Warsztat
AutorWiadomość
Warsztat
Spowity półmrokiem, pachnący drewnem, pełen drzazg i starych ksiąg - zgromadzonych na wszelki wypadek, gdyż Ollivanderowie znają je niemalże na pamięć. Pomieszczenie nie jest duże, ale uporządkowane, co znacznie ułatwia pracę. Mnóstwo magicznych szafek, opisanych dokładnie i reagujących na komendy, mieści w sobie kawałki drew, rdzenie, kamienie, runy, zapiski - wszystko, co potrzebne do wytworzenia nowej różdżki bądź dopieszczenia i odnowienia używanej od lat. Znajduje się kilka kroków od domu, stanowiąc niewielki, oddzielny budynek.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wyjątkowy czar wiosny sprowadzał się do tchnięcia w przyrodę niezwykłej dawki życia. Po ospałym, zimowym okresie, przygotowywały się do wydania na świat nowych liści, a Ollivander, który z tematem drzew zapoznawał się od pierwszych kroków na leśnych ścieżkach, wykorzystywał tę unikatową energię. Podróżował więc po najróżniejszych lasach, starając się nie ograniczać do znajomych terenów - z każdym rokiem zasięg powiększał się, a kolekcja była uzupełniana o nowe gatunki i nowe dusze, które miały wiązać się z rdzeniami.
Nic jednak nie mogło równać się temu, co stanowiło najprawdziwszy i największy (oczywiście poza ich geniuszem w kwestii różdżkotwórstwa, a może zaraz obok niego) powód do dumy. Stopniowe oddalanie się zimy zawsze niosło ze sobą odwiedziny u zaprzyjaźnionych entów, pamiętających wydarzenia sprzed lat. Wciąż chętnie pomagały rodowi, nie próbując otworzyć się przed nikim innym tak bardzo. Z początku, niedługo po ukończeniu Hogwartu, Ulysses wybierał się do nich z ojcem, ale przestali praktykować ten zwyczaj, kiedy okazało się, że młodszy Ollivander jest dla stworzeń bardzo wdzięcznym rozmówcą. Może była to kwestia ciągłego rozwoju - siłą rzeczy wiedział mniej niż ojciec. Enty jednak z zainteresowaniem przyjmowały jego podejście do drzew oraz różdżkarstwa, sugerując mu nowe rozwiązania oraz sposoby.
Tego roku wybrał się do nich pod sam koniec marca, już w drodze wyczuwając nietypową atmosferę. Najpierw natrafił na mnóstwo połamanych gałęzi, nędznie zwisających z grubych pni - zarówno konary, jak i mniejsze wypustki ucierpiały w tajemniczych okolicznościach. Wyglądało na to, że coś szamotało się wśród koron, spadając i niszcząc wszystko aż do ziemi. Kierując się tym tropem, czując coraz większe zaniepokojenie, natrafił również na sporo całkowicie powalonych drzew. Nie były to okazy zbyt rosłe, ale skala strat i tak robiła wrażenie. Żadnych śladów, poza najbardziej oczywistymi, nie udało się odnaleźć, choć Ulysses szukał zawzięcie, spędzając w znajomym lesie większość dnia. Zboczył więc z drogi zniszczeń. Do entów dotarł dopiero, gdy słońce chyliło się ku horyzontowi, choć zachmurzone niebo nie pozwalało ostatnim promieniom przebić się do niższych warstw świata, wypełniając otoczenie tym większym niepokojem. Stworzenia zdawały się czymś mocno przejęte, ale mimo usilnych prób, mężczyźnie nie udało się odgadnąć, co było tego powodem. Języka entów uczył się dopiero od pewnego czasu, znając zaledwie kilka reguł i słów. Zazwyczaj radził sobie bardziej z odczuwaniem ich intencji i przeczuć, co wystarczało na coroczne pozyskanie kilku gałęzi, mających posłużyć za materiał do najbardziej wyjątkowych różdżek. Tym razem o skrawkach nie było mowy, ale i Ollivander nie nastawał na to specjalnie. Doskonale dało się wyczuć nastrój stworzeń, ale dopiero przy przerażającym ryku, poprzedzonym donośnym trzaskiem, zdał sobie sprawę, że wyczuwały istotne i realne zagrożenie.
- Co u licha... - mruknął pod nosem, odwracając się gwałtownie w kierunku źródła dźwięków. Nie zobaczył w ciemniejącym lesie zbyt wiele, a lumos nie miałoby szans oświetlić tak dalekiej przestrzeni, ale szybko okazało się, że wcale nie było to potrzebne. Pomarańczowe światło rozprzestrzeniło się razem z kolejnym rykiem. Las stawał w płomieniach. - Jasna cholera - syknął pod nosem, rozglądając się odruchowo, aby zetknąć się z oczywistym faktem - las był zupełnie opustoszały. Stworzenia czmychały przed ogniem, a Ulysses deportował się szybko.
Nie szukał ucieczki, raczej pomocy. Nie był głupcem - mało kto porywałby się na próby ujarzmienia smoka, nie mając w tym temacie żadnego doświadczenia, do tego działając w pojedynkę. Szanse były zerowe. Wszystko zależało dosłownie od momentów, nie było nic bardziej podatnego na płomienie niż tysiące drzew, po których ogniki skakały z zatrważającą prędkością. Aportował się jak najbliżej domu, szczęśliwym trafem prawie wpadając na ojca, który wybierał się do znajomego na wieczorną partię szachów czarodziei.
- Pożar, ojcze - wypalił szybko, chwilę później tłumacząc mu, gdzie powinni interweniować. - Wybiorę się do Greengrassów - dorzucił jeszcze na koniec, sugerując, że powodem jest smok, chwilę przed tym, jak ojciec zniknął z trzaskiem, aby wybierać się po pomoc. Nikomu nie trzeba było tłumaczyć, z jak poważnym problemem mają do czynienia.
Tereny i posiadłość Greengrassów znał na szczęście dosyć dobrze, a sytuacja z pewnością usprawiedliwiała nagłą, niezapowiedzianą wizytę, która w każdych innych okolicznościach mogłaby uchodzić za najście. Zdenerwowanie w dziwny sposób mieszało się z zimną krwią Ulyssesa, ujawniając się tylko w drobnych gestach. Nie zwlekał z wyjaśnieniami, nieco bagatelizując dobre maniery na potrzebę ratowania rodowego dziedzictwa.
- Dobry wieczór - właściwie nie do końca - bestia, prawdopodobnie smok, sieje zamęt w naszych lasach - streścił, szczerze wierząc, że to wystarczająca motywacja do natychmiastowej reakcji kuzynów. Jakimś cudem udało się zebrać kilka osób, choć trzeba było ściągać je z Peak District. Krótka relacja, niezbyt szczegółowa, bo sam Ulysses nie zdążył zobaczyć wiele, wystarczyła, aby wybrali się do Silverdale.
Po lesie kręciło się teraz wiele osób, smród dymu szklił oczy, a żar wyciskał ze wszystkich poty. Ollivander dołączył do części walczącej z pożarem, licząc na to, że straty nie będą zbyt wielkie. Dzięki szybkiej akcji ogień zwalczono prędko, ale krajobraz prezentował się paskudnie. Z odnalezieniem smoka nie było problemów, więcej sprawiło jego okiełznanie. Na dociekanie, skąd się wziął i dlaczego nikt nie zdołał go wykryć, miał być czas później. Snuli się z różdżkami, oglądając powalone drzewa i poczerniałe pnie, stygnące w lekkim wietrze. Enty nie ucierpiały.
Sytuacja, choć drastyczna w przebiegu i skutkach, nie zdołała odciągnąć Ulyssesa od pracy. Gromadzone przez cały marzec skrawki drzew piętrzyły się, pogrupowane według logiki mężczyzny, której nie rozumiał ani ojciec, ani wuj, ale ci już dawno przestali się wtrącać w sposoby młodszego wytwórcy. Warsztat okupował całymi godzinami, przywołując kolejne gałęzie i drwa. Pierwsze kilka dni upłynęło mu na struganiu i kształtowaniu różdżek. Nie skupiał się na zdobieniach - bardziej starał się oddać charakter drewna, pamiętając, co, gdzie i w jaki sposób udało mu się zdobyć. Niektóre były smukłe - długie i zgrabne. Inne pozostawały sztywne, mocne i konkretne. Mógł zajmować się rzeźbieniem cały rok, ale wiosną wychodziło mu to najlepiej. W bardziej pogodne dni wychodził do ogrodu, zmuszany przez matkę, która nie mogła znieść jego odosobnienia. Nie skupiał się na ilości obrobionego drewna, ale na różnorodności - wiele sztuk zmarnował też przez nieuwagę, zmęczenie i rozpraszające myśli. Nadchodzący kwiecień kojarzony był głównie ze śmiercią Ophelii, co ciągnęło za sobą wspomnienia o Valerie. Strugał więc zawzięcie, przelewając swoje burzliwe emocje w sztukę, jaką parali się Ollivanderowie. Z ulgą zabierał się za zdobienia, rozrysowane wcześniej na skrawkach papieru. Rzeźbił małe runy, wstęgi, niesamowite wzory. Choć nie było to jeszcze idealne, szkolił się, w skupieniu obserwując najmniejsze rysy pod lupą, lewitującą swobodnie nad tworzonym dziełem. Układał gotowe różdżki na trawie, porównując i oceniając, a rdzenie krążyły gdzieś w jego świadomości, podszeptując, z którym drewienkiem będzie im najlepiej.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Od trzech miesięcy Richilieu bombardował go listami, w których powoli tłumaczył rozwój swojej najnowszej historii - klient wymagał, aby były one śledzone na bieżąco, ponieważ burzliwy i pełen zwrotów akcji tryb życia sprawiał, że różdżki tracił wyjątkowo często. Niemniej, opowieść dłużyła się w nieskończoność i w większości opierała się na wydumanych faktach, swój punkt kulminacyjny osiągając w momencie starcia z potężnym czarodziejem, gdzieś na granicy (niestety Ollivander nie zdołał zmusić swojej pamięci do zanotowania, jakiej dokładnie), oczywiście pojedynek zwycięski dla autora listów, mimo utraconej różdżki - ponoć nie wytrzymała takiego przepływu mocy. Wtedy też niepokonany dostał olśnienia, decydując się na powrót do zgłębiania tajników czarnej magii i na gwałt potrzebował przymiotu odpowiedniego do rangi jego przedsięwzięć. Zapasowe dzieło, jak pisał, nota bene wykonane również przez Ulyssesa na wszelki wypadek, nie nadawało się do tych celów. W lipcu miał wybierać się na planowaną od lat wyprawę, a do niej wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik. Wyjątkowo jestem w stanie przeznaczyć na to zadanie aż dwa miesiące, pisał, dlatego wymagania są wyższe. Cena nie gra roli. Stawię się u Pana w dogodnym terminie, choć nie ukrywam, że jestem niezmiernie podekscytowany wizją przedstawienia lordowi swoich doświadczeń oraz zamysłów. Licząc, że mój entuzjazm został podzielony, a historia rozpaliła chęci do współpracy, spodziewam się jak najbliższej daty.
Nie mając wyjścia, rozłożył nowy idealny plan na ławie przed domem, zwlekając dobre pół godziny z jego przejrzeniem. Adelarde wcisnął mu go w ręce tuż przed końcem spotkania, ignorując wszystkie słowa, jakie wyszły od Ulyssesa względem omówienia rozbuchanych potrzeb.
- O losie - niemalże jęknął pod nosem, widząc ścianę tekstu i kilka pokracznych rysunków, które bardziej przypominały przybliżone kształty korniczaków, niż projekty, jakie sam tworzył. Zaśmiał się ze zrezygnowaniem, przeczuwając dwa miesiące intensywnych podejść i kolejne odrzucone różdżki. - Richilieu, zróbże przysługę i zejdź już z tego świata - tym optymistycznym akcentem rozpoczął nowy rozdział współpracy.
Wszystko trzeba było przeprojektować, a do pierwszego podejścia z pierwotnego schematu Ollivander zdecydował się zostawić tylko rdzeń, wybrany prawdopodobnie przypadkowo, ale trafiony. Włos szyszymory. Pracował z tym rdzeniem tylko raz, lata temu, z ojcem. Pamiętał wyprawę, jedną z bardziej niesamowitych - zebrali wtedy wiele rdzeni, w tym rzeczony włos, ale nieźle napracowali się z uchwyceniem szyszymory. Pierwszym, co zrobił, było przekopanie się przez stosy ksiąg w domowej biblioteczce. Przeznaczał na szukanie spisu, który musiał niefortunnie zaginąć akurat w tym momencie, w którym najbardziej go potrzebowano, około czterech godzin dziennie - czasem towarzyszyła mu matka, wykorzystująca okazję do spędzenia czasu z synem. To właśnie ona, po prawie tygodniu, trafiła na poszukiwaną listę. Chwyciła go za łokieć, trząsając lekko, a w oczach wymalowany miała ten typowy, żywy entuzjazm.
- Ully, wygrałam - oznajmiła i gdyby nie fakt, że miała już swoje lata, łatwo byłoby pomylić ją z młodszą siostrą. Uniósł brew, powątpiewając w charakter tej zabawy. Chłodne spojrzenie nie studziło wcale Odetty. - Marcus musiał zapomnieć, że odłożył ten tom do działu o zwalczaniu szkodników leśnych - wyjaśniła, przyklepując okładkę, kiedy już wcisnęła mu ją w ręce. - Czytaj szybko, kuchnia uwija się już z kolacją - poinformowała, zamykając cicho drzwi i wiedząc doskonale, że nadszedł moment, w którym absolutnie nie powinno się go rozpraszać.
Wyciągnięcie potrzebnych informacji nie zajęło wiele czasu. Spis był wyraźny i nietrudno było odnaleźć w nim rodziny o rozległych korzeniach, w których można było natrafić na rodową szyszymorę. Komplikacje gnieździły się raczej w niuansach - nie każdy ród miał na karku umierającą akurat w tym czasie istotkę. Trzeba było uruchomić oczy - i to nie swoje. Na domiar złego, jego sowa postanowiła zniknąć, utrudniając korespondencję - bez niej wyprawy byłyby prowadzone na ślepo. Szukanie igły w norze szpiczaków. Posiłkował się więc pożyczonymi ptakami pocztowymi, rozsyłając listy z zapytaniami o stan zdrowia - nie bezpośrednie, starał się wyznaczyć zaufane osoby do zdobycia informacji o umierających. Pierwsza iskierka nadziei pojawiła się w połowie kwietnia, dlatego niezwłocznie wyruszył w okolice Birmingham, gdzie przeniósł się z Irlandii jeden ze starszych rodów. Spędził tam mnóstwo czasu, klucząc w ukryciu, ale zawodzenie szyszymory nie przecięło ciszy. Druga okazja wymagała podróży do irlandzkiej miejscowości Daingean. Spędził tam dwie noce, zaszywając się w lesie nieopodal dworu - nie na marne. Jęk przypominał mu nieco ten wydawany przez zjawę, na którą trafili z Lucindą w wierzbowej alei, podczas nieplanowanego spotkania, ale było to zawodzenie jeszcze gorsze - ponure, martwe, mrożące krew w żyłach. Rozejrzał się kontrolnie, choć miał świadomość, że nie było jej blisko. Różdżkę miał już w pogotowiu. Przez bitą godzinę starał się dotrzeć do źródła dźwięków, ale te zmieniały miejsce, zwodząc go na różne strony świata - każda była zła. W końcu jednak, kiedy zmienił strategię, kierując się zawsze w odwrotnym kierunku, natrafił na nią. Była cieniem pośród drzew, jeszcze nieświadoma obecności Ollivandera, nabierając powietrza, aby znów przeszyć otoczenie zwiastunem śmierci, złożonym w upiorne nuty. Przygryzł wargę w zastanowieniu. Z początku chciał ją spetryfikować, ale zdecydował się załatwić sprawę bez czarów, nie ryzykując ingerencji w potencjalne rdzenie. Odetchnął więc bezgłośnie i dwoma dużymi krokami doskoczył do szyszymory, unieruchamiając ją w uścisku. Nie była groźna, jej najgorszą bronią było zawodzenie. Wyrywała się, ale wątła postura nie pozwoliła jej na manewry - darował jej zbytniego cierpienia (o ile jakiekolwiek odczuwała), wychwytując kilka włosów i oddalając się w akompaniamencie jej przedłużanego śpiewu. Najgorszą część miał za sobą, a tak przynajmniej mu się wydawało, gdy wracał do warsztatu po kilku dniach przerwy, podczas których zdobyte włosy leżakowały w roztworze wzmacniającym. Drewno, zdobyte w marcu, było wystarczającym zapasem, aby mógł coś z niego wybrać, dlatego odłożył to na później, teraz skupiając się na przygotowaniu rdzenia. Uniósł różdżką pojedynczy włos z eliksiru, owijając go ostrożnie na oku żuka. I wtedy zaczęło się piekło. Włos wchłonął niewinny składnik, ciemniejąc i połyskując, ale wymykając się też spod kontroli.
- Szlag - burknął Ollivander, rozglądając się za rdzeniem, który zdążył umknąć w mgnieniu oka. Szybko wyszło na jaw, że wspina się po ścianie niczym rasowa gąsienica. Szkoda tylko, że postanowił pokazać swój potencjał przed końcową preparacją - szyszymora miała widać więcej energii, niż się Ulyssesowi wydawało. Z niemałym trudem przekonał rdzeń do powrotu, szczelnie zamykając go w fiolce. Wyglądało na to, że kwiecień dobiegał końca, a rdzeń potrzebował jeszcze przynajmniej kilku dni na okiełznanie swoich humorków.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ociągał się chwilę z zerknięciem w notatnik, oparty o drewnianą framugę, wolno wypalając papierosa - ostatnio nikt nie miał wystarczająco wiele czasu, by odkładać sprawy na później, Ollivanderowie rzecz jasna zaliczali się do tego grona. Pierwsze chwile miesiąca, wyjątkowo chaotyczne i nieprzyjemne, zostały zastąpione jedynie pospiesznym upychaniem własnych możliwości w wąskich strużkach czasu. Słabe pocieszenie. Ulysses prawie nie wydostawał się poza tryb pracy, kursując między warsztatami a sklepem na Pokątnej, znikome godziny poświęcając na niespokojny, przerywany sen, podbity paskudnym przeczuciem. Nie dało się go wymazać żadnym możliwym sposobem, zresztą - na takowe próby pozostawało mu niewiele czasu, zazwyczaj pożytkowanego na święty spokój albo doglądanie matki, sprawdzanie, czy Constantine nie wplątał się w coś nowego, a siostra spokojnie przebywa tam, gdzie przebywać powinna. W podobny sposób funkcjonował ojciec - niekiedy byli jak własne odbicia, nic więc dziwnego, że nie ciągnęło ich do przebywania we wzajemnym towarzystwie, jeśli zaś sytuacja tego wymagała, specyficzne napięcie rosło. Nawet bez słów mógł wyczuć nacisk i presję w nieugiętym spojrzeniu Marcusa, które z równym uporem wytrzymywał, oddając nie mniej zawziętości we własnym. Pamiętał o planach, jakie dla niego ułożyli, lecz skończył nad nimi rozmyślać, gdy tylko wypalił papierosa - czas przepadł bezpowrotnie, on zaś podchodził do tej myśli z niejaką ulgą. Sortował myśli z chłodem i dystansem, nie pozwalając im się pochłonąć. Dym rozmył się, zostawiając po sobie tylko zapach - i tak nie przebijający się do nozdrzy zbyt wyraźnie. Praca nie była najgorszym, co mogło mu się przytrafić - odwrotnie, lubił w nią uciekać, nawet nie przyznając się do tego jednoznacznie.
Nie zamykał drzwi warsztatu, pozwalając drzewom i ptakom wygrywać melodie, choć i te brzmiały nieswojo. Przyroda także odczuwała zmiany. Miał wrażenie, że walczyła z kapryśną magią, zupełnie jak różdżki. Moc momentami rozsadzała je bez ostrzeżenia, innym razem usypiała, sprawiała, że pękały w pół lub porastały mchem. Przez bite trzy wspólnie dni próbowali uporać się z oszronionym przypadkiem - kawałek drewna zamrażał wszystko, czego tylko dotknął, jej właściciel zmagał się z silnymi odmrożeniami obydwu rąk. Ponoć podczas pierwszomajowej nocy mężczyzna akurat zażywał kąpieli i, razem z mokrą różdżką, został teleportowany na obrzeża Ferrels Woods, skąd - wciąż nagi - wydostał się dopiero po trzech dobach. To właśnie po wyjściu z tych terenów różdżka postanowiła zaprowadzić swoje rządy. Anomalie musiały dosięgnąć rdzenia przez maleńkie bruzdy w drewnie, spowodowane nie mniej, nie więcej - niezadbaniem. Ostatecznie to Ulyssesowi powierzono ten przypadek. Po ostrożnym wyciągnięciu rdzenia z misternie rzeźbionej, bardzo starej różdżki - z tego co się orientował, przekazywanej z pokolenia na pokolenie, co swoją drogą wcale nie powinno mieć miejsca - okazało się, iż pióro abraksana zdębiało od mrozu. Teraz, nadal pokryte szronem, choć znacznie mniej, leżakowało w eksperymentalnym roztworze z ziół i leśnych, trujących jagód, które już nie raz pomogły Ollivanderowi zapanować nad uszkodzonymi rdzeniami. Wszystko zdawało się zmierzać w odpowiednim kierunku. Gdy próbował dotknąć pióra cienką gałązką, poruszyło się lekko i niesfornie odpłynęło w bok, zamiast skuć intruza lodem. Zanotował skąpo obserwacje na pergaminie, odłożonym obok niewielkiego pojemnika, by nie pogubić się w przyszłych obliczeniach, po czym zerknął w ten przeklęty notatnik z zamiarem kolejnego poprzestawiania planów na korzyść jak największej ilości klientów. Gdzieś na początku listy dostrzegł nazwisko, do którego podchodził z wyjątkową niechęcią - tym razem wywołało iskrę satysfakcji. Monsieur Richilieu nie miał wyjścia i musiał przeczekać największą burzę, jaka rozpętała się nad Wielką Brytanią. Melodyjny gwizd przywołał Nebulę - sowa miała w tym miesiącu wiele pracy, dlatego zamierzał ją wysłać nie dalej niż na najbliższą sowią pocztę, gdzie listem miało zająć się inne ptaszysko; obawiał się zresztą, że Nebula nie była jeszcze przyzwyczajona do tak długich podróży. Korzystając z oficjalnej papeterii Ollivanderów, naskrobał list estetycznym pismem i pozwolił sowie zająć się resztą.
Tylko na chwilę do myśli przebiły się złowróżbne słowa brata, nad którymi Ulysses medytował ostatnio częściej niż powinien - przypominał sobie konsekwentnie, że podjął już kroki, jakie mógł w tej sytuacji podjąć, troszcząc się o sytuację rodziny i wszyscy pracowali nad tym, aby zapobiec tragedii. Warsztat czekał na swoją kolej, większość dobytku została już przeniesiona do głównej siedziby, ale dziwna melancholia chwyciła go właśnie w tym momencie. To tu uczył się wszystkiego i spędzał całe godziny. Nadzieja, jak podejrzewał, była zbyt licha w porównaniu do destrukcyjnej siły, z jaką ostatnio zmagały się małe światy, rozrzucone po wyspach. Tym powinien się zająć - ratowaniem przynajmniej skrawków ze zgliszczy.
Za swoje dzisiejsze cele, przynajmniej na czas, jaki pozostał mu w domowej pracowni, obrał sobie trzy obiekty. Pierwszym z nich była ciemna, palisandrowa różdżka. Młoda, miał okazję pamiętać ją, bowiem stanowiła jeden z pierwszych egzemplarzy, jakie sprzedał w sklepie Ollivanderów tuż po rozpoczęciu swoich praktyk. Rzeźbienia miała proste, jedynymi ozdobami były płytkie reliefy, wyraźnie przetarte na brzegach. Irytujące ślady palców wytarł prędko, by móc skupić się na obserwacji drewna. Nie czytał notatek, załączonych do różdżki, zdecydowanie wolał podejść do problemu bez większej wiedzy. W jego opinii nie zamykało to oczu na drobne szczegóły, jakie mogłyby umykać, sugerowane wizją klienta bądź innego różdżkarza - zawsze wolał robić wszystko na własną rękę. Sierść niuchacza - stwierdził po krótkiej analizie, czując, jak różdżka musiała rwać się do obrony. Sprawowała się dobrze, czuł to przez palce, nie musząc nawet przewracać różdżki w dłoni i choć zdecydowanie nie była jego typem, wróżył jej oraz właścicielowi dobrze. Zamiast podejmować próby rzucania zaklęć, ułożył ją na stelażu i obejrzał dokładnie pod trzema lupami, szukając oznak nieprawidłowości. Prawie niezauważalne bruzdy mogły pojawić się na każdej różdżce i ciężko było z tym walczyć, lecz nie znalazł nic niepokojącego i wydawało się, że sierść nie miała którędy uciec. Odczuwał pewną pustkę - czegoś brakowało, był niemalże pewien, iż to rdzenia ubyło, z drugiej strony nie miał wrażenia zużycia. Spróbował z prostym wskaż mi, na które reagowała opornie i powoli, kręcąc się na dłoni, nie do końca wiedząc, co robić. Lumos wyciągnęło z niej oporny, zielonkawy błysk i sprawiło, że iskry przeszły przez całą długość, delikatnie zaczerwieniając wnętrze dłoni różdżkarza. Ponoć Julius próbował ją wybudzić, ale niewiele to dało. Cóż, Ulysses - ponownie - starał się podejść do problemu w niestandardowy sposób. Z głębi szuflady odkopał pióro lelka wróżebnika, wplótł je na trwałą nić, by nie wyrywało się zbyt gwałtownie, skroplił odrobiną kwaśnej mieszanki, odczekał parę sekund i sprawnie oplótł wokół palisandrowej różdżki - dokładnie tam, gdzie nie wyczuwał zbyt dużej aktywności. Nie musiał czekać długo, rzekomo uszkodzona własność poderwała się, pragnąc wyrwać z mocno zaciśniętej dłoni. Zachowawczo trzymał ją w kierunku wyjścia, spodziewając się niespodziewanego. Skończyło się na paru iskrach i silnym wyrwaniu do przodu - musiał ratować się framugą, by nie dać jej się rozpędzić - niemniej, wolną dłonią pociągnął delikatnie igłę, odplątując pióro z kapryśnego obiektu. Spłonęło nim zdążył się spostrzec, lecz różdżka była już w znacznie lepszej kondycji. Odłożył ją, dopiero teraz zapoznając się z notatkami - wyglądało na to, że klient nie potrzebował niczego więcej.
Kolejna prezentowała się wyjątkowo mizernie. Nie miał pewności, czy to właściciel, czy anomalie nie obchodziły się z nią odpowiednio delikatnie, nie wyglądała tak, jakby cokolwiek z niej nadawało się do ocalenia, był więc ciekaw, czego od niego oczekiwano. Drzazgi sterczały na wszystkie strony, jakby dziesiątki mikroeksplozji rozsadzało ją od środka - nieduże kratery odsłaniały uszkodzony rdzeń. Łuska salamandry, starta i przerobiona na drobny pył, przetopiona w szpikulec, była teraz pełna dziur i pęknięć. Ostrożnie rozciął akacjowe drewno, pewien, że nikt nie zdoła z niego więcej skorzystać. Planował uratować tylko rdzeń i użyć jednej z akacjowych baz, jakie wyrzeźbił zawczasu. Wcześniej, na wszelki wypadek, zerknął do uwag - zrób z tym, co uważasz - dowolność powodowana bezsilnością, na którą przez usta przemknął lekko rozbawiony uśmiech.
Poddał rdzeń skrupulatnej obserwacji i postanowił spróbować. Przetopił go nad niewielkim płomieniem, nie patyczkując się i łamiąc uprzednio na małe kawałki, Odnalazł odpowiednią formę i przelał do niej masę, odstawiając w najchłodniejsze miejsce warsztatu, by łuska mogła przemyśleć swoje zachowanie. Nazajutrz planował wbić ją do nowego drewna, które teraz obrabiał na szybko, szlifując je odpowiednio, jakkolwiek próbując upodobnić je do poprzedniej powłoki. Zerknął na zegar, oceniając, czy wystarczy mu czasu na ostatnią różdżkę. Nieskomplikowany przypadek powinien rozpracować - z gorszymi musiał zaczekać. Mała zmiana planów - ostatnie pół godziny zadedykował sośnie, która miała problem z wyczuciem kierunku i strzelała promieniami wszędzie, byle nie do przodu. Problem nie był trudny - wystarczyło wyszlifować jej koniec, laik niekoniecznie dostrzegłby, że została wystrzępiona, Ollivanderowi wystarczyło jedno dotknięcie czubka, by poczuć nierówną powierzchnię.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Warsztat
Szybka odpowiedź