajającym oraz głupimi mrzonkami o tym, że kiedyś mi przejdzie. To przecież nie pierwszy raz kiedy upadam - dlaczego nie miałabym podnieść się znowu? Na razie jednak leżę na twardej ziemi kompletnie bez sił, bez pragnień i tej iskry, która pozwoliłaby mi się wziąć w garść. W końcu ile można przeżywać w kółko to samo? Odtwarzać na nowo wszystkie życiowe błędy, żeby tylko dojść do tych samych wniosków - zawiodłam. Wszystkich, najbardziej jednak samą siebie. To boli najmocniej.
Układam kolejne towary na półkach, ludzie wchodzą i wychodzą, więc nie zwracam na nich większej uwagi. Przez większość czasu i tak stoję tyłem do lady, umieszczając poszczególne słoiki na swoje miejsce. - … i wtedy odpisał mi, że nie przypomina sobie żebyśmy kiedykolwiek się na coś umawiali - opowiadam ojcu kolejną historię, w której to okazuje się jak bardzo beznadziejna jestem. Obiecałam, że załatwię te ingrediencje z Grecji po atrakcyjnej cenie, znajomy mi to zaproponował. Sam. Wycofał się jednak, nie wiem dlaczego, ale powoli przyzwyczajam się do myśli, że moje życie to jedno wielkie pasmo porażek. - Ludziom nie można ufać - mówię cicho, do siebie, z westchnieniem. Zamiast zmyślić jakąś śmieszną historię o niezdarnym uczniu to ja… umartwiam się, na pewno wzbudzając podejrzenia. Z drugiej strony… i tak muszę z nim poważnie porozmawiać. - Tato, co myślisz o tym, żebym ci pomagała w aptece? Tak wiesz, na stałe? - zaczynam temat ostrożnie, zerkając na niego kątem oka. Mam nadzieję, że uzna to za dobry pomysł. Hogwart nie jest już moim domem, a ja jestem beznadziejną nauczycielką. Te dzieciaki są cudowne, zasługują na kogoś lepszego. Czyli właściwie na kogokolwiek. A ja… ja muszę zająć się czymś niewymagającym. Na przykład sprzątaniem, układaniem towaru. Myślę, że to nie przekroczy moich kompetencji. Chociaż mogłabym też sama wyruszać po różne rośliny… ciągłe życie w podróży, bez konieczności interakcji międzyludzkich to też dobry pomysł. O, mogłabym się też przeprowadzić do rodziców i pomagać im w szklarniach oraz przy hipogryfach. Tak, mój plan nabiera coraz więcej sensu.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wiatr był porywisty jak niemalże każdego dnia od Nocy Duchów, który zawładnął Wielką Brytanią brutalnie, przypominając wszystkim, którzy mieszkali na wyspach, że anomalie były dopiero preludium. Pogoda zwiastowała zniszczenie, które nadchodziło wielkimi krokami lub oznajmiało, że istniało i miało się świetnie. Każde zaklęcie mogło równać się z katastrofą jeszcze potężniejszą niż niecały tydzień wcześniej. Czarodzieje chodzili przerażeni, mugole nie wiedzieli, co się dzieje, a ogółem można było wyczuć napięcie i dezorientację — wszak nikt nie znał konkretnych odpowiedzi na zadawane w kółko pytania. Dokąd zmierzali? Samozagłada była tak oczywista czy jeszcze nieodkryta? Wyniszczali się od wewnątrz, chociaż jedna i druga strona miała swoje racje. Nie zmieniało to jednak faktu, że pośrodku wciąż znajdowali się ludzie. Bezbronni, wymagający wsparcia i współczucia. Którymi ktoś musiał się zaopiekować, wspomóc i pokazać jak żyć. Bo nawet podczas wojny można było dostrzec przebłyski nadziei. Czegoś, czego można było się trzymać w czasie próby. Mieć kogoś, do kogo można było się zwrócić i skryć za bezpieczną kotarą znajomych gestów, zapachów, słów. Bo właśnie to warte było ciągłego cierpienia, które ciągnęło się przez ich kraj od wielu miesięcy i nikt nie mógł zaprzeczyć, że sytuacja zmierzała ku najgorszemu. Historia nie dawała im wytchnienia, bombardując kolejną wielkimi wojnami — nie tylko w świecie magicznym, lecz również i mugole doznali silnego kryzysu, z którego prawie się nie wyczołgali. Ramię w ramię oddzieleni różnymi rzeczywistościami trwali w horrorze, który sami na siebie sprowadzili wiecznymi napięciami i konfliktami. Jayden był jeszcze wtedy dzieckiem, gdy to wszystko się rozpoczęło i chociaż nie rozumiał tak wielu rzeczy, miało to na niego wpływ. Gdy martwił się o rodziców dniem i nocą, czekając na list, którymi miała mu dostarczyć sowa już kilka dni wcześniej. Ile oddałby za świadomość, że wszystko było dobrze... Ile próśb do kosmosu wymówił, wpatrując się w niebo i prosząc opatrzność o opiekę nad bliskimi? Pamiętał ten stan niepewności i strachu. Teraz działo się dokładnie to samo, a on jak kretyn postanowił to zarzucić. Hipokryta. Był przeklętym hipokrytą, gdy zdał sobie sprawę, że powinien był być przy bliskich mu osobach, tym bardziej, gdy wyraźnie gubiły drogę. Gdy cierpiały, a przebywanie obok bolało jeszcze mocniej. To był jego zasrany obowiązek, by to zrobić, a on po prostu uciekł. Odwrócił się plecami i odszedł, zbyt zraniony, by być w stanie podnieść roztrzaskane, ledwo zagojone serce. Właśnie dlatego w stosunku do niej, odczuwał to dwa razy silniej niż w przypadku kogokolwiek innego.
Pojawił się na Pokątnej, wiedząc, że tam będzie. Że Apteka u Sprouta miała mieć tego dnia pomocnicę, o której nagminnie rozmyślał przez wiele dni. Od ich ostatniego spotkania minął prawie miesiąc, jednak Jay czuł, jakby były to całe dekady. Poczucie winy i gorycz zżerały go od środka, nie pozwalając jednak, by uronił, chociażby jedną kolejną łzę. Żałoba wciąż ciążyła nad nim jak chmury wiszące nad Anglią, a świadomość, że mógłby stracić kolejną z bliskich osób, była wszechogarniająca. Potrzebował jej z powrotem. Nie zamierzał pozwolić jej nigdzie odejść, szczególnie gdy wiedział, że nikt nie okazał mu tyle wsparcia, gdy tego potrzebował, co właśnie ona. Zraniła go, ale nie wierzył w to, że sama została bez rysy. Znał ją i jeśli cokolwiek sprawiło, że powiedziała to, co powiedziała, musiał spojrzeć na nią i widzieć wciąż ją. Musiał wydobyć z niej osobę, którą była, a nie powodować, by stała się kimś, kogo nienawidziła. Przecież właśnie na tym polegało przywiązanie — by trwać przy bliskich szczególnie wtedy, gdy tracili grunt pod nogami.
To trwało za długo. Ta nienaturalna rozłąka, którą sami sobie zafundowali, a właściwie to on sam odszedł, czując się za bardzo zranionym i dotkniętym przez jej słowa, by zostać. Tak wiele się zmieniło w ciągu tych dni, że sam nie miał pojęcia, jaka była prawda w realnie odczuwanym stanie oddzielenia. Sztuczne środowisko, jakim stał się Hogwart, trzymał ich w jednej zagrodzie, ale oboje robili wszystko, byle tylko nie spotkać się na jego korytarzach. Uciekali od siebie, zamykając się w swoich miejscach pracy, sprawiając, że przyjaciele i rodzina nie potrafili ich poznać. Stał się pusty na nowo. Wcześniej powoli napełniał się niczym dzban wodą życia, której studnią była Pomona, ale po kłótni... Nie zostało nic. Jedynie gliniane kawałki rozbitego naczynia. Nie sądził, że jeszcze kiedykolwiek będzie w stanie iść naprzód. A teraz sam szukał winnej, wiedząc, że to nie była tylko i wyłącznie jej wina, jak tłumaczył sobie na początku. Sam zawinił, pozostawiając ją samej sobie, ale nie zamierzał popełniać już tego samego błędu. Zbliżając się do apteki, czuł, jak serce przyspieszało mu gwałtownie, bo nie wiedział, co miał tam zastać. Czy widok Pomony miał go przerazić mocniej niż fakt, że jej by tam nie znalazł? Każdy krok, każdy pokonany zakręt odgradzał go od ponownej ucieczki. Profesor bał się konfrontacji, ale mocniej jeszcze bał się świadomości, że zaprzepaścił tak cenną przyjaźń. Że zaprzepaścił relację z rodziną. Bo tak właśnie się czuł w stosunku do niej. Że dawno temu przestali być tylko i wyłącznie nimi - Pomoną Sprout i Jaydenem Vane, dwójką przyjaźniących się dorosłych dzieci. Ale co to dokładnie oznaczało?
Serce zamarło mu w połowie uderzenia, gdy stanął przed apteką i poprzez witrynę zobaczył krzątającą się za ladą Pomonę. To było straszne — nie musiał zostać potraktowany zaklęciem, by zostać spetryfikowanym. Sięgnięcie po klamkę od drzwi zdawało się więc trwać wieki, a podjęcie tej decyzji równało się z samobójstwem. Jednak to między brawurą a tchórzostwem leżało męstwo, a ten drobny gest, wyciągnięcie ręki ku zgodzie z kimś, na kim człowiekowi zależało, właśnie nim było. Jay nie słyszał żadnych odgłosów wewnątrz lokalu, jedynie swoje dudniące nieustannie i coraz głośniej serce. Do tego krew szumiała mu w uszach, zagłuszając nawet własne słowa. Przepraszam, przepraszam, chyba mówił w kółko, wymijając zebranych w aptece klientów, chcąc dostać się do lady, za którą stała zielarka. Nie wiedział, czy już go dostrzegła, ale on był jak w transie. Ciągnęło go do przodu, ale chciał również i uciec. Gdzieś daleko. Ale trzymając ją za rękę.
W końcu jednak przepchnął się do przodu, omijając tych wszystkich zgromadzonych ludzi i w końcu stanął przed nią. Bez nikogo pomiędzy nimi. Oddzielał ich jedynie jasny blat, na którym wykładany był towar w odpowiednich porcjach przeznaczony dla czarodziejów i czarownic. Ale Vane nie był kimś, komu zależało na roślinach. Nie tego dnia. To nie flora go tu ściągnęła i interesowała, a ktoś, kto zwinnie operował pomiędzy doniczkami i szafkami, odmierzając odpowiednią ilość każdego z leków. Ile razy odgrywał w głowię tę scenę? Dokładnie z umiejscowieniem siebie w tym wszystkim? Swoich słów? Swoich gestów? Nawet tego, gdzie będzie patrzył. Bo jak dotąd jego spojrzenie było wbite przed siebie. Miał w głowie tyle słów, które mógłby jej w tym momencie powiedzieć. Tyle przygotowanych monologów... Rozsypały się niczym wyrzucona z dłoni ziemia. Ile czasu minęło, odkąd tam po prostu tkwił jak kretyn, nie mówiąc nic ani się nie poruszając? - Ja... - zaczął, wpatrując się w nią głupio, czując, jak nagle zaschło mu w gardle. Co miał w sumie jej powiedzieć? Czy cokolwiek z tych rzeczy było ważnych? Tak naprawdę? Że przeprasza? Że ma się za kretyna? Że nie powinien był tak po prostu odchodzić? Że dziękuję za każdy dzień, który wspólnie spędzili? Że fakt, że go do siebie przyjęła, ocalił mu życie? Że bez niej nie czuł się kompletny? Dopiero po chwili zorientował się, że cały drżał i nie mógł tego powstrzymać. Był tu, stał przed nią. Nie mógł tego zepsuć. I chociaż zaciskało mu się gardło, a oczy zaszczypały, zamierzał powiedzieć prawdę. Nawet wtedy, gdy jego głos miał się łamać. - Tęsknię za tobą - wypalił na wydechu, zerkając szybko na mężczyznę niedaleko Pomony, który najwyraźniej planował zaraz go usunąć z apteki. Blokował kolejkę, ale czy ta kolejka teraz w ogóle była istotna? Czy ona w ogóle istniała?
Pojawił się na Pokątnej, wiedząc, że tam będzie. Że Apteka u Sprouta miała mieć tego dnia pomocnicę, o której nagminnie rozmyślał przez wiele dni. Od ich ostatniego spotkania minął prawie miesiąc, jednak Jay czuł, jakby były to całe dekady. Poczucie winy i gorycz zżerały go od środka, nie pozwalając jednak, by uronił, chociażby jedną kolejną łzę. Żałoba wciąż ciążyła nad nim jak chmury wiszące nad Anglią, a świadomość, że mógłby stracić kolejną z bliskich osób, była wszechogarniająca. Potrzebował jej z powrotem. Nie zamierzał pozwolić jej nigdzie odejść, szczególnie gdy wiedział, że nikt nie okazał mu tyle wsparcia, gdy tego potrzebował, co właśnie ona. Zraniła go, ale nie wierzył w to, że sama została bez rysy. Znał ją i jeśli cokolwiek sprawiło, że powiedziała to, co powiedziała, musiał spojrzeć na nią i widzieć wciąż ją. Musiał wydobyć z niej osobę, którą była, a nie powodować, by stała się kimś, kogo nienawidziła. Przecież właśnie na tym polegało przywiązanie — by trwać przy bliskich szczególnie wtedy, gdy tracili grunt pod nogami.
To trwało za długo. Ta nienaturalna rozłąka, którą sami sobie zafundowali, a właściwie to on sam odszedł, czując się za bardzo zranionym i dotkniętym przez jej słowa, by zostać. Tak wiele się zmieniło w ciągu tych dni, że sam nie miał pojęcia, jaka była prawda w realnie odczuwanym stanie oddzielenia. Sztuczne środowisko, jakim stał się Hogwart, trzymał ich w jednej zagrodzie, ale oboje robili wszystko, byle tylko nie spotkać się na jego korytarzach. Uciekali od siebie, zamykając się w swoich miejscach pracy, sprawiając, że przyjaciele i rodzina nie potrafili ich poznać. Stał się pusty na nowo. Wcześniej powoli napełniał się niczym dzban wodą życia, której studnią była Pomona, ale po kłótni... Nie zostało nic. Jedynie gliniane kawałki rozbitego naczynia. Nie sądził, że jeszcze kiedykolwiek będzie w stanie iść naprzód. A teraz sam szukał winnej, wiedząc, że to nie była tylko i wyłącznie jej wina, jak tłumaczył sobie na początku. Sam zawinił, pozostawiając ją samej sobie, ale nie zamierzał popełniać już tego samego błędu. Zbliżając się do apteki, czuł, jak serce przyspieszało mu gwałtownie, bo nie wiedział, co miał tam zastać. Czy widok Pomony miał go przerazić mocniej niż fakt, że jej by tam nie znalazł? Każdy krok, każdy pokonany zakręt odgradzał go od ponownej ucieczki. Profesor bał się konfrontacji, ale mocniej jeszcze bał się świadomości, że zaprzepaścił tak cenną przyjaźń. Że zaprzepaścił relację z rodziną. Bo tak właśnie się czuł w stosunku do niej. Że dawno temu przestali być tylko i wyłącznie nimi - Pomoną Sprout i Jaydenem Vane, dwójką przyjaźniących się dorosłych dzieci. Ale co to dokładnie oznaczało?
Serce zamarło mu w połowie uderzenia, gdy stanął przed apteką i poprzez witrynę zobaczył krzątającą się za ladą Pomonę. To było straszne — nie musiał zostać potraktowany zaklęciem, by zostać spetryfikowanym. Sięgnięcie po klamkę od drzwi zdawało się więc trwać wieki, a podjęcie tej decyzji równało się z samobójstwem. Jednak to między brawurą a tchórzostwem leżało męstwo, a ten drobny gest, wyciągnięcie ręki ku zgodzie z kimś, na kim człowiekowi zależało, właśnie nim było. Jay nie słyszał żadnych odgłosów wewnątrz lokalu, jedynie swoje dudniące nieustannie i coraz głośniej serce. Do tego krew szumiała mu w uszach, zagłuszając nawet własne słowa. Przepraszam, przepraszam, chyba mówił w kółko, wymijając zebranych w aptece klientów, chcąc dostać się do lady, za którą stała zielarka. Nie wiedział, czy już go dostrzegła, ale on był jak w transie. Ciągnęło go do przodu, ale chciał również i uciec. Gdzieś daleko. Ale trzymając ją za rękę.
W końcu jednak przepchnął się do przodu, omijając tych wszystkich zgromadzonych ludzi i w końcu stanął przed nią. Bez nikogo pomiędzy nimi. Oddzielał ich jedynie jasny blat, na którym wykładany był towar w odpowiednich porcjach przeznaczony dla czarodziejów i czarownic. Ale Vane nie był kimś, komu zależało na roślinach. Nie tego dnia. To nie flora go tu ściągnęła i interesowała, a ktoś, kto zwinnie operował pomiędzy doniczkami i szafkami, odmierzając odpowiednią ilość każdego z leków. Ile razy odgrywał w głowię tę scenę? Dokładnie z umiejscowieniem siebie w tym wszystkim? Swoich słów? Swoich gestów? Nawet tego, gdzie będzie patrzył. Bo jak dotąd jego spojrzenie było wbite przed siebie. Miał w głowie tyle słów, które mógłby jej w tym momencie powiedzieć. Tyle przygotowanych monologów... Rozsypały się niczym wyrzucona z dłoni ziemia. Ile czasu minęło, odkąd tam po prostu tkwił jak kretyn, nie mówiąc nic ani się nie poruszając? - Ja... - zaczął, wpatrując się w nią głupio, czując, jak nagle zaschło mu w gardle. Co miał w sumie jej powiedzieć? Czy cokolwiek z tych rzeczy było ważnych? Tak naprawdę? Że przeprasza? Że ma się za kretyna? Że nie powinien był tak po prostu odchodzić? Że dziękuję za każdy dzień, który wspólnie spędzili? Że fakt, że go do siebie przyjęła, ocalił mu życie? Że bez niej nie czuł się kompletny? Dopiero po chwili zorientował się, że cały drżał i nie mógł tego powstrzymać. Był tu, stał przed nią. Nie mógł tego zepsuć. I chociaż zaciskało mu się gardło, a oczy zaszczypały, zamierzał powiedzieć prawdę. Nawet wtedy, gdy jego głos miał się łamać. - Tęsknię za tobą - wypalił na wydechu, zerkając szybko na mężczyznę niedaleko Pomony, który najwyraźniej planował zaraz go usunąć z apteki. Blokował kolejkę, ale czy ta kolejka teraz w ogóle była istotna? Czy ona w ogóle istniała?
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie chcę nic czuć. Tak jest prościej, chociaż jednocześnie nie umiem przyzwyczaić się do nowej siebie - wyprutej z emocji, nadziei oraz chęci. Nigdy taka nie byłam. Los innych interesował mnie nawet bardziej od swojego, a teraz… teraz jakby nic już nie miało znaczenia. Anomalie, zło pożerające niewinnych ludzi, to wszystko brzmi jak jakaś odległa, straszna historia opowiadana młodszemu rodzeństwu w celu ich przestraszenia. Tak nierealnie, że aż niemożliwie. Przez to nie koncentruję się na doczesnych problemach wszystkich wokół, chociaż powinnam. Powinnam odkąd Just ucierpiała. Powinnam wziąć się w garść oraz zaciekle walczyć z tymi, którzy jej to zrobili. Jednak nie umiem, nie potrafię. Wiedząc jak bardzo bezużyteczna jestem, mam świadomość, że pogorszyłabym sytuację - nie chcę do tego dopuścić. Już dość szkód narobiłam, nie potrzeba ich już więcej. Dlatego usuwam się w cień, licząc na to, że moja bezsensowna egzystencja pozostanie niezauważona, zaś wszyscy pozostali będą mogli odetchnąć z ulgą. Żadnych problemów, kompromitacji, wyrządzonych krzywd - nic, co mogłoby ich spotkać z mojej strony.
Wmawiam sobie, że tak jest lepiej. Dzięki temu nie mam ochoty wykopać sobie dołu, żeby tam ostatecznie zgnić w zapomnieniu. Na razie leżę na ziemi, istotnie mając szansę na regenerację, chociaż na razie nie dostrzegam żadnych możliwości. Z drugiej strony - wciąż żyję, wciąż jakoś walczę, skoro pomagam ojcu w aptece oraz snuję plany na przyszłość. Może niekoniecznie taką, jakiej zawsze pragnęłam, ale życie pokazało mi już jak bardzo nie mam na co liczyć. Nic lepszego mnie już nie czeka, zmarnowałam wszystkie okazje wybierając najgorsze opcje z możliwych. Pozostaje więc albo poddanie się, albo bierne unoszenie na powierzchni. Tak szczerze to sama nie wiem co jest lepsze, ale muszę zadecydować o tym sama. Przetrawić to i przeanalizować po czym tym razem wybrać właściwie. Chociażby ten jeden, jedyny raz.
Ojciec jest zaniepokojony. Znam go na tyle, żeby móc to z całą stanowczością stwierdzić. Patrzy na mnie tak smutno, że czuję się z tym nieswojo. - Przemyślałam to, tak będzie najlepiej. Będę blisko was i zawsze mogę wam pomóc… a Hogsmeade i tak jest potwornie tłoczne, tęskno mi za naszymi polami i lasem za domem - kontynuuję temat, starając się wykrzesać z siebie pewność oraz zachwyt, ale mam wrażenie, że idzie mi beznadziejnie. Wzdycham więc, po czym odkładam kolejny przedmiot na półkę. Chcę powiedzieć coś więcej, ale mnogość klientów każe nam się skoncentrować na obsłudze, nie dalszej konwersacji, ale dobrze, że przynajmniej zaznaczyłam jakoś ten temat. Będzie mógł go w międzyczasie przemyśleć.
Sięgnięcie po lecznicze zioła oraz próba ich zapakowania kończy się jednak fiaskiem, kiedy przed sobą jego twarz. Powoli rozmazującą się we wspomnieniach pełnych zawodu, tęsknoty oraz bólu, czego niezmiennie od kilku tygodni staram się uniknąć eliksirami. Chcę i nie chcę pamiętać - to takie skomplikowane. Jednak uznałam, że opłakiwanie zmarłej relacji to nic złego, to w końcu normalny etap żałoby, jaką muszę po prostu przejść. Przeboleć stratę, może kiedyś otrząsnąć się z letargu, ale nie wybiegam w przyszłość tak bardzo. I tak widzę ją w szarościach samotności, dlatego jej istota wcale mnie nie interesuje. Żyję, bo żyję, z dnia na dzień, jakoś tam istniejąc. Mimo to w tym jednym, konkretnym momencie odnoszę wrażenie, że wszystko wokół umarło, a ja wraz z nim. Tym dziwniejsze jest uzmysłowienie sobie jak mocno bije mi serce i jak bardzo mam ściśnięte gardło. Wpatruję się tępo przed siebie, walcząc z wieloma pytaniami pojawiającymi się w mojej głowie - dlaczego tu przyszedł? Dlaczego ze wszystkich aptek w Wielkiej Brytanii przyszedł akurat tutaj, gdzie prawdopodobieństwo natknięcia się na mnie jest zdecydowanie wyższe niż w każdej innej? Zaczynam odczuwać niechęć oraz strach; nie mam ochoty na kolejne kłótnie, wyrzuty, docinki i nie wiem co jeszcze może mieć w zanadrzu. Jestem na to za słaba, nie udźwignę więcej.
- Hej, wszystko w porządku? - pytam z troską, widząc jak drży. Jakoś tak automatycznie kieruję dłoń na jego ramię, ale szybko zabieram ją z powrotem na ladę. Nie, to już nie powinno mnie interesować, to nie moja sprawa. Miałam nie martwić się już o nikogo, powinnam trwać w tym postanowieniu. Dlatego trochę błagalnie zerkam kątem oka na ojca, bo jeśli Jayden jest chory i potrzebuje pomocy, to właśnie on powinien mu jej udzielić, jako właściciel, do którego zapewne przyszedł po lekarstwo. Lub cokolwiek, co miałoby poprawić jego obecny stan.
Tęsknię za tobą.
Nie wiem co powiedzieć, jak się zachować. Zaciskam dłonie na brzegu blatu, bo wiem, że mogłabym zrobić coś głupiego. Na przykład rzucić się w jego kierunku, wyznać, że też tak cholernie tęsknię, objąć go i zapomnieć o wszystkim - ale nie mogę. Nie mogę po raz kolejny popełnić tego samego błędu, nie zniosę już kolejnej porażki. Wiem to, dlatego zaciskam usta, nie wierząc w to zapewnienie. Wciąż mam przed oczami jego beznamiętną twarz, brak jakiegokolwiek zawahania i skrupułów. Co więc się nagle stało? Kolejna tragedia? Nie wiem, nie będę zgadywać. - Myślę, że dobrze sobie radzisz ze sprzątaniem i gotowaniem, nie potrzebujesz mnie - stwierdzam łagodnie, nawet wymuszam na sobie uśmiech. To nic, że jest sztuczny, krzywy i w ogóle niewesoły ani trochę, ale myślę sobie, że tak trzeba. Miałam się już więcej nie starać, nie uszczęśliwiać ludzi na siłę, ale to widocznie jest trudniejsze niż sądziłam. Dlatego robię wszystko co mogę, żeby jakoś złagodzić wypływające z ust słowa, pewnie zupełnie niepotrzebnie. - Trzymaj się, Jay. - Bo mimo tego, co się wydarzyło, życzę ci wszystkiego co najlepsze. Bo taka już jestem, bo nie umiem cię znienawidzić, bo wciąż mi zależy, ale to już mój problem. Czas nauczyć się nie wpychać tam, gdzie mnie nie chcą, czas odpuścić. Nie mam już godności, którą mogę szastać, więc muszę postawić na zachowawczość. Udawanie, że jeszcze mam coś do stracenia. Och, zamiast tego mam ochotę się rozpłakać, zwłaszcza, że powoli zaczynają docierać do mnie głosy z zewnątrz oraz to, że ojciec dopytuje się, czy wszystko w porządku. Nie, ale dajcie mi wszyscy spokój, bo jeszcze słowo i rozkleję się w samym centrum apteki.
Wmawiam sobie, że tak jest lepiej. Dzięki temu nie mam ochoty wykopać sobie dołu, żeby tam ostatecznie zgnić w zapomnieniu. Na razie leżę na ziemi, istotnie mając szansę na regenerację, chociaż na razie nie dostrzegam żadnych możliwości. Z drugiej strony - wciąż żyję, wciąż jakoś walczę, skoro pomagam ojcu w aptece oraz snuję plany na przyszłość. Może niekoniecznie taką, jakiej zawsze pragnęłam, ale życie pokazało mi już jak bardzo nie mam na co liczyć. Nic lepszego mnie już nie czeka, zmarnowałam wszystkie okazje wybierając najgorsze opcje z możliwych. Pozostaje więc albo poddanie się, albo bierne unoszenie na powierzchni. Tak szczerze to sama nie wiem co jest lepsze, ale muszę zadecydować o tym sama. Przetrawić to i przeanalizować po czym tym razem wybrać właściwie. Chociażby ten jeden, jedyny raz.
Ojciec jest zaniepokojony. Znam go na tyle, żeby móc to z całą stanowczością stwierdzić. Patrzy na mnie tak smutno, że czuję się z tym nieswojo. - Przemyślałam to, tak będzie najlepiej. Będę blisko was i zawsze mogę wam pomóc… a Hogsmeade i tak jest potwornie tłoczne, tęskno mi za naszymi polami i lasem za domem - kontynuuję temat, starając się wykrzesać z siebie pewność oraz zachwyt, ale mam wrażenie, że idzie mi beznadziejnie. Wzdycham więc, po czym odkładam kolejny przedmiot na półkę. Chcę powiedzieć coś więcej, ale mnogość klientów każe nam się skoncentrować na obsłudze, nie dalszej konwersacji, ale dobrze, że przynajmniej zaznaczyłam jakoś ten temat. Będzie mógł go w międzyczasie przemyśleć.
Sięgnięcie po lecznicze zioła oraz próba ich zapakowania kończy się jednak fiaskiem, kiedy przed sobą jego twarz. Powoli rozmazującą się we wspomnieniach pełnych zawodu, tęsknoty oraz bólu, czego niezmiennie od kilku tygodni staram się uniknąć eliksirami. Chcę i nie chcę pamiętać - to takie skomplikowane. Jednak uznałam, że opłakiwanie zmarłej relacji to nic złego, to w końcu normalny etap żałoby, jaką muszę po prostu przejść. Przeboleć stratę, może kiedyś otrząsnąć się z letargu, ale nie wybiegam w przyszłość tak bardzo. I tak widzę ją w szarościach samotności, dlatego jej istota wcale mnie nie interesuje. Żyję, bo żyję, z dnia na dzień, jakoś tam istniejąc. Mimo to w tym jednym, konkretnym momencie odnoszę wrażenie, że wszystko wokół umarło, a ja wraz z nim. Tym dziwniejsze jest uzmysłowienie sobie jak mocno bije mi serce i jak bardzo mam ściśnięte gardło. Wpatruję się tępo przed siebie, walcząc z wieloma pytaniami pojawiającymi się w mojej głowie - dlaczego tu przyszedł? Dlaczego ze wszystkich aptek w Wielkiej Brytanii przyszedł akurat tutaj, gdzie prawdopodobieństwo natknięcia się na mnie jest zdecydowanie wyższe niż w każdej innej? Zaczynam odczuwać niechęć oraz strach; nie mam ochoty na kolejne kłótnie, wyrzuty, docinki i nie wiem co jeszcze może mieć w zanadrzu. Jestem na to za słaba, nie udźwignę więcej.
- Hej, wszystko w porządku? - pytam z troską, widząc jak drży. Jakoś tak automatycznie kieruję dłoń na jego ramię, ale szybko zabieram ją z powrotem na ladę. Nie, to już nie powinno mnie interesować, to nie moja sprawa. Miałam nie martwić się już o nikogo, powinnam trwać w tym postanowieniu. Dlatego trochę błagalnie zerkam kątem oka na ojca, bo jeśli Jayden jest chory i potrzebuje pomocy, to właśnie on powinien mu jej udzielić, jako właściciel, do którego zapewne przyszedł po lekarstwo. Lub cokolwiek, co miałoby poprawić jego obecny stan.
Tęsknię za tobą.
Nie wiem co powiedzieć, jak się zachować. Zaciskam dłonie na brzegu blatu, bo wiem, że mogłabym zrobić coś głupiego. Na przykład rzucić się w jego kierunku, wyznać, że też tak cholernie tęsknię, objąć go i zapomnieć o wszystkim - ale nie mogę. Nie mogę po raz kolejny popełnić tego samego błędu, nie zniosę już kolejnej porażki. Wiem to, dlatego zaciskam usta, nie wierząc w to zapewnienie. Wciąż mam przed oczami jego beznamiętną twarz, brak jakiegokolwiek zawahania i skrupułów. Co więc się nagle stało? Kolejna tragedia? Nie wiem, nie będę zgadywać. - Myślę, że dobrze sobie radzisz ze sprzątaniem i gotowaniem, nie potrzebujesz mnie - stwierdzam łagodnie, nawet wymuszam na sobie uśmiech. To nic, że jest sztuczny, krzywy i w ogóle niewesoły ani trochę, ale myślę sobie, że tak trzeba. Miałam się już więcej nie starać, nie uszczęśliwiać ludzi na siłę, ale to widocznie jest trudniejsze niż sądziłam. Dlatego robię wszystko co mogę, żeby jakoś złagodzić wypływające z ust słowa, pewnie zupełnie niepotrzebnie. - Trzymaj się, Jay. - Bo mimo tego, co się wydarzyło, życzę ci wszystkiego co najlepsze. Bo taka już jestem, bo nie umiem cię znienawidzić, bo wciąż mi zależy, ale to już mój problem. Czas nauczyć się nie wpychać tam, gdzie mnie nie chcą, czas odpuścić. Nie mam już godności, którą mogę szastać, więc muszę postawić na zachowawczość. Udawanie, że jeszcze mam coś do stracenia. Och, zamiast tego mam ochotę się rozpłakać, zwłaszcza, że powoli zaczynają docierać do mnie głosy z zewnątrz oraz to, że ojciec dopytuje się, czy wszystko w porządku. Nie, ale dajcie mi wszyscy spokój, bo jeszcze słowo i rozkleję się w samym centrum apteki.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Bał się tego spotkania. Bał się go tak samo jak faktu, że mogło nigdy do tego nie dojść. Że przegapiłby okno, przez które zajrzałby do środka i dostrzegł znajomą sylwetkę należącą do zielarki. Że jakimś absurdalnym sposobem zniknęłaby ze Szkoły Magii i Czarodziejstwa i nigdy nie wróciła. Tak po prostu wyparowała z dnia na dzień, a on nie darowałby sobie, że nie powiedział jej tego wszystkiego. Że nie pogodził się z nią lub przynajmniej nie próbował wyłuszczyć sprawy, która leżała mu na sercu. Że zwyczajnie zmarnował i zaprzepaścił coś tak ważnego, co podniosło go z kolan, gdy tego najbardziej potrzebował. Że nie był w stanie naprawić błędu, który boleśnie popełnił i nie zobaczył jej twarz — być może mówiącej, że nie miał już do czego wracać, a może odmiennej, jeszcze ten ostatni raz spowitej delikatnym uśmiechem zadowolenia. Tak właśnie chciał ją zapamiętać, tak chciał ją wspominać i zatrzymać we wspomnieniach. Bo pomimo tego, że tak bardzo go zraniła, nie mógł zapomnieć. Wracanie do sytuacji z dziedzińca było jak zagłębiania się w myślodsiewnię i maltretowanie swojego słabego umysłu najokrutniejszymi z obrazów przeszłości. Oklumencja była domeną tych, którzy zaprzeczali własnemu istnieniu i chociaż opanował tę umiejętność, nie opanował zapominania. Nie, gdy wszystko, co działo się ostatnio, stworzyło, uformowało nowego mężczyznę, którym się stawał. Pomagało mu się odnaleźć i chociaż tak wiele negatywów w sobie odnalazł, tak wiele osób skrzywdził, czuł, że ta przemiana wyłoniła na światło dzienne to, kim był naprawdę. Nie chciał być wiecznym dzieckiem. Nie chciał być tym złym. Nie chciał być tym dobrym. Bo świat nie polegał na bieli i czerni. Był szary, a on zamierzał być po prostu sobą i nikim więcej. I nikt nie miał mu mówić, co powinien był robić, a tym bardziej co powinien był czuć. W tym właśnie momencie czuł, że musiał ją zobaczyć, musiał ją usłyszeć, musiał powiedzieć jej to wszystko, co w sobie nosił od dłuższego czasu, a na czego wypowiedzenie nie starczyło mu odwagi. Byli przyjaciółmi, a oni nie zostawiali siebie nawzajem w najtrudniejszych chwilach. Wiedział, że ją porzucił, ale chciał to naprawić. Popełnił błąd, ale to nie mógł być błąd, który przekreślał to wszystko. Nie mogli zaprzeczyć, że nic już nie czuli; że byli puści i doszczętnie wypompowani. Bo Jayden wciąż odczuwał — smutek, cierpienie, ale wciąż żył. Dzięki nim wiedział, że nie zagubił się bezpowrotnie.
Dlaczego wiedząc to, tak ciężko było po prostu otworzyć usta i pozwolić, żeby wylewały się z niego potokiem? By nie dopuścił tym samym do odrzucenia, które czaiło się w kącikach oczu zielarki, zupełnie jakby miała już przygotowaną na taką okazję odpowiedź. Czy nie powinien był jej powiedzieć, żeby go wysłuchała i dopiero potem osądziła? Że powinna była usłyszeć chociaż odrobinę wypowiedzi? Wydukał jedynie jedno słowo, a potem dorzucił szybko jeszcze trzy kolejne, lecz nic więcej. Nie były jednak kłamstwami. W przeciwieństwie do ich ostatniej konwersacji, gdy na ostatek rzucił jej w twarz nieprawdą. Odczuwał ją w tamtym momencie, lecz nie myślał o niej w ten sposób bez przerwy. Nie żałował. Nie chciał żałować. A jednak nie powiedział nic więcej. Ale to nie była zwykła sytuacja, której zagubienie, napięcie i niedopowiedzenia dawało się wyczuć, nie biorąc w niej udziału. Vane nie patrzył na innych. Był tylko on, czekający na jakąkolwiek reakcję ze strony stojącej naprzeciwko kobiety.
Gdy odezwała się, poczuł się, jakby uderzyło w niego potężne tsunami, a zaraz wróciło z kolejną falą w postaci tak zwyczajowego Trzymaj się, Jay. Jeśli ktoś spytałby się go, jak powinien był wyglądać koszmar, wspomniałby właśnie to spotkanie, które odbierało mu dech i równocześnie powodowało, że płuca stały mu dosłownie w płomieniach. Podobnie zresztą jak serce, które powoli trawiły ogienki odrzucenia. Nie, nie, nie. To nie miało się tak skończyć. To nie było wszystko, co chciał jej powiedzieć. To wcale nie tak myślała. To nie to kryło się za jej smutnymi oczami. Wiedział to. Po prostu wiedział. Jego wnętrze mogło stać w płomieniach, jednak wciąż dochodził tam tlen, który kazał mu się ruszyć i nie pozwolić na to, by po prostu zostawiła go w tyle. Uderzenie nie strąciło go tym razem z nóg, a zmusiło do utrzymania się i postąpienia kroku w przód nieważne jak trudnego, niemalże surrealistycznego. - Czekaj - rzucił i odsunął się od lady, by przejść wzdłuż niej, dokładnie tam, gdzie po drugiej stronie kierowała się Pomona. Dokładnie tam, gdzie chciała od niego uciec. - Wiesz, że wcale tak nie myślę - zaczął, mijając zebranych. Na szczęście apteka była mała i Sprout nie mogła uciec zbyt daleko. Na szczęście dla niego, dla niej niekoniecznie. Ale nie odpuszczał. Nie, dopóki nie powie wszystkiego. - Tęsknię za tobą nie dlatego, że brakuje mi kogoś, kto zastąpi mi gosposię. Tęsknię za tobą, bo na koniec dnia to właśnie z tobą chcę wracać do domu. To właśnie tobie chcę mówić o tym, jak minął mi dzień. To właśnie z tobą chcę dzielić się swoim szczęściem, smutkami, frustracjami i każdym nawet najmniejszym sukcesem. Wcale nie żałuję tych wszystkich dni. Byłem wściekły, gdy to powiedziałem. Nie chciałem cię skrzywdzić i chociaż wiem, że nie cofnę tego, co się wydarzyło, przepraszam - urwał na chwilę, chcąc złapać oddech, jednak zaraz kontynuował, widząc, że zielarka nie zniknęła na zapleczu, chociaż mogła. Zamierzał wykorzystać to, że słuchała. Nie wiedział z jakim skupieniem, ale wciąż tam była. Odetchnął, czując tak wiele i chcąc powiedzieć tak wiele. - Myślałem... Myślałem, że nie będę w stanie wrócić do tego, co się działo. Wtedy, na dziedzińcu, przeraziłaś mnie. Bałem się, bo przez ten czas, który minął, a podczas którego robiłaś wszystko, żebym nie zatonął, nie pogrążył się we własnym smutku i żałości, potrafiłaś sprawić, że byłem szczęśliwy. W jakiś irracjonalny sposób, ale prawdziwy. A wiedziałem, że bycie szczęśliwym... Że nie zasługiwałem na to, ale jednak to się działo. Przerażało mnie to najbardziej na świecie. Sam sobie to odebrałem, odwracając się do ciebie plecami. I już wiem, że to stracenia tego boję się najbardziej. Nie oczekuję, że mi wybaczysz, bo wiem, że nie zasługuję, ale... - urwał na moment, odrywając w końcu od niej spojrzenie i przenosząc je w punkt na ladzie. - To nie może się tak skończyć. - Jego głos był cichy i być może tylko ona go usłyszała. Bo tylko do niej się zwracał. Do nikogo innego.
Dlaczego wiedząc to, tak ciężko było po prostu otworzyć usta i pozwolić, żeby wylewały się z niego potokiem? By nie dopuścił tym samym do odrzucenia, które czaiło się w kącikach oczu zielarki, zupełnie jakby miała już przygotowaną na taką okazję odpowiedź. Czy nie powinien był jej powiedzieć, żeby go wysłuchała i dopiero potem osądziła? Że powinna była usłyszeć chociaż odrobinę wypowiedzi? Wydukał jedynie jedno słowo, a potem dorzucił szybko jeszcze trzy kolejne, lecz nic więcej. Nie były jednak kłamstwami. W przeciwieństwie do ich ostatniej konwersacji, gdy na ostatek rzucił jej w twarz nieprawdą. Odczuwał ją w tamtym momencie, lecz nie myślał o niej w ten sposób bez przerwy. Nie żałował. Nie chciał żałować. A jednak nie powiedział nic więcej. Ale to nie była zwykła sytuacja, której zagubienie, napięcie i niedopowiedzenia dawało się wyczuć, nie biorąc w niej udziału. Vane nie patrzył na innych. Był tylko on, czekający na jakąkolwiek reakcję ze strony stojącej naprzeciwko kobiety.
Gdy odezwała się, poczuł się, jakby uderzyło w niego potężne tsunami, a zaraz wróciło z kolejną falą w postaci tak zwyczajowego Trzymaj się, Jay. Jeśli ktoś spytałby się go, jak powinien był wyglądać koszmar, wspomniałby właśnie to spotkanie, które odbierało mu dech i równocześnie powodowało, że płuca stały mu dosłownie w płomieniach. Podobnie zresztą jak serce, które powoli trawiły ogienki odrzucenia. Nie, nie, nie. To nie miało się tak skończyć. To nie było wszystko, co chciał jej powiedzieć. To wcale nie tak myślała. To nie to kryło się za jej smutnymi oczami. Wiedział to. Po prostu wiedział. Jego wnętrze mogło stać w płomieniach, jednak wciąż dochodził tam tlen, który kazał mu się ruszyć i nie pozwolić na to, by po prostu zostawiła go w tyle. Uderzenie nie strąciło go tym razem z nóg, a zmusiło do utrzymania się i postąpienia kroku w przód nieważne jak trudnego, niemalże surrealistycznego. - Czekaj - rzucił i odsunął się od lady, by przejść wzdłuż niej, dokładnie tam, gdzie po drugiej stronie kierowała się Pomona. Dokładnie tam, gdzie chciała od niego uciec. - Wiesz, że wcale tak nie myślę - zaczął, mijając zebranych. Na szczęście apteka była mała i Sprout nie mogła uciec zbyt daleko. Na szczęście dla niego, dla niej niekoniecznie. Ale nie odpuszczał. Nie, dopóki nie powie wszystkiego. - Tęsknię za tobą nie dlatego, że brakuje mi kogoś, kto zastąpi mi gosposię. Tęsknię za tobą, bo na koniec dnia to właśnie z tobą chcę wracać do domu. To właśnie tobie chcę mówić o tym, jak minął mi dzień. To właśnie z tobą chcę dzielić się swoim szczęściem, smutkami, frustracjami i każdym nawet najmniejszym sukcesem. Wcale nie żałuję tych wszystkich dni. Byłem wściekły, gdy to powiedziałem. Nie chciałem cię skrzywdzić i chociaż wiem, że nie cofnę tego, co się wydarzyło, przepraszam - urwał na chwilę, chcąc złapać oddech, jednak zaraz kontynuował, widząc, że zielarka nie zniknęła na zapleczu, chociaż mogła. Zamierzał wykorzystać to, że słuchała. Nie wiedział z jakim skupieniem, ale wciąż tam była. Odetchnął, czując tak wiele i chcąc powiedzieć tak wiele. - Myślałem... Myślałem, że nie będę w stanie wrócić do tego, co się działo. Wtedy, na dziedzińcu, przeraziłaś mnie. Bałem się, bo przez ten czas, który minął, a podczas którego robiłaś wszystko, żebym nie zatonął, nie pogrążył się we własnym smutku i żałości, potrafiłaś sprawić, że byłem szczęśliwy. W jakiś irracjonalny sposób, ale prawdziwy. A wiedziałem, że bycie szczęśliwym... Że nie zasługiwałem na to, ale jednak to się działo. Przerażało mnie to najbardziej na świecie. Sam sobie to odebrałem, odwracając się do ciebie plecami. I już wiem, że to stracenia tego boję się najbardziej. Nie oczekuję, że mi wybaczysz, bo wiem, że nie zasługuję, ale... - urwał na moment, odrywając w końcu od niej spojrzenie i przenosząc je w punkt na ladzie. - To nie może się tak skończyć. - Jego głos był cichy i być może tylko ona go usłyszała. Bo tylko do niej się zwracał. Do nikogo innego.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czasem o tym myślałam. O całkowitym zniknięciu, pozostawieniu za sobą jedynie kilka złamanych, rodzinnych serc oraz nikłych wspomnień żyjących w umysłach przyjaciół - ale nawet one rozmazałyby się wraz z upływem czasu, rany zaś zostałyby zasklepione i wszyscy żyliby szczęśliwie. O ile nie patrzyłabym na terror oraz chaos dziejący się dookoła nas, na przeciętnych ulicach oraz w równie przeciętnych domach. W każdym razie nikt nie pamiętałby już o jakiejś Pomonie, która postanowiła zmierzyć się z własnymi demonami sama, gdzieś na drugim końcu świata. Tak, kilkakrotnie wyobrażałam sobie podobny scenariusz - jednak za każdym razem to, co trzymało mnie na ziemi, to właśnie korzenie. Widok rozczarowanych rodziców, ich pęknięte serca… jednak przejmuję się innymi. Wciąż. Chociaż nie powinnam. Obiecałam sobie, że nie będę, że nikt nie będzie mnie już interesował, żadne cudze uczucia. Miałam skoncentrować się wyłącznie na sobie, na przeżyciu. Może w przyszłości jakiejś reperacji zmiażdżonej duszy, ale to nic pewnego. Przestałam planować, plany zawsze obracają się przeciwko mnie. Wolę więc po prostu istnieć, marząc jedynie o tym, żeby zakończyć bieżący dzień. Godziny otwarcia apteki niedługo dobiegną końca, wtedy porozmawiam jeszcze z ojcem, a potem pójdę spać. Zamknę oczy i przeniosę się w czasie do jutra. I od nowa, od nowa, od nowa. Aż zrealizuję to, czego aktualnie chcę - wyprowadzę się, zmienię pracę. Ponownie zacznę wszystko od nowa, ale w innej perspektywie, w odmiennym środowisku. Powinnam czuć smutek albo podekscytowanie na myśl o zmianach, ale nie czuję nic. Eliksiry powoli przestają działać, a ja wciąż… wciąż jestem pusta w środku. Może przyzwyczajam się powoli do tej rzeczywistości? Może jest jeszcze nadzieja, że z czasem będzie… lżej? Że przez życie można przejść obojętnie, pozbywając się emocji, wszystkiego, co jest nas w stanie zranić? Byłoby cudownie. Napełniłoby mnie to nadzieją, gdyby nie wiedza o tym, że nie należy niczego chwalić przed zachodem słońca. Kolejna, bolesna nauka.
Nie oczekiwałam tego, że jeden z koszmarów nawiedzi mnie właśnie tutaj, za dnia. Przez pierwsze kilka sekund nie dowierzam, że to spotkanie dzieje się naprawdę. Dopiero po krótkiej chwili spływa na mnie realizacja, a wraz z nią kolejna fala stłumionych, przerażonych uczuć. Są mocno wyblakłe, ale wciąż istnieją, czuję je w odległych zakamarkach serca. I nie mogę uwierzyć w to, że przyszedł, że postanowił złamać mnie po raz kolejny. Nie widzę innego powodu, dla którego zjawił się w tym konkretnym miejscu. Jeśli potrzebował pomocy zielarskiej, mógł udać się do jakiejkolwiek innej apteki, nie musiał wcale przychodzić tutaj. Tej myśli trzymam się, kiedy mężczyzna wreszcie przemawia i kiedy ja zdobywam się na trudną odpowiedź. Nie spodziewałam się, że będzie mi z tym tak ciężko. Z drugiej strony nie spodziewałam się go znów ujrzeć - nie w takich okolicznościach. Jestem świadoma jedynie kilku omyłkowych, krótkich jak powiew delikatnej bryzy spotkań na szkolnym korytarzu, ale to tyle. Egzystencja nie przygotowała mnie do tej sytuacji. Ucinam ją krótko, okrutnymi słowami, wierząc, że tak trzeba. Że muszę wreszcie uzdrowić swoją duszę i nie mogę tego dokonać z balastem przytwierdzonym do zmęczonych ramion. Muszę w końcu odpuścić, odciąć się od żałoby, od przeszłości. Nawet jeśli na to nie zasługuję, nawet jeśli powinnam zgnić w swoim małym piekle za to, że zawiodłam. Nie tylko siebie, także wszystkich innych.
Nie odzywam się. Z przerażeniem patrzę, jak Jay obchodzi ladę i znajduje się tuż obok. Nieświadomie wstrzymuję oddech, jakbym oczekiwała najgorszego. Mrugam tępo, początkowo nie rozumiejąc co on do mnie mówi. Dopiero po dłuższej chwili słowa splatają się w zdania, które jestem w stanie rozszyfrować skonfundowanym umysłem. Nieco wystraszona zerkam na zainteresowanych klientów, na ojca stojącego w zdumieniu. I kiedy monolog astronoma dobiega końca, ja dalej stoję oszołomiona. W oczach pojawia się zdziwienie oraz brak zrozumienia - jednocześnie. Nie wiem ile mija czasu, może kolejny, krótki moment, a może cała wieczność, nim chwytam ramię Jaydena. - Wyjdźmy stąd - rzucam zadziwiająco pewnym siebie tonem, nie znoszącym sprzeciwu. Później przeciskamy się więc na zewnątrz, zostawiając widownię w zaciekawieniu i niezadowoleniu jednocześnie, ale to mnie już nie obchodzi. Powiew chłodnego wiatru jest tym, czego potrzebuję. Pozwala nareszcie uwolnić oddech, jaki dotąd wstrzymywałam. Wreszcie oglądam się na stojącego przede mną nauczyciela, nie do końca wiedząc co powiedzieć. Ostatnio często mi się to zdarza. Dotąd spięta, rozluźniam się nieznacznie, rysy twarzy łagodnieją, a przynajmniej tak myślę, bo nie czuję już napięcia w mięśniach mimicznych. - Ja też przepraszam. Niepotrzebnie na ciebie naskoczyłam - stwierdzam wreszcie, uznając, że nie byłam do końca bez winy, więc przeprosiny mu się należą. Jednak… co dalej? - Tęsknię za naszym podkradaniem jedzenia w hogwarckiej kuchni - przyznaję po dłuższej pauzie, starając się zbudować jakiś ciąg przyczynowo-skutkowy, ale jest mi ciężko zebrać myśli, ubrać je w zrozumiałe słowa. Jestem mocno zdezorientowana. Przez moment wpatruję się w swoje stopy, usiłując zebrać w sobie resztki odwagi. - Czego więc chcesz, Jay? - pytam otwarcie i podnoszę głowę. Czego oczekujesz, czego pragniesz, jak to widzisz? - Myślisz, że to między nami, może się w ogóle udać? Pomimo wszystko? Pomimo tego, co się wydarzyło, co sobie powiedzieliśmy? - kontynuuję, nie określając o co mi chodzi. Właściwie to sama nie wiem, nagle dociera do mnie, że nie umiem już zdefiniować naszej relacji. W żadną stronę. Czy po tym, co się wydarzyło, dalej możemy mówić o przyjaźni? Czy to coś innego, nowego, starego? Jak to w ogóle określić? Wiem tylko, że nagle zapragnęłam, żeby to się nie kończyło. Może głupio i naiwnie, ale słowa Jay’a wsiąknęły we mnie, pozostawiając ślad jakiego się nie spodziewałam.
Nie oczekiwałam tego, że jeden z koszmarów nawiedzi mnie właśnie tutaj, za dnia. Przez pierwsze kilka sekund nie dowierzam, że to spotkanie dzieje się naprawdę. Dopiero po krótkiej chwili spływa na mnie realizacja, a wraz z nią kolejna fala stłumionych, przerażonych uczuć. Są mocno wyblakłe, ale wciąż istnieją, czuję je w odległych zakamarkach serca. I nie mogę uwierzyć w to, że przyszedł, że postanowił złamać mnie po raz kolejny. Nie widzę innego powodu, dla którego zjawił się w tym konkretnym miejscu. Jeśli potrzebował pomocy zielarskiej, mógł udać się do jakiejkolwiek innej apteki, nie musiał wcale przychodzić tutaj. Tej myśli trzymam się, kiedy mężczyzna wreszcie przemawia i kiedy ja zdobywam się na trudną odpowiedź. Nie spodziewałam się, że będzie mi z tym tak ciężko. Z drugiej strony nie spodziewałam się go znów ujrzeć - nie w takich okolicznościach. Jestem świadoma jedynie kilku omyłkowych, krótkich jak powiew delikatnej bryzy spotkań na szkolnym korytarzu, ale to tyle. Egzystencja nie przygotowała mnie do tej sytuacji. Ucinam ją krótko, okrutnymi słowami, wierząc, że tak trzeba. Że muszę wreszcie uzdrowić swoją duszę i nie mogę tego dokonać z balastem przytwierdzonym do zmęczonych ramion. Muszę w końcu odpuścić, odciąć się od żałoby, od przeszłości. Nawet jeśli na to nie zasługuję, nawet jeśli powinnam zgnić w swoim małym piekle za to, że zawiodłam. Nie tylko siebie, także wszystkich innych.
Nie odzywam się. Z przerażeniem patrzę, jak Jay obchodzi ladę i znajduje się tuż obok. Nieświadomie wstrzymuję oddech, jakbym oczekiwała najgorszego. Mrugam tępo, początkowo nie rozumiejąc co on do mnie mówi. Dopiero po dłuższej chwili słowa splatają się w zdania, które jestem w stanie rozszyfrować skonfundowanym umysłem. Nieco wystraszona zerkam na zainteresowanych klientów, na ojca stojącego w zdumieniu. I kiedy monolog astronoma dobiega końca, ja dalej stoję oszołomiona. W oczach pojawia się zdziwienie oraz brak zrozumienia - jednocześnie. Nie wiem ile mija czasu, może kolejny, krótki moment, a może cała wieczność, nim chwytam ramię Jaydena. - Wyjdźmy stąd - rzucam zadziwiająco pewnym siebie tonem, nie znoszącym sprzeciwu. Później przeciskamy się więc na zewnątrz, zostawiając widownię w zaciekawieniu i niezadowoleniu jednocześnie, ale to mnie już nie obchodzi. Powiew chłodnego wiatru jest tym, czego potrzebuję. Pozwala nareszcie uwolnić oddech, jaki dotąd wstrzymywałam. Wreszcie oglądam się na stojącego przede mną nauczyciela, nie do końca wiedząc co powiedzieć. Ostatnio często mi się to zdarza. Dotąd spięta, rozluźniam się nieznacznie, rysy twarzy łagodnieją, a przynajmniej tak myślę, bo nie czuję już napięcia w mięśniach mimicznych. - Ja też przepraszam. Niepotrzebnie na ciebie naskoczyłam - stwierdzam wreszcie, uznając, że nie byłam do końca bez winy, więc przeprosiny mu się należą. Jednak… co dalej? - Tęsknię za naszym podkradaniem jedzenia w hogwarckiej kuchni - przyznaję po dłuższej pauzie, starając się zbudować jakiś ciąg przyczynowo-skutkowy, ale jest mi ciężko zebrać myśli, ubrać je w zrozumiałe słowa. Jestem mocno zdezorientowana. Przez moment wpatruję się w swoje stopy, usiłując zebrać w sobie resztki odwagi. - Czego więc chcesz, Jay? - pytam otwarcie i podnoszę głowę. Czego oczekujesz, czego pragniesz, jak to widzisz? - Myślisz, że to między nami, może się w ogóle udać? Pomimo wszystko? Pomimo tego, co się wydarzyło, co sobie powiedzieliśmy? - kontynuuję, nie określając o co mi chodzi. Właściwie to sama nie wiem, nagle dociera do mnie, że nie umiem już zdefiniować naszej relacji. W żadną stronę. Czy po tym, co się wydarzyło, dalej możemy mówić o przyjaźni? Czy to coś innego, nowego, starego? Jak to w ogóle określić? Wiem tylko, że nagle zapragnęłam, żeby to się nie kończyło. Może głupio i naiwnie, ale słowa Jay’a wsiąknęły we mnie, pozostawiając ślad jakiego się nie spodziewałam.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Apteka u Sprouta
Szybka odpowiedź