Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Opuszczone magazyny
Opuszczona portiernia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Opuszczona portiernia
Opuszczona portiernia jest ulokowanym tuż obok bramy dwupiętrowym budynkiem, z którego rozciąga się doskonały widok zarówno na cały plac i magazyny, jak i na otaczającą ten przybytek okolicę. Nietrudno więc dostrzec stąd ewentualne zagrożenie, zwłaszcza podczas nocnych eskapad lub poszukiwania kryjówek.
Ponieważ portiernia w czasach świetności przyportowego obiektu pełniła rozmaite funkcje, od biura zacząwszy, a na stołówce skończywszy, do dziś pełna jest ona różnorakich pomieszczeń, obecnie zakurzonych, zniszczonych i przeżartych zębem czasu. Brudne, stłuczone szyby nie lśnią już w blasku słońca i nie chronią przed deszczem, większość drzwi została wyniesiona lub spalona, a drewniane barierki schodów powyrywane, jednak przy odrobinie trudu wciąż w dziesiątkach tychże pomieszczeń - jak i na terenie całych magazynów - można znaleźć bezpieczne schronienie tudzież nietknięte przez nikogo skarby: butelki alkoholu, książki, fiolki nieznanych eliksirów, sykle, knuty, pergaminy. Miejsce to pełne jest bowiem rozmaitych skrytek zabezpieczonych wszelakimi czarami i nikt, naprawdę nikt nie wie, czy istniały one tutaj już wcześniej, czy powstały dopiero podczas wojny.
Parter zajmują pokój portierów, szatnia i kilkanaście zagraconych pokojów o bliżej nieznanym przeznaczeniu - obecnie pełne kurzu i gruzu, najpewniej stratowanych podczas jakiegoś czarodziejskiego pojedynku. Na pierwszym piętrze znajdują się natomiast toalety, dawna stołówka - dziś zionąca pustką - a także wielka sala z dwoma połamanymi regałami i rozbitym kominkiem kaflowym, w której niegdyś najprawdopodobniej pracownicy magazynów spędzali swe przerwy obiadowe. Na samej górze umiejscowiono zaś pokoje biurowe oraz schody prowadzące na płaski dach, z którego rozpościera się iście bajkowy widok na sunące po Tamizie statki, barki oraz łódeczki, a także okoliczne uliczki i magazyny. Z oddali widać też majestatyczną, przepiękną wieżę zegarową, jaką jest Big Ben.
Ponieważ portiernia w czasach świetności przyportowego obiektu pełniła rozmaite funkcje, od biura zacząwszy, a na stołówce skończywszy, do dziś pełna jest ona różnorakich pomieszczeń, obecnie zakurzonych, zniszczonych i przeżartych zębem czasu. Brudne, stłuczone szyby nie lśnią już w blasku słońca i nie chronią przed deszczem, większość drzwi została wyniesiona lub spalona, a drewniane barierki schodów powyrywane, jednak przy odrobinie trudu wciąż w dziesiątkach tychże pomieszczeń - jak i na terenie całych magazynów - można znaleźć bezpieczne schronienie tudzież nietknięte przez nikogo skarby: butelki alkoholu, książki, fiolki nieznanych eliksirów, sykle, knuty, pergaminy. Miejsce to pełne jest bowiem rozmaitych skrytek zabezpieczonych wszelakimi czarami i nikt, naprawdę nikt nie wie, czy istniały one tutaj już wcześniej, czy powstały dopiero podczas wojny.
Parter zajmują pokój portierów, szatnia i kilkanaście zagraconych pokojów o bliżej nieznanym przeznaczeniu - obecnie pełne kurzu i gruzu, najpewniej stratowanych podczas jakiegoś czarodziejskiego pojedynku. Na pierwszym piętrze znajdują się natomiast toalety, dawna stołówka - dziś zionąca pustką - a także wielka sala z dwoma połamanymi regałami i rozbitym kominkiem kaflowym, w której niegdyś najprawdopodobniej pracownicy magazynów spędzali swe przerwy obiadowe. Na samej górze umiejscowiono zaś pokoje biurowe oraz schody prowadzące na płaski dach, z którego rozpościera się iście bajkowy widok na sunące po Tamizie statki, barki oraz łódeczki, a także okoliczne uliczki i magazyny. Z oddali widać też majestatyczną, przepiękną wieżę zegarową, jaką jest Big Ben.
Zbiegowisko nie przeszkadzało mu w żadnym stopniu. Był przyzwyczajony do podobnych zbieranin. Tłumów, woni, wrzasków i przepychających się pięści. To, czego mu brakowało to znajomego, świergotliwego języka Rumunii. W znajomych okolicach mógł się odprężyć, ale tutaj czuł drażniące zmysły napięcie, które nie pozwoliła opuścić gardy. Zaplecione przed nim ramiona, niewerbalnie sugerowały, że nie miał ochoty na większe kontakty. Ktoś poklepał go po plecach, gdy zarejestrował u prowadzącego całość żigolo, swoją kandydaturę do arenowej bójki. I chociaż poświecił nieznajomemu krzywy uśmiech, nie było w nim wesołości. Ot, nawyk, który znaczył jego usta niemal sztandarowym pokazem umiejętności suszenia zębów.
Przez napierający szum wrażeń przebiło się jednak kilka konkretnych myśli. Początkowo zakładał, że przyjrzy się kolejnym uczestnikom, gdzieś z tyłu wyłapując nawoływania do stawiania pierwszych zakładów, ale umknęły mu jakiekolwiek notowania. Nie tylko dlatego, że słowa zniknęły pod naporem kolejnych wrzasków, śmiechów i mniej lub bardziej rozemocjonowanych jęków. Jego uwagę przykuła jedna, konkretna sylwetka, której obecność akurat w takim miejscu nie powinna go zdziwić. Portowy obszczymur, nokturnowy szmaciarz i kanałowy buc w jednym, zdążył złapać odpowiednią renomę. I nawet jeśli Kai tyle czasu był poza krajem, nie spodziewał się niczego innego. Zabawne, ze jedna osoba mogła trącić spokojne do tej pory struny. Clearwater nie ruszył się jednak z miejsca, niemal rzucając wyzwanie czarnowłosemu, by to on pofatygował się pod ścianę. Nie ruszył się też, gdy rzeczony to zrobił, kierując zlepek brzydko dźwięczących słów. I chociaż wydawało się to wręcz absurdalne, Kai wyszczerzył się, kolejny prawdopodobnie raz w życiu, prowokując swoim zachowaniem do dalszych działań.
Pięści zabolały, gdy zacisnął mocniej place. I gdyby nie bardzo wyraźnie zakomunikowane zasady, jeszcze zanim Dan się odezwał, zasadziłby mu z sierpowego. Typ drażnił go niemiłosiernie już nie tylko cała postawą niedorobionego cwaniaka, ale przede wszystkim za sam fakt zbyt bliskich kontaktów z Maeve. A tego darować nie umiał. Nie jemu. Z błyskiem w jasnych oczach, odepchnął się od chłodnej ściany, jednocześnie rejestrując, że w tłumie pojawiła się kolejna znajoma twarz, która dla odmiany - zaskoczyła go obecnością - Te dracu - rzucił mu niemal w twarz, po czym minął mężczyznę, wcale nie niechcący trącając go barkiem. Nie miał najmniejszego zamiaru tłumaczyć mu się ze swoich poczynań, obecności, czy swojego powrotu.
Stanął przed pstrokatym osiłkiem, wciąż czując drgającą pod skórą adrenalinę. Musiał niedługo dać jej upust, ale zanim miało to nastąpić, sięgnął po wolny już kubek i parę wytartych kostek, które zachybotały się w naczyniu, by poturlać się dźwięcznie po stoliku. Drobiny alkoholu rozlały się przypominając, że sam powinien zwilżyć gardło. Odsunął się, przecierając skroń napiętym nadgarstkiem i zwalniając miejsce kolejnym uczestnikom.
Przez napierający szum wrażeń przebiło się jednak kilka konkretnych myśli. Początkowo zakładał, że przyjrzy się kolejnym uczestnikom, gdzieś z tyłu wyłapując nawoływania do stawiania pierwszych zakładów, ale umknęły mu jakiekolwiek notowania. Nie tylko dlatego, że słowa zniknęły pod naporem kolejnych wrzasków, śmiechów i mniej lub bardziej rozemocjonowanych jęków. Jego uwagę przykuła jedna, konkretna sylwetka, której obecność akurat w takim miejscu nie powinna go zdziwić. Portowy obszczymur, nokturnowy szmaciarz i kanałowy buc w jednym, zdążył złapać odpowiednią renomę. I nawet jeśli Kai tyle czasu był poza krajem, nie spodziewał się niczego innego. Zabawne, ze jedna osoba mogła trącić spokojne do tej pory struny. Clearwater nie ruszył się jednak z miejsca, niemal rzucając wyzwanie czarnowłosemu, by to on pofatygował się pod ścianę. Nie ruszył się też, gdy rzeczony to zrobił, kierując zlepek brzydko dźwięczących słów. I chociaż wydawało się to wręcz absurdalne, Kai wyszczerzył się, kolejny prawdopodobnie raz w życiu, prowokując swoim zachowaniem do dalszych działań.
Pięści zabolały, gdy zacisnął mocniej place. I gdyby nie bardzo wyraźnie zakomunikowane zasady, jeszcze zanim Dan się odezwał, zasadziłby mu z sierpowego. Typ drażnił go niemiłosiernie już nie tylko cała postawą niedorobionego cwaniaka, ale przede wszystkim za sam fakt zbyt bliskich kontaktów z Maeve. A tego darować nie umiał. Nie jemu. Z błyskiem w jasnych oczach, odepchnął się od chłodnej ściany, jednocześnie rejestrując, że w tłumie pojawiła się kolejna znajoma twarz, która dla odmiany - zaskoczyła go obecnością - Te dracu - rzucił mu niemal w twarz, po czym minął mężczyznę, wcale nie niechcący trącając go barkiem. Nie miał najmniejszego zamiaru tłumaczyć mu się ze swoich poczynań, obecności, czy swojego powrotu.
Stanął przed pstrokatym osiłkiem, wciąż czując drgającą pod skórą adrenalinę. Musiał niedługo dać jej upust, ale zanim miało to nastąpić, sięgnął po wolny już kubek i parę wytartych kostek, które zachybotały się w naczyniu, by poturlać się dźwięcznie po stoliku. Drobiny alkoholu rozlały się przypominając, że sam powinien zwilżyć gardło. Odsunął się, przecierając skroń napiętym nadgarstkiem i zwalniając miejsce kolejnym uczestnikom.
Kai Clearwater
Zawód : Łowca ingrediencji, podróżnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Czemu ty się, zła godzino,
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Kai Clearwater' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 48
'k100' : 48
Rzucił Bottowi zbolałe spojrzenie pod tytułem musimy napić się piwa JAK NAJSZYBCIEJ, szczerze licząc (Nie, będąc pewnym! Zawsze trzeba liczyć na wygraną!), że po turnieju będzie w stanie dowlec się do knajpy i nie przestraszy żadnej nadwrażliwej barmanki swoją facjatą. Dawno nie narzekał do Matta na życie, bo ten był zresztą zajęty tymi cholernymi smokami, a dzisiaj jakoś zebrało mu się na narzekanie. Na temat uczestników, na przykład.
Co ten frajer tu robi? I dlaczego wytrącił go z rezonu na tyle, że aż nie wymyślił sobie odpowiedniej ksywki? Teraz byli najprawdopodobniej jedynymi uczestnikami, którzy będą się bić pod prawdziwymi imionami - co za żenada, to przecież w stylu Kaia, a nie Wrońskiego. Uśmiech podziałał niczym płachta na wściekłego byka, dalej wyprowadzając go z równowagi. Uważał to za zabawne? W zimnych oczach Daniela błysnęły wściekłe płomyki, a dłoń sama powędrowała do pasa, aby posłać upiorogacka prosto w tego miejskiego żartownisia, gryfońskiego kociaka, panicza szwendającego się po miejscach nie dla takich jak on. Niestety - oddał już przecież różdżkę Bottowi, a zaraz potem został szturchnięty w ramię i potraktowany jakąś rumuńską poezją miłosną. Wcale nie chciał pamiętać, że Kai bywał chyba w Rumunii, ani pamiętać o nim zupełnie niczego! Ale ten dziwny język pasował do panienki i bawidamka. No i na pewno nie przywiązywałby do wesołka tyle uwagi, gdyby nie Maeve nie miała pecha być jego siostrą - nie, żeby nie zaczęli się nie lubić jeszcze na trzecim roku Daniela w Hogwarcie, zanim Wroński w ogóle zarejestrował istnienie małej Maeve.
-Pieprzny chrabąszcz. - warknął do Clearwatera w odpowiedzi, nie będąc do końca pewnym co znaczy przekleństwo zasłyszane kiedyś u polskich żeglarzy (i będąc niepokojąco pewnym, że zgubił gdzieś jedną samogłoskę), ale wiedząc, że brzmi spektakularnie. Zwłaszcza, gdy umiało się je wymówić.
Wziął głęboki wdech, usiłując przełknąć gniew i skupić się na walkach, i wreszcie rozejrzał się po reszcie uczestników.
Skinął głową Goyle'owi, którego nie sposób było nie kojarzyć - i to nie tylko z Nokturnu. Chociaż Daniel już od dawna działał na własną rękę, jak najdalej od tradycji swojej rodziny, to stary Wroński znał się doskonale z ojcem Goyle'a, a Dan pamiętał poważnego chłystka jeszcze z czasów, gdy ten był za młody by wypływać na morze. Momentalnie przypomniała mu się również ładniutka Calanthe, ale to z kolei przypomniało mu o Maeve i o tym, że tylko jedna z nich ma normalnego brata. Próba okiełznania irytacji spełzła na niczym.
Ruszył po kości, niemal wyrywając je Clearwaterowi i zastanawiając się, czemu przewrotna biologia pokarała Maeve bratem-półgłówkiem. Miał nadzieję, że był przynajmniej na tyle pół-inteligentny, aby nie mówić siostrze o swoich dzisiejszych przygodach. Ani o tym, kto rozwali mu dziś nos, jeśli tylko kości okażą się łaskawe.
Co ten frajer tu robi? I dlaczego wytrącił go z rezonu na tyle, że aż nie wymyślił sobie odpowiedniej ksywki? Teraz byli najprawdopodobniej jedynymi uczestnikami, którzy będą się bić pod prawdziwymi imionami - co za żenada, to przecież w stylu Kaia, a nie Wrońskiego. Uśmiech podziałał niczym płachta na wściekłego byka, dalej wyprowadzając go z równowagi. Uważał to za zabawne? W zimnych oczach Daniela błysnęły wściekłe płomyki, a dłoń sama powędrowała do pasa, aby posłać upiorogacka prosto w tego miejskiego żartownisia, gryfońskiego kociaka, panicza szwendającego się po miejscach nie dla takich jak on. Niestety - oddał już przecież różdżkę Bottowi, a zaraz potem został szturchnięty w ramię i potraktowany jakąś rumuńską poezją miłosną. Wcale nie chciał pamiętać, że Kai bywał chyba w Rumunii, ani pamiętać o nim zupełnie niczego! Ale ten dziwny język pasował do panienki i bawidamka. No i na pewno nie przywiązywałby do wesołka tyle uwagi, gdyby nie Maeve nie miała pecha być jego siostrą - nie, żeby nie zaczęli się nie lubić jeszcze na trzecim roku Daniela w Hogwarcie, zanim Wroński w ogóle zarejestrował istnienie małej Maeve.
-Pieprzny chrabąszcz. - warknął do Clearwatera w odpowiedzi, nie będąc do końca pewnym co znaczy przekleństwo zasłyszane kiedyś u polskich żeglarzy (i będąc niepokojąco pewnym, że zgubił gdzieś jedną samogłoskę), ale wiedząc, że brzmi spektakularnie. Zwłaszcza, gdy umiało się je wymówić.
Wziął głęboki wdech, usiłując przełknąć gniew i skupić się na walkach, i wreszcie rozejrzał się po reszcie uczestników.
Skinął głową Goyle'owi, którego nie sposób było nie kojarzyć - i to nie tylko z Nokturnu. Chociaż Daniel już od dawna działał na własną rękę, jak najdalej od tradycji swojej rodziny, to stary Wroński znał się doskonale z ojcem Goyle'a, a Dan pamiętał poważnego chłystka jeszcze z czasów, gdy ten był za młody by wypływać na morze. Momentalnie przypomniała mu się również ładniutka Calanthe, ale to z kolei przypomniało mu o Maeve i o tym, że tylko jedna z nich ma normalnego brata. Próba okiełznania irytacji spełzła na niczym.
Ruszył po kości, niemal wyrywając je Clearwaterowi i zastanawiając się, czemu przewrotna biologia pokarała Maeve bratem-półgłówkiem. Miał nadzieję, że był przynajmniej na tyle pół-inteligentny, aby nie mówić siostrze o swoich dzisiejszych przygodach. Ani o tym, kto rozwali mu dziś nos, jeśli tylko kości okażą się łaskawe.
Self-made man
The member 'Daniel Wroński' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 100
'k100' : 100
Odchodząc od stolika obejrzał się jeszcze przez ramię, a kącik ust drgnął mu nieznacznie, gdy miał okazję podziwiać przez chwilę wdzianko Botta; trzeba było mieć jaja wielkości tych rogogona węgierskiego, żeby pojawić się w czymś takim w porcie. Usłyszał jeszcze fragment wypowiedzi skierowanej do jakiegoś Cormaca, nim odsunął się nieco, wciskając się w jedną z wolnych przestrzeni tuż za stolikiem, na którym lądowały złote monety.
Dopalił papierosa niespecjalnie przejmując się tym, że wydycha komuś dym prosto w przepocony kark. Powietrze było tak gęste, że można by zawiesić na nim swoją kurtkę, jak na wieszaku; a atmosfera powoli stawała się gęstsza niż zawiesina z oparów papierosów. Coraz bliżej walk, dało się to niemal wyczuć.
Ci, którzy przyszli tu po mrzonki o zwycięstwie, i jeden, który po nie sięgnie, mieli zdać się na szczęście kostek. Wcisnął dłonie w kieszenie, rozpychając się łokciami, gdy zaczął torować sobie z powrotem drogę w kierunku Matta. Na chwilę tylko obrócił głowę, chcąc sprawdzić, ile osób będzie jeszcze rzucało po nim; zaczynał się niecierpliwić, kwestie organizacyjne mocno się przeciągały. Sporo wygłodniałych emocji facetów się tu dzisiaj zebrało.
Dopiero wtedy na dłużej przyszpilił wzrokiem twarz, która mignęła mu w tłumie po raz drugi; szyderczy uśmiech wypełznął na jego własną błyskawicznie, nie mógł się powstrzymać przed tym odruchem; no proszę, pieprzony bukieciarz. - Powodzenia - powiedział niemal bezgłośnie, upewniwszy się wcześniej, że Vincent złapał z nim kontakt wzrokowy; po czym zsunął kaptur, nie zamierzając już dłużej się nim okrywać.
Ktoś przed nim zamachnął się, wyrzucając kostkami same szóstki. Brwi Burroughsa powędrowały do góry; to się nazywa szczęście... początkującego? Obłapił wzrokiem swojego być-może-rywala, dopiero po chwili orientując się, że doskonale zna tego wąsa.
- Ty chyba jesteś w felixie urodzony... - szczęście Wrońskiego nadal nie opuściło, tylko pięści zdawały się go nie imać, ciekawe, czy dzisiaj też będzie tak tańczył na ringu jak w tamtej portowej uliczce.
Zgarnął kości, by wykonać swój rzut, pewien, że sam będzie mógł się zadowolić tylko ochłapami szczęścia.
Dopalił papierosa niespecjalnie przejmując się tym, że wydycha komuś dym prosto w przepocony kark. Powietrze było tak gęste, że można by zawiesić na nim swoją kurtkę, jak na wieszaku; a atmosfera powoli stawała się gęstsza niż zawiesina z oparów papierosów. Coraz bliżej walk, dało się to niemal wyczuć.
Ci, którzy przyszli tu po mrzonki o zwycięstwie, i jeden, który po nie sięgnie, mieli zdać się na szczęście kostek. Wcisnął dłonie w kieszenie, rozpychając się łokciami, gdy zaczął torować sobie z powrotem drogę w kierunku Matta. Na chwilę tylko obrócił głowę, chcąc sprawdzić, ile osób będzie jeszcze rzucało po nim; zaczynał się niecierpliwić, kwestie organizacyjne mocno się przeciągały. Sporo wygłodniałych emocji facetów się tu dzisiaj zebrało.
Dopiero wtedy na dłużej przyszpilił wzrokiem twarz, która mignęła mu w tłumie po raz drugi; szyderczy uśmiech wypełznął na jego własną błyskawicznie, nie mógł się powstrzymać przed tym odruchem; no proszę, pieprzony bukieciarz. - Powodzenia - powiedział niemal bezgłośnie, upewniwszy się wcześniej, że Vincent złapał z nim kontakt wzrokowy; po czym zsunął kaptur, nie zamierzając już dłużej się nim okrywać.
Ktoś przed nim zamachnął się, wyrzucając kostkami same szóstki. Brwi Burroughsa powędrowały do góry; to się nazywa szczęście... początkującego? Obłapił wzrokiem swojego być-może-rywala, dopiero po chwili orientując się, że doskonale zna tego wąsa.
- Ty chyba jesteś w felixie urodzony... - szczęście Wrońskiego nadal nie opuściło, tylko pięści zdawały się go nie imać, ciekawe, czy dzisiaj też będzie tak tańczył na ringu jak w tamtej portowej uliczce.
Zgarnął kości, by wykonać swój rzut, pewien, że sam będzie mógł się zadowolić tylko ochłapami szczęścia.
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Keat Burroughs' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 40
'k100' : 40
Odchodząc od stołu do rejestracji, ponownie wcisnął nadpaloną fajkę między spierzchnięte wargi. Nie spodziewał się, iż specyficzny nadzorca postanowi posłać w jego stronę szereg drażliwych słów. Wypuścił dym, uniósł brew i leniwie odwrócił głowę. Odchrząknął. Chropowaty głos zaszczycił obdrapane otoczenie niechętną odpowiedzią: – Zachowam te informacje na później. – rzucił unosząc rękę w geście podziękowania. Nie do końca przeczuwał jakie ma zamiary. Był podejrzliwy, sceptyczny ów propozycji. Czy typowy cwaniaczek, portowy bandzior chciałby z własnej woli zapoznawać go z godnymi uwagi miejscami, tutejszą klientelą? Czyżby uważał go za typowego, zagubionego mieszczucha, który po raz pierwszy zaszczyca swą obecnością cuchnące Doki? Czy miał w tym jakiś interes? Uśmiechnął się pod nosem nieco cynicznie. Świadomość pewnej anonimowości była dla niego niezwykle wygodna. Przeciskając się w głąb portierni natrafiał na coraz więcej parszywych, obrzydliwych gęb. Nie spodziewał się, że trafi na niego. Typ spod ciemnej gwiazdy, który jeszcze niedawno raczył go swym jakże zawistnym, odstraszającym spojrzeniem. Czy przy wejściu nie sprawdzają przypadkiem wieku potencjalnych degeneratów? Wyłapał jego twarz kątem oka. Odwzajemnił iglaste spojrzenie i odchodząc wymamrotał niechętnie, bardziej do siebie: – Wzajemnie gnido. – cholerny małolat. Odnalazł kawałek wolnej, porysowanej ściany. Oparty jedną nogą, kończył zbawienny rytuał rozluźniający napięte ciało. Dym zakrywał większość rosłego oblicza, dodając osobliwej tajemnicy. Usytuowany w wygodnej pozycji mógł bezczelnie obserwować nadchodzące, obce jednostki. Oceniać potencjalnych przeciwników, spostrzegawczym okiem wyłapać mankamenty, elementy dające niepodważalną przewagę. Zdawał sobie sprawę, że spryt i zachowanie zimnej krwi może przybliżyć do upragnionej wygranej. Mężczyźni ścisnęli się w wąskiej przestrzeni. Ten sam rozbawiony jegomość, wyszedł na środek objaśniając dalsze zasady. Śmieszył go, podświadomie. Starał się zachować odpowiednią powagę. Zgasił niedopałek o chropowatą strukturę i rzucił go na ziemię. Ręce zakleszczyły ramiona czekając na ochotników. Pierwsi, butni śmiałkowie rzucali wytartymi kośćmi szczerząc zęby do najbliższych zgromadzonych. Czy na ringu, spoglądając w lśniące oczy wściekłego przeciwnika zachowają tą rozbawioną atmosferę? Nielegalne bijatyki przyciągnęły również sporą ilość obserwatorów łasych na darmowy rozlew krwi. Dostrzegał jednostki wybierające faworyta; jeżeli wygra zbiją o wiele większą fortunę niż proponowane należne. Dostrzegł również jego. Postać nachmurzonego, brodatego przyjaciela wyłoniła się na pierwszy plan. Ze swą charakterystyczną obojętnością podszedł do losowania. Co ten cholerny Lupin robił w takim miejscu? Skąd się tu wziął? Czy jeszcze miesiąc temu nie patrzył sceptycznie na kłamstwa, które ciemnowłosy serwował w głównym gmachu Ministerstwa Magii? Zmarszczył czoło. Nie spuszczał go z oczu, dopóki nie zniknął w ciasnym tłumie. Pech chciał, iż nie tylko on okazał się znajomą twarzą. Pewien mężczyzna wysunął się na środek. Krzyczał coś do wąsatego opryszka, który odpowiedział równie nieprzyjemnym oskarżeniem. Jeszcze bardziej zmarszczył czoło, a kiedy udało mu się dopasować odpowiednie szczegóły uśmiechnął się szyderczo. Clearwater we własnej osobie i jego kolejni wrogowie. Piękne widowisko, którym nie był zaskoczony – wręcz usatysfakcjonowany. Pierwsza fala przerzedziła się odrobinę, wystąpił przed szereg i poszedł do miejsca gdzie znajdowały się kości. Robiąc zamaszysty ruch, liczył na łut szczęścia.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Vincent Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 53
'k100' : 53
Pohukiwania, głośne śmiechy i zalatujące rynsztokiem wymiany zdań były ku kompletnie obojętne, albowiem było dokładnie tak jak przewidywał oraz opowiadał Goyle. Nie był przerażony wizją rychłej porażki, gdyż liczyło się w tym wszystkim coś więcej – być może trening, być może sprawdzenie siebie w dość nietypowej sytuacji, kiedy nie liczyły się magiczne umiejętności, a siła sierpowego. Chuchrem nie był, lecz daleko było mu do wyglądu obecnych w portierni i nawet samego Caelana, który mordobicie miał we krwi. -Wiem, że zrobiłeś to tylko po to, bym w tym czasie nie pukał Twojej żony.- burknął z kąśliwym uśmiechem. Rzecz jasna nie zrobiłby tego swojemu kumplowi, lecz podobne żarty były ich małym rytuałem i nie mógł ich sobie odmówić.
Kiedy towarzysz upił ognistej sam poszedł w jego ślady odbierając piersiówkę. Kolejne słowa odbiły się echem w jego głowie; czyżby w końcu zaczął żartować? -Jak mam nie pić? Wolę urżnąć się jak świnia i nie czuć jak ktoś złamie mi szczękę. Jak Ci wszyscy uzdrowiciele zaczną mi wystawiać rachunki za swoje usługi, to będę musiał oddać pod zastaw Mantykorę.- zaśmiał się pod nosem zdając sobie sprawę, że Goyle doskonale wiedział ile już razy lądował w rękach medyków.
-Dotrzymaj chociaż słowa, że dociągniesz moje zwłoki na Nokturn.- szturchnął go ramieniem z przekąsem, po czym uniósł wzrok w kierunku mężczyzny zbierającego szmal. Całkiem zabawnie by było, gdyby postanowił z nim spierdolić, kiedy oni będą szukać jedynek na pseudo ringu. Dobrze, że szatynowi nie zaproponowali tej fuchy, bo z pewnością by tak zrobił.
Przepchnął się przez tłum znacznie później jak towarzysz, który zdążył już rzucić kośćmi. Czy los skaże ich na wspólny pojedynek? Szczerze liczył, że nie, bowiem wtedy żarty o żonie nie będą równie zabawne – przynajmniej nie dla jednej ze stron. Gdy w końcu zrobiło się nieco luźniej przy rozklekotanym stole zbliżył się do drewnianego naczynia i chwycił go w dłoń zakrywając wieko. Potrząsnął nim nieznacznie i pozwolił kościom opuścić kubek. Co będzie to będzie, nigdy nie miał szczęścia w podobnych losowaniach, choć patrząc po zebranych to gorzej niż na Festiwalu Lata nie będzie. W końcu czy ktoś tu z zebranych oberwał w gębę od półolbrzyma? Cholerny Ogden trzasnął tak, że odbiło mu się pierwsze kremowe piwo.
Kiedy towarzysz upił ognistej sam poszedł w jego ślady odbierając piersiówkę. Kolejne słowa odbiły się echem w jego głowie; czyżby w końcu zaczął żartować? -Jak mam nie pić? Wolę urżnąć się jak świnia i nie czuć jak ktoś złamie mi szczękę. Jak Ci wszyscy uzdrowiciele zaczną mi wystawiać rachunki za swoje usługi, to będę musiał oddać pod zastaw Mantykorę.- zaśmiał się pod nosem zdając sobie sprawę, że Goyle doskonale wiedział ile już razy lądował w rękach medyków.
-Dotrzymaj chociaż słowa, że dociągniesz moje zwłoki na Nokturn.- szturchnął go ramieniem z przekąsem, po czym uniósł wzrok w kierunku mężczyzny zbierającego szmal. Całkiem zabawnie by było, gdyby postanowił z nim spierdolić, kiedy oni będą szukać jedynek na pseudo ringu. Dobrze, że szatynowi nie zaproponowali tej fuchy, bo z pewnością by tak zrobił.
Przepchnął się przez tłum znacznie później jak towarzysz, który zdążył już rzucić kośćmi. Czy los skaże ich na wspólny pojedynek? Szczerze liczył, że nie, bowiem wtedy żarty o żonie nie będą równie zabawne – przynajmniej nie dla jednej ze stron. Gdy w końcu zrobiło się nieco luźniej przy rozklekotanym stole zbliżył się do drewnianego naczynia i chwycił go w dłoń zakrywając wieko. Potrząsnął nim nieznacznie i pozwolił kościom opuścić kubek. Co będzie to będzie, nigdy nie miał szczęścia w podobnych losowaniach, choć patrząc po zebranych to gorzej niż na Festiwalu Lata nie będzie. W końcu czy ktoś tu z zebranych oberwał w gębę od półolbrzyma? Cholerny Ogden trzasnął tak, że odbiło mu się pierwsze kremowe piwo.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 62
'k100' : 62
Zdecydowanie nie przeszkadzało mi bycie w centrum wydarzeń, wprawianiem jakiejś machiny przyszłych wydarzeń w ruch. Przynajmniej tych klasujących się w moim odczuciu jako zwyczajne, dobrze mi znane, lubiane. W walkach w końcu nie raz uczestniczyłem, nieraz pomagałem też je organizować pełniąc przy tym różnoraką rolę. Dziś zaś przyszło mi się wcielić w wodzireja całej maskarady. I bardzo, kurwa, dobrze. Ten chlew obsrany gównem potrzebował nieco szorstkiego dotyku jeżeli miał tu być jakiś porządek. Hehe.
Zaprosiłem wszystkich chętnych do mojego stoliczka tutejszego prezesa. Rozsiadłem się za nim zaczynając początkowo przelewać w dłoniach galeony, które następnie odbierał je ode mnie zaufany człowiek wynosząc w bezpieczniejsze miejsce. W końcu o ile zaprzątała głowę przy takich wydarzeniach myśl o potencjalnej obławie to jednak nie można było zapominać o chciwości czy chytrości tutejszych, którzy mogliby chcieć wykorzystać szansę sięgnięcia po główną nagrodę z pominięciem walk na arenie. To nie mogło mieć miejsca na mojej warcie. I tu nie chodziło o to, że uważałem się za takiego bossa, a zwyczajnie wiedziałem, że wówczas co najmniej siedmiu chłopa będzie miało do mnie pretensje z czego połowa nie zawaha się potraktować mnie w imię sprawiedliwości jakimś czarno-magicznym urokiem.
Kiedy kwestie finansowe mieliśmy już za sobą przyszedł czas na bardziej pieszczotliwe szczegóły dzisiejszego wieczoru - ułożenie grafiku walk. Część osób znałem więc trochę kusiło mnie wzięcie sprawy w swoje ręce i sparowania przykładowo Keata z... Mancairem nie wątpiąc w to, że młody byczek wywróci bebechy nokturnowego cwaniaczka nie lepiej niż tani jabol, heh. Nie do końca jednak byłem przekonany, czy moja ingerencja nie sprowadziłaby na mnie kłopotów, a ja ostatnio dbałem o to by nie mieć za dużo na głowie. Oddałem więc ich przyszłe losy poniekąd w ich własne ręce, moje kostki i... czyjś kubek. Kiedy wola nieba się dokonywała ja sam uśmiechałem się pod nosem obserwując tworzącą się miedzy zawodnikami przyjemną dla oka chemię. A przecież jeszcze nie wyszli na ring! Gdy skończyli turlać, zerknąłem na świstek pergaminu z którego zacząłem odczytywać kolejne imiona:
- Dan, Remus, Baldur, John, Cormac, Kai, Jerry - w takiej kolejności będziecie wybierać sobie miejsce w drabince. No już, już, zapraszam panowie...
|Drabinka turniejowa. Swoje posty powinniście umieszczać w wymienionej w poście kolejności, która dla przypomnienia wygląda tak: Daniel (k:100), Lyall (k:70), Caelan (k:67), Drew (k:62), Vincent (k:53), Kai (k:48), Keat (k:40). Macie do wyboru 8 pozycji: A-1, A-2, B-3, B-4, C-5, C-6. D-7, D-8. Pary walczące ze sobą będą miały więc te same litery. Pod pod postem zaznaczcie konkretnie którą wybieracie korzystając właśnie z tej sygnatury alfabetyczno-numerycznej.
|72h
Zaprosiłem wszystkich chętnych do mojego stoliczka tutejszego prezesa. Rozsiadłem się za nim zaczynając początkowo przelewać w dłoniach galeony, które następnie odbierał je ode mnie zaufany człowiek wynosząc w bezpieczniejsze miejsce. W końcu o ile zaprzątała głowę przy takich wydarzeniach myśl o potencjalnej obławie to jednak nie można było zapominać o chciwości czy chytrości tutejszych, którzy mogliby chcieć wykorzystać szansę sięgnięcia po główną nagrodę z pominięciem walk na arenie. To nie mogło mieć miejsca na mojej warcie. I tu nie chodziło o to, że uważałem się za takiego bossa, a zwyczajnie wiedziałem, że wówczas co najmniej siedmiu chłopa będzie miało do mnie pretensje z czego połowa nie zawaha się potraktować mnie w imię sprawiedliwości jakimś czarno-magicznym urokiem.
Kiedy kwestie finansowe mieliśmy już za sobą przyszedł czas na bardziej pieszczotliwe szczegóły dzisiejszego wieczoru - ułożenie grafiku walk. Część osób znałem więc trochę kusiło mnie wzięcie sprawy w swoje ręce i sparowania przykładowo Keata z... Mancairem nie wątpiąc w to, że młody byczek wywróci bebechy nokturnowego cwaniaczka nie lepiej niż tani jabol, heh. Nie do końca jednak byłem przekonany, czy moja ingerencja nie sprowadziłaby na mnie kłopotów, a ja ostatnio dbałem o to by nie mieć za dużo na głowie. Oddałem więc ich przyszłe losy poniekąd w ich własne ręce, moje kostki i... czyjś kubek. Kiedy wola nieba się dokonywała ja sam uśmiechałem się pod nosem obserwując tworzącą się miedzy zawodnikami przyjemną dla oka chemię. A przecież jeszcze nie wyszli na ring! Gdy skończyli turlać, zerknąłem na świstek pergaminu z którego zacząłem odczytywać kolejne imiona:
- Dan, Remus, Baldur, John, Cormac, Kai, Jerry - w takiej kolejności będziecie wybierać sobie miejsce w drabince. No już, już, zapraszam panowie...
|Drabinka turniejowa. Swoje posty powinniście umieszczać w wymienionej w poście kolejności, która dla przypomnienia wygląda tak: Daniel (k:100), Lyall (k:70), Caelan (k:67), Drew (k:62), Vincent (k:53), Kai (k:48), Keat (k:40). Macie do wyboru 8 pozycji: A-1, A-2, B-3, B-4, C-5, C-6. D-7, D-8. Pary walczące ze sobą będą miały więc te same litery. Pod pod postem zaznaczcie konkretnie którą wybieracie korzystając właśnie z tej sygnatury alfabetyczno-numerycznej.
|72h
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Uśmiechnął się z satysfakcją na widok dwóch szóstek - czyżby Bott znów wziął tutaj jego ulubione kości, czy to po prostu łut szczęścia?
Chyba jednak to drugie, w końcu wszyscy używali tej samej pary. Odchodząc od stolika, zmierzył się wzrokiem z Keatem i uśmiechnął się pod wąsem.
-A jednak masz jaja, młody. - rzucił do krzywonosa, co było u niego wyrazem najwyższej aprobaty. W marcu, gdy jeszcze mieli sztamę, bezskutecznie usiłował namówić Keata do wzięcia udziału w podobnych walkach. Potem ich sztama nieco się posypała, ale najwyraźniej porządne lanie przywróciło chłopakowi rozum do głowy. Pomijając fakt, że ten najwyraźniej spędzał czas tutaj zamiast zajmować się własną siostrą, a biedna Frances miała cały dom na głowie. Zaniedbane siostry to widać temat przewodni dzisiejszej nocy.
Odszedł od młokosa, zanim uderzy mu sodówa do głowy i rozejrzał się po innych uczestnikach - parę twarz znanych z Nokturnu, jakiś elegancik o - o dziwo - złamanym nosie (może to starszy brat Burroughsa, hehe? Nie, ubrania na to nie wskazywały). Mierzył ich wzrokiem, zastanawiając się, z kim najlepiej byłoby się bić. Może z Burroughsem, już raz go w końcu pokonał, a gnojek zasłużył na powtórkę z rozrywki patrząc na to, co przeżywała w kwietniu jego siostra. Albo z elegancikiem, łatwa wygrana.
Wroński był jednak zbyt ambitny aby bić się z wyrachowania - choć chętnie zgarnąłby wygraną i rozłożył siły na zamiary, to jego spojrzenie uparcie wędrowało w kierunku pewnego rumuńskiego smokoluba.
Podszedł do Botta i jego rozpiski i zrozumiał, że w istocie nie wygrał nic. Jego wysoki rzut świadczył jedynie o tym, że wybierał miejsce zupełnie w ciemno. No nic. Odważnie wpisał się na pierwsze miejsce, a potem rzucił wymowne i wyzywające spojrzenie Kaiowi. Ciekawe, czy gryfoński lew ma jakiekolwiek pazury, czy to tylko tchórzliwe kocię!
(W głębi ducha wiedział, że Clearwater pewnie skorzysta z okazji, o ile nie przeżył w Rumunii gwałtownej zmiany osobowości - a wszystko wskazywało na to, że jeśli przeżył, to tylko na gorsze.) Byle tylko nikt nie podebrał mu upatrzonego przeciwnika - dla pewności powiódł po wszystkich zebranych groźnym wzrokiem i rozprostował palce, starając się wyglądać na doświadczonego i posępnego boksera!
Biorę miejsce nr. 1 w grupie A
Chyba jednak to drugie, w końcu wszyscy używali tej samej pary. Odchodząc od stolika, zmierzył się wzrokiem z Keatem i uśmiechnął się pod wąsem.
-A jednak masz jaja, młody. - rzucił do krzywonosa, co było u niego wyrazem najwyższej aprobaty. W marcu, gdy jeszcze mieli sztamę, bezskutecznie usiłował namówić Keata do wzięcia udziału w podobnych walkach. Potem ich sztama nieco się posypała, ale najwyraźniej porządne lanie przywróciło chłopakowi rozum do głowy. Pomijając fakt, że ten najwyraźniej spędzał czas tutaj zamiast zajmować się własną siostrą, a biedna Frances miała cały dom na głowie. Zaniedbane siostry to widać temat przewodni dzisiejszej nocy.
Odszedł od młokosa, zanim uderzy mu sodówa do głowy i rozejrzał się po innych uczestnikach - parę twarz znanych z Nokturnu, jakiś elegancik o - o dziwo - złamanym nosie (może to starszy brat Burroughsa, hehe? Nie, ubrania na to nie wskazywały). Mierzył ich wzrokiem, zastanawiając się, z kim najlepiej byłoby się bić. Może z Burroughsem, już raz go w końcu pokonał, a gnojek zasłużył na powtórkę z rozrywki patrząc na to, co przeżywała w kwietniu jego siostra. Albo z elegancikiem, łatwa wygrana.
Wroński był jednak zbyt ambitny aby bić się z wyrachowania - choć chętnie zgarnąłby wygraną i rozłożył siły na zamiary, to jego spojrzenie uparcie wędrowało w kierunku pewnego rumuńskiego smokoluba.
Podszedł do Botta i jego rozpiski i zrozumiał, że w istocie nie wygrał nic. Jego wysoki rzut świadczył jedynie o tym, że wybierał miejsce zupełnie w ciemno. No nic. Odważnie wpisał się na pierwsze miejsce, a potem rzucił wymowne i wyzywające spojrzenie Kaiowi. Ciekawe, czy gryfoński lew ma jakiekolwiek pazury, czy to tylko tchórzliwe kocię!
(W głębi ducha wiedział, że Clearwater pewnie skorzysta z okazji, o ile nie przeżył w Rumunii gwałtownej zmiany osobowości - a wszystko wskazywało na to, że jeśli przeżył, to tylko na gorsze.) Byle tylko nikt nie podebrał mu upatrzonego przeciwnika - dla pewności powiódł po wszystkich zebranych groźnym wzrokiem i rozprostował palce, starając się wyglądać na doświadczonego i posępnego boksera!
Biorę miejsce nr. 1 w grupie A
Self-made man
W przeciwieństwie do niektórych Lupinowi w ogóle nie zależało na tym, żeby grać najostrzejszego koguta w dokach. Nie zjawił się w opuszczonej portierni, żeby wygrać czy komuś coś udowodnić — potrzebował po prostu oczyszczenia myśli i chwilowej ucieczki od rzeczywistości. Napływ krwi do ust, piszczenie w uszach, zmęczone, obite ciało mogło mu to zapewnić. Wiedział o tym. Znał skuteczność a konsekwencje w żadnym stopniu go nie martwiły. Wychodził z gorszych opresji, zresztą był brygadzistą — wizja walki z rozkrzyczanymi mięśniakami nie sprawiała, że nagle odczuwał niepokój. Jeśli miał być bardziej konkretny, trzeba było przyznać, że nie czuł na dobrą sprawę niczego... Jedynie ból przypominał mu tylko, że jeszcze żył. Krew na ciele oznaczała, że coś jeszcze płynęło w jego wnętrzu. Siniaki na skórze mówiły, że nie zamieniał się w kamień. Że nie każde silniejsze uderzenie mogło tylko i wyłącznie zahartować. Znał siebie i wiedział, że przekraczanie fizycznych granic uzależniło go i tego potrzebował. Na tym też chciał się skupić tej nocy. Nie na swoich przeciwnikach. Nie słuchał więc wymiany słów między podchodzącymi do losowania czarodziejami, chociaż nie oznaczało to, że ich w ogóle nie słyszał. Po prostu jakikolwiek sens tego wszystkiego ulatywał gdzieś w bok, a hałas wiodący prym w opuszczonej portierni dodatkowo zagłuszał rozmowy. Czy jednak w ogóle tracił z czegokolwiek, jeśli nie przykuwał do nich wagi? I bez zastanawiania się wiedział, że nie. Dlatego też nie zwracał uwagi na tych, którzy losowali. W końcu nie był w dokach, tylko i wyłącznie dla uczestnictwa, chociaż i ono było dla niego dość istotne. Przegapił znajome twarze lub zwyczajnie je zignorował, szukając przez większą część czasu spojrzeniem gęby McIntyre'a. Mąż siostry mógł się kręcić po okolicy, jeśli naprawdę miał smykałkę do hazardu... Lyall nie miał jednak informacji czy przypadkiem tyczyło się to nielegalnych działań, czy może wyścigów. Nie. Morderca musi czuć coś silniejszego niż nudne wyścigi, przemknęło mu przez głowę i obrócił się w momencie, gdy przyszła jego kolej na wybranie miejsca w turnieju. Nie zwrócił specjalnie uwagi na to, które z nich wybierał. Było mu to obojętne.
|B-3
|B-3
i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
MY HEART.
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W tłumie mignęła mu charakterystyczna wąsata twarz; przelotnie podchwycił spojrzenie Wrońskiego, bo to przecież musiał być on, i skinął mu krótko głową. Nie chciał jednak wdawać się w dyskusje, obaj mieli teraz inne rzeczy na głowach, on na przykład - pyskatego Macnaira. Spojrzał ku niemu z uniesionymi wyżej brwiami, z wyrazem twarzy, który sugerował, że rozmówca przeciągał strunę. Skrzyżował na piersi ręce, wykorzystując niemalże dziesięć centymetrów przewagi, by spojrzeć na Drew z góry. - Nie wiem, dlaczego mi to mówisz tuż przed wyborem miejsc w drabince. Czyżbyś chciał mi coś zasugerować? - warknął. Bo przecież nie wątpił, że gdyby spotkał się z nim na arenie, wyszedłby z tego starcia zwycięsko. Może i Macnair był mocny w gębie, lecz nie umiał jeszcze się bić, a przynajmniej - nie na tyle dobrze, co on. - Jeśli urżniesz się jak świnia, twój refleks będzie jeszcze gorszy niż zwykle - odpowiedział cierpko, widocznie się przy tym krzywiąc. No cóż, jeśli ten nie miał zamiaru słuchać jego rad, to trudno. Najwidoczniej musiał się o tym przekonać na własnej skórze, by cokolwiek dotarło do tego pustego łba.
Poczekał, aż wąsacz wybierze sobie miejsce, obrzucając wszystkich dookoła niby to groźnym wzrokiem. Czy chciałby się z nim spróbować...? Rozważał tę możliwość, lecz zaraz po tym z tłumu wychynął Remus, którego Caelan rozpoznał bez problemu. Jak zwykle posępny, milczący, pewnie nawet nie zastanawiał się nad tym, które miejsce wybiera - byle już tylko mieć to za sobą, móc przejść do najważniejszej części wieczoru. W zamyśleniu podrapał się po pokrytej zarostem brodzie, mrużąc przy tym oczy. Już przecież o tym myślał, o stanięciu przeciwko Lupinowi - a teraz, teraz miał taką możliwość.
Podszedł do stolika, przy którym wciąż zasiadał dumnie Bott i rzucił okiem na rozpiskę, by zaraz później dopisać się przy Remusie. Później spróbował podchwycić spojrzenie Lupina i posłać mu krzywy uśmiech; kiedy ostatnio mieli okazję, żeby się ze sobą pobić?
| biorę B-4
Poczekał, aż wąsacz wybierze sobie miejsce, obrzucając wszystkich dookoła niby to groźnym wzrokiem. Czy chciałby się z nim spróbować...? Rozważał tę możliwość, lecz zaraz po tym z tłumu wychynął Remus, którego Caelan rozpoznał bez problemu. Jak zwykle posępny, milczący, pewnie nawet nie zastanawiał się nad tym, które miejsce wybiera - byle już tylko mieć to za sobą, móc przejść do najważniejszej części wieczoru. W zamyśleniu podrapał się po pokrytej zarostem brodzie, mrużąc przy tym oczy. Już przecież o tym myślał, o stanięciu przeciwko Lupinowi - a teraz, teraz miał taką możliwość.
Podszedł do stolika, przy którym wciąż zasiadał dumnie Bott i rzucił okiem na rozpiskę, by zaraz później dopisać się przy Remusie. Później spróbował podchwycić spojrzenie Lupina i posłać mu krzywy uśmiech; kiedy ostatnio mieli okazję, żeby się ze sobą pobić?
| biorę B-4
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zaśmiał się pod nosem na słowa wyraźnie poirytowanego Goyla. Nic mu nie sprawiało większej frajdy jak podnoszenie mu ciśnienia i właściwie do tej pory nie rozumiał, jakim cudem jeszcze nie zarobił za to w twarz. Facet miał naprawdę stalowe nerwy albo masę cierpliwości połączoną ze zwykłym przyzwyczajeniem do jego ględzenia. -Nie chciałbym żebyś odpadł na przedbiegach. Spotkamy się w finale.- pokręcił głową wykrzywiając wargi w kpiącym uśmiechu, bowiem doskonale wiedział, iż nie było właściwie żadnych szans, aby przetrwał choć jedną rundę. Nie miał stosownych umiejętności, brakowało mu refleksu, zwinności i przede wszystkim siły w sierpowym. -Myślę, że to nic nie zmieni.- wzruszył ramionami i zaraz po tym upił kolejnego łyka.
Zerkał w kierunku wychodzących na środek osób, które zaczęły uzupełniać listę. Pierwszy zdawał się emanować pewnością siebie, lecz szatyn zignorował jego wzrok, choć widział, że przyjaciel skupił się na nim nieco dłużej. Czyżby się znali? W dokach nie brakowało mu znajomości i pewnie, gdyby wcześniej wiedzieli kto zamierza wziąć udział mógłby udzielić kilka wskazówek kogo najlepiej ominąć w pierwszej fazie zawodów. Obecnie nie mieli już na to czasu i pozostawało liczyć na zwykły fart. Obejmując spojrzeniem kolejnych zebranych szatyn zatrzymał się na moment na jednym z nich i rozpoznając ostre rysy uniósł nieznacznie brwi. Był zaskoczony jego obecnością nie tylko w tym brudnym, pozbawionym wszelkich zasad miejscu, ale samym Londynie, do którego kilka lat temu nie planował wracać. Czyżby zmusiły go do tego zawodowe sprawy? Może zaś doszły go słuchy o obecnej sytuacji i pragnął sprawdzić to na własne oczy?
Posyłając staremu znajomemu kpiący uśmiech ruszył w kierunku prowadzącego i zerknął na listę. Dan wyglądał na mięśniaka, więc odpuścił sobie ryzyko łomotu i zapisał przybrane imię w wolnej rubryce. Niech jego konkurent dopisze się do niego sam, wtem z pewnością będzie miał na co zgonić swoją porażkę – w końcu nie miał wiedzy z kim przyjdzie mu stoczyć walkę.
|C-5
Zerkał w kierunku wychodzących na środek osób, które zaczęły uzupełniać listę. Pierwszy zdawał się emanować pewnością siebie, lecz szatyn zignorował jego wzrok, choć widział, że przyjaciel skupił się na nim nieco dłużej. Czyżby się znali? W dokach nie brakowało mu znajomości i pewnie, gdyby wcześniej wiedzieli kto zamierza wziąć udział mógłby udzielić kilka wskazówek kogo najlepiej ominąć w pierwszej fazie zawodów. Obecnie nie mieli już na to czasu i pozostawało liczyć na zwykły fart. Obejmując spojrzeniem kolejnych zebranych szatyn zatrzymał się na moment na jednym z nich i rozpoznając ostre rysy uniósł nieznacznie brwi. Był zaskoczony jego obecnością nie tylko w tym brudnym, pozbawionym wszelkich zasad miejscu, ale samym Londynie, do którego kilka lat temu nie planował wracać. Czyżby zmusiły go do tego zawodowe sprawy? Może zaś doszły go słuchy o obecnej sytuacji i pragnął sprawdzić to na własne oczy?
Posyłając staremu znajomemu kpiący uśmiech ruszył w kierunku prowadzącego i zerknął na listę. Dan wyglądał na mięśniaka, więc odpuścił sobie ryzyko łomotu i zapisał przybrane imię w wolnej rubryce. Niech jego konkurent dopisze się do niego sam, wtem z pewnością będzie miał na co zgonić swoją porażkę – w końcu nie miał wiedzy z kim przyjdzie mu stoczyć walkę.
|C-5
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Opuszczona portiernia
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Opuszczone magazyny