Londyn, koniec 1955 / początek 1956
AutorWiadomość
Wszystko miało swój początek, a początkiem było słowo. Teoria. Choćby nie wiadomo jak pragnął, wszystko zaczynało się od słów. Tak jak opowieści o mugolskim bogu i stworzeniu świata, tak jak z magią, której początek – chociaż skryty źródłem wewnątrz każdego czarodzieja – materializowała się za pomocą słów. To one, naznaczone cząstką magii kreowały, to co utkane z woli wypowiadającego.
Niech się stanie jasność.
I dla czarodzieja była to moc naturalna i bezwzględna. Ujawniała się już we wczesnych latach, udowadniając tym samym jej obecność we krwi. Tylko – tak jak każdy żywioł i ten niezwykły dar musiano okiełznać, nauczyć się – jak panować nad mocą i nie pozwolić, by działała wbrew woli jej właściciela. A może narzędzia kreacji? Niezależnie od definicji, świat czarodziejski drążył tajniki magii w poszukiwaniu jak najskuteczniejszego jej wykorzystania. Podstawą – okazywała się różdżka, niby przedłożenie woli czarodzieja, skuteczny rodzaj...przekaźnika, podobny do tego wywołującego burzę. Tylko obdarzony talentem – mógł kontrolować moc wywoływanych piorunów. I o to właśnie chodziło. Wprawny czarodziej potrafił wpłynąć na kreowaną rzeczywistość i zmienić ją wedle własnego upodobania. Ograniczeniem – wydawał się tylko sam człowiek, albo...właśnie różdżka, uzależniając niemal całkowicie jej moc.
A przecież niezwykły moment dla każdego czarodzieja – ujawnienie się magii, odbywało się bez jakiegokolwiek przekaźnika. Moc ujawniała się samoczynnie, odsłaniając w dziecku jej istotę. Bez różdżki, bez ograniczeń, bez nauki. Niekontrolowana, ale – czysta. Czy można było wrócić do jej źródła? Czy można było świadomie czerpać z magicznego źródła płynącego we krwi, bez jakiegokolwiek przekaźnika?
O magii bezróżdżkowej, Samuel słyszał już w czasie szkoły. Ciekawił go pomysł czarowania bez użycia różdżki. Ale umiejętność nie była ani powszechna, ani znana. I wymagała ogromnego zasobu czasu i nauki, a młodzieńcza natura wieku – przekonywała, ze warto skupić się na czymś innym. I tak – Skamander sięgnął po wiedzę dopiero wiele lat później. Pierwszym niepisanym mistrzem był Dumbledore. Autorytet, za którym Skamander mógł skoczyć w ogień i właściwie...zrobił to, przystępując w szeregi Zakonu. I w pokrętny sposób pędził w jego ślady. Zaczął od nauki.
Znajdowanie czasu pomiędzy pracą, ogarnianiem siostry i uczestnictwem w spotkaniach Zakonu – nie było łatwe, ale – wykonalne. Te chwile, które pozwalały mu na oddech – spędzał w księgozbiorach, wyszukując właściwych materiałów, zapisków i sposobów, które dadzą mu szanse na właściwą naukę. Nie odnajdował się w teoretycznych działaniach, ale nie sztuką było wiedzieć od razu, co zrobić, by osiągnąć sukces.
Zapiski były niejasne. Jedne traktowały o znaczeniu silnej woli, drugie o długotrwałych praktykach. Kolejne, o metodycznym skupieniu, czy..korzystaniu z usług magicznych mącicieli. I na otwieraniu „źródeł” kończąc. Czym było owo? - nie odnalazł, ale instynktownie czuł, że magia posiadała swoja kumulację, cichy, wewnętrzny nośnik, który rozlewał się do krwi czarodzieja, przenikał każdą, najmniejszą cząstkę i mieszał jako farby tworzące zupełnie nowa barwę. Sztuką było dotarcie do tego pierwiastka magii, by zaczerpnąć i z pomocą woli zmaterializować w rzeczywistości. I chociaż nie raz i nie dwa, po prostu rzucał pergaminem, który nie odpowiadał na żadne z jego pytań – uparcie wracał, stawiając obok świecę, zabierając księgo do mieszkania lub zamykając się w cichej przestrzeni. O tym też dowiedział się z tekstów.
Jeśli chcesz zacząć, pragniesz odkryć – sięgnij do natury. Stań w miejscu dalekim od ludzkiej zawieruchy. Słuchać siebie. I nawet jeśli Samuel nie pojmował zawiłych sformowań o duchowych odkryciach, to i tym razem intuicja go nie zawodziła.
Stawanie się. Realizacja.
Kolejna trudnością, była sama różdżka. Niemal namacanie wyczuwał specyficzna łączność, która gryzła się ze świadomością, że miał i chciał użyć magii bez tak powszechnego wśród czarodziejskiego społeczeństwa – narzędzia. Różdżka wydawała się być niemal żywą jednostką, reagującą i wgrywającą się w charakter właściciela, stając się niejednokrotnie, jednym z najważniejszych elementów życia. Samuel musiał nauczyć się oddzielać jedno od drugiego, a przynajmniej – wiedzieć, że potrafi to zrobić.
Wiedza, którą zdobywał – nie oznaczała, że bez przeszkód zdołał opanować opisywane w księgach podstawy. Tym mocniej, że nie było wiernego i konkretnego wyznacznika. Musiał próbować, musiał raz za razem szukać ścieżki, która poprowadziłaby go do celu.
Najtrudniejsze było – odłożenie różdżki. Znajome formułki, wyuczone serie gestów – to wszystko co znał, co do tej pory pozwalało mu władać magią za pomocą przekaźnika – tutaj było przeszkodą. Niemal naturalnym było, że świadomość wciąż nakierowywała jego wolę na strukturę drewienka, na jego rdzeń, by tam szukać narzędzia do realizacji. W takich chwilach, Samuel czuł się jak pianista, któremu kazano zagrać, ale wcześniej odbierając instrument, odsuwając fortepian.
Graj nie naciskając klawiszy. Niech melodia płynie z ciebie, nie z narzędzia. Znajdź nuty w sobie, znasz je, znasz takty i rytm. Wystarczy, że pozwolisz im się uwolnić... tylko, gdy przychodziło do owego wyzwolenia, auror czuł się zupełnie, jakby żadnej magii w sobie nie posiadał. Nienawidził poczucia bezsilności i prawdopodobnie ten impuls zmuszał go do powtarzania, wciąż i wciąż.
Zaczynał od rzeczy najprostszych. Światło. Lumos. Zaczynał od przyciągania i przenoszenia. I to – z czasem wydawało się śmieszne. Zupełnie jak w mugolskich książkach. Kiedyś przeczytał o człowieku -iluzjoniście, który używał telekinezy, by siłą umysłu zmusić do..zgięcia łyżeczki. I chociaż wydawało się to absurdalne, to sięgał nawet po tak „niedozwolone” chwyty, mając jednak świadomość, że to nie potęgą umysłu wprawiała w ruch materię. To magia, ale – mugolom nie była do szczecią ta wiedza potrzebna. Jemu – tak.
I to był zdecydowanie ciężkie. Mimo kolejnych prób, skutki były nikłe, a Skamander miotał się pomiędzy kolejnymi pomysłami. Brakowało mu przełomu. Wiedział, ze brakuje mi zrozumienia czegoś niezwykle ważnego, elementu ważnego, ale wciąż nieuchwytnego. Nie wiedział tylko jak go odnaleźć. Przynajmniej do czasu.
Kiedy po raz pierwszy przesunął kubek – czuł się...dziwnie. Zmęczenie dawało się we znaki po pracy, a on po prostu chciał jak najszybciej dopaść naczynia, w którym stała zimna już kawa. Niby nic nadzwyczajnego, ale niezidentyfikowane ciepło przemknęło przez jego palce, wprawiając w ruch szklany obiekt. Oczywiście – ten rozbił się o podłogę, spektakularnie rozbryzgując się pozostałościami kawy. I zapewne był to przełom, który pozwolił rzeczywiście ruszyć do przodu. Ta jedna chwila dała mu do myślenia. Pozwoliła zrozumieć, że największą rolę odgrywa jego rzeczywiste chcenie. Nie technika wypowiadania zaklęć, nie kombinacja gestów, ani maksymalne skupienie. To uwolnienie woli z wyuczonych schematów pozwalało czerpać z magii. A podświadomość – szybko zweryfikowała materiały, którym do tej pory poddawał się auror. A może chodziło o coś innego. Może to samo tajemnicze źródło, o którym czytał, poddało się woli, uparcie powtarzanej?
Potem przychodziło wszystko łatwiej. Nie – to nie znaczyło, ze każdy czar kończył się sukcesem. Wciąż musiał drążyć, wciąż wracać do momentu, które dało zrozumienie. A praktyka – autentycznie potrafiła czynić cuda. W przypadku magii – dosłownie. Kolejne uroki i zaklęcia – uświadamiały go o konieczności trenowania samej specyfiki magii. Przestawianie się na podobny try – stanowiło kolejne wyzwanie, ale – gdy widział efekty, nie mógł się poddawać. Światło pełgało mu lekko na dłoni, upadający kubek zwalniał swój pęd. Potem i działały żywioły. Ogień płonął, czasem wciąż ciskany nie tam gdzie trzeba, zajmując suche listki drzewa obok. Tchnienie wiatru, zmiatające kamień, szarpiący jego szatami i mroźny powiew otulający drewniana statuetkę, pozostawiając bielące się, szpilki śniegu. Działało. Musiała tylko wciąż udoskonalać swoje umiejętności, w ciszy zapamiętując kolejne sukcesy. Cicha duma, krążyła we krwi, ale – pamiętał, że nie dla własnej satysfakcji podjął się wyzwania. Chciał walczyć. Pamiętał śmierci i ciemność, która odbierała kolejnych. I wierzył, że dzięki nowej umiejętności – będzie mógł skuteczniej walczyć z wrogiem. Jakimkolwiek.. A takich, ostatnimi czasy przybywało. Musiał przecież być gotowy, gdy nadejść miał czas rozstrzygnięcia. Cokolwiek miało to oznaczać.
| zt
Niech się stanie jasność.
I dla czarodzieja była to moc naturalna i bezwzględna. Ujawniała się już we wczesnych latach, udowadniając tym samym jej obecność we krwi. Tylko – tak jak każdy żywioł i ten niezwykły dar musiano okiełznać, nauczyć się – jak panować nad mocą i nie pozwolić, by działała wbrew woli jej właściciela. A może narzędzia kreacji? Niezależnie od definicji, świat czarodziejski drążył tajniki magii w poszukiwaniu jak najskuteczniejszego jej wykorzystania. Podstawą – okazywała się różdżka, niby przedłożenie woli czarodzieja, skuteczny rodzaj...przekaźnika, podobny do tego wywołującego burzę. Tylko obdarzony talentem – mógł kontrolować moc wywoływanych piorunów. I o to właśnie chodziło. Wprawny czarodziej potrafił wpłynąć na kreowaną rzeczywistość i zmienić ją wedle własnego upodobania. Ograniczeniem – wydawał się tylko sam człowiek, albo...właśnie różdżka, uzależniając niemal całkowicie jej moc.
A przecież niezwykły moment dla każdego czarodzieja – ujawnienie się magii, odbywało się bez jakiegokolwiek przekaźnika. Moc ujawniała się samoczynnie, odsłaniając w dziecku jej istotę. Bez różdżki, bez ograniczeń, bez nauki. Niekontrolowana, ale – czysta. Czy można było wrócić do jej źródła? Czy można było świadomie czerpać z magicznego źródła płynącego we krwi, bez jakiegokolwiek przekaźnika?
O magii bezróżdżkowej, Samuel słyszał już w czasie szkoły. Ciekawił go pomysł czarowania bez użycia różdżki. Ale umiejętność nie była ani powszechna, ani znana. I wymagała ogromnego zasobu czasu i nauki, a młodzieńcza natura wieku – przekonywała, ze warto skupić się na czymś innym. I tak – Skamander sięgnął po wiedzę dopiero wiele lat później. Pierwszym niepisanym mistrzem był Dumbledore. Autorytet, za którym Skamander mógł skoczyć w ogień i właściwie...zrobił to, przystępując w szeregi Zakonu. I w pokrętny sposób pędził w jego ślady. Zaczął od nauki.
Znajdowanie czasu pomiędzy pracą, ogarnianiem siostry i uczestnictwem w spotkaniach Zakonu – nie było łatwe, ale – wykonalne. Te chwile, które pozwalały mu na oddech – spędzał w księgozbiorach, wyszukując właściwych materiałów, zapisków i sposobów, które dadzą mu szanse na właściwą naukę. Nie odnajdował się w teoretycznych działaniach, ale nie sztuką było wiedzieć od razu, co zrobić, by osiągnąć sukces.
Zapiski były niejasne. Jedne traktowały o znaczeniu silnej woli, drugie o długotrwałych praktykach. Kolejne, o metodycznym skupieniu, czy..korzystaniu z usług magicznych mącicieli. I na otwieraniu „źródeł” kończąc. Czym było owo? - nie odnalazł, ale instynktownie czuł, że magia posiadała swoja kumulację, cichy, wewnętrzny nośnik, który rozlewał się do krwi czarodzieja, przenikał każdą, najmniejszą cząstkę i mieszał jako farby tworzące zupełnie nowa barwę. Sztuką było dotarcie do tego pierwiastka magii, by zaczerpnąć i z pomocą woli zmaterializować w rzeczywistości. I chociaż nie raz i nie dwa, po prostu rzucał pergaminem, który nie odpowiadał na żadne z jego pytań – uparcie wracał, stawiając obok świecę, zabierając księgo do mieszkania lub zamykając się w cichej przestrzeni. O tym też dowiedział się z tekstów.
Jeśli chcesz zacząć, pragniesz odkryć – sięgnij do natury. Stań w miejscu dalekim od ludzkiej zawieruchy. Słuchać siebie. I nawet jeśli Samuel nie pojmował zawiłych sformowań o duchowych odkryciach, to i tym razem intuicja go nie zawodziła.
Stawanie się. Realizacja.
Kolejna trudnością, była sama różdżka. Niemal namacanie wyczuwał specyficzna łączność, która gryzła się ze świadomością, że miał i chciał użyć magii bez tak powszechnego wśród czarodziejskiego społeczeństwa – narzędzia. Różdżka wydawała się być niemal żywą jednostką, reagującą i wgrywającą się w charakter właściciela, stając się niejednokrotnie, jednym z najważniejszych elementów życia. Samuel musiał nauczyć się oddzielać jedno od drugiego, a przynajmniej – wiedzieć, że potrafi to zrobić.
Wiedza, którą zdobywał – nie oznaczała, że bez przeszkód zdołał opanować opisywane w księgach podstawy. Tym mocniej, że nie było wiernego i konkretnego wyznacznika. Musiał próbować, musiał raz za razem szukać ścieżki, która poprowadziłaby go do celu.
Najtrudniejsze było – odłożenie różdżki. Znajome formułki, wyuczone serie gestów – to wszystko co znał, co do tej pory pozwalało mu władać magią za pomocą przekaźnika – tutaj było przeszkodą. Niemal naturalnym było, że świadomość wciąż nakierowywała jego wolę na strukturę drewienka, na jego rdzeń, by tam szukać narzędzia do realizacji. W takich chwilach, Samuel czuł się jak pianista, któremu kazano zagrać, ale wcześniej odbierając instrument, odsuwając fortepian.
Graj nie naciskając klawiszy. Niech melodia płynie z ciebie, nie z narzędzia. Znajdź nuty w sobie, znasz je, znasz takty i rytm. Wystarczy, że pozwolisz im się uwolnić... tylko, gdy przychodziło do owego wyzwolenia, auror czuł się zupełnie, jakby żadnej magii w sobie nie posiadał. Nienawidził poczucia bezsilności i prawdopodobnie ten impuls zmuszał go do powtarzania, wciąż i wciąż.
Zaczynał od rzeczy najprostszych. Światło. Lumos. Zaczynał od przyciągania i przenoszenia. I to – z czasem wydawało się śmieszne. Zupełnie jak w mugolskich książkach. Kiedyś przeczytał o człowieku -iluzjoniście, który używał telekinezy, by siłą umysłu zmusić do..zgięcia łyżeczki. I chociaż wydawało się to absurdalne, to sięgał nawet po tak „niedozwolone” chwyty, mając jednak świadomość, że to nie potęgą umysłu wprawiała w ruch materię. To magia, ale – mugolom nie była do szczecią ta wiedza potrzebna. Jemu – tak.
I to był zdecydowanie ciężkie. Mimo kolejnych prób, skutki były nikłe, a Skamander miotał się pomiędzy kolejnymi pomysłami. Brakowało mu przełomu. Wiedział, ze brakuje mi zrozumienia czegoś niezwykle ważnego, elementu ważnego, ale wciąż nieuchwytnego. Nie wiedział tylko jak go odnaleźć. Przynajmniej do czasu.
Kiedy po raz pierwszy przesunął kubek – czuł się...dziwnie. Zmęczenie dawało się we znaki po pracy, a on po prostu chciał jak najszybciej dopaść naczynia, w którym stała zimna już kawa. Niby nic nadzwyczajnego, ale niezidentyfikowane ciepło przemknęło przez jego palce, wprawiając w ruch szklany obiekt. Oczywiście – ten rozbił się o podłogę, spektakularnie rozbryzgując się pozostałościami kawy. I zapewne był to przełom, który pozwolił rzeczywiście ruszyć do przodu. Ta jedna chwila dała mu do myślenia. Pozwoliła zrozumieć, że największą rolę odgrywa jego rzeczywiste chcenie. Nie technika wypowiadania zaklęć, nie kombinacja gestów, ani maksymalne skupienie. To uwolnienie woli z wyuczonych schematów pozwalało czerpać z magii. A podświadomość – szybko zweryfikowała materiały, którym do tej pory poddawał się auror. A może chodziło o coś innego. Może to samo tajemnicze źródło, o którym czytał, poddało się woli, uparcie powtarzanej?
Potem przychodziło wszystko łatwiej. Nie – to nie znaczyło, ze każdy czar kończył się sukcesem. Wciąż musiał drążyć, wciąż wracać do momentu, które dało zrozumienie. A praktyka – autentycznie potrafiła czynić cuda. W przypadku magii – dosłownie. Kolejne uroki i zaklęcia – uświadamiały go o konieczności trenowania samej specyfiki magii. Przestawianie się na podobny try – stanowiło kolejne wyzwanie, ale – gdy widział efekty, nie mógł się poddawać. Światło pełgało mu lekko na dłoni, upadający kubek zwalniał swój pęd. Potem i działały żywioły. Ogień płonął, czasem wciąż ciskany nie tam gdzie trzeba, zajmując suche listki drzewa obok. Tchnienie wiatru, zmiatające kamień, szarpiący jego szatami i mroźny powiew otulający drewniana statuetkę, pozostawiając bielące się, szpilki śniegu. Działało. Musiała tylko wciąż udoskonalać swoje umiejętności, w ciszy zapamiętując kolejne sukcesy. Cicha duma, krążyła we krwi, ale – pamiętał, że nie dla własnej satysfakcji podjął się wyzwania. Chciał walczyć. Pamiętał śmierci i ciemność, która odbierała kolejnych. I wierzył, że dzięki nowej umiejętności – będzie mógł skuteczniej walczyć z wrogiem. Jakimkolwiek.. A takich, ostatnimi czasy przybywało. Musiał przecież być gotowy, gdy nadejść miał czas rozstrzygnięcia. Cokolwiek miało to oznaczać.
| zt
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Londyn, koniec 1955 / początek 1956
Szybka odpowiedź