Wydarzenia


Ekipa forum
Przedpokój
AutorWiadomość
Przedpokój [odnośnik]15.01.17 1:03

Przedpokój

Rolę przedpokoju pełni wydzielony z salonu kawałek wąskiego korytarza, na tyle niewielki, że właściwie trudno nazwać go pomieszczeniem. Od reszty mieszkania oddziela go wysunięty fragment ściany. Jak wszędzie indziej, i tu znalazło się miejsce dla wiecznie zielonych roślin doniczkowych; na niskim stoliku leżą zazwyczaj klucze, pozostawione przez przypadek książki oraz kilka drobnych monet na szybkie zakupy. Koc i poduszki znajdują się tutaj jedynie dla użytku Śnieżki - przedpokój to jedno z jej ulubionych miejsc na popołudniową drzemkę.


sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last

and tomorrow will be kinder


Margaux Vance
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna

all those layers
of silence
upon silence

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1789-margaux-vance https://www.morsmordre.net/t1809-parapet-margie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f192-st-james-s-street-13-8 https://www.morsmordre.net/t4449-skrytka-bankowa-nr-479#95033 https://www.morsmordre.net/t1817-margaux-vance
Re: Przedpokój [odnośnik]23.01.17 4:48
| 16 kwietnia

Tego wieczoru mżyło; to właśnie niebo mieniące się wszelkimi odcieniami szarości i subtelne podmuchy wiatru skłoniły go do pieszej wędrówki. Powierzchnie mugolskich ulic szkliły się od cienkiej warstwy deszczowej wody, a gdy jej tafla uginała się pod każdym krokiem, wbijał w nią spojrzenie, poszukując odpowiedzi - sekundy wymykały mu się spomiędzy palców, a Garrett, targany wątpliwościami, nie potrafił nawet podjąć pieprzonej decyzji.
Bo kochał ją - rozpaczliwie, bezbrzeżnie, bezwarunkowo. Nie rozumiał tych uczuć, nie chciał ich rozumieć, pragnął wyłącznie jej szczęścia, ich szczęścia; zbyt długo karmił się iluzją, że na przekór złośliwościom losu wszystko potoczy się po ich myśli, że zaznają beztroski, za którą desperacko tęsknił, choć nigdy nie zdołał jej doświadczyć. Tym razem płacąc zbyt wysoką cenę, okazał się niewyobrażalnym egoistą - z dziwną obojętnością (pustką?) układał na języku słowa, lecz nie po to, by załagodzić sytuację, nie po to, by wysnuć wyjaśnienia, by zdobyć się na słowo przeprosin; nie, nie tym razem.
Krzywił się, gdy wątłe, deszczowe krople kąsały go po karku i wplątywały się w rdzawe włosy na samym czubku głowy. Nałożył kaptur, który rzucił na jego twarz cień.
Wielokrotnie używał oklumencji, błogosławieństwa strapionych, żeby odciąć się od kaskad destrukcyjnych emocji; po każdej tragicznej decyzji praktykował budowanie wokół siebie grubego muru osłaniającego go przed bólem, przed wątpliwościami, przed wyrzutami sumienia. A choć było to jego (godną tchórza?) ucieczką, ratunkiem przed gehenną, dzisiaj nie mógł się zdobyć nawet na to; nie zasługiwał na spokój, masochistycznie skazywał się na odczucie każdego ze swoich słów, na poniesienie pełni konsekwencji - nieważne, co dziś się stanie, nieważne, na jak wiele się zdobędzie, nieważne, jakie granice zdecyduje się przekroczyć: czyniąc to, przeżyje to całym sobą.
By pojąć w pełni abstrakcję i okrucieństwo poświęcenia?
Przytrzymał łokciem dzierżony bukiet konwalii - nawet w takiej chwili nie potrafił przyjść z pustymi rękoma - by sięgnąć dłonią do wewnętrznej kieszeni płaszcza; natrafił palcami na chłód metalowej papierośnicy. Nikotynowy dym już wkrótce wzniósł się kłębem w wilgotnym powietrzu, gdy Garrett ruszył dalej ulicą, nie zatrzymując się już ani razu. Zagubiony we własnych myślach, miał wrażenie, że cały otaczający go świat blaknie, traci na znaczeniu; na białych dzbankach kwiatów zbierały się drobne, perliste krople wody.
To nie były gardenie. Z jakiegoś powodu. A może kompletnie bez przyczyny.
Stanął w miejscu dopiero przed klatką schodową, jakby niezdolny do wspięcia się nawet na pierwszy stopień. Nienawidził się jeszcze mocniej niż sekundy temu, pragnął zawrócić, pragnął zapomnieć, pragnął zmienić bieg wydarzeń i nigdy nie doprowadzić do tej sytuacji, lecz jednocześnie nie żałował; wiedział, na co się pisze, wszyscy wiedzieli, nie powinni pozwalać sobie na zawahania.
Robił źle, pozostawał ślepy, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że istniało lepsze, nienamacalne, bliżej nieokreślone rozwiązanie - ale było zbyt odległe, a Garrett już dawno stracił wiarę w słodkie idylle. Słodkie idylle naznaczone kwiatowym zapachem.
Przeklął pod nosem, ale to wcale nie pomogło. Zacisnął dłoń w pięść (przez ulotne sekundy wbijał spojrzenie w biel własnych knykciów, zastanawiając się, jak wiele trzeba, aby kości palców przerwały ciągłość bladej skóry i zalały je bólem oraz krwistą posoką) i zaraz uderzył nią o ścianę - to też nie przyniosło ulgi. Uśmiechnął się do siebie uśmiechem tak gorzkim, jak ten, który szpecił mu twarz w trakcie...
...w trakcie Próby. Czy to nie wtedy widział ją po raz ostatni? Czy to nie wtedy biel sukni ślubnej splamiła barwa płynącego w żyłach rubinu? Nie, nie mógł na to pozwolić, z dwóch egoizmów wybierał ten mniejszy; ten, który rozpali ją (jego? ich?) niewyobrażalnym cierpieniem już teraz, a potem zgaśnie, prowadząc do dawno utraconego komfortu.
Nie, to absurd, to abstrakcja - wiedział, że się mylił, musiał się mylić.
Dlaczego to musiało być tak trudne, dlaczego nie mógł nienawidzić jej tak mocno, jak nienawidził samego siebie za prowadzenie tych niemych batalii?
Nie spoglądał na zegarek, ten jeden raz nie gonił za umykającym czasem. Odpalił kolejnego papierosa, przywierając plecami do chłodu bijącego od ściany; zawieszał spojrzenie w przestrzeni, jakby łudząc się, że odwlekanie zderzenia z własnymi pragnieniami i obawami zdoła w jakikolwiek sposób złagodzić jego rozterki. Nie zdołało.
Podwinął jednocześnie rękaw płaszcza i jasnej koszuli. Tępo wpatrywał się w pospiesznie zawiązany bandaż, na swój paskudny sposób stanowiący symbol wszystkiego, przez co przeszedł; nie musiał uwalniać przedramion, by przywołać przed oczy obraz krwistoczerwonych rozorań, przeciętych żył, tryskającej krwi. Zmrużył oczy; choć zdążył przyzwyczaić się do braku koniuszka palca, wciąż mimowolnie wyłapywał go spojrzeniem. Tak jak szpecące blizny, gdy przelotnie napotykał wzrokiem własne odbicie w lustrze.
Nie przyglądał się sobie zbyt często - bał się, że nad własnym ramieniem dostrzeże demony.
Pokonanie kolejnych stopni nie było ani trochę łatwiejsze; nie mógł zrozumieć samego siebie, już dawno nie czuł się tak bezradny, tak zagubiony, choć jeszcze niedawno mógłby przysiąc, że dokładnie wiedział, co czyni - że choć zdawał sobie sprawę z własnego okrucieństwa i tego, że nie robił dobrze, to popełniał błędy z pełną świadomością konsekwencji. O wiele lepiej czuł się w odcieniach czerni i bieli; w mundurze aurora przeciwne strony konfliktu mieniły się jak w kontraście, a moralność była jasna, wyrazista; teraz plątał się w odcieniach szarości, czuł się jak goniec na szachownicy, która wyblakła, straciła pola. Błądził po omacku, nie widząc już nawet celu własnych zmagań.
Upłynęło wiele minut, zanim zdobył się, by zapukać; znacznie się spóźnił, choć nie spóźniał się nigdy. Nawet upływający czas stracił na znaczeniu.
Minęła cała wieczność (albo i dwie - w ich przeciągu trzykrotnie zmienił zdanie, dwa razy zalała go fala chłodu i przez dłuższy moment nawiedzała go myśl, by po prostu odwrócić się i odejść, a potem już nigdy nie wrócić) zanim drzwi stanęły otworem, a potem... potem zawahał się jeszcze niezliczoną ilość razy.
Bo była piękna - nie tylko przez wzgląd na to, jak układały się blady kosmyki, nie tylko dlatego, że w burzowych oczach coś zdawało się mienić. Ale patrząc na nią, nie potrafił widzieć jej tak jak dawniej; oglądał ją przez pryzmat Próby, znów stała na cmentarzu, znów na jej ustach balansował smutek, znów w dłoni błyszczał metal, palce barwiły się krwią.
A choć chciał powiedzieć tak wiele - przepraszam, nie potrafię, nie mogę, nie chcę, niech to się skończy, to musi się skończyć, to za dużo, to tylko preludium do katastrofy, oddałem wiele, oddam też to, pozwól mi uczynić to łatwiejszym, pozwól mi...
A choć chciał powiedzieć tak wiele, nie powiedział nic; nie umiał zdobyć się na cokolwiek poza patrzeniem, nie potrafił oderwać spojrzenia od jej oczu, bo poczuł się winny, tak winny, że znów żadne ze słów nie wydawało się odpowiednie. Więc trwał w bezruchu, (rozpaczliwie?) patrząc, nieprzerwanie zaciskając palce na zieleniących się łodygach bukietu, mając nadzieję, że pochłoną go czeluści piekielne i na śmierć zapominając o osuszeniu nadgryzionych deszczem włosów oraz wilgotnej szaty.


a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych

Garrett Weasley
Garrett Weasley
Zawód : auror
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
żyjąc - pomimo
żyjąc - przeciw
wyrzucam sobie grzech niepamięci
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Przedpokój Tumblr_o0qetnbY2m1rob81ao9_r1_250
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t597-garrett-weasley https://www.morsmordre.net/t627-barney#1770 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f112-st-martin-s-lane-45-3 https://www.morsmordre.net/t2785-skrytka-bankowa-nr-122#44963 https://www.morsmordre.net/t975-garrett-weasley#5311
Re: Przedpokój [odnośnik]26.01.17 20:45
W mieszkaniu było ciemno i cicho.
Pojedyncza świeca, przytwierdzona do porcelanowego spodka odrobiną wosku, rzucała drgające, żółto-pomarańczowe światło na chaotycznie rozłożone na stoliku przedmioty; wątła i osamotniona, najprawdopodobniej była w stanie rozgonić panujący w salonie mrok tylko dzięki resztkom wpadającego przez okna światła. Ostatnie tchnienie dnia również było rozedrgane; słońce, chowające się już za budynkami, przysłaniały ciemnoszare chmury, zraszające Londyn drobnymi kroplami wiosennego deszczu. Jego uderzanie o szybę, delikatne i ledwie słyszalne, było jedynym dźwiękiem, jaki wypełniał pomieszczenie. Melodia była miarowa i jednostajna, ale wyjątkowo pozbawiona tego kojącego pierwiastka, który miał w zwyczaju nadawać atmosferze przytulności i łagodnie kołysać do snu.
Zresztą, jedyna obecna w mieszkaniu osoba była daleka od sennych objęć. Owinięta grubym kocem, z jedną nogą zawiniętą pod siebie, siedziała na prostym krześle przy stoliku, od dłuższego czasu wpatrując się w zaścielające go skrawki papieru. Z nieruchomym, utkwionym w nieokreślonym punkcie na blacie spojrzeniem i dłonią zaciśniętą na czarno-białej fotografii, przypominała zaklęty posąg i jedynie poruszająca się w spokojnym oddechu klatka piersiowa przełamywała ten nienaturalny bezruch. Pogrążona we własnych myślach, zdawała się nie zauważać mijającego czasu; a może po prostu celowo nie zwracała na niego uwagi, pozwalając mu przepływać swobodnie, stopniowo i bezlitośnie skracać wypalającą się świecę. Od ponad dwóch tygodni w dokładnie ten sam sposób traktowała przelewające się przez jej umysł wspomnienia i emocje.
Płomień zatańczył gwałtownie, gdy Margaux z cichym westchnieniem wypuściła z ust powietrze, odkładając kwadratowe zdjęcie na stolik. Obraz był poruszony, przycisk migawki nacisnęła mocno niestabilna ręka, ale wciąż można było rozpoznać widoczną na pierwszym planie postać; kręcone, ciemne włosy, gęsta broda, owinięty wokół szyi szalik, tak samo jak reszta fotografii pozbawiony kolorów. Nieistotne; wiedziała, że w rzeczywistości mienił się ciepłą czerwienią i ognistym pomarańczem; wiedziała, bo sama spędziła długie godziny tworząc zgrabne sploty z grubej włóczki. Zastanawiała się, gdzie był teraz; Robert nie miał go ze sobą na misji, więc pewnie wciąż spoczywał gdzieś na wieszaku w opuszczonym mieszkaniu; być może miał przypaść w spadku następnym lokatorom, kompletnie nieświadomym faktu, że płomienne barwy w zamyśle odzwierciedlały wiszące kiedyś na ścianie pióro feniksa.
Wciąż unikając spoglądania na zegarek, przyjrzała się reszcie leżących na blacie przedmiotów: dwóm listom, jednemu z pieczęcią ministerstwa, drugiemu skreślonemu znajomym pismem Garretta, obu rozłożonym całkowicie płasko, rozprostowanym od wielokrotnego odczytywania; trzeciemu, napisanemu zgrabną dłonią Dorei; wycinkom z gazet, węglowym rysunkom, niedokończonym, porzuconym w połowie, niektórym – poplamionym, innym po prostu odwróconym zapełnioną stroną do dołu. Przeglądała to wszystko raz po raz, starając się wysnuć sens z elementów całkowicie go pozbawionych, z każdą chwilą śledząc je z coraz bledszą mieszanką uczuć, rozcieńczonych i jakby rozmytych. Sama była zresztą nadzwyczaj spokojna, choć spokój ten balansował na cienkiej granicy z apatią, charakterystyczną dla osób, które powoli, stopniowo godziły się z serwowanymi im przez los wydarzeniami.
Nie, wbrew pozorom nie pozwalała sobie na takie chwile rozmyślań zbyt często, przez większość doby zwyczajnie nie mając ku temu okazji. Choć przełom marca i kwietnia zalał jej poukładane do tej pory życie wystarczającą ilością wyzwań i prób, żeby z miejsca ogłosić kapitulację, to z jakiegoś powodu nie załamała się pod ich naporem, funkcjonując zaskakująco… normalnie. Wstawała, sprawdzała, jak czuje się Ben, robiła śniadanie dla całej ich trójki, pracowała, spędzała godziny na ćwiczeniach teleportacyjnych, prowadziła lekkie rozmowy z Justine, sprzątała, uśmiechała się do znajomych ratowników tak samo często, jak zazwyczaj i narzekała na naprzykrzającego się szefa z takim samym entuzjazmem. Wyjątkiem były jedynie te nieliczne chwile, w których zostawała sama; gdy płaszcze obu jej współlokatorów znikały z wieszaków, a jedyną oznaką ich obecności był mglisty zapach kwiatowego szamponu i mięsnej potrawki. Wtedy tylko pozwalała sobie na uwolnienie wiecznie czającego się pod powierzchnią smutku.
I tęsknoty. Bo tęskniła za nim wręcz boleśnie, czując ukłucie nadziei za każdym razem, gdy w mieszkaniu rozlegało się ciche stukanie do drzwi – niezmiennie okazujące się albo wizytą kogoś innego, albo mało zabawnym psikusem zafundowanym przez jej własną wyobraźnię.
Może dlatego, gdy do jej uszu dotarło wyraźne pukanie, nie podniosła się od razu. Uniosła jedynie głowę, przenosząc spojrzenie na pogrążony w cieniu przedpokój, niepewnie, jakby z niedowierzaniem, choć… przecież wiedziała, że przyjdzie. Nawet gdy nie pojawił się na czas, nawet gdy mrok gęstniał coraz bardziej, a w mieszkaniu robiło się coraz chłodniej, zmuszając ją do naciągnięcia rękawów swetra prawie do połowy bladych dłoni. Odczekała kilka długich, dzwoniących w uszach sekund, zanim zsunęła stopy na podłogę, po drodze ciaśniej owijając się kremowym kocem. Cieszyła się i obawiała jednocześnie, z jakiegoś powodu celowo się ociągając, choć jej dłoń nie zawahała się przed przekręceniem klamki ani sięgnięciem w jego stronę, gdy zdawało się, że sam nigdy nie ruszy się z wilgotnej wycieraczki.
Pociągnęła go w głąb mieszkania, do pokoju dziennego, przyglądając mu się uważniej dopiero, kiedy znalazł się w kręgu rzucanego przez świecę światła, jeszcze przez jakiś czas nie przyjmując widniejącego przed jej oczami obrazu do wiadomości, mimo że przecież już jej zaciśnięte na jego lewej dłoni palce wyczuły, że coś było nie tak. Wyglądał źle; gorzej nawet niż brzmiał w liście, choć nie chodziło tylko o znaczącą twarz bliznę. Najmocniej zaalarmowały ją jego oczy, w jakiś sposób dopełniające niepokojącą mozaikę, złożoną z przeciągającej się ciszy, białych konwalii i nienaturalnego spóźnienia. Objęła myślami to wszystko, obróciła dookoła w umyśle i nagle wydało jej się, że wiedziała. I to nie od teraz, bo przecież domyśliła się już po piętnastym przeczytaniu listu; powiedziało jej to spojrzenie, jakie rzucił jej wychodząc z kwatery pod koniec marca. A może tak naprawdę rozumiała od zawsze; może to właśnie przed tym próbowała się uchronić, znikając prawie bez słowa ponad dwa lata wcześniej?
Nie, odezwał się jakiś niespodziewanie stanowczy głos w jej głowie; zatańczył pomiędzy myślami, odbił się echem od wnętrza czaszki, powtarzając się kilkukrotnie, podczas gdy brała od niego bukiet kwiatów i wspinała się na palce, żeby złożyć na jego ustach delikatny pocałunek. Musnęła wilgotny od deszczu policzek opuszkami palców, uśmiechając się łagodne i z troską. – Martwiłam się o ciebie – powiedziała ciepło zamiast powitania, zanim odwróciła się na moment, żeby odnaleźć szklany, pusty wazon. Napełniła go wodą, dwukrotnie stukając w niego różdżką i z wyćwiczoną ostrożnością włożyła do środka konwalie. – Nie mogę zapytać, prawda? – rzuciła cicho, nieudolnie starając się przykryć drgające w głosie emocje czystą czułością; rozbrzmiały wszystkie, od ulgi po smutek, od strachu po radość. Ponownie podniosła na niego wzrok, zastanawiając się, dlaczego pomimo przeczucia nadchodzącej katastrofy, automatycznie poczuła się silniejsza, ale intensywnie błękitne oczy tym razem nie przyniosły jej żadnej odpowiedzi.


sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last

and tomorrow will be kinder


Margaux Vance
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna

all those layers
of silence
upon silence

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1789-margaux-vance https://www.morsmordre.net/t1809-parapet-margie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f192-st-james-s-street-13-8 https://www.morsmordre.net/t4449-skrytka-bankowa-nr-479#95033 https://www.morsmordre.net/t1817-margaux-vance
Re: Przedpokój [odnośnik]27.01.17 19:50
Nie był pewien, czego się spodziewał, miarowo wystukując rytm pięścią na powierzchni drewnianych drzwi, ale na pewno nie tego - nie wymarzniętej, pokąsanej chłodem panującym w mieszkaniu dłoni zaciskającej się na jego przegubie, którą (mimowolnie?) zamknął we własnych palcach, by choć trochę ją ogrzać; nie spojrzenia przepełnionego cierpliwością i zrozumieniem; nie przelotnego pocałunku złożonego na ustach, za jakim tak tęsknił, a na który odpowiedział wyłącznie machinalnie.
Choć już dawno przywyknął do jej bezbrzeżnej dobroci, nigdy nie potrafił jej zrozumieć; w chwilach, gdy nawet on dawał ponieść się złości, tracił resztki cierpliwości, poddawał się, błądził, ona pozostawała silna - a mimo że wiedział, że pod maską spokoju, ciepłego spojrzenia i życzliwego uśmiechu kryje nie mniej smutku, nie mniej bólu, nie mniej utrapień, nie pozwalała, aby wszystkie zawahania, które błędnie uznawała za słabości, kiedykolwiek wyszły na światło dzienne. Ale znał ją - lubił sądzić, że lepiej niż ktokolwiek inny - i to starczyło, by rozszyfrowywać błysk w oku, rozpoznawać drżenie niepewnych głosek i ból echem odbijający się w nienaturalnym milczeniu.
Zazwyczaj oboje mogli mówić tak wiele, snuć niekończące się historie własnych rozterek, opowiadać o wzlotach i upadkach, o gorszych chwilach, o zwątpieniach, o momentach, które rozjaśniały ich oblicza w niepowstrzymanych uśmiechach; mogliby wspomnieć o chwilach, których przez rozłąkę nie byli w stanie dzielić, a które pragnęli przeżyć razem - dzisiaj jednak lepiej odnajdowali się w ciszy, która smakowała obco jak zbyt długo parzona herbata pita w samotności, jak drażniący język żart, którym z nikim nie można się podzielić, jak tańczące na ustach imię ukochanej, z którą powinien się rozstać.
Jeszcze niedawno wiedział, co chciał powiedzieć; nie odnajdywał słów, w jakie mógłby ująć myśli, bo te plątały się bardziej niż zwykle, nie miał pojęcia, w jaki sposób wyrzucić z siebie wątpliwości, które zatruwały go od środka, ale znał swój cel - teraz nawet on się rozproszył, stał się zbyt niejasny, zbyt mętny, zbyt wieloznaczny.
Zgubił się, lecz wcale nie chciał się odnaleźć - przez ten krótki moment mógł żyć iluzją, złudzeniami, krztusić się wiarą, że istnieją proste rozwiązania.
Kiedy wreszcie się odsunęła, odczuł niezrozumiałą ulgę; miał wrażenie, że złapał oddech dopiero wtedy, gdy odwróciła wzrok. Uciekł spojrzeniem wyłącznie na moment (wbił je w tlący się knot ogarka świecy, który rzucał wątłe światło na leżące zdjęcie, prowokował cienie do tańca po rozprostowanych, drobno zapisanych pergaminach, rozgarniał mroki zbyt słabo, by dawać choć nikłe poczucie bezpieczeństwa), bo zaraz powrócił nim wyłącznie do niej; nie ruszył się z miejsca, nie drgnął nawet, w niezrozumiałym letargu patrząc tylko, jak więzi nierówno przycięte konwalie w szklanym wazonie.
- Niepotrzebnie - odparł po chwili zwłoki, odzywając się po raz pierwszy i już nieświadomie (a może z pełną premedytacją?) budując zalążki dzielącego ich muru; nie wkładał w krótkie kłamstwo entuzjazmu, nie starał się upodobnić go do lustrzanego odbicia prawdy. Wiedział, że Margaux i tak zrozumie przesłanie skryte wśród niedomówień - zawsze to robiła, bezbłędnie odczytywała wątpliwości kryjące się w spojrzeniu, ale jak miała to zrobić, kiedy zamiast charakterystycznym błyskiem, dziś obawy objawiały się pustym, błękitnym matem?
Miejsce na policzku, które przelotnie musnęła opuszkami palców, zdawało się parzyć; parzyła też świadomość, że uparcie zdawała się udawać, że wszystko było w porządku, choć rzeczywistość plasowała się z dala od normalności. Nigdy nie zarzuciłby Margie głupoty, nie uwierzyłby w jej niedomyślność; musiała wiedzieć, dlaczego przyszedł, musiała mieć pewność, jakie słowa tańczyły mu na końcu języka.
A on - na przekór sobie? - godził się podjąć tę grę. I udawać.
- Zależy, o co - odpowiedział cicho i dziwnie spokojnie; miał wrażenie, że zgłoski na zbyt krótką chwilę wypełniły ciężkie (a może tylko w jego głowie takie było, może tylko jemu szczątkowo wypierało oddech?) powietrze, a potem zgasły. Przez moment po prostu patrzył, krzyżowali spojrzenia, a oczy barwy zbierającej się burzy paliły jak nigdy wcześniej. Pragnął odwrócić wzrok, kolejne słowa wypowiedzieć w pustą, kryjącą się w ciemnościach przestrzeń, ale zamiast tego wyciągnął dłoń, by (ostatni raz? miał ochotę się zaśmiać, to brzmiało tak absurdalnie) spleść ich palce i zakreślić kciukiem krąg na wierzchu bladej, chłodnej dłoni. - Jak się czujesz? - To padło tak nagle, tak niespodziewanie; wciąż patrzył jej w oczy, nie umiał spoglądać gdzieś indziej. - Tylko nie kłam - poprosił szeptem, choć wiedział - i ona też wiedziała - że nie mógł zagwarantować tego samego. Pragnął jej szczerości, potrzebował wykrzesać z niej jakiekolwiek emocje poza tym paraliżującym ciepłem, chciał, żeby pomiędzy jej brwiami odznaczyła się zmarszczka złości, głos dosadniej zadrżał, oczy zagrzmiały, paznokcie wbiły się w wierzch jego dłoni - potrzebował jej uczuć, nawet przepełnionych goryczą, nawet sprzecznych, bo nienawidził własnego rozsądku. Nie musiał spoglądać na leżące na stole listy, na zdjęcie, na ogarek świecy, żeby brutalnie zdawać sobie sprawę z ich obecności.
Zdradź mi, Margaux, zdradź, co cię dręczy.
Czy jesteś bezpieczna? Czy policja antymugolska puka do twoich drzwi? Czy coś ci grozi?
- Przeszedłem Próbę - powiedział w końcu (wciąż dławiąc się własną obojętnością, choć miał wrażenie, że we wnętrzu coś rozpala go rozżarzonymi węglami), nieprzerwanie zastanawiając się, co jeszcze musi zrobić, jaką strunę zerwać, by przekroczyć granicę; badał wzrokiem jej reakcję na każde z wyważonych słów, doszukiwał się zmian w spojrzeniu, samotnych zmarszczek, drżenia kącika ust, pojedynczego błysku odznaczającego się na tle tęczówki, której kolor tak bardzo kochał. I być może własną decyzję tłumaczył tym, że kochał ją bezgranicznie - zawsze równie mocno, może od momentu, kiedy ujrzał ją po raz pierwszy, nawet wtedy, gdy przepadła bez słowa. - Ale myślę, że już o tym wiesz - bo musiała wiedzieć; jego skóra stanowiła mapę niedawnych wydarzeń, znaczyła się bliznami, błękitem sińców, czerwienią krwiaków, szarością odmrożonych tkanek - lód odebrał mu nie tylko opuszkę małego palca lewej dłoni, wydawało się, że wykradł też coś z serca.
No dalej, Margie, co jeszcze muszę zrobić, żeby rozkruszyć cię na kawałki?


a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych

Garrett Weasley
Garrett Weasley
Zawód : auror
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
żyjąc - pomimo
żyjąc - przeciw
wyrzucam sobie grzech niepamięci
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Przedpokój Tumblr_o0qetnbY2m1rob81ao9_r1_250
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t597-garrett-weasley https://www.morsmordre.net/t627-barney#1770 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f112-st-martin-s-lane-45-3 https://www.morsmordre.net/t2785-skrytka-bankowa-nr-122#44963 https://www.morsmordre.net/t975-garrett-weasley#5311
Re: Przedpokój [odnośnik]28.01.17 19:25
Nie rozumiała, jakim cudem udawało mu się budzić w niej tak bardzo sprzeczne uczucia. Brzmienie głosu, niezmiennie drogie i kochane, zalewało wszechobecną obojętność zarówno ulgą, jak i niedowierzaniem; smutne spojrzenie znajomych oczu promieniowało jednocześnie ciepłem (a może tylko jego odległym echem?) i chłodem, dotyk palców koił i drażnił, troska próbowała w tej samej sekundzie podciągnąć kąciki kobiecych ust do góry oraz ściągnąć je w surowym grymasie. Balansowała gdzieś na granicy, unieruchomiona na samym środku dziecięcej huśtawki, póki co tkwiącej jeszcze w równowadze, ale chwiejącej się coraz gwałtowniej między spokojem, a… chaosem? Nie była pewna, co było po drugiej stronie, zapędzała się tam zbyt rzadko, prawie nigdy; musiała jednak czuć, że czułe uśmiechy i udawane zrozumienie jest już tylko iluzją, w dodatku – iluzją, która kruszyła się przed jej oczami, grożąc pochłonięciem ich obojga pod gruzami wiszących w powietrzu niedomówień.
Niepotrzebnie zadźwięczało w jej uszach wyjątkowo nieprzyjemnie, powodując, że dłonie, obejmujące zielone łodyżki kwiatów, zadrżały lekko, a w jej klatce piersiowej pojawiło się coś nowego. Fantomowa kulka pulsującego gorąca, zbyt obca, żeby Margaux była w stanie nazwać ją złością, ale mimo wszystko obecna, póki co – bardziej tląca się niż rozpalająca jej wnętrzności niepowstrzymanym żarem. Jeszcze ignorowana, zduszana w zarodku dobrymi wspomnieniami, odległymi obietnicami, cichymi nadziejami. Zbyt słabo, zbyt opieszale; wdzierający się do myśli strach okazywał się silniejszy, znajdując realne odzwierciedlenie w każdej zasłyszanej głosce i każdej zauważonej bliźnie. Przez chwilę ratowała się jeszcze milczeniem, naiwnie, bezsensownie; nie mogła przecież skutecznie ogłuszyć się na oczywistość, okłamać samej siebie, znała go wystarczająco dobrze, żeby czytać między wierszami nawet wtedy, gdy bardzo nie chciała tego robić.
Na kogo właściwie była zła? Na niego, za to, że się od niej odsuwał, nawet jeśli jego dłoń sięgała do przodu, na krótką chwilę splatając ich palce razem, w geście z jednej strony tak bardzo znajomym, a z drugiej zupełnie obcym i nienaturalnym? Za to, że się nie odzywał, że milczał, że nie szukał jej pomocy, choć przecież na pewno mogła mu jakąś zaoferować? Za to, że się spóźnił, że patrzył na nią jak na zranione zwierzę, że stał nieruchomo we wciąż mokrym od deszczu płaszczu, że przyniósł jej głupie konwalie, wypełniające teraz powietrze mdłym zapachem, który sam w sobie zdawał się krzyczeć, że oto dotarli do krawędzi, której od tak dawna się obawiała? Czy może gniew kierowała głównie do środka, tonąc w wyrzutach sumienia i żalu, że starała się za mało, że zbudowała zaufanie zbyt wątłe, a nadzieje zbyt wielkie, że uciekając, nadkruszyła nieodwracalnie ich relację? Nie wiedziała, ale z jakiegoś powodu odpowiedź na pytanie dlaczego stawała się nagle mało istotna, stopniowo choć konsekwentnie, w miarę cementującego się zrozumienia, że decyzja i tak została już podjęta bez jej udziału. Nie powinna być chyba zaskoczona; możliwe, że nauczył się tego od niej.
Zawahała się jeszcze na moment. Jak się czujesz? Jak się czujesz, Margie? Drgnięcie warg, mrugnięcie powiek, bezgłośny wdech. W porządku, zatańczyło na jej ustach, daję sobie radę, podążyło zaraz za nim. Pierwsze zupełnie nieprawdziwe, drugie fałszywe tylko w połowie, oba – spalone na popiół przez coraz jaśniej płonący płomień. Kolejna nieskończenie długa sekunda milczenia i krok w tył, z dala od spokoju, prosto w stronę chaosu; dziecięca huśtawka skrzypnęła i przechyliła się gwałtownie, drobne palce wyplątały się z uścisku, który za bardzo przypominał pożegnanie, żeby być kojącym. Jak się czujesz? Tylko nie kłam.Niepotrzebnie – powtórzyła jak echo, zdobywając się na ostatnie, długie spojrzenie w błękitne tęczówki, zanim odwróciła się do Garretta plecami, jakby próbując uciec przed własnym wyrzutem i złością, dźwięczącymi w tym krótkim słowie tak wyraźnie, że nie było już mowy o pomyłce. Myślała, że może poczuje się źle, że zaleją ją wyrzuty sumienia, wstyd, ale nie poczuła żadnej z tych rzeczy; właściwie to nie poczuła nic oprócz tego kiełkującego gniewu, wspinającego się coraz wyżej i wyżej. Zastanowiła się przelotnie, czy w końcu się nim udławi; czy gdy ten okropny ucisk w klatce piersiowej dotrze do gardła, bezpowrotnie straci oddech, tonąc w morzu własnej goryczy?
Nie okłamała go jednak, wciąż zbyt przyzwyczajona do obecnej między nimi szczerości, żeby tak po prostu przełamać ją półkłamstwami. Przez ostatnie tygodnie czuła się właśnie tak: niepotrzebna, odłożona gdzieś na bok, na zakurzoną półkę, niechciana nie tylko przez niego, ale przez czarodziejski świat ogólnie; jej spojrzenie zatrzymało się na przeklętym liście z ministerstwa, z jej departamentu, tego samego, w którym od lat zostawiała serce i duszę, starając się uratować jak najwięcej ludzkich istnień. Czy dla nikogo nie mogła już być po prostu wystarczająca? Odetchnęła, powietrze uciekło spomiędzy jej warg w nierównych porcjach, drżących i niepewnych. Zdawała sobie sprawę, że przestawała myśleć racjonalnie; że pozwalała, żeby zalały ją jej własne obawy i lęki, zamiast sensownych faktów, ale w tamtej chwili nie potrafiła (nie chciała?) nic z tym zrobić. Tak było łatwiej, lżej, a ona nie miała już siły szamotać się z całym światem.
Prawie się zaśmiała, słysząc jego kolejne słowa. – Wiem – odpowiedziała krótko, z dziwną stanowczością, która zaskoczyła ją samą. Skrzyżowała ramiona na klatce piersiowej, obejmując się nimi w jakimś obronnym geście, choć nie była pewna, przed czym właściwie próbowała się ochronić. – Gratuluję – dodała sucho, nawet nie starając się już udawać, że czuła się z tym w porządku, podczas gdy było jasne, że wszystko było nie tak. Miała ochotę wypchnąć go za drzwi; wymazać tę rozmowę na zawsze, albo zacząć ją od początku. Zanim pojawił się w jej progu, było tyle rzeczy, o których chciała mu powiedzieć; miała nadzieję, że opowie mu o nadchodzącym przesłuchaniu, a on rozwieje odrobinę piętrzące się w jej wyobraźni zmartwienia; że porozmawiają o przyszłości, o decyzjach do podjęcia i przeszkodach do pokonania; że razem opłaczą przyjaciół, którzy odeszli i zastanowią się, jak pomóc tym, którzy pozostali. Teraz wszystko to utknęło gdzieś w połowie drogi, zatrzymane tym przejmującym chłodem i przerażającym dystansem, ale wciąż obecne, drapiące nieprzyjemnie w krtań, wystawiające cierpliwość na próbę i sprawiające, że miała ochotę krzyczeć.
Odwróciła się, znów odnajdując spojrzeniem jego twarz. – Po co przyszedłeś? – zapytała zwyczajnie, bo choć była pewna, że wiedziała, to i tak chciała, żeby powiedział to na głos. Potrzebowała, żeby powiedział to na głos, ostatecznie potwierdzając, że to wszystko działo się naprawdę; że nie wymyśliła sobie znaków, że nie wyczytała zbyt wiele z przedłużającej się ciszy i nie mordowała przyszłości własnymi rękoma.


sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last

and tomorrow will be kinder


Margaux Vance
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna

all those layers
of silence
upon silence

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1789-margaux-vance https://www.morsmordre.net/t1809-parapet-margie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f192-st-james-s-street-13-8 https://www.morsmordre.net/t4449-skrytka-bankowa-nr-479#95033 https://www.morsmordre.net/t1817-margaux-vance
Re: Przedpokój [odnośnik]29.01.17 1:52
Z jednej strony rozpaczliwie chciał sprawić, żeby ta chwila nie skończyła się nigdy, przeciągać ją w nieskończoność, opanować wskazówki zegara i cofać je, drwić z cyferblatów, powstrzymywać ziarenka piasku uciekające z klepsydry; z drugiej nie pragnął niczego równie mocno co tego, aby to wszystko okazało się senną marą. Zwykłym koszmarem; miał ich przecież wiele, wyrywały mu sen spod powiek, zatruwały spokój podszeptami zbliżającej się wojny, rozświetlały się - paradoksalnie? - płomieniem tańczącym po skrzydłach feniksa, który miał rozganiać mroki, a ostatecznie sprawiał, że miasta trawiły się w ogniu. W snach niebo błyskało barwą jej oczu, ale potem nawet chmury zdawały się zamarzać; dementory sunęły powoli, niespiesznie, spod pół ich peleryn wysuwały się zmarszczone łapska kąsające chłodem sięgające w jego kierunku.
W snach widział jej krew, srebrzyste ostrze przecinające biel sukni i wbijające się w jej pierś, posokę odbarwiającą mu palce i spływającą na oszronioną trawę cmentarza.
Nie mógł zmuszać jej do poświęceń. Nie mógł zmuszać siebie.
Jeżeli sprowadzał na nią tylko ból i cierpienie, jaki był sens jego uczucia?
Gdy wyrwała dłoń z uścisku, zamknął palce na powietrzu, jakby próbując uchwycić dym, który już dawno umknął. Zacisnął pięść, w której skrył wątpliwości - ściskając lekko usta, wbił wzrok we własne bielejące knykcie, a potem zwalczył narastającą potrzebę, aby po prostu się zaśmiać.
Gorzko. Bezradnie. Całkowicie bezsilnie.
Przepraszam, pragnął powiedzieć, gdy doczekał się odpowiedzi skrajnie innej od tej, jakiej się spodziewał; teraz zrozumiał, dlaczego ludzie tak bardzo bali się ciszy skąpanej w mroku. Kiedy spoglądał na jej plecy, milczenie gryzło, wypierało kolejne oddechy, mroziło - chciał przeprosić, bo dobrze wiedział, że wszystko było jego winą.
Ale nawet na chwilę nie przerwał milczenia.
Przeszłość nie mogła go uwiązać, teraźniejszość zachwiać, a przyszłość - kusić?
Bo kusiła; kusiła wyrzutem, jaki już nie krył się, lecz grzmiał w szaroniebieskich oczach, układała się w sarkastycznym słowie na ustach, których kształt zbyt często nawiedzał go w snach, sprawiała, że chciał odwołać wszystko, co zdążył powiedzieć, naprawić ich, póki (pomimo jego największych starań?) nie zdążyli jeszcze rozkruszyć się jak rozbity lód.
W innych okolicznościach jakiś błysk zatańczyłby mu w oku; mimo tego, że uciekła, złapałby ją (tym razem nie popełniając błędu sprzed lat) i przyciągnął blisko, najbliżej - bo przecież potrzebował jej bardziej, niż potrafiłby ująć w słowach. Bardziej niż cichych zapewnień, że wszystko będzie dobrze, bardziej niż kwiatowego zapachu subtelnie wdzierającego się w nozdrza, bardziej niż ciepłych ust i lodowatych palców uparcie skrywanych pod zbyt długimi rękami swetra, bardziej niż kosmyków jasnych jak mleko włosów, w których zdawał się tańczyć blask rzucany przez świecę. Bo od zawsze była czymś o wiele ważniejszym - podporą, ostoją rozsądku, jedyną osobą, która potrafiła go zrozumieć, gdy sam nie wiedział, jakie dręczyły go myśli, źródłem ciepła i bezbrzeżnego, skrajnie irracjonalnego szczęścia.
Lub ostatnich jego podrygów w świecie pogrążającym się w chaosie.
- Nikt nigdy nie znaczył dla mnie więcej - powiedział cicho, ledwie słyszalnie, dając ujście destrukcyjnej szczerości.
Lecz mimo wszystko odpychał to od siebie, odpychał , niszcząc się od środka, rozrywając jak pergamin zapisany niechcianymi słowami, skrajnie dewastując - bo inaczej nie byłby w stanie spojrzeć na własne lustrzane odbicie.
Nie mógł jej skrzywdzić, nie mógł doszczętnie zniszczyć jej życia, a wiedział, że właśnie to uczyni, gdy zostanie u jej boku; nie mógł ofiarować jej niczego poza cierpieniem i obietnicami, które powinien złożyć jej, a składał je misji, którą przysiągł wykonać - to o jej życie powinien drżeć, jej dobro powinno stanowić jego priorytet; zasługiwała na miłość, która obróci w proch wszystko, by uczynić ją szczęśliwą.
Tkwiąc niezmiennie w jednym miejscu w salonie (płaszcz powoli zaczął wysychać mu na ramionach, choć rdzawe włosy pozostawały w niezmiennym chaosie; ten sam chaos tlił się w jego spojrzeniu, w piegach tworzących dziś przepełnione beznadzieją konstelacje, w cienkiej siatce żył skradających się błękitem na bladej skroni), patrzył na nią tak, jak myślał, że nie będzie musiał patrzeć nigdy: przez chwilę ból odbijający się w tęczówkach był żywy, ostry, zdawał się palić, ranić, rozdrapywać niezaleczone strupy, bez zawahań kaleczyć, kiereszować, ciąć, szarpać... a potem zniknął, zgasł, tak jak zgasło całe spojrzenie, powracając do matu wymuszonej obojętności.
Po co przyszedł? Żeby ją ujrzeć. Żeby przyjęła jego kwiaty, żeby splotła ich palce, złożyła na ustach pocałunek, szepnęła ciepło, że jej dnie przepełniały się tęsknotą.
Gdy oszukiwała po raz ostatni, kłamstwem zaklinając rzeczywistość, nie mogła zdawać sobie sprawy, że dała mu więcej, niż odważyłby się o to poprosić.
- Żeby usłyszeć, że nie możesz na mnie patrzeć - powiedział w końcu, gdy cisza zaczęła ciążyć tak mocno, że bez jej przecięcia nie potrafiłby złapać oddechu. Bał się; bał się tego, co zobaczy w jej oczach, tego, do jakiego stanu może ją doprowadzić, wypowiadając słowa, których dla jej dobra nie mógł zatrzymać dla siebie. - Że się mną brzydzisz, że brzydzisz się decyzjami, które podjąłem, że nie chcesz mieć ze mną nic wspólnego. - Patrzył na nią stojącą naprzeciw - niewystarczająco blisko, niewystarczająco daleko. - Przyszedłem, żeby powiedzieć, że to, czego chcę, czego chcemy, nie ma już żadnego znaczenia. - Bo przysięgał: przysięgał, że odda wszystko, co jest mu drogie. Najdroższe. - Że to wszystko... nie przyniesie niczego poza cierpieniem. - Twoim, Margie, twoim; ja i tak będę cierpiał, widząc nawet barwę burzowego nieba, widząc pobłysk jasnych włosów mknących gdzieś w obcym tłumie. - Żebyś wiedziała, że nie mogę zaoferować ci już nic - nie dam ci ciepła, nie dam spokoju, nie dam bezpieczeństwa, nie dam uśmiechu - nie dam miłości?; nie, kochać ją będzie zawsze, zawsze równie bezgranicznie, zawsze równie beznadziejnie, zawsze równie destrukcyjnie. - Bo zasługujesz na pewność, że twoja miłość poświęci wszystko, spali świat, by dać ci szczęście, by przyjść ci z pomocą. Ja nie mogę ci tego przyrzec. Już nie.
Bo przyrzekł coś zgoła innego: że choćby cień pochłonął wszystko, co znał, a nadzieja zgasła, stać będzie nieulękły. Że przez śmierć dokona poświęcenia. Że gdy świat stanie w płomieniach, on spłonie razem z nim. Że dopóki pozostanie w nim choćby ostatnia kropla krwi, będzie walczyć, że pozostanie wierny Gwardii.
- I żebyś wyrzuciła mnie wreszcie za drzwi, bo nie wiem, czy dam radę odejść sam - urwał, nie potrafiąc powstrzymać dziwnego drżenia głosu, którego nie mógł zrozumieć i wciąż nie śmiąc odwrócić od niej spojrzenia.
[bylobrzydkobedzieladnie]


a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych



Ostatnio zmieniony przez Garrett Weasley dnia 28.05.17 23:02, w całości zmieniany 1 raz
Garrett Weasley
Garrett Weasley
Zawód : auror
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
żyjąc - pomimo
żyjąc - przeciw
wyrzucam sobie grzech niepamięci
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Przedpokój Tumblr_o0qetnbY2m1rob81ao9_r1_250
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t597-garrett-weasley https://www.morsmordre.net/t627-barney#1770 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f112-st-martin-s-lane-45-3 https://www.morsmordre.net/t2785-skrytka-bankowa-nr-122#44963 https://www.morsmordre.net/t975-garrett-weasley#5311
Re: Przedpokój [odnośnik]29.01.17 4:06
O niczym nie marzyła tak bardzo, jak o tym, żeby się mylić. Ten jeden raz, tylko teraz; czy prosiła o zbyt wiele? Rozwianie trosk wydawało się dziecinnie proste, kilka kroków przez niewielkie mieszkanie, obrót o sto osiemdziesiąt stopni, pewny ruch ramion, ciepło ciała, wilgoć płaszcza, zapach deszczu i papierosów. Ciche, ale stanowcze zapewnienie, że to nie działo się naprawdę; tyle by wystarczyło, żeby zapomniała o wcześniejszych słowach, o długim milczeniu, o gorzkim liście, o tej okropnej, przytłaczającej samotności, którą zagłuszała problemami innych, odpędzała pracą, przykrywała własnoręcznie wymyślanymi obowiązkami. Pozbyłaby się ochronnej warstewki złości bez zawahania, bo przecież przed nim nigdy nie musiała się bronić; to on był jej podporą, jasnym punktem na horyzoncie, przelotnym uśmiechem rozjaśniającym smutne dni, niemożliwym marzeniem, które z jakiegoś powodu się spełniało. Potrzebowała jedynie, żeby dotknął lekko jej ramienia, położył dłoń na plecach, którymi się do niego odwróciła. Zamiast tego dostała kolejne słowa; przerażająco szczere, teoretycznie niosące obietnicę, choć brzmiące tak ostatecznie, że nie była pewna, komu została złożona. Przymknęła na moment oczy, bezgłośnie wciągając do płuc powietrze, czując się trochę jak wtedy, gdy porywał ją bezlitosny nurt podziemnej rzeki, a ona w żaden sposób nie potrafiła wynurzyć głowy ponad powierzchnię. W tamtej chwili cieszyła się, że nie widział jej twarzy; że ominął go widok odbijającego się na niej krótkotrwałego bólu i pionowej zmarszczki pomiędzy brwiami, wyraźnej oznaki rozpaczliwej próby powstrzymania gromadzących się pod powiekami łez. Odliczyła w myślach do pięciu, dając sobie dokładnie tyle czasu na opanowanie emocji; dopiero później odważyła się odwrócić, (prawie?) nie licząc już jednak na to, że zobaczy na jego twarzy czuły uśmiech.
Obserwowanie intensywnie niebieskich oczu w przedłużającej się ciszy, wypełnionej jedynie jej zawieszonym w przestrzeni pytaniem, okazywało się więcej niż nieznośne. Nienawidziła oglądania go w tym stanie; nienawidziła niezdrowego koloru zmęczonej skóry, nienawidziła pionowej blizny chowającej się w rudych kosmykach, nienawidziła cierpienia promieniującego z każdej cząstki jego jestestwa. Nienawidziła też tego cholernego bezruchu, opuszczonych ramion, przygarbionych ciężarem ostatnich wydarzeń pleców; miała ochotę podejść do niego i z całej siły nim potrząsnąć, obudzić go jakoś z tego strasznego letargu, wyrwać z niewypowiedzianej, ale wciąż widocznej beznadziejności. Nie wyglądał jak człowiek, który idzie na wojnę z wiarą, że ją wygra; wyglądał jak żołnierz, który już ją przegrał i to chyba uderzało ją najmocniej, sprawiając, że wciąż – mimo złości, mimo kotłującego się gniewu i mimo tej nieukierunkowanej nienawiści, która zjadała ją od środka – czuła desperacką potrzebę, żeby go ochronić. Nawet (szczególnie?) jeśli musiałaby chronić go przed nim samym.
Gdyby tylko jej miłość była wystarczająca; zadrżała, gdy się odezwał, przerywając wreszcie niepisaną zmowę półsłówek i niedopowiedzeń, a ona natychmiast zapragnęła, żeby nigdy tego nie zrobił. Słowa bolały, jednocześnie podsycając ten dziwny, zrodzony ze strachu i bezsilności ogień. Zacisnęła mocniej palce na zarzuconym na ramiona kocu, podczas gdy docierały do niej kolejne zdania, piekące jak wymierzone celnie policzki, absurdalne do granic możliwości. Nie wiedziała, która perspektywa przerażała ją bardziej: że kłamał, mówiąc jej to, co potrzebowała usłyszeć, żeby puścić go wolno, czy że naprawdę w to wszystko wierzył. Parsknęła cicho, bez wesołości, wypuszczając wstrzymywane powietrze przez nos. – Musisz mieć o mnie naprawdę okropne zdanie, Garry, skoro sądzisz, że mogłabym ci przytaknąć na cokolwiek, co właśnie powiedziałeś – odpowiedziała powoli, zdecydowanie spokojniej, niż sama się czuła, choć i tak zdradzało ją drżenie niektórych głosek. Wpatrywała się w niego intensywnie, prawie bojąc się mrugać; obawiając się, mocno irracjonalnie, że wystarczy mu jeden nieuważny ruch powieki, żeby rozpłynąć się w półmroku. – Przypomnij mi, kiedy ostatnio podważałam twoje decyzje? – Już nie szeptała; mówiła wyraźnie, tonem, który z każdym kolejnym słowem brzmiał głośniej i pewniej. – Kiedy miałam ci za złe drogę, którą wybrałeś? Kiedy wypominałam ci poświęcenia, kiedy wymagałam, żebyś czynił je dla mnie? – Nie oczekiwała odpowiedzi, nie dla niej; chciała, żeby odpowiedział sam sobie. Chciała do niego dotrzeć, chciała, żeby ją usłyszał, i może dlatego zrobiła nieświadomy krok do przodu, wykonując jednocześnie nieokreślony ruch rękoma; koc zsunął się jej z ramion, opadając na ziemię, ale nawet tego nie zauważyła, pokonując połowę dzielącej ich odległości. I tylko tyle; zatrzymała się w miejscu równie nagle, co się poruszyła, być może obawiając się, że jeśli znajdzie się bliżej, nie będzie w stanie powiedzieć nic więcej. Podniosła dłonie do twarzy, odgarniając do tyłu jasne kosmyki, choć żaden z nich nie przysłaniał jej widoku. – Wiem, co robisz – powiedziała w końcu, dla potwierdzenia dwa razy kiwając głową. – Myślisz, że odchodząc w jakiś sposób mnie ochronisz, ale to nie zadziała. Wydaje ci się, że ty przyniesiesz mi cierpienie? – Nie mogła uwierzyć, że nie widział, jak bardzo idiotycznie to brzmiało. – To nie ty odpowiadasz za śmierć naszych przyjaciół. To nie ty spowodowałeś to wszystko. – Machnęła ręką w powietrzu, nie wskazując na nic konkretnego. – Jestem szlamą, Garry! – krzyknęła; słowo smakowało na jej języku paskudnie, sprawiając, że przez sekundę czuła się brudna przez sam fakt, że zdecydowała się wypowiedzieć je na głos, ale nie mogłaby troszczyć się o to mniej. Sięgnęła za siebie, na oślep próbując chwycić jeden z listów, leżących na stoliku; wycelowała niedokładnie, jej dłoń natrafiła na świecę, która wywróciła się i zgasła, ochlapując woskiem pergaminy i fotografie. Prychnęła ze zniecierpliwieniem, wyciągając z kieszeni różdżkę i odruchowo kierując ją na przytwierdzoną do ściany lampę, rozganiając chwilowe ciemności żółtawym światłem. Dopiero wtedy sięgnęła po zawiadomienie, oznaczone charakterystyczną pieczęcią ministerstwa. Odwróciła się z powrotem do niego, mnąc w dłoni szeleszczący papier; z tej odległości i tak nie mógł odczytać zapisanych na nim słów. – Wzywają mnie na obowiązkowe przesłuchanie, grożą miesiącem w Tower, tylko dlatego, że istnieję – ciągnęła, jakby nic jej nie przerwało, jakby incydent ze świecą nie miał wcale miejsca. Odrzuciła list gdzieś na bok, nie śledząc go wzrokiem, gdy powoli opadał na posadzkę. W tym momencie jej słowa i ruchy wydawały się już nerwowe, chaotyczne; zniknęło gdzieś początkowe opanowanie. Drżała też lekko, zupełnie, jakby jej umysł nie wiedział jak poradzić sobie z tym nowym zachowaniem. – Nie możesz zabrać ode mnie cierpienia, ani zostając, ani odchodząc. A ja wcale tego nie chcę. – Kolejny krok do przodu, uniesienie dłoni w jakimś bezsilnym, niemal błagalnym geście. – Nie chcę ciepła, nie chcę spokoju, nie chcę bezpieczeństwa, nie chcę uśmiechu. Nie chcę, żebyś palił dla mnie świat, żebyś poświęcał wszystko dla mojego szczęścia, żebyś stawiał mnie wyżej od obowiązku, który zdecydowałeś się wypełniać. – Dlaczego nie rozumiał? Dlaczego, skoro znał ją lepiej niż ktokolwiek inny, nie rozumiał, że nigdy nie mogłaby wymagać od niego tego wszystkiego? – Chcę tylko, żebyś pozwolił mi walczyć u swojego boku, bo chyba oboje dobrze wiemy, że tym razem nie zamierzam się wycofać – dokończyła, jedynie połowicznie świadoma, że zabrzmiało to bardziej jak prośba, niż postanowienie. Zacisnęła usta, spoglądając na niego raz jeszcze, jakby chciała przekonać go, że mówiła poważnie. Teraz, obserwując go w nowym świetle lampy, dostrzegała wiele rzeczy wyraźniej, ale pozostałości po Próbie nie mogły już sprawić, żeby się zawahała. Wypuściła powietrze z płuc, czując, jak ogarnia ją zmęczenie; odwróciła się, rozglądając się po znajomym pokoju, być może pragnąc w jego ciepłych, wypełnionych dobrymi wspomnieniami kątach, odnaleźć trochę potrzebnej siły.
Pokręciła głową. Chciał, żeby to ona go wyrzuciła, podjęła za niego tę durną decyzję, którą bezskutecznie próbował przed nią uargumentować? Spojrzała na niego z niedowierzaniem, podczas gdy echo smutnego uśmiechu? zatańczyło na jej bladych wargach. – Nie, Garry – powiedziała. Ciszej, bez grzmiących emocji, bez gniewu; lekko, ciepło, stanowczo. – To jest twoja decyzja, nie moja. Nie zamierzam ci niczego ułatwiać. Nie tym razem. – Wyciągnęła rękę; jej dłoń zawisła niepewnie na centymetr przed jego klatką piersiową, ale finalnie nie pokonała brakującego dystansu, po przedłużającej się sekundzie opadając w dół. – Pamiętaj tylko, że to nie dla mnie wychodzisz za te drzwi. Odchodząc, chronisz tylko siebie – dodała, wciąż z tą samą nowoodkrytą pewnością, ale już bez rozpaczliwego błagania.


sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last

and tomorrow will be kinder


Margaux Vance
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna

all those layers
of silence
upon silence

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1789-margaux-vance https://www.morsmordre.net/t1809-parapet-margie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f192-st-james-s-street-13-8 https://www.morsmordre.net/t4449-skrytka-bankowa-nr-479#95033 https://www.morsmordre.net/t1817-margaux-vance
Re: Przedpokój [odnośnik]29.01.17 19:19
Choć od samego początku liczył wyłącznie na to, że ton rozmowy obróci się o sto osiemdziesiąt stopni, że zadrży w nim złość, rozżalenie, brutalność, agresja, wciąż nie był na to przygotowany; nie w stopniu wystarczającym, żeby z chłodną obojętnością przyjąć pogłos przepowiadający nieuchronną katastrofę. Bo ta nawarstwiała się już od momentu, kiedy przekroczył próg mieszkania - skrywała się w przygaszonych spojrzeniach, czaiła w niewypowiedzianych słowach i objawiała w cieniach przemykających po twarzach. Zwiastowała najgorsze; to, od czego próbowali uciekać od momentu, kiedy po dłużącej się w nieskończoność rozłące ich spojrzenia skrzyżowały się na tle szpitalnej bieli; to, do czego uparcie i na przekór sobie dążył, przerażony konsekwencją własnego zapomnienia.
Nie mogła wiedzieć, że wcale nie miała racji; idąc na wojnę, w nic nie wierzył równie silnie, co w powodzenie sprawy. I właśnie w imię tego gotów był poświęcić o wiele więcej niż własne życie, zdrowie, marzenia - w jego oczach błyskała nie obawa przed klęską, a świadomość tego, że nigdy nie ujrzy zwycięstwa. Bo nie do tego został stworzony; ponad laury cenił samą istotę walki, a podczas Próby przyrzekł, że... odda życie. I przepełniała go pewność, że nie czekał na niego żaden inny koniec.
Bo nie mógł; nawet przed powstaniem Zakonu kreował te same scenariusze - że wyrzeknie się wszystkiego, że któraś z czarnoksięskich klątw kiedyś go dosięgnie, że przez śmierć dokona poświęcenia.
Nie bez przyczyny aurorzy nie zakładali rodzin. Teraz rozumiał.
Nie odwracając od niej spojrzenia, nie mógł nie dostrzec zmian w jej oczach; nawet ich barwa zdawała się drżeć w przemykających feeriach, nieprzerwanie się zmieniać, raz łagodnieć, to znowu wyostrzać. Może był przewrażliwiony - na pewno był - widząc kryształ łez zatrzymujących się na długich, jasnych rzęsach, ale nawet wtedy nie opuścił wzroku. Niech płacze, niech łka - niech wylewa łzy teraz, by potem nie musieć zapłacić nimi rozrywającej serca ceny. Och, jak mógł być tak głupi, tak zaślepiony, dlaczego do tego dopuścił? Dlaczego myśl o tym, że właśnie tak to się skończy, że koniec końców przysporzy jej wyłącznie cierpień, nie powstrzymała go od wiecznego poszukiwania jej spojrzeniem, od przemykania palcami wśród pasm jasnych włosów, od odnajdywania jej dłoni i ogrzewania własną, od starannego doboru wierszy i od opierania na niej podstaw całej iluzji szczęścia?
I znów czuł się jak w mroźnej zawiei; wicher wykradał mu równowagę, kąsał przewrażliwioną skórę jak igiełkami lodu, tłumił resztki ciepła.
Znów milczał. Wreszcie odwrócił wzrok, jakby w złudzeniu, że tym samym ucieknie od padających słów; nie, nie miał o niej nigdy złego zdania, nawet wtedy, gdy przed laty odebrała mu prawo do normalnego funkcjonowania, nawet wtedy, gdy zmusiła go do wsłuchiwania się w pogłos dawnego śmiechu, który wciąż odbijał się od ścian pustego mieszkania, nawet wtedy, gdy na drewnianym wieszaku pozostał tylko jeden płaszcz.
- Kiedy odeszłaś - palnął, zanim zdążył to powstrzymać i natychmiast zawrzała w nim złość - nie był pewien, w którą stronę ją kierował, czy miała zniszczyć go od środka, napędzana nienawiścią do samego siebie przez fakt, że tracił panowanie, czy może pierwszy raz odezwała się w nim prawdziwa wściekłość, że zniknęła: że zostawiła go, że przepadła bez słowa, utwierdzając w przekonaniu, że robił źle, kiedy nie było już odwrotu. A teraz - teraz pogrążał się w chaosie jeszcze głębiej, miał walczyć z czymś więcej niż zwykłymi czarnoksiężnikami opętanymi przez chęć zawładnięcia nad życiem i śmiercią; mieli zmierzyć się z prawdziwym złem wymagającym prawdziwych poświęceń i prawdziwej ofiary.
Nie powinien tego mówić, ale w jego oczach i tak żarzyła się złość, gdy znów na nią spojrzał.
- Nie ja? - parsknął złośliwie, gorzko, przykro; wiedziała, musiała wiedzieć, że szarpała najwrażliwsze ze strun, czyniła to z pełną premedytacją, co tylko sprawiało, że jego spojrzenie rozpalało się wyłącznie goryczą. - Kto założył Zakon? Kto zaprosił do niego Charlusa i Doreę? Kto wprowadził do kwatery Cressidę, Rogera, Magrit, Roberta? Kto nie zdążył na czas, żeby - urwał, ta rana wciąż piekła równie mocno - żeby uratować Luno przed śmiercią przez skatowanie? Skatowanie przez służby ministerialne, do których należę? - Bo gdyby Zakon nigdy nie powstał, żadna z tych osób nie pożegnałaby się z życiem; wiedział, że była to cena, jaką wszyscy, którzy polegli, byli gotowi zapłacić, ale nie umniejszało to jego winy - nie sprawiało, że zapominał, że jego dłonie plamiła krew. Nigdy o tym nie mówił; mówiło jego spojrzenie, gesty, wzrok przemykający po inskrypcjach zdobiących mogiły, ale usta milczały. Dziś rozerwał ciszę. - Nikt nie dał ci prawa do rozliczania mnie z mojego sumienia, więc nie rób tego, jeżeli nie masz o nim najmniejszego pojęcia - na koniec niemalże już warknął, miał dość; nienawidził się otwierać, nienawidził w prostych słowach mówić o tym, co piętnowało jego sny koszmarem, nienawidził tracić nad sobą panowania i gubić się w bezbrzeżnym chaosie własnych myśli.
A potem zatrzymał się, czując, jak jego nerwy już doszczętnie rwą się na strzępy.
Ruszył o krok do przodu, spotykając się z nią w połowie drogi, gdy bez celu zamachnęła się ręką; spontanicznie złapał ją za nadgarstek, chcąc, żeby zwróciła na niego uwagę, żeby wyrwała się z apatii i spojrzała na niego naprawdę, nie jak przez mgłę. Zacisnął palce na szczupłym przegubie odrobinę zbyt mocno, więc, przerażony własną porywczością, natychmiast rozluźnił uścisk, choć nie sprawiło to, że tląca się - nie, już nie tląca, buchająca potężnym płomieniem - złość choćby odrobinę zgasła.
- Nie nazywaj się tak! - krzyknął, już nawet nie udając, że nie podnosi głosu; całkiem puścił jej rękę, cofnął się - powinien wyjść, powinien wyjść natychmiast, bo miał z tym wszystkim skończyć, a nie każdym słowem, każdym gestem, każdym spojrzeniem uświadamiać jej, jak bardzo się myli i przypominać, że zawsze bezgranicznie ją kochał: nawet (a może przede wszystkim?) teraz.
Wbił spojrzenie w list - wiedział o tym, słyszał pogłoski, Ministerstwo wrzało, a całe piętro Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów zdawało się drżeć w posadach od ilości niewypowiedzianych słów, przypuszczeń, oskarżeń. Wiedział, że świat stacza się w kierunku przepaści, balansując w rozpaczy na jej krawędzi, ale do końca łudził się, że ją zdoła to ominąć; że świat zapomni o jej niemagicznych korzeniach, że uchroni się przed burzą.
Tęsknił za czasami, gdy to, że pochodzili z różnych światów, budziło co najwyżej odrazę.
Nie mógł uratować jej od politycznych zawirowań, a była to tylko jedna z wielu rzeczy, jakie zaczynał sobie wyrzucać - powinien zabrać ją stąd jak najdalej, uciec z Europy, przejąć się tylko nią, tylko nimi. Bo właśnie na to zasługiwała, na to, żeby była dla kogoś najważniejsza; powinna być bezpieczna. Za wszelką cenę.
- Więc mam dokładać ci go jeszcze więcej? - Nie wytrzymywał, jednocześnie nie potrafiąc uwierzyć, że tak łatwo dał się ponieść emocjom; te nieprzerwanie buchały mu w spojrzeniu, nie przejmował się już tym, jakie przyniesie to konsekwencje. Poszukiwał szaroniebieskich oczu, chciał, żeby przejrzała go na wskroś, dostrzegła wszystkie uczucia, których nie potrafił ująć w pustych słowach. - Jak wielkim egoistą musiałbym być, żeby zmuszać cię do kochania mnie za świadomością, że poświęcę nawet ciebie, żeby powstrzymać upadek świata? - A gdy powiedział to na głos, znów nawiedził go obraz z koszmaru - koszmaru, który odbył się na jawie. Jasna suknia splamiona rubinem krwi. I sztylet, jego srebrzyste ostrze mieniące się na tle morza nagrobków. Jeżeli potrzebujesz mojego życia, żeby wygrać, powiedz. Zamknął oczy. Nie obwiniaj się, Garrett. - Psia mać, Margaux - uciekło mu z ust, gdy rozwierał powieki; czuł, że jego oczy szkliście błysnęły, zrzucił to na targającą nim złość. - Nie tak poeci definiują miłość.
Nie chciał, żeby walczyła; ten lęk na pewno odbił się w jego spojrzeniu, gdy wyrzuciła z siebie prośbę o jedną z wielu rzeczy, których nie potrafił jej zaoferować.
Chciał podejść bliżej, przerwać nieznośny dystans, znów przyciągnąć ją blisko i znów udawać, że wszystko jest w porządku - że to tylko gra, zły sen, że to tylko iluzja obaw kształtująca się w rzeczywistość. Że nic z tego nie działo się naprawdę.
- Wojen nie wygrywa się dobrymi chęciami. Wojen nie wygrywa się nawet odwagą. - Przestał unosić głos, choć wciąż trudno było dosłyszeć w nim brzmienie spokoju. - Nie potrafisz walczyć. - Nie pytał, wyłącznie stwierdzał - sucho, niemal beznamiętnie. - Nie masz pojęcia, na co się piszesz.
Wsłuchując się w gorycz kolejnych słów, milczał; doskonale wiedział, w jakim kierunku potoczy się ta rozmowa; wiedział, że będzie go kusić, mamić słowami, obrzucać winą, którą zmuszony będzie przełamać. Na to przygotowała go Próba - tego od niego wymagała: bezgranicznego oddania, pożegnania się z życiem i wszystkim, co doczesne, przygotowania się na najboleśniejszą ostateczność.
Margaux też wiedziała, co powinna czynić; słyszała to na marcowym spotkaniu Zakonu, Bathilda wybierała dosadne słowa, by opisać bezmiar poświęcenia. W momencie, w którym powiedział jej, że dołączył do Gwardii, powinna była zrozumieć; dlaczego zamiast tego czyniła to trudniejszym, dlaczego zmuszała go do tego, żeby nienawidził siebie równie mocno, co kochał ją?
Gdy wyciągnęła w jego stronę rękę, odwrócił spojrzenie; wyłącznie przypadkiem ulokował je na nieodległym oknie.
Do którego - wciąż milcząc, wciąż przytłaczając się ciężarem słów, które właśnie wypowiedziała - zaraz podszedł, nie do końca świadomy, że, wchodząc w głąb mieszkania, kapitulował; przez dłuższą chwilę mocował się ze skrzydłem okiennym, a z jego ust spłynęło wysyczane, odrobinę zbyt głośne kurwa. W końcu ustąpiło pod (napędzaną gniewem?) siłą jego palców; do wnętrza pomieszczenia wpełzły jęzory wieczornego, kwietniowego powietrza, które znaczyło się lekkim, wiosennym chłodem - ten oczyszczał myśli, muskał go po twarzy, przywracał rozsądek. Garrett sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza, którego nigdy nie ściągnął, i zaraz wetknął w usta papierosa. Jedno machnięcie różdżką później jego koniec rozżarzył się pomarańczem i w wieczorne powietrze pomknął pierwszy kłąb nikotynowego dymu.
- Doprowadzasz mnie do szału. - Nie patrzył na nią, wciąż grzmiąc; błądził spojrzeniem po gubiących się w mroku budynkach, na których ścianach układało się wątłe światło padające z niezliczonych latarni.
Znów milczał, w widoczny sposób bijąc się z myślami.
- Czego właściwie ode mnie oczekujesz? - rzucił już znacznie spokojniej, choć w jego głosie wciąż pobrzmiewały znamiona złości, gniewu, irytacji. Wciąż lokował spojrzenie gdzieś w oddali. - Nie obiecam ci nawet, że będę, bo wiem, że pewnego dnia - raczej prędzej niż później, zatańczyło mu na języku, ale nigdy nie znalazło drogi na zewnątrz - po prostu mnie zabraknie. - Nie widział dla siebie innego końca - kiedyś zrozumiał nawet, że po prostu chciał zginąć w walce. Jak bohater. Ze świadomością, że jego życie, jego śmierć, jego działalność przyczyniły się do tego, by zbudować coś nowego. Coś lepszego. - Nie mogę dać ci nic, kiedy już wszystkiego się wyrzekłem. - Miłości, domu, rodziny; truła go ta myśl - myśl, że Margaux powinna otrzymać to wszystko z nawiązką. Kolejny kłąb dymu rozmywał się w powietrzu; Garrett wychylał się przez okno, nie chciał pozwolić na to, żeby kwiatowa woń przepełniająca mieszkanie zatruła się nikotynową goryczą. - Zasługujesz na o wiele więcej.


a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych

Garrett Weasley
Garrett Weasley
Zawód : auror
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
żyjąc - pomimo
żyjąc - przeciw
wyrzucam sobie grzech niepamięci
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Przedpokój Tumblr_o0qetnbY2m1rob81ao9_r1_250
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t597-garrett-weasley https://www.morsmordre.net/t627-barney#1770 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f112-st-martin-s-lane-45-3 https://www.morsmordre.net/t2785-skrytka-bankowa-nr-122#44963 https://www.morsmordre.net/t975-garrett-weasley#5311
Re: Przedpokój [odnośnik]30.01.17 0:36
Wiedziała, że ten moment kiedyś nadejdzie. Podskórnie, gdzieś w głębi duszy, na dnie przepełnionego nadziejami umysłu, nieuchronnie kryło się przekonanie, że od przeszłości nie można było się tak naprawdę odgrodzić. Że mimo, że bezgłośnie zgodzili się na zaniechanie naprawiania popsutych lat i zdecydowali się zbudować kruchą relację od początku, to stare nieporozumienia kiedyś powrócą, przypominając o sobie i (być może?) grzebiąc ich pod zignorowanymi gruzami. Tak było zawsze; mówiło jej to doświadczenie, mówił zdrowy rozsądek i mówiło osobiste przeczucie, ale… tygodnie mijały, a im było znów tak dobrze, że gdzieś po drodze jej czujność uległa uśpieniu, chowając się pod miękkim kocem zaprzeczenia oraz naiwności. Pewnie nigdy nie powinna była tego zrobić, ale z czasem przestała wypominać sobie własne błędy i tworzyć w głowie gotowe scenariusze. Bo owszem, miała je przygotowane; spędziła nad nimi wiele godzin, układając długie rozmowy, które nigdy nie zostały przeprowadzone i przygotowując niekończące się zdania wyjaśnień, gotowych do wypowiedzenia, gdyby tylko Garry zdecydował się zapytać. Nie zrobił tego, oczywiście, że nie – a ona w końcu, po niekończących się debatach z samą sobą, doszła do wniosku, że skoro był w stanie jej wybaczyć, to być może i ona mogła wybaczyć sobie.
I wybaczyła. Nie zapomniała, nie udawała, że przeszłość nie istniała, ale zamiast się nią torturować, postanowiła wyciągnąć wnioski i przyswoić na zawsze otrzymaną od życia lekcję. Pogodziła się z własnym sumieniem i najprawdopodobniej tylko dlatego nie skruszyła się zupełnie, gdy padły dwa ostre słowa, przecinając powietrze jak śmiercionośne sztylety. Chybione; wrażliwe miejsce za mostkiem zapiekło ją tylko przez sekundę, ból został błyskawicznie pochłonięty przez wybuchową mieszankę złości i rozczarowania, która odbiła się w jej jasnych oczach, zadrgała na zaciśniętych wargach i szarpnęła palcami dłoni, na krótką chwilę zaciskających się w wątłe pięści. Pokręciła głową, nie tyle zaprzeczając jego słowom, co dając upust bezbrzeżnemu niedowierzaniu. Bo tak bardzo się mylił; nie miała mu tego za złe, nie mógł wiedzieć, dlaczego tak naprawdę wtedy zniknęła – częściowo dlatego, że nigdy nie próbował przełamać niewiedzy, częściowo dlatego, że nigdy mu tego nie zaoferowała – choć przeczuwała, że i tak nie miało to dla niego aktualnie większego znaczenia. Nie była pewna, czy szukał winowajcy, sposobu na umartwienie się jeszcze bardziej, czy może zranienie jej wystarczająco, żeby przyznała mu rację i wyrzuciła go za drzwi – może pragnął tego wszystkiego po trochu, może prawda leżała jeszcze gdzieś indziej – ale wyglądało na to, że racjonalne myślenie nie było jego przyjacielem w żadnym z tych przypadków.
Nie masz pojęcia, o czym mówisz – powiedziała tylko, nawet teraz nie decydując się na wyprowadzenie go z błędu. Nie chodziło przecież o to; nie wierzyła, żeby nagle odżyły w nim stare krzywdy, niespodziewana wycieczka w przeszłość musiała stanowić jedynie próbę wytrącenia jej z ręki argumentów. Częściowo udaną, ale nie próbowała ich zbierać, pozwalając, by rozsypały się w proch, niewarte jej uwagi, a na jego, najwidoczniej, niezasługujące. Nawet jeżeli nadszarpnęła jego zaufanie zamykając bezpowrotnie drzwi mieszkania na St. Martin’s Lane, to odkąd wróciła, nie dała mu żadnego powodu, żeby w nią wątpił; nie powiedziała ani jednego złego słowa na temat stworzenia Zakonu, nie próbowała zniechęcić go do walki, wprost przeciwnie – była gotowa towarzyszyć mu w niej do końca, jakkolwiek ów koniec nie miałby wyglądać. Przyjęła wszystko niemalże bezkrytycznie, ignorując krzyczącą moralność, zaciemniając jasne do tej pory zasady i zgadzając się na podważenie pielęgnowanej od urodzenia wizji świata. Tygodniami okłamywała swoją najlepszą przyjaciółkę, słała uspokajające półprawdy do rodziców; tylko po to, żeby ostatecznie i tak wypomniał jej dawne występki, przekreślając wszystko to, co poświęciła i zamierzała poświęcić?
Uśpiony na moment gniew zapłonął w niej na nowo, rozżarzony dodatkowo kolejnymi pełnymi rozgoryczenia słowami, które na chwilę – kilka sekund potrzebnych do dwukrotnego rozchylenia i zamknięcia ust – odebrały jej oddech. Wiedziała, że będzie niepotrzebnie się obwiniał, od zawsze dostrzegała w nim jakąś destrukcyjną potrzebę dźwigania na barkach problemów całego świata, ale nie przypuszczała, że będzie tkwił w we własnym żalu tak ślepo i głęboko, sprowadzając cudzy ból i poświęcenie do roli kolejnych kamieni, którymi masochistycznie w siebie rzucał. – A nie przyszło ci do głowy, że nie wszystko kręci się wokół ciebie? – zapytała, wciąż jeszcze walcząc z własnym głosem, starając się utrzymać go na nie tyle spokojnym, co nie kipiącym złością poziomie. – Nie zmusiłeś nikogo, żeby dołączył do Zakonu. To był ich wybór, ich poświęcenie. Nie zginęli dlatego, że ich o to poprosiłeś – zginęli za to, w co wierzyli, za przyszłość, o którą chcieli walczyć; nie dla siebie, tylko dla tych, których kochali. I nie mów mi, do czego nie mam prawa, bo to ty nie masz prawa im tego odbierać. – Czy była bezduszna? Czy okrutnym było troszczenie się bardziej o żywych, niż o umarłych? Czy też powinna wypominać sobie do końca życia, że nie trzymała Roberta wystarczająco mocno, zamiast przekuwać smutek i poczucie niesprawiedliwości w próby niesienia pomocy tym, dla których jeszcze była w stanie coś zrobić? Możliwe. Ale nie wierzyła w to ani przez sekundę. – Mówiąc, że zginęli przez ciebie, obrażasz ich pamięć – dodała, być może niepotrzebnie, ale czuła, że spokój i opanowanie i tak już do niego nie docierały. Może rzeczywiście powinna była nim potrząsnąć, jednak zamiast tego wciągnęła gwałtownie powietrze do płuc; coś, jakieś kiełkujące przez ostatnie dni postanowienie, ulegało właśnie ostatecznemu procesowi krystalizacji i nie marnowała ani chwili, żeby wypowiedzieć je na głos. – Sami zdecydowali się ginąć za sprawę i jeżeli ja też za nią zginę, stojąc w szeregach Zakonu albo Gwardii, albo broniąc mugoli przed bezsensownym okrucieństwem, to będzie moja decyzja. Moja. Nie twoja. – Nie poruszyła się ani o cal, patrząc mu w oczy; jej powieki nie drgnęły, głos nie zadrżał, nierówny oddech nie zdradził zawahania, a gniew, do tej pory gorący i spalający ją od środka, w którymś momencie zamienił się w lodowatą furię. Chłodną, niewzruszoną nawet wtedy, gdy złapał w powietrzu jej nadgarstek, ściskając go aż do momentu, w którym zapewniające zazwyczaj poczucie bezpieczeństwa palce wbiły się dotkliwie w skórę. Nie skrzywiła się boleśnie, nie rzuciła mu pełnego wyrzutu spojrzenia; przeniosła wzrok na ich dłonie, splecione w tym pełnym krzywdy uścisku i zwyczajnie się zaśmiała; gorzko, pusto, bez wesołości.
Zamilkła dopiero, gdy podniósł głos; wyrwała rękę ze stalowego uścisku, zupełnie świadoma, że była w stanie zrobić to tylko dlatego, że jej pozwolił. – Dlaczego nie? – zapytała, cicho, prowokacyjnie, nie dbając już, czy straci nad sobą panowanie. Część jej chciała, żeby to zrobił; nie bała się, w głębi serca wiedziała, że nigdy by jej nie skrzywdził, a miała wrażenie, że jedynie upadek absolutny pozwoliłby mu się opamiętać. – Fakty się nie zmienią, jeżeli je przemilczę – dodała, już tylko pozornie mówiąc o swoim urodzeniu. Wspominała wszystko, każdy niewypowiedziany wyrzut, każdą chwilę, w której postanawiała do tej pory zagryźć zęby, wstrzymywana zarówno przez wyrzuty sumienia, jak i niegasnącą potrzebę udowodnienia mu, że miał jej całkowite poparcie. Najprawdopodobniej robiła to za długo; za długo też próbowała przepraszać za własne istnienie, starając się wynagrodzić światu niedogodności płynące z kwestii, na które nie miała wpływu. Paradoksalnie, to właśnie ostatnie wydarzenia pomogły jej zrozumieć, że uparcie tkwiła na ścieżce nieprowadzącej donikąd oraz zacząć godzić się z otaczającą ją rzeczywistością, zamiast bezsensownie tupać nogą. Nie mogła pozwolić nikomu z powrotem się na nią zepchnąć; nawet nie jemu.
W szczególności nie jemu.
Na miłość boską, Garry! – warknęła, nie mogąc już słuchać wymówek sugerujących, że robił to wszystko dla jej dobra. Pochłonięta całkowicie przez burzę wirujących bezładnie strzępków argumentów, pomieszanych ze sobą emocji, zakończonych ostro fragmentów wyrzutów, nie zorientowała się nawet, że jej słowa najprawdopodobniej nic mu nie mówiły. Nie była zresztą pewna, czy ona sama wciąż jeszcze pokładała jakąkolwiek wiarę w jakiegokolwiek Boga; może ten, do którego modliła się jako dziecko, zwyczajnie odwrócił się od czarodziejów, z zasady nieprzyjmujących do wiadomości jego istnienia? – Naprawdę myślisz, że zmuszasz mnie do czegokolwiek? Że twoje odejście cokolwiek zmieni? Że przestanę cię kochać tylko dlatego, że nie będziesz całował mnie na powitanie i planował ze mną wspólnej przyszłości? Że twoja śmierć zaboli mnie mniej po tym, jak powiesz mi, że z nami koniec? – Nie potrafiła uwierzyć, że w ogóle przeszło mu to przez myśl. Gdyby mogła w tej chwili otworzyć przed nim swój umysł i pokazać wszystkie drzemiące w środku uczucia i zapewnienia, zrobiłaby to bez wahania; słowa, nawet te najdokładniej przemyślane, okazywały się boleśnie niedoskonałe. Tym bardziej, kiedy na światło dzienne wypychały je skołtunione beznadziejnie emocje. – Dwa lata – rzuciła na wydechu, choć zabrzmiało to bardziej jak westchnienie. – Próbowałam przestać cię kochać przez dwa lata i jeśli już, to uzyskałam efekt odwrotny.
Kręciło jej się w głowie; sylaby plątały się ze sobą, tworząc kręcący się szaleńczo kołowrotek i sprawiając, że przestawała być pewna czegokolwiek. Czy bał się tego, że był dla niej ciężarem, czy to może ona była ciężarem dla niego? Cofnęła się o krok, zaciskając palce na oparciu stojącego za jej plecami krzesła, jakby próbowała łapać się w ten sposób umykającego poczucia realności. Grunt znów zdawał się usuwać jej spod stóp i musiała dwukrotnie zamrugać powiekami, żeby ponownie skupić się na toczącej się rozmowie. Kłótni? Sprzeczce? Walce? Prawie przewróciła oczami, słysząc jego odpowiedź. Zdanie, z pozoru niewinne, w innych okolicznościach zapewne by ją rozbawiło; obecnie była jednak daleka od radości. – Poeci? – prychnęła; naprawdę sądził, że po tym wszystkim, co się wydarzyło, jej największym marzeniem był epicki romans wprost z pokrytych wierszem stronnic?
Drgnęła, ruszając się z miejsca szybciej, niż zdążył zarejestrować to jej umysł i robiąc dwa kroki w stronę zawieszonej na ścianie półki. Nie musiała szukać, jej dłoń bez problemu natrafiła na tomik, który dostała od niego na święta; jej palce musnęły okładkę niemal czule, gdy mimo elektryzującego przestrzeń napięcia nie była w stanie pozostać obojętna na siłę dobrych wspomnień. Może jednych z najlepszych, jakie chowała w sercu, bo niosących nadzieję. – Może ci, których nigdy nie dotknęła wojna! – krzyknęła, przez chwilę nie panując ani nad swoim głosem, ani ruchami; podniosła książkę do góry, jakby chcąc mu ją pokazać, po czym zamachnęła się, ciskając nią przez pomieszczenie. Nie celowała w niego, ale też celność nie była nigdy jej najmocniejszą stroną, więc tomik, furkocząc wściekle cienkimi stronnicami, poleciał prosto w uparcie tkwiącą w miejscu sylwetkę.
Szarżujące emocje obniżyły gwałtownie lot sekundę później, odblokowując sparaliżowane połączenia nerwowe i uruchamiając na nowo świadomość tego, co właśnie zrobiła; zakryła usta dłonią, przerażona zarówno samą sobą, jak i punktem, do którego dotarli razem, ale nie była jeszcze gotowa na kapitulację. Nie, kiedy znów starał się przywołać w niej stare wątpliwości, rozdrapać zasklepione pozostałości po niskiej samoocenie, podkopać wiarę w to, że wciąż była komuś potrzebna. Z jednej strony zdawała sobie sprawę, że chciał ją w ten sposób zniechęcić do narażania własnego zdrowia i życia, z drugiej – jak mógł, doskonale wiedząc, że ratowanie było jedynym, co kiedykolwiek potrafiła? Odsunęła dłoń od twarzy, razem z nią zabierając stamtąd mgliste echo rozpaczy; kiedy na niego spojrzała, usta znów miała zaciśnięte, plecy ponownie wyprostowane. – Wiem, że nie jestem aurorem – powiedziała, również odzyskując spokój; kiedy mówiła, między głoskami dźwięczały kryształki czystego lodu. – Wiem, że nie jestem tak zdolna jak ty czy Fred, że nie mam nawet jednej dziesiątej siły Bena. – Nie pamiętała, by komuś udało się kiedykolwiek wcześniej urazić ją tak dotkliwie. Nie była już ostoją obojętności, chłód promieniował jedynie z jej głosu; blade zazwyczaj policzki płonęły, a serce uderzało mocno, może trochę zbyt mocno. – Ale prędzej umrę niż pozwolę sobie biernie obserwować, jak mieszają z błotem moją rodzinę i grożą moim przyjaciołom. – Powolny wdech. Jeszcze wolniejszy wydech. – Co według ciebie powinnam zrobić? – zapytała, orientując się nagle, że naprawdę była ciekawa odpowiedzi. – Ukryć się, wyjechać, schować jak tchórz, obserwując z daleka, jak wszystko, co kochałam, obraca się w ruinę? Spędzić swoje ostatnie dni szukając nekrologów w Proroku, łkając i czekając, aż w końcu przyjdą i po mnie? Naprawdę tego dla mnie chcesz? – Pokręciła głową, najpierw spokojnie, później nieco bardziej gwałtownie. – Nie – rzuciła, zanim miał szansę powiedzieć cokolwiek. – Nie musisz we mnie wierzyć, ale nie możesz też mnie powstrzymać. Potrzeba więcej niż jednego arystokraty, żeby wmówić mi, że jestem bezużyteczna – dokończyła, jakby dla podkreślenia własnych słów unosząc wyżej brodę i wstrzymując oddech. Nie troszczyła się już o to, czy patrząc na nią, nie widzi przypadkiem upartego dziecka, głuchego na sensowne argumenty; nie miała zamiaru mu ustąpić, paradoksalnie – teraz tkwiąc przy swoim jeszcze gorliwiej niż wcześniej. Uwięziona w dzwoniącej w uszach ciszy, składała sobie milczącą obietnicę udowodnienia mu, że wcale nie była bezwartościowa; nawet jeśli miałaby być to ostatnia rzecz, na jaką się zdobędzie.
Wypuściła powietrze dopiero, gdy odwrócił się do niej plecami, podchodząc do okna i po chwili cichej walki otwierając je na oścież. Chłód, który wdarł się do środka, sprawił, że zadrżała, odruchowo owijając się ciaśniej ramionami, ale być może tego właśnie potrzebowała; fakt, że wreszcie czuła coś więcej, niż tylko szalejącą w jej wnętrzu burzę, zalał jej umysł niespodziewaną ulgą. Rozluźniła nieznacznie barki, dopiero teraz orientując się, jak bardzo były spięte; szum krwi w uszach wyraźnie przycichł.
Niestety, razem z opanowaniem powrócił też smutek. Bezbrzeżny, ciężki, nieznośny; była zmęczona, wykończona walką z osobą, z którą najbardziej w świecie walczyć nie chciała. Zawiesiła wzrok na jego sylwetce, ciemnym kształcie, odcinającym się wyraźnie od świateł połowicznie uśpionego miasta. Ten dodatkowy dystans, zerwanie kontaktu wzrokowego, zrobiło miejsce na wypierane do tej pory uczucia i nagle powróciła do niej świadomość tego, jak bardzo go kochała; znała go na pamięć, dałaby się pokroić za te miedziane, ogarnięte nieładem włosy, za linię szczupłych ramion, utęskniony głos, bez względu na to, czy przepełniony czułością, czy zanieczyszczony żalem i goryczą. Była w stanie rozpoznać nawet sposób, w jaki wydmuchiwał dym z papierosa i ledwie powstrzymała się przed zwyczajowym przypomnieniem, że powinien przestać. Czy wciąż miała do tego prawo? Czy miała prawo do czegokolwiek? – Nie wiem – odpowiedziała szczerze, gubiąc gdzieś wszystkie emocje i zostając tylko i wyłącznie z własnym, wypranym z nich głosem. – Może już niczego. – Nie była pewna, czy to prawda; wiedziała tylko, że nie mogła już dłużej toczyć tej wyniszczającej bitwy. – Ale myślałam, że rozumiesz – dodała ciszej, ledwie słyszalnie. Przez chwilę miała nadzieję, że wcale jej nie usłyszał. – Że wiesz, że już wiele lat temu zaakceptowałam to, że pewnego dnia nie wrócisz do domu. Że zdajesz sobie sprawę, że już wtedy wolałam krótkotrwałe szczęście z tobą, niż dziesiątki lat pięknej iluzji z kimś innym.
Było jej jednocześnie łatwiej i trudniej, gdy na nią nie patrzył. Nie chciała oglądać zawodu w jego oczach; nie chciała widzieć dezaprobaty w zmarszczonych brwiach, rozczarowania w drgających wargach. Równocześnie bała się, o czym myślał, pozostając poza zasięgiem jej wzroku; czy krzywił się z niechęcią, nienawiścią, odrazą? – Zasługuję? – powtórzyła za nim, prawie dławiąc się tym słowem. – W kółko to powtarzasz, ale co to właściwie znaczy? – Nie mogła już dłużej przyglądać się jego sylwetce, zasłaniającym światło plecom; opuściła spojrzenie na własne stopy, prawie nie zauważając, że z każdą chwilą robiło się coraz zimniej, ale jej myśli nie zboczyły z obranej ścieżki, żeby powędrować w stronę leżącego na podłodze koca. – Ludzie ciągle dostają rzeczy, na które nie zasługują. Ty nie zasługiwałeś, żebym od ciebie odeszła. Ja nie zasługiwałam na przyjęcie z powrotem, a jednak jesteśmy tu i teraz, obrzucając się słowami, na które żadne z nas nie zasługuje. Robert nie zasługiwał, żeby umrzeć okropną śmiercią, tak samo jak James nie zasługiwał, żeby odebrano mu rodziców. Ben zasługiwał bądź nie zasługiwał na drugą szansę, a mimo to gdyby nie on, nie mam pojęcia, jak przetrwałabym ostatnie dwa tygodnie. Zasługiwał za to, żeby jego przyjaciel zainteresował się jego losem, choć ów przyjaciel nie zasługiwał na nadszarpnięte zaufanie, które otrzymał. I znów – chcemy walczyć o lepszy świat, ale czy wszyscy, którzy dostaną go w spadku, naprawdę na niego zasługują? – Nie miała pewności, czy jej słuchał. Może puszczał mimo uszu każdą jedną głoskę. Ale może nie miało to znaczenia. – Widzisz, jakie to wszystko bezcelowe?
Oderwała wreszcie spojrzenie od własnych stóp, podchodząc do zaścielonego pergaminami i fotografiami stolika. Miała wrażenie, że minęły całe godziny, odkąd od niego wstała. – Czego ty chcesz, Garry? – zapytała, raz jeszcze przyglądając się temu wszystkiemu: listom, zdjęciom, dowodom na wszelkie okropności świata; dlaczego nie mogli stanąć przeciw nim razem, ramię w ramię, zamiast walczyć bez sensu ze sobą?


sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last

and tomorrow will be kinder


Margaux Vance
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna

all those layers
of silence
upon silence

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1789-margaux-vance https://www.morsmordre.net/t1809-parapet-margie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f192-st-james-s-street-13-8 https://www.morsmordre.net/t4449-skrytka-bankowa-nr-479#95033 https://www.morsmordre.net/t1817-margaux-vance
Re: Przedpokój [odnośnik]30.01.17 20:14
Gdzieś umykało wrażenie, że tonie (znów - zupełnie jak na Próbie; lód wypierał powietrze z płuc, paraliżował usta, zamykał pierś w zbyt mocnym uścisku; Garrett zachłystywał się napierającą wodą, bezwolnie poddając się jej prądowi, bo wiedział, że nie zdoła mu się oprzeć), przestał odczuwać, jak grunt niespiesznie, choć z zadziwiającą konsekwencją wymyka mu się spod podeszew butów, jak  traci równowagę, jednocześnie przepełniając się pewnością, że nigdy nie zdoła jej odzyskać. Jeszcze wyłącznie przez moment czuł się jak ślepiec błądzący w mroku, który pomimo braku najdrobniejszej iskry światła próbuje (uparcie, na przekór wszystkim przeciwnościom) wspiąć się po zbyt stromych, zbyt śliskich, zbyt niebezpiecznych schodach, nieświadomy tego, że zdążył już pokonać ostatni ze stopni. I właśnie w chwili podobnej do tej, gdy stopa zawisa w powietrzu, nie natrafiając na spodziewaną podporę, coś nieodwracalnie w nim pękło; uświadomił sobie, że przekraczali granicę, zza której mogło już nie być powrotu.
Może nie warto było dać wciągnąć się w tą walkę, może powinien po prostu odpuścić?
Zatrzasnąć niewypowiedziane słowa w klatce - klatce, która, choć pozłacana, pozostawała wyłącznie uwięzią. Spętać myśli, spętać uczucia, zniweczyć to wszystko, by ostatecznie odciąć się od trosk; może powinien, tak jak chciał tego od samego początku, najzwyczajniej w świecie odejść, trzasnąć drzwiami, poddać się w sposób jednocześnie najprostszy i najtrudniejszy.
Przez to bezwolnie utwierdzał się w przekonaniu, że mimo wszystko robił dobrze; im obojgu sens wymykał się z drżących z bezsilności dłoni, zgubili gdzieś - nawet nie wiedział, gdzie; pomiędzy którymi słowami naznaczonymi żalem, gniewem, rozpaczą, jakich jedynym przeznaczeniem było skrzywdzenie drugiej osoby? - cel, tocząc teraz batalię dla samego jej toczenia. Dla niezrozumiałej, podsycanej masochizmem chęci ujrzenia bólu w zbyt znajomych oczach, bólu, który rozbłyśnie, tym razem nie skraplając się łzami, a promieniując czystą nienawiścią. Gniew niezmiennie rozpalał im spojrzenia, wypychał na usta słowa, których pożałować mieli dopiero potem, gdy zmrużą oczy, zatracą się w nocnej ciemności, a w ich uszach na nowo zabrzmią zgłoski, które najmocniej rozerwały im serca.
- Nie chcę mieć - powiedział dziwnie szorstko, domyślając się (mylnie?), co skryła za grubą kotarą gorzkich niedopowiedzeń, nie chciał słyszeć już żadnych słów brutalnie przecinających draperii zbudowanych z bezlitosnego milczenia. Bo przecież wiedział; wiedział, że odchodząc, nie zwróciła się z dręczącymi ją demonami do niego (tak uparcie sprawiała, że zaczynał czuć się jak bezpieczna przystań, że niemal uwierzył, że rzeczywiście nią dla niej był; ale potem rozwiała kłamstwo, rozkruszyła ułudę, obnażyła się z iluzji), a umknęła w nieznane - że ciemne otchłanie samotności nie bez przyczyny musiały zdawać jej się cieplejsze, niż jego troska. Już wtedy nie mógł zagwarantować jej pewności, że wszystko będzie dobrze; teraz przestał nawet udawać, że wszystko wcale nie zmierzało ku narastającej w stronę nieuchronnego apogeum katastrofy.
Nie mogła wiedzieć, jak bardzo jątrzy rany, których on sam nigdy nie zdoła zasklepić; tak samo jak rozcięte przedramiona, w jego umyśle pulsowały najboleśniejsze ze wspomnień. Próba skuteczniej niż cokolwiek innego zagrała mu na emocjach; rwała struny, których nikt nie powinien poruszać, bez oporów wyszarpując tony, które wcale nie powinny zabrzmieć. I dławił się tą melodią - muzyka jego sumienia brzmiała zaskakująco cicho, wciąż potrafiąc rozkruszyć go od środka; jej dźwięki były zbyt niskie, zbyt ciemne, zbyt ponure, by na jego twarzy odbiło się coś więcej niż pustka i ognie szalejące w oczach.
- Zginęli za to, w co wierzyli? - nie mógł nie powtórzyć, a w jego myślach znowu kiełkowały myśli, których, pomimo największych starań, nie potrafił odgonić. Nienawidził jej za to, że wyciągała je z jego umysłu wprawniej niż zwykły legilimenta; nienawidził za to, że znów musiał oglądać morza niezliczonych nagrobków, na których grabarz wyrył nazwiska wszystkich tych, na których kiedykolwiek mogło mu zależeć. Nienawidził, bo ta wizja była zbyt realna, by umiał jeszcze odróżnić ją od rzeczywistości, przez co zaczynał zapadać się w niepowstrzymanej psychozie. Zginąłem na rozkaz Garretta. Nie miał siły nawet pokręcić głową, odgonić napisu rozkwitającego mu przed oczami. Umarłam, zgodnie z Twoją prośbą. - Zginęli przez to, że działaliśmy zbyt wolno. Zbyt chaotycznie. Niezorganizowanie. Zginęli przez to, że popełnialiśmy błędy. - Zabiłeś mnie, kuzynie. Zabił - musiał. Nie zmarnuj mojej śmierci, Garry. A nawet jeśli jeszcze tego nie uczynił, to ledwie krok dzielił go od przepaści. - Każda z tych śmierci była niepotrzebna, skrajnie bezcelowa, żadna nic nie wniosła, wszystkich  można było uniknąć. Przez rok istnienia Zakon błądził we mgle, nie osiągnął nic oprócz pieprzonego zamordowania ludzi, na których czekało życie. - Czasem trzeba dokonywać trudnych wyborów, Garry. - Czy naprawdę uważasz, że Dorea i Charlus - wypowiedzenie tych imion sprawiło, że fala goryczy zalała go na nowo, mącąc myśli, sprawiając, że miał ochotę po prostu coś zniszczyć, rozkruszyć, wysadzić, obrócić w pył - zginęli dla dobra swoich bliskich, jeżeli oddali swoje życie i osierocili syna wyłącznie dlatego, że ktoś najprawdopodobniej chciał wydobyć z nich informacje?
W jego głowie odbijał się pogłos, szalał chaos, nieporządek zderzający się na przemian z niewyobrażalnymi falami bólu i wyrzutów; zduszał to w sobie, nie pozwalając, by rozpaliły mu spojrzenie żałosnym płomieniem. Nie chciał jej troski, nie chciał jej żalu, nie chciał jej współczucia - nawet teraz, gdy wiedział, że w złości nie byłaby do tego zdolna.
I tak nie powiedziałby jej o wszystkim, co zobaczył, co przeżył - nawet gdyby mógł. A może nie zrobiłby tego przede wszystkim wtedy.
Celowo przemilczał wspomnienie o Gwardii, wiedział, że chciała go tylko sprowokować; wywołać kolejną falę wściekłości, której nie potrafiłby już utrzymać w ryzach, która rozżarzyłaby się, by buchnąć zaraz rozpaczliwym płomieniem. Obiecał sobie, że nie da opanować się złości.
W swoim postanowieniu wytrwał krótkie sekundy.
Gdy wreszcie dał się ponieść emocjom, to wszystko zaczęło się nawarstwiać - kiedy spojrzał w jej oczy, znów grzmiące, znów lodowate, znów przepełnione wszystkim tym, czego nigdy nie chciał w nich ujrzeć, zrozumiał, że zdołał uczynić coś, do czego dążył od samego początku: wzbudzić w niej nienawiść. Z jakiegoś powodu wcale nie sprawiło to, że poczuł się lepiej, ale nie rozkładał swoich uczuć na czynniki pierwsze; jeszcze nie teraz, nie teraz, gdy skupiał się na brnięciu dalej, odpieraniu jej wzroku z równym zacięciem, bo walka, która odbywała się właśnie w milczeniu, bolała o wiele bardziej niż padające słowa, nawet jeżeli te piekły niczym siarczysty policzek.
- Co właściwie próbujesz osiągnąć? - znów, pomimo największych starań, podnosił głos; słowo szlama nieprzerwanie działało jak płachta na byka, sprawiało, że chciał ją ocucić, potrząsnąć jej wątłymi ramionami, wyrwać z transu, w jaki zdawała się wpadać.
Złość znów gdzieś umykała, ale wraz z nią umykało wszystko inne; próbował (w nieświadomej reakcji obronnej?) po prostu wyprzeć mącące się myśli, jakby wierzył, że udolne zbudowanie muru, odcięcie się od sprzecznych, kontrastowych emocji cokolwiek rozwiąże. Lub po prostu opanowała go myśl, że tego nie da się rozwiązać.
- Może nie próbowałaś przestać kochać mnie. - Bo jak mogła to zrobić, zagubiona w wizji dawnego Garretta, który, postawiony przed najtragiczniejszym z wyborów, rzeczywiście by się zawahał? Teraz pozwolił, by wykształtował się z niego ktoś inny - ktoś, kto odparłby wątpliwości, ruszył dalej, bo misja była ważniejsza. I czyniłby to bez drżenia rąk, nawet jeżeli potem nie potrafiłby na siebie patrzeć. - Może próbowałaś przestać kochać wspomnienie  - urwał znowu, by wziąć oddech, jaki zdawał się palić, parzyć, rozżarzać od środka. - Bo przecież przez te dwa lata wszystko zdążyło się zmienić. Na Merlina, wszystko zmieniło się nawet w trakcie ostatniego miesiąca. - On też się zmienił; przejście Próby zdołało strawić osobę, którą niegdyś był, pozostawiając niewiele ponad skorupę, echo, cień, powidok. Dlaczego nie mogła tego dostrzec, dlaczego nie mogła po prostu się tego przerazić? Dlaczego nie mogła pogodzić się z myślą, że próbowała kochać człowieka, który już od dawna nie istniał? Jak w czasach, gdy wszystko bez zapowiedzi obracało się o sto osiemdziesiąt stopni, mogła chcieć zbudować cokolwiek trwałego?
Nieprzerwanie nie odrywał od niej spojrzenia; rozpoznał książkę, która chwilę później znalazła się w jej dłoni, oczywiście, że dał radę to zrobić - przecież jeszcze do niedawna zapełniała jego biblioteczkę, stanowiąc najpewniej najbardziej wyeksploatowany tomik antologii; większość utworów znał na pamięć, zbyt często nie mogąc powstrzymać się, by wyszeptanym cicho wersem łaskotać płatek jej ucha.
A potem, zanim zdążył się spostrzec, książka mknęła w jego kierunku; pogrążony w mimowolnej apatii, gdy złość przerodziła się w najczystsze niedowierzanie i zawód, uniknął trafienia przez tomik wyłącznie z przyzwyczajenia, z aurorskiego nawyku, który nakazał mu cofnąć się o krok, odwrócić ramię.
Więc nie mów mi, więc nie mów mi, że nigdy już nie wrócą dni, co sennym sycą mnie wspomnieniem. I znów miał ochotę gorzko się zaśmiać.
- Być może w trakcie wojny po prostu nie ma dla niej miejsca - powiedział dziwnie cierpko, wyłącznie na moment zatrzymując spojrzenie na wygiętej książce, która zsunęła się już ze ściany, brzydko układając w miejscu, gdzie ta łączyła się z posadzką. Zwalczył narastającą potrzebę, by rozprostować zdewastowaną okładkę; nie, zamiast tego uznał ją za symbol pewnego końca - końca, który ukrył się w przerażeniu, które rozświetliło oczy Margie i w dłoni, która zasłoniła jej (rozchylone lekko?) usta.
Więc właśnie tak miał wyglądać ich koniec?
Nie tylko on się zapętlał; choć - wyrywając się z apatii? - stawał się coraz bardziej świadom własnych błędów, jednocześnie nie mógł nie dostrzec, co próbowała zrobić ona; musiała wiedzieć, że zawsze ją doceniał, zawsze ją wspierał, zawsze w nią wierzył. Gdy odarła go nawet z tego, stracił siły, by choćby zaprzeczyć.
Zrobił więc wszystko to, czego mogła od niego oczekiwać, wyłącznie przez krótki moment nie kryjąc tego, że poczuł się prawdziwie, dogłębnie, dotkliwie zraniony. Ten błysk był ulotny, wkrótce zgasł, bo nic się nie zmieniło - nieprzerwanie nie znosił pokazywać emocji, niweczył je, uważając za słabość, na którą nie mógł sobie pozwolić; nie teraz, nie kiedykolwiek.
- Potrzebujesz ćwiczeń - rzucił nagle mocno, ostro, zupełnie niespodziewanie; zaraz po tym zamilknął, pozwalając, żeby na chwilę zapadła cisza. Nie wspomniał nawet przelotnie, że jedno ze słów zakłuło bardziej niż mocniej; Margaux przecież doskonale wiedziała, że podczas gdy ona szła przez życie, pokazując wszystkim, że jej pochodzenie nie wyróżnia jej od innych, on spędzał je, udowadniając, że w niczym nie przypomina ludzi budujących środowisko, do którego ponoć z urodzenia przynależał, ostatecznie wisząc gdzieś pomiędzy; najwidoczniej zbyt arystokratyczny, by zrozumieć problemy zwykłych ludzi, ale zbyt mało szlachecki, by wpasować się uginające się pod ciężarem przepychu salony. - Jeżeli istnieje większa szansa, że skrzywdzisz sama siebie niż wroga, jesteś wyłącznie ciężarem - dodał, wciąż przeszywając ją spojrzeniem, teraz tak bliźniaczo podobnym do paskudnego wzroku, jaki wbijała w niego; wyprutego z emocji, przepełnionego głównie zamrożoną złością. Cedząc powolne, dosadne słowa, traktował ją tak samo jak niekiedy młodych kursantów, nad szkoleniem których sprawował pieczę: lodowato, gorzko, brutalnie, do bólu szczerze. Tak samo jak osobę, z którą łączyła go wyłącznie walka.
Ten sam lód owiewał go, gdy ledwie moment później (ale zdawało się, że od tej chwili minęły wieki; zajęło to jednak tylko ćwierć wypalonego papierosa) oddychał nocnym powietrzem, jeszcze mocniej niż wcześniej czując ciężar, jaki przygniatał mu barki. Wydychając kłębiący się dym, czuł się zmęczony - czuł się stary, rozumiejąc, że nie mógł, mimo największych starań, powstrzymać pewnych zmian, zawrócić wiatru, pokonać fal, odbarwić czerniejącego nocą nieba. Mógłby milczeć tak w nieskończoność, bo, oddając się rozmyślaniom, jednocześnie nie myślał o niczym. Oczyszczał się, zatruwając płuca dymem, zatruwając nim kąsające chłodem powietrze i, mimowolnie, zatruwając też charakterystyczny, kwiatowy zapach unoszący się w mieszkaniu.
Słuchał jej uważnie, sam pogrążając się w ciszy, choć nie dawał po sobie poznać, że dobiegają go jakiekolwiek słowa. Spojrzenie pozostało utkwione w odległym, nieokreślonym punkcie, a papieros na przemian odnajdował drogę do ust, by potem znów zbliżać się do zimnego od wiatru parapetu.
Nawet gdy skończyła mówić, pozostawał myślami daleko, wyglądając, jakby nie ruszyła go żadna ze zgłosek; w rzeczywistości było zupełnie inaczej, choć musiały minąć kolejne sekundy, zanim jego głos znów cicho zabrzmiał, w niewymuszony sposób splatając się z cichą, ledwie słyszalną melodią nocy.
- No właśnie. Bezcelowe - tym razem to on (z dziwnym spokojem, wreszcie brzmiąc bardziej jak bryza niż porywczy wicher, jak wiosenny dzień w porównaniu z prażącym, pustynnym południem, jak cicha melodia zamiast przeszywającego pisku) powtórzył jak echo, lecz mówił o czymś zgoła innym; jaki był cel ulotnego, krótkotrwałego szczęścia, skoro bezbrzeżny pogłos cierpienia, które odezwie się zaraz po nim, odbije się piętnem znacznie mocniej, na znacznie dłużej?
Wypuścił kolejny kłąb dymu, który szybko rozproszył się w chłodnym powietrzu.
Czego chciał?
Tego, żeby wojna już rozwinęła pąki i kwitła tak długo, aż zakończy się zwycięstwem. I tego, by nie zaczęła się nigdy. Żeby najgorsi ich wrogowie obrócili się w proch i żeby nie było już żadnych ofiar. Żeby najobrzydliwsza Szatańska Pożoga pochłonęła ten świat i żeby mogli żyć w nim w niezmąconym spokoju.  Żeby Margie zamilkła i żeby mówiła bez końca. Żeby została z nim na zawsze i tego, żeby znów przepadła bez słowa.
- Nie mam już pojęcia - przyznał cicho, nieprzerwanie patrząc w noc - w zachmurzone niebo, z którego już dawno przestały padać krople deszczu, a na którym błyskały się pojedyncze gwiazdy wychylające się zza szarych całunów; na światła w odległych budynkach, w których toczyło się życie, ktoś śmiał się, płakał, ktoś się kłócił; w kałuże na ulicach, w których odbijał się subtelny blask. - Chodź do mnie - dodał ledwie słyszalnie, ale jego słowa i tak przebiły się przez ciszę panującą w mieszkaniu; jednocześnie bał się i liczył na to, że przez minuty (godziny?) rozmowy w końcu zdołał obrzydzić ją targającymi nim emocjami, że wreszcie przestanie móc na niego patrzeć, że, stojąc w cieniu mieszkania i odwracając wzrok, dojrzeje do myśli, że nie zdołają już wycofać się zza przekroczonej w złości granicy. Że, mimo wszystkich słów, które padły z jej ust, nagle nauczy się po prostu go nie kochać, że coraz lżejsze powietrze przetnie jej lodowaty, gorzki śmiech, na nowo je zagęszczając, że znów wbije w swoje słowa kryształki lodu, że powie, że to nie takie łatwe, że powie, że to... koniec?
Na nic nie czekał równie mocno i nic równie mocno nie było w stanie go przerazić.


a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych

Garrett Weasley
Garrett Weasley
Zawód : auror
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
żyjąc - pomimo
żyjąc - przeciw
wyrzucam sobie grzech niepamięci
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Przedpokój Tumblr_o0qetnbY2m1rob81ao9_r1_250
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t597-garrett-weasley https://www.morsmordre.net/t627-barney#1770 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f112-st-martin-s-lane-45-3 https://www.morsmordre.net/t2785-skrytka-bankowa-nr-122#44963 https://www.morsmordre.net/t975-garrett-weasley#5311
Re: Przedpokój [odnośnik]02.02.17 1:45
Nie mogła już tak dłużej.
Garry miał rację, nie potrafiła walczyć. Ani pięściami, ani magią, ani tym bardziej słowami, bo chociaż jeszcze stała twardo na swojej pozycji, jeszcze wyrzucała z siebie przepełnione emocjami zdania, to z każdą chwilą coraz bardziej opadała z sił. Boleśnie świadoma, że nie osiągnęła niczego; czuła się zmęczona, pusta, brudna – powoli docierało od niej wszystko to, co powiedziała i zrobiła, gniewne znieczulenie ustępowało w ślimaczym, agonalnym tempie, drażniąc otumanione do tej pory zakończenia nerwowe i odsłaniając wszystkie fantomowe ślady po uderzeniach. Bezcelowe, kompletnie pozbawione głębszego sensu, bo przecież nadal tkwili w impasie; szala zwycięstwa nie poruszyła się ani o milimetr, przez cały czas pozostając w bezruchu i sprawiając, że oboje znajdowali się na przegranej pozycji, orientując się zbyt późno, że zamiast rzucać kamieniami w nią, ciskali nimi w siebie nawzajem. Dlaczego pozwoliła się wciągnąć w tę jałową kłótnię, skoro widziała – musiała wiedzieć, zawsze odczytywała przecież bezbłędnie jego zamiary – że dążył do niej od chwili, w której przekraczając próg mieszkania, wręczył jej bukiet kwiatów? Konwalii, nie gardenii; szczegół niby błahy, ale nie mógł nie zdawać sobie sprawy, że Margaux bez problemu odczyta to jako wyraźny symbol, przemawiający znacznie donośniej niż widoczne na pierwszy rzut oka obrażenia i nowe nuty, dźwięczące w zrezygnowanym głosie. Powinna była zareagować już wtedy, zakopać głęboko własne egoistyczne pobudki i skupić się jedynie na ukojeniu cierpienia, które najwidoczniej jątrzyło go do głębi; zamiast tego dała się opanować strachowi, wpuściła do serca napierające zewsząd obawy i odpowiedziała atakiem, nie rozumiejąc, że skierowała mechanizmy obronne w kompletnie niewłaściwym kierunku.
Teraz było już za późno na wycofanie się, zresztą – nie miała już na to siły, z każdą mijającą minutą przygotowując się do wywieszenia białej flagi. Nie była już pewna, dlaczego w ogóle walczyła; pierwotny powód sprzeczki rozmył się gdzieś wśród wzajemnych oskarżeń, ustępująca złość również nie dawała odpowiedzi, a gniew kończył właśnie wypalać ją od środka, pozostawiając po sobie jedynie puste przestrzenie i trochę przesypującego się przez palce żalu. Cichy głosik wewnątrz jej głowy wyczołgał się z powrotem z opuszczonych przez ogień ciemności i rozpoczął nucenie swojej cichej, szeptanej piosenki; o tym, że szarpała się na darmo, że przekonywała go niepotrzebnie, bo Garry zwyczajnie jej nie chciał. Raniące kłamstwa przesączały się do umysłu jedno po drugim, a choć trąciły fałszem, to jednocześnie wydawały się tak prawdziwe, że trudno było w nie nie uwierzyć. Bo dlaczego miałby zatrzymać ją przy swoim boku, skoro stanowiła jedynie kolejną rzecz, o którą trzeba było się martwić, bezbronną ofiarę, którą trudno było utrzymać przy życiu?
Nie odpowiedziała już, gdy szorstkie nie chcę mieć przecięło powietrze, decydując się z miejsca zaakceptować jego wolę, chociaż wiedziała – dostrzegała to w jego spojrzeniu – że zdążył już wyciągnąć błędne wnioski. Być może tak było lepiej; może powinna była pozwolić mu wierzyć w jego własną wersję prawdy, zamiast wywoływać jeszcze większy chaos, poruszać uczuciami, które dawno już miały zostać zapomniane. Kiwnęła więc głową, krótko, szybko, ledwie zauważalnie; już zaczęła się wycofywać, póki co tylko mentalnie i nie do końca skutecznie, jeszcze raz na jakiś czas dając się porwać emocjom równie oczyszczającym, co wyniszczającym, były to już jednak tylko ostatnie, desperackie próby wydostania się na powierzchnię. Skazane na porażkę tak samo, jak cała ta kłótnia, i tak samo jak ona uparte.
Musiała się zmusić, żeby nie opuścić wzroku, gdy przez wypływające spomiędzy jego ust zdania znów zaczęły przelewać się niezliczone śmierci, ciężkie, tragiczne, okrutne, które z jakiegoś powodu bezlitośnie zrzucał na własne sumienie. Nie była pewna, czy rzeczywiście odnajdywał w tym jakieś ukojenie, czy może – co wydawało się bardziej prawdopodobne – przyjmował winę i cierpienie dobrowolnie, uznając, że na nie zasłużył. Bolała ją ta świadomość, tak samo, jak bolał ją fakt, że mimo usilnych prób, nie była w stanie przekonać go, że to nie on ponosił odpowiedzialność na starte na proch życia i zamordowane nadzieje. Dlaczego nie potrafiła nawet tego? – Może. Może nie. Nigdy się nie dowiemy – powiedziała cicho, wykorzystując pierwszą lukę w jego wypowiedzi. Przestała wchodzić mu w zdania, przestała wyrywać dla siebie cenne sekundy milczenia, przestała upychać między sylaby jakiekolwiek emocje – wychodziły spomiędzy jej warg suche, płaskie, jak odległa melodia odgrywana głęboko pod nieruchomą taflą wody. – Jedyne, co możemy zrobić, to wyciągnąć lekcję z popełnionych błędów i próbować dalej. – Wiedziała, że to wcale nie było proste. Że każda kolejna porażka zabierała ze sobą wyrwany żywcem kawałek duszy, sprawiając, że poddanie się zaczynało wyglądać jak kusząca i najsensowniejsza opcja. Ale wierzyła też, że nie pozostało im nic innego. – Obwinianie się nie pomoże Dorei i Charlusowi. Dla nich nic nie możesz już zrobić – ciągnęła, zdając sobie sprawę, że mogła brzmieć bezdusznie, choć obojętność była ostatnim określeniem, jakiego użyłaby do nazwania wciąż gorącego, pulsującego gdzieś za mostkiem ogniska bólu, pojawiającego się tam za każdym razem, gdy wspominała na głos imiona przyjaciół. Rany były wciąż świeże, pustka wciąż odczuwalna, a poczucie niesprawiedliwości nadal przebijało się przez zdrowy rozsądek i zanieczyszczało jasność myśli, ale… właśnie wtedy starała się przelewać to wszystko w pomaganie tym, którym wciąż jeszcze pomóc mogła. Tylko to pozwalało jej na jakiś czas zapełnić ziejące dziury i przywołać na twarz uśmiech, który tak wiele osób uznawało za naturalny i osiągnięty bez wysiłku. – Ale nie wszyscy jesteśmy martwi. Ty też nie. Nie zachowuj się, jakby koniec był już przesądzony – dodała. Nie rozkazując, a prosząc, nie podnosząc głosu, a go obniżając. Pytająco, niepewnie, wciąż konsekwentnie wycofując się, składając broń i starając się nie narobić więcej szkód, niż już zdążyła spowodować.
Nie chciała oglądać przeszywającego zawodu w jego oczach i słuchać szarpiącego głosem rozczarowania, ale mimo to nadal uparcie zatrzymywała spojrzenie na błękitnych tęczówkach, wyłapując każdą głoskę i każdy dźwięk pękającego zaufania. Nie wiedziała, jak przywołać z powrotem bariery ochronne, ani jak ponownie owinąć się szczelnym kocem wygodnej ignorancji, więc zwyczajnie przyjmowała to wszystko do siebie, przekonana, że i tak zasłużyła na wspomnienia, które od tej pory miały ją nawiedzać. To w końcu ona wywołała szalejący teraz między nimi pożar, bez zastanowienia podkładając ogień pod przygotowane wcześniej miejsce. Nie samodzielnie, podtrzymywali wspinające się coraz wyżej płomienie oboje, ale nie czuła się przez to ani odrobinę lepiej.
Jego kolejne pytanie również spotkało się z milczeniem, w czasie którego docierała do niej powolna realizacja, że właściwie nie wiedziała, co próbowała osiągnąć. Nie mogła przecież zmusić go, żeby zmienił zdanie; nie mogła przekonać go, żeby pozwolił jej trwać u swojego boku, nie mogła pozostać w jego życiu, jeśli usilnie próbował ją z niego usunąć. Nie mogła, bo byłaby hipokrytką; czy nie powtarzała mu, uparcie i nieustannie, że nigdy nie oczekiwała i nigdy nie będzie oczekiwać od niego więcej, niż był jej gotów zaoferować? Może rzeczywiście miał rację, a ona się myliła, tkwiąc zbyt mocno w ulotnym wspomnieniu ciepłych dni, wypełnionych miłością, zapachem białych płatków, kliknięciami migawki na starym aparacie, pełnymi nadziei obietnicami, szeptanymi wprost do ucha. O tym przecież marzyła, kreśląc na szorstkim pergaminie szkice skromnego domku z płotem, który koniecznie miał być pomalowany na niebiesko – jakby takie rzeczy w ogóle się liczyły w świecie coraz szybciej pędzącym w stronę wojennej zawieruchy.
Z drugiej strony – pożegnała się z tymi wizjami już dawno; nie towarzyszyły jej, gdy po dwóch latach wracała do Londynu i nie widziała ich przed sobą też teraz, wewnętrznie godząc się na mroczniejszą i mniej barwną alternatywę. – Nie wszystko – wyszeptała jedynie, obawiając się powiedzieć cokolwiek ponad to, zachowując dla siebie nawet szczere kocham cię. Bo kochała go bez względu na wszystko; nawet teraz, nawet z rysami wykrzywionymi dotkliwą krzywdą, nawet, gdy nie mógł i nie chciał jej niczego obiecywać, i nawet jeśli nigdy nie miał już spojrzeć na nią tak, jak dawniej. Nie wiedziała jeszcze, jak rozległe były jego rany – te wewnętrzne, tych zewnętrznych mogła się domyślać – ale wiedziała, że gdyby jej tylko pozwolił, byłaby w stanie pokochać każdą nową nierówność poszarpanej duszy i każdą konsekwencję, którą za sobą niosły. Nie chciała miłości łatwej, chciała miłość prawdziwą; słodko-gorzką, z trudnościami pokonywanymi razem, z bólem dzielonym na dwoje i – biorąc pod uwagę rzeczywistość, w jakiej przyszło im żyć – najprawdopodobniej bez szczęśliwego zakończenia. Może to właśnie próbowała bez słów przekazać, ciskając przez pokój książką pełną ułudy; pięknej i wzruszającej, ale nie mającej szans znaleźć odzwierciedlenia w świecie pochłoniętym wojną.
Zawód wyrysowany na jego twarzy prawie ją złamał, nie bardziej jednak, niż cierpkie stwierdzenie, które przyszło po nim. Nie była w stanie stwierdzić, czy naprawdę wierzył w jego prawdziwość, czy może wyrazy na usta wcisnęła mu gorycz. Chyba nie chciała wiedzieć. – Jeśli naprawdę tak uważasz, być może nie powinieneś był tu przychodzić – odpowiedziała smutno, przemycając między głoskami bezgłośną prośbę, by zaprzeczył. Nie odważyła się zwerbalizować jej wyraźniej, nie po tym, co właśnie zrobiła; leżąca na ziemi, wykrzywiona brzydko książka, skutecznie zamykała jej usta.
Drgnęła dopiero, gdy odezwał się do niej tonem tak ostrym i obcym, że przez ułamek sekundy dopuściła do siebie irracjonalną myśl, że w pokoju znajdowała się jeszcze jedna osoba. Nie pamiętała, by kiedykolwiek wcześniej mówił do niej w ten sposób, ale znów – ona również do tej pory nie popchnęła go na krawędź, na której obecnie balansowali oboje, nie umiejąc w żaden sposób odnaleźć drogi powrotnej. – Wiem – przytaknęła krótko, głosem równie bezosobowym i zdystansowanym, starając się nie dać po sobie poznać, jak bardzo raniły ją jego kolejne słowa i jedynie zaciskając mocniej pięści w geście przepełnionym bezsilnością. Wiedziała, że miał rację, że potrzebowała praktyki; rozumiała to, zanim jeszcze o tym wspomniał, a postanowienie o poprawie umiejętności zostało podjęte już dawno, w chwili, w której po raz pierwszy przekroczyła próg kwatery. Gdyby okoliczności tej rozmowy były inne, poprosiłaby go nawet, żeby jej pomógł – w końcu w niczyich zdolnościach nie pokładała takiej wiary i zaufania – jednak teraz, gdy kuliła się wewnętrznie pod jego surowym spojrzeniem, sam pomysł wydawał jej się absurdalny.
Miała wrażenie, że minęła wieczność, zanim jej monolog doczekał się spokojnych słów komentarza, i jeszcze dłużej – nim padła odpowiedź na zawieszone w ochłodzonej wieczornym wiatrem przestrzeni pytanie. Nie zareagowała na żadne z nich, z niewidzącym spojrzeniem utkwionym w rozsypanych na stoliku fotografiach czekając już tylko na przenikający dźwięk zatrzaskiwanych drzwi. Nie oczekiwała niczego więcej, a już z całą pewnością nie spodziewała się niknącego w odgłosach miasta szeptu, dlatego przez chwilę była przekonana, że po prostu go sobie wyobraziła. Uniosła wzrok powoli i ostrożnie, niemalże obawiając się, że przy otwartym oknie nie zobaczy już nikogo, ale stał tam; wciąż odwrócony do niej plecami, wciąż w milczeniu ćmiący papierosa. Czas znów zdawał się zmienić konsystencję, bo mogłaby przysiąc, że długie godziny zajęło jej ruszenie się z miejsca, jednocześnie mając wrażenie, że zrobiła to od razu, łapiąc jeszcze ostatnie, umykające wyrazy wyszeptanej prośby. Podeszła do niego powolnym krokiem, poruszając się trochę jak we śnie, z ramionami ciasno owiniętymi wokół klatki piersiowej – czy to dla ochrony przed zimnem, czy dla dodania sobie odwagi.
Przystanęła nieopodal, po drugiej stronie drewnianej ramy, przez kilka chwil chłonąc kojący widok migających w oddali świateł. – Przepraszam – wyszeptała, nagle dziwnie przytłoczona wagą tego niepozornego słowa. Mówiąc, ledwie rozchylała wargi, brzmiąc jak ktoś, kto właśnie pogodził się z przegraną. – Nigdy nie chciałam być dla ciebie ciężarem. Jeżeli sprawiam, że to wszystko jest trudniejsze, jeżeli tak będzie ci łatwiej, odejdę. – Cieszyła się, że pełznący w górę gardła szloch, nie zdołał się stamtąd wydostać. Nie chciała płakać; nie chciała też mówić, ani patrzeć, ani słuchać, ani czuć. Może byłoby lepiej, gdyby nigdy nie wynurzyła się z lodowatej, podziemnej rzeki. – Ale nie mogę już dłużej uciekać.
Bo uciekała przez całe swoje życie; najpierw z rodzinnego kraju wygnała ją mugolska wojna, później z Londynu wygonił ją jej własny strach. Biegła nieprzerwanie, koniec końców i tak nie mogąc nigdzie zdążyć. Niby pomagała, niby ratowała, ale i tak ciągle miała wrażenie, że zabierała się do tego wszystkiego od złej strony; że naprawiała, zamiast zapobiegać, że za każdym razem przybywała za późno i jedynie zbierała z posadzki ostre, porozbijane odłamki, rozproszone zbyt drobno, żeby można było poskładać je w całość. Nie ocaliła Muminka, nie była w stanie ochronić Roberta; spóźniała się nawet teraz, nie potrafiąc dotrzeć do Garry’ego na czas, mimo że dzieliło ich zaledwie pół metra. Nie wiedziała, czy zatrzymując się i wreszcie stając twarzą w twarz z własnymi demonami, mogła zmienić cokolwiek, ale wiedziała, że jeżeli nie przestanie uciekać teraz, to nie zrobi tego już nigdy. – Przepraszam – powtórzyła, bo choć chciała wyjaśnić mu to wszystko, to sensowne zdania za nic w świecie nie chciały wydobyć się spomiędzy jej drżących niekontrolowanie warg.


sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last

and tomorrow will be kinder


Margaux Vance
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna

all those layers
of silence
upon silence

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1789-margaux-vance https://www.morsmordre.net/t1809-parapet-margie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f192-st-james-s-street-13-8 https://www.morsmordre.net/t4449-skrytka-bankowa-nr-479#95033 https://www.morsmordre.net/t1817-margaux-vance
Re: Przedpokój [odnośnik]03.02.17 18:35
Już dawno zaczęli zapadać się w ciszy, którą roboczo nazwał pozorną - bo słowa wciąż padały, choć rzadziej, słabsze, odarte z głębi znaczeń i kaskad ukrytych emocji. Prawdziwy wydźwięk, ten nabrzmiały od sprzecznych uczuć, piętnujący bólem i rozrywający od wątpliwości, zaginął ukryty gdzieś za szczelną kurtyną bezpiecznych niedomówień; prawdziwa rozmowa teraz toczyła się w milczeniu, gdy błyszczały im oczy, żyły na skroniach uwydatniały się (szlacheckim?) błękitem, a zbłąkana zmarszczka wyznaczała pomiędzy jasnymi brwiami mapę niewypowiedzianego żalu. Prawdę mówiąc, wolał, gdy jej głos wyraźnie znaczył się złością; gdy w jej spojrzeniu krystalizował się lód; gdy nie zastanawiała się dłużej nad własnymi słowami, a te parzyły go, raniły, druzgotały; gdy pozwalała mu na ulotne sekundy zapominać o tym, jak wiele znaczyło dla niego zaufanie, które, pomimo niezliczonych przeszkód, zdołali na nowo zbudować; gdy chwilowa złość tłumiła tęsknotę za jej ciepłem - i to nie tylko tym bijącym od jej ciała, a ciepłem, jakie skrywała w uśmiechu, w przypadkowym spojrzeniu i w ulotnym słowie.
Wolał, gdy jej oczy grzmiały, zamiast zakrywać się mgłą; gdy oboje zatracali się w gniewie, ciężkie słowa same znajdowały ujście i zbijały się w wyrzuty, których w innym przypadku nigdy nie potrafiłby sformułować. Teraz, kiedy cisza znów wypierała dźwięki podniesionych głosów, powoli zaczynał rozumieć, co miało miejsce; zaczynał widzieć konsekwencje, a może wyłącznie ich cień, ich poświatę, ich zmącone odbicie. Ale nie chciał się z nimi pogodzić, więc wypierał je, nie uznając własnej kapitulacji - zastępował zawahania pewną myślą, że wszystko robi w imię jej dobra, by odjąć ciężar z jej i tak przemęczonych barków, że wszystkie krzywdy, do jakich się zmusza, mają tylko w przyszłości odjąć jej cierpienia. Jednak gdy patrzył w jej oczy i odbity w nich smutek, tracił pewność. A tracąc ją, ponownie zaczynał się złościć - na siebie, na nią, na własną słabość; na to, że nie potrafił wypełniać własnych przyrzeczeń i konsekwentnie trzymać się przy tym, w co zdecydował się brnąć. Bo przecież od początku wiedział, jakie przyniesie to skutki; mimo wszystko, rozważywszy za i przeciw, podjął decyzję, pewien, że teraz zaboli to mniej, niż zabolałoby wkrótce.
Nie znosił jej spokoju, nie znosił jej bezsilności i beznadziei; nie znosił tego, że wszystkie najstraszliwsze uczucia odbijały się w jej oczach, sprawiając, że z każdą upływającą sekundą czuł się coraz gorzej. Choć usilnie starał się podtrzymać ich tlący się płomień, wściekłość i rozczarowanie samoistnie gdzieś uciekały - nie mógł bez pomocy wzniecać ognia własnego gniewu. Nie znosił też tego, że mogła mieć rację; nieprzerwanie zatruwał myśli wyrzutami sumienia, woląc winić siebie niż wszystkich wkoło i sprawę, o którą walczyli (nie, musiała mieć sens, nie, nie mogła z góry być skazana na klęskę, nie mogła być przyczyną wyłącznie śmierci - on umrze, umrą pewnie wszystko wkoło, ale polegną w boju, czyniąc dobro, nie oddadzą życia bezcelowo, prawda?). Ciężko wypuścił nosem powietrze, dając upust ni to frustracji, ni to niemocy, ale nie powiedział nic więcej - nie wysnuł kolejnej historii o nieprzespanych nocach, w trakcie których dręczyły go koszmary o tych, którzy odeszli, o tym, że mógł ich uratować; nie opowiedział o Próbie, o obowiązku odbierania życia najbliższym w formie palącego najsilniej poświęcenia. Nie wychrypiał, że gdy ostatni raz ją widział, wpadała w objęcia śmierci; osuwała się na skute lodem źdźbła ciemnozielonej, cmentarnej trawy, a biel jej poszarpanej sukni ślubnej plamiła krew.
- Jesteśmy samobójcami, Margaux - powiedział równie cicho, chociaż on nie prosił, w goryczy stwierdzał fakt; w jego głosie odbijało się zmęczenie, wypowiadanie tych słów niczym mantrę sprawiało, że wierzył w nie coraz mocniej. - Wbrew temu, co usilnie próbujemy sobie wmówić, na początku wcale nie wiedzieliśmy, na co się piszemy. Ale teraz już wiemy. - Bo dopiero teraz spotkali się ze śmiercią twarzą w twarz, dopiero teraz odwiedzali groby przyjaciół, którzy polegli całkiem bez sensu. Ta świadomość zaciskała im się na szyjach niczym wisielczy sznur, ale nie ściągali go z szyi; wciąż walczyli, wierząc, że nie było już innych rozwiązań.
A nawet jeśli były - nigdy te najprostsze nie są najlepsze.
I znów moment zatrzymania; odwrócił wreszcie spojrzenie, krótkie nie wszystko znów zakłuło mocniej niż powinno. Niczego nie rozumiała - nie mogła rozumieć, więc szybko przestał ją o to obwiniać, choć zdecydowanie nie czyniło to niczego łatwiejszym. Gdy (pierwszy raz?) nie mogła zrozumieć, jakie targały nim sprzeczności, czuł się zagubiony; zazwyczaj nie potrzebował słów, by opowiedzieć jej o wszystkim, a dzisiaj nawet nie mógł ich użyć, skazany na plątanie się w kolejnych kłamstwach i goryczach podyktowanych chwilową, ulotną złością.
Jednocześnie cierpiał, nie dając jej poznać melodii własnych obaw i cieszył się, że nie może tego uczynić; nie zasługiwała na kolejne ciemne barwy, jej bajka stała się wystarczająco mroczna. Mrok pochłaniający świat wykradł gdzieś pastelowe kolory, którymi dotychczas starała się ją malować - Garrett powoli się gubił, dawna pewność zaczęła się rozmywać, nie miał pojęcia, co robić; granica pomiędzy tym, czego pragnął i tym, co powinien zrobić, powoli zaczynała się zacierać, jasno wyznaczone kierunkowskazy wykrzywiły się, prosta ścieżka zaczęła się skręcać; nie wiedział już. Nie wiedział.
Może miała rację, może rzeczywiście nie powinien był tu przychodzić; łatwiej byłoby przepaść bez słowa, może wtedy nie poddawałby własnej decyzji wątpliwościom. Nie miał jednak luksusu, jaki stanowiła możliwość zniknięcia - był potrzebny w Londynie, w kwaterze Zakonu, na ulicach osnutych całunem najczarniejszej z magii. To tu musiał działać, nigdzie indziej; to tu musiał walczyć, dokonać ostatecznych poświęceń. Nie miał znaczenia jego komfort. Nie miało znaczenia jego egoistyczne szczęście.
A gdy już zatracał się w muzyce nocy, wbijając spojrzenie w wypuszczany z ust dym, czuł, że mimowolnie nerwowo napina mięśnie. Z obawy? W oczekiwaniu? Wkrótce z jego rysów niewiele dało już się odczytać, na twarzy nie odbijało mu się nic oprócz dziwnej pustki i zmęczenia. I tak miało być od tej pory już zawsze - błyskające złością spojrzenie gasło wraz z coraz mocniej żarzącym się końcem rozpalonego papierosa; zachodzącą dysproporcję kojącą jego zmysły zawsze podkreślał wzbijający się obłok nikotynowego dymu, nic więcej. Nie lubił dzielić się własnym cierpieniem, zachowując je wyłącznie dla siebie.
Nie ośmielał się zawędrować spojrzeniem do Margaux, ale wyczuł jej obecność; słyszał jej oddech, gdy oboje milczeli, czuł kwiatowy zapach, który zawsze bezwolnie za sobą niosła. Oddychał powoli, miarowo, tłumiąc westchnięcie, nie pozwalając sobie na żadne gesty, które zaburzyłyby panującą równowagę. Wetknięty między palce papieros wędrował do ust, by zaraz się od nich oddalić; wątły podmuch dymu rozmywał się na tle panującej ciemności.
Nie potrafił zignorować bijącego od niej smutku, drżenia głosu teraz nieskrywanego już za niezbyt szczelną kotarą sztucznie budowanej odwagi; nie umiał nie zauważyć, że rozkruszył ją na kawałki. I nie mógł nawet powiedzieć, że nigdy nie chciał jej skrzywdzić; właśnie to przyświecało mu jako jeden z najjaśniejszych celów, gdy w innej niż zwykle kwiaciarni (bo w tej sprzedawca spoglądałby na niego, dostrzegając zbyt wiele w zbitkach niewypowiedzianych słów) kupował bukiet konwalii, gdy kroczył przez londyńskie ulice, pozwalając, by kąsał go deszcz, gdy bez ruchu tkwił w progu, patrząc na osobę, którą kochał najbardziej na świecie, w sposób tak rozpaczliwy jak nigdy dotąd.
Gdy skończyła mówić, gdy ostatnie słowo wypadło jej z ust, drgnął.
- Przestań - nie rozkazywał ostro, a prosił ciepłym głosem; starał się odrzeć go z resztek złości, resztek rozczarowań i resztek piętnującego zniecierpliwienia. Uniósł wreszcie spojrzenie, ostatnim oddechem dopalając papierosa i gasząc niedopałek o chłodny zewnętrzny parapet. Odnalazł ją wzrokiem, szare niebo jej oczu przestało grzmieć i zapowiadać sztormy; teraz zachodziło chmurami, a te zdawały się barwić mocniej błękitem, sprawiając, że kręciło mu się w głowie. - Nie przepraszaj. - Bo on sam nie był jeszcze gotów na przyznanie się do błędu; nie znosił zbyt lekko rzucać ciężkich słów, nie lubił w nieprzemyślany sposób rozprawiać się z rzeczami, które wymagały pomyślunku.
Chwila bezruchu, która nastąpiła zaraz po tym, zdawała się trwać całą wieczność; przerwał ją dopiero wyciągniętą w jej stronę dłonią. Bojąc się tego, że jakikolwiek gest zdoła ją skrzywdzić (nie chciał tego; lęk przed własną porywczością paraliżował mu zmysły, dołączając do nawarstwiającej się kolejki najgorszych obaw), ostrożnie odnalazł jej dłoń swoją własną. Tym razem o wiele lżej, o wiele delikatniej, o wiele subtelniej; nie odrywając spojrzenia od szarości jej oczu, postarał się powolnym gestem przyciągnąć Margaux bliżej siebie, ale nie za blisko - na tyle, by móc unieść ich splecione palce i przyłożyć do własnych ust. Musnął wargami wierzch jej dłoni, składając przepełniony szacunkiem pocałunek na bladej, wciąż chłodnej skórze; jednocześnie nie odwracał wzroku - nie chciał, nie potrafił. - Chodź - powtórzył, znów lekko prowadząc jej dłoń i pragnąc, by z własnej woli pokonała ostatnie dziesiątki dzielących ich centymetrów: tak, żeby mógł wplątać palce w jej włosy, zamknąć ją w bezpiecznym (ale czy to słowo nie było nadużyciem?) objęciu, ale tym razem nie miał już siły udawać, że wszystko będzie w porządku. Nie będzie. - Pomogę ci - dodał jeszcze ciszej, właściwie niepewien, co miał na myśli - na pewno pomoże jej przygotować się do walki, nie mógł pozwolić na to, by zaangażowała się w batalie, nie potrafiąc poprawnie dzierżyć różdżki, ale może pomiędzy tymi dwoma słowami skrył coś więcej. Nawet jeżeli nie mógł jej niczego obiecać, nie powstrzymywało go to od marzeń o świecie, w którym mógłby oddać jej wszystko.
Ale taki świat nie istniał; bajki pozostawały zamknięte w więzieniu z ciężkich, grubych okładek książki, bo rzeczywistość w niczym nie przypominała baśni. W ich historii Śmierć nikomu nie oddałaby swoich skarbów, insygniów, zamiast tego chełpiłaby się nimi sama, siejąc spustoszenie; skaczący garnek ściągałby nieszczęścia wyłącznie z powodu własnego kaprysu; źródło przepełnionej mocą wody zasługiwałoby co najwyżej na miano Fontanny Nieszczęśliwego Losu; Czarę Marę spotkałaby śmierć za jej zuchwałość; czarodziej o włochatym sercu skrytym w skrzyni nie byłby wyłącznie zgorzkniałym kochankiem, a potężnym czarnoksiężnikiem sprowadzającym zamęt, chaos, terror, ból i śmierć.
- Pewnego dnia okrutnie cię skrzywdzę. O wiele mocniej niż dziś - wyszeptał w końcu w jej włosy, brzmiąc jak mleko z miodem, choć jego słowa były gorzkie. - Albo ty skrzywdzisz mnie. - ciągnął, bo nie mógł trwać tak dalej bez najtrudniejszej szczerości. - I będziemy krzywdzić się bez końca, doszczętnie ranić, nigdy nie przestaniemy zadawać sobie bólu. - Kłamiąc, znikając, uciekając od prawdy, która pozostawała tajemnicą i nie mogła zostać wypowiedziana na głos - a w końcu oddając życie, za najsłodsze lata płacąc rozpaczą i tęsknotą. - Czy naprawdę właśnie tego chcesz? - skończył niemal bezgłośnie, jakby dbał o to, by dźwięki trafiły tylko do jej uszu, ale przecież nikogo nie było wokół; wyłącznie ciemność, wyłącznie cisza, wyłącznie pulsujące bólem, dawne rany, które dobrowolnie rozdrapywali. Ale być może niektóre z ran trzeba było rozognić, żeby tym razem mogły prawidłowo się zasklepić.
Nie pytał po to, by od czegokolwiek ją odwieść - przemawiała przez niego wyłącznie chęć usłyszenia ostatecznego potwierdzenia. Lub niepewności drzemiącej pomiędzy jej słowami; właśnie w tej niepewności odnalazłby swoją odpowiedź.
- Nie kłamałem. - Znów ledwo poruszył ustami, jakby bał się dźwięku słów, które wymykały się spomiędzy nieznacznie rozchylanych warg. A mówiąc to, nienawidził siebie jeszcze bardziej; popełniał przecież błąd, wiedział, że samolubnie skazywał ją na niewyobrażalny ogrom bólu, jakby już bez niego nie cierpiała wystarczająco wiele. - Nie potrafię odejść sam.


a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych

Garrett Weasley
Garrett Weasley
Zawód : auror
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
żyjąc - pomimo
żyjąc - przeciw
wyrzucam sobie grzech niepamięci
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Przedpokój Tumblr_o0qetnbY2m1rob81ao9_r1_250
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t597-garrett-weasley https://www.morsmordre.net/t627-barney#1770 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f112-st-martin-s-lane-45-3 https://www.morsmordre.net/t2785-skrytka-bankowa-nr-122#44963 https://www.morsmordre.net/t975-garrett-weasley#5311
Re: Przedpokój [odnośnik]04.02.17 16:13
Zrozumienie przesączało się do krwioobiegu powoli – przeciskało się przez niewidzialne szpary w drzwiach i oknach; wpadało do pomieszczenia wraz z kwietniowym wiatrem; ukryte wśród wyrzucanych na jednym wydechu słów, mieszało się z powietrzem, którym oboje oddychali. Uparte wycofywanie się, chowanie w ostatnich, niknących już półcieniach, przestawało mieć sens; wszystkie drogi ucieczki zostały odcięte, a prawda, odkryta przez coraz słabsze i z każdą chwilą opadające niżej fale ignorancji, raziła oczy jak zbyt jaskrawe, południowe słońce. Wszechobecne, milczące, ale oświetlające rzeczywistość nawet wtedy, gdy odwracało się do niego plecami.
Nie, wciąż nie wierzyła we wszystko, co jej powiedział. Przepełnione goryczą i jakąś przerażającą rezygnacją słowa docierały do jej uszu wyjątkowo wyraźnie, zapadały w pamięć i zostawiały po sobie ślad, jednak głęboko tkwiące przekonania – okaleczone i postrzępione, ale nadal obecne – nie pozwalały zakorzenić się roztaczanym przez niego wizjom. Nie byli samobójcami; nawet jeżeli walka, w którą dobrowolnie się angażowali, miała okazać się trudniejsza niż początkowo przypuszczali, odzierając ich po drodze z marzeń i wewnętrznej radości, kalecząc gesty niepewnością, zanieczyszczając spojrzenia smutkiem i na zawsze już plamiąc dłonie niemożliwą do starcia, krwistoczerwoną posoką, to zakończenie tej, ani żadnej innej historii, nie zostało jeszcze napisane. Być może łudziła się naiwnie, okłamując samą siebie i dla własnej ochrony karmiąc umysł wątpliwą nadzieją, ale nie potrafiła inaczej; musiała wierzyć, że ten lepszy, doskonalszy i niedotknięty wojną świat, który sobie wyśnili, miał być przeznaczony również dla nich. Na końcu kamienistej i wybrukowanej cierpieniami drogi musiało czekać coś dobrego, rany musiały kiedyś się zabliźnić, a przyszłość chować w sobie coś więcej, niż tylko nieprzerwane pasmo bólu, zakończone nagłą śmiercią.
O ile jednak wciąż była w stanie kolorować nadzieją przyszłość, to gdzieś między spoglądaniem na zroszone zastygniętym już woskiem fotografie, a słuchaniem cichego, zmęczonego głosu, zrozumiała, że nie mogła dłużej powstrzymywać się przed zaakceptowaniem teraźniejszości. Garrett, nawet jeżeli zdawał się obecnie operować ciemną, ograniczoną do mrocznych odcieni skalą barw, to co do jednej rzeczy miał rację – zbyt mocno trzymała się rozmytego, niknącego już wspomnienia. Przeszłość była martwa, zachowana jedynie w niedoskonałej pamięci i na czarno-białych, blaknących fotografiach; nie można było do niej wrócić, nie można było jej odtworzyć, nie można było przebudować dnia dzisiejszego na jej obraz i podobieństwo, bo to, co z takiego zabiegu by powstało, i tak stanowiłoby jedynie płytką iluzję, trącący fałszem obrazek, cienką skorupkę – piękną, ale kruchą. Musiała pożegnać wreszcie marzenia o ciepłym, przefiltrowanym przez kremowe firanki świetle, o mieszkaniu wypełnionym śmiechem i beztroską, o leniwych porankach i długich spojrzeniach, wymienianych na ministerialnych korytarzach. I żegnała; spopielone kartki z pamiętnika przesypywały jej się w milczeniu przez wyciągnięte palce, znikając między wypaczonymi starością deskami podłogi. Odchodziły w akompaniamencie ciszy przerywanej usypiającymi odgłosami deszczu, już bez panicznych protestów, gorzkich słów, czy gromadzących się pod powiekami łez. Przewracała stronę swojej własnej książki z tak charakterystycznym na siebie spokojem, wiedząc, że na następnej czekał na nią rozdział napisany mniej stabilną i łaskawą ręką, ale wierząc też – wbrew niosącym się po pokoju zapewnieniom – że nie był to rozdział ostatni.
Słuchając go, miała ochotę pokręcić głową; znów zaprzeczyć, znów spróbować przekonać go, że jeszcze nie wszystko było stracone, jednak podejrzewała, że dzisiaj nie przyniosłoby to niczego poza kontynuacją jałowej, bezsensownej przepychanki, która zdążyła zmęczyć już ich oboje. Może tym razem nie potrzebował od niej wlewanej na siłę nadziei, a zwyczajnego zrozumienia, dlatego gdy tylko wybrzmiały ostatnie gorzkie wyrazy, zatapiając się w ciężkiej ciszy, kiwnęła głową. Lekko, prawie niezauważalnie, ale bez zawahania, próbując w ten sposób przekazać, że nie tyle zgadzała się z katastroficznym szkicem przyszłości, ale że była gotowa ją przyjąć, gdyby rzeczywiście okazała się prawdziwa. Bo była, choć zrozumiała to dopiero teraz; nie otrzymując skrzące się złotem i czerwienią pióro, nie obserwując, jak życie przyjaciela wymyka jej się (dosłownie) z zaciśniętych mocno dłoni, nie leżąc w zapomnianej wiosce w Szkocji i nie słuchając głosu siedzącej w salonie kwatery Bathildy. Nie spodziewałaby się tego nigdy, ale z jakiegoś powodu potrzebną siłę odnalazła w rzeczach pozornie przybijających; w oświetlonych słabym światłem bliznach, w drobnych, jasnych dzbankach konwalii, we własnym imieniu wypowiedzianym bez czułego zdrobnienia. Może naprawdę i ona się zmieniła; a może zawsze odnajdywała się najlepiej tam, gdzie widziała coś, co wymagało naprawienia.
Ciepłe przestań przerwało pędzący potok myśli, jednak nie cofnęła przeprosin; potrzebowała je z siebie wyrzucić, przepraszając nie tyle już za gniewne słowa i nieszczęsną książkę, ale za to, że tak długo zajęło jej dostrzeżenie prawdy, którą przez cały czas miała przed oczami. Nawet teraz, nawet stojąc przy otwartym oknie i wpatrując się w otulony mrokiem horyzont, tak naprawdę szukała czegoś innego, przypominając sobie, jak niezliczoną ilość razy zastawała w tej pozycji matkę. Wyprostowaną, ze zmarszczonym czołem i powleczonymi mgiełką zmartwienia oczami, godzinami czekającą na powrót męża, uparcie i cierpliwie przeszukującą wzrokiem bezkresne morze, którego przecież i tak nie mogła dostrzec zza szyby własnego domu. Wydawało jej się, że rozumiała jej troskę już lata temu, gdy śledząc przesuwające się leniwie wskazówki zegara, nasłuchiwała odgłosu znajomych kroków na klatce schodowej. Ale wtedy wody były spokojne; teraz, gdy znajdowali się coraz bliżej środka szalejącego sztormu, znacznie trudniej było mieć nadzieję na szczęśliwy powrót do domu. Garry zdawał się ją utracić, czy może – dobrowolnie poświęcić, ale Margaux nie miała zamiaru zrobić tego samego. Może nie mogła go przekonać, jednak nikt nie był w stanie zabronić jej wierzyć za ich oboje.
Przeniosła na niego spojrzenie długie chwile później, czując na dłoni delikatny dotyk, do którego tęskniła od chwili, w której rzucił jej nieodgadnione spojrzenie z drugiego końca salonu w kwaterze. Odwróciła się powoli, z początku odrobinę niepewnie; słyszała zmianę w jego głosie i wiedziała, że musiała uwidocznić się również w jego oczach, ale i tak bała się zawiesić na nich wzrok. Równocześnie niczego nie chcąc bardziej; posłusznie przekroczyła dzielący ich dystans, stawiając kolejne kroki nieznośnie powoli i niemal wstrzymując oddech w obawie, że najlżejszy podmuch mógłby zdmuchnąć tlącą się między nimi bliskość. Mimo że wewnętrznie kapitulowała, godząc się z myślą, że być może składał pocałunek na jej dłoni po raz ostatni, to i tak egoistycznie kradła dla siebie te ulotne chwile, podchodząc bliżej, gdy powinna była się oddalać i chowając twarz w wilgotnym materiale płaszcza, gdy należało trwać w tym, co postanowiła sobie kilkanaście sekund wcześniej. Chyba żadne z nich nie było najlepsze w dopełnianiu obietnic składanych samym sobie.
Wreszcie – po przepełnionych oczekiwaniem dniach niepokoju, szarpiącym nerwy przedpołudniu i gwałtownej, wieczornej burzy – czuła się spokojnie, wdychając zapach jednocześnie obcy i znajomy, z przymkniętymi powiekami wsłuchując się w ukochany głos. Nie udawała już, że świat nie istniał; wystarczała jej jednak świadomość, że nie musiała z całymi jego okropieństwami mierzyć się sama. – Ja też ci pomogę – odpowiedziała równie cicho. – Jeśli mi pozwolisz – dodała po chwili, częściowo nie wierząc, że naprawdę wciąż był obok; gdyby nie gorycz niezmiennie zabarwiająca ciepłą barwę głosu, mogłaby podejrzewać, że opuścił jej mieszkanie już dawno, podczas gdy cała reszta stanowiła jedynie wytwór zmęczonej emocjonalną powodzią wyobraźni. Ale jej obrazki byłyby lekkie i beztroskie, podczas gdy niknące we włosach słowa stanowiły niezaprzeczalne potwierdzenie, że nadal tkwiła w pogrążonej w odcieniach szarości rzeczywistości.
Nie zadrżała z niechęcią, słysząc zapewnienia o nieuchronnej krzywdzie, choć jeszcze kilka tygodni temu zapewne zalałby go pełnymi przestrachu prośbami, żeby przestał; teraz po prostu słuchała, odrobinę mocniej wtulając policzek w zagłębienie jego szyi, wolną dłoń opierając na klatce piersiowej, lekko, delikatnie, jakby w dotyku szorstkiego materiału szukała potrzebnego oparcia. Nie miała dla niego gotowych odpowiedzi, nigdy wcześniej nie musiała się nad nimi zastanawiać, jednak gdy jego pytanie wplątało się wraz z ciepłym oddechem w jasne kosmyki, drażniąc skórę gdzieś przy jej skroni, pozwoliła ciszy zakraść się między nich tylko na moment. – Jeżeli ktokolwiek ma mnie skrzywdzić, chcę, żebyś to był ty – wyszeptała, tylko połowicznie mając nadzieję, że jej głos zniknie gdzieś w przesiąkniętej wilgocią tkaninie, albo wmiesza się w miarowe uderzenia serca.
Chciała powiedzieć o wiele więcej; że sprawiane sobie nawzajem cierpienie i podejmowanie niemożliwych decyzji nie było jedynym, co na nich czekało; że zrobi wszystko, żeby w przepełnione mrokiem dni wpleść też te jasne i ciepłe; że już nigdy więcej nie usłyszy od niej wyrzutu, bez względu na to, co będzie musiał zrobić. Ale to byłyby tylko kolejne pozbawione pokrycia zdania, w które i tak by jej nie uwierzył. Więc milczała, zwyczajnie chłonąc jego obecność i nawet pozwalając sobie na słaby, choć szczery uśmiech, stanowiący cichą odpowiedź na jego ostatnie słowa. – To dobrze – mruknęła, gubiąc gdzieś poważny ton, który jeszcze kilka sekund wcześniej jej towarzyszył – bo nie ma mowy, żebym wypuściła cię w mieszkania w mokrym ubraniu – dodała, być może starając się za pomocą żartu odjąć rozmowie odrobinę ciężaru. Nadchodzące dni chowały go w sobie wystarczająco wiele.


sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last

and tomorrow will be kinder


Margaux Vance
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna

all those layers
of silence
upon silence

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1789-margaux-vance https://www.morsmordre.net/t1809-parapet-margie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f192-st-james-s-street-13-8 https://www.morsmordre.net/t4449-skrytka-bankowa-nr-479#95033 https://www.morsmordre.net/t1817-margaux-vance
Re: Przedpokój [odnośnik]10.02.17 0:58
Kolejne mijające sekundy sprawiały, że boleśnie przygniatający go ciężar bezpowrotnie znikał - rozmywał się w ciszy, pozostawiając po sobie wyłącznie pogłos nawarstwiającego się zmęczenia. Garrett dopiero teraz odczuł, jak wielki ból sprawiało mu podnoszenie na nią głosu; dopiero teraz zrozumiał, jakie słowa wypadły mu z ust, bezlitośnie kalecząc ciszę. Każdy czynnik z osobna nieznośnie palił go od środka - sztuczne milczenie, uciekające spojrzenia, buzujące złością wyrazy - a gdy, zupełnie jak teraz, to wszystko spajało się w kontrastowej mozaice, zaczynał mieć dość.
Szybko tracił siły, kiedy kłótnie spowodowane dawnymi ranami jątrzyły się zamiast gasnąć. Dławienie się żalem prowadziło do gorszego wyczerpania niż najcięższe z aurorskich treningów - męczył się mniej umykając nawet przed barwiącymi się zielenią, śmiertelnymi klątwami. I wtedy też lęk odzywający się z tyłu głowy wydawał się słabszy; adrenalina nie pozwalała na to, aby strach mógł paraliżować, jedynie dodawał sił.
A teraz było zupełne inaczej - obawy zamykały rozchylające się wargi i gasiły niezrozumiałe blaski rozjaśniające tęczówki.
Gdy ostatecznie przeniósł na nią spojrzenie, dokądś umknęły najdrobniejsze resztki opanowującej go złości; wściekłość pozostawała wspomnieniem, gasnącym już żarem, słowem zabranym przez wiatr, uciszanymi wątpliwościami. On też nie chciał tego ciągnąć, ale czy milcząc, nie stawał się hipokrytą? Nie zmienił zdania; choć większość słów, które wypowiedział, zniekształciło rozgoryczenie, ich pierwotny sens pozostawał podobny.
Więc utknął w martwym punkcie; frustrował go impas i bolesna sprzeczność pomiędzy tym, co powinien zrobić, a tym, czego pragnął. Wiele sekund musiało minąć, zanim jego rysy ostatecznie złagodniały; być może potrzebował jej dotyku, by na chwilę zgasić rozterki i odłożyć podjęcie decyzji na nieokreśloną przyszłość.
Może po prostu potrzebował jej bardziej, niż potrafił to przyznać.
Słysząc kolejne słowa, nie mógł powstrzymać (irracjonalnego?) uśmiechu napływającego mu na usta; choć nie sądził, że to możliwe, dziś jeszcze bardziej niż zwykle Margaux przypominała mu nieskazitelny kwiat rozkwitający pod ciężarem jego spojrzenia. Mimo że, po części na przekór samemu sobie, starał się ją złamać, skutecznie przed tym umykała, jednocześnie stając się jeszcze silniejszą. Był nieudolny i coraz boleśniej zdawał sobie z tego sprawę; chcąc zdjąć z jej barków ciężar, zapętlał się i dokładał go jeszcze więcej. A ona i tak widziała światło w miejscu, które dawno już skazał na zatracenie w objęciach ciemności.
Kochał ją. Na Merlina, tak bezgranicznie ją kochał.
Z lekkim ociąganiem wyplątał palce z włosów barwy mleka, by odnaleźć jej brodę i subtelnym gestem uniesienia zachęcić Margie do bezwiednego skrzyżowania spojrzeń. Opuszką kciuka delikatnie musnął kącik jej ust, jakby próbował utwierdzić się w przekonaniu, że wciąż tu była; że nie stanowiła wyłącznie pięknego snu, najsłodszej ułudy, tęsknego kłamstwa, spełnienia najgłębiej skrywanych marzeń. Na krótką chwilę wojna mogła się rozpierzchnąć i przestać istnieć; bezwolnie wędrując spojrzeniem pomiędzy czerwienią jej warg a burzowym błękitem czającym się w oczach, miał wrażenie, że wszystko inne wyzbyte jest szczątek znaczenia.
I nawet wątpliwości tliły się lżej niż ledwie przed chwilą. Gdy była tak blisko, gdy kwiatowy zapach wbijał mu się w nozdrza silniej niż zwykle, wszystkie zawahania umykały na dalszy plan - i mimo że pozostawał boleśnie świadomy faktu, że moment zapomnienia nie potrwa długo, ten jeden (chciał myśleć, że też ostatni, ale nawet on nie wierzył w to kłamstwo; nie potrafił odejść) raz pragnął zachłysnąć się chwilą.
- Nigdy nie przestaniesz mnie zadziwiać - przyznał z zadziwiającą szczerością, z niewyjaśnionych przyczyn wciąż nie niwecząc słabego uśmiechu błąkającego się po ustach i gubiącego się wśród niewypowiedzianego smutku ukrytego w oczach. Nieprzerwanie czuł się jak złodziej i kłamca łapczywie wydzierający resztki szczęścia ze świata pogrążającego się w niestabilnym chaosie. Tłumił wyrzuty sumienia nawet wtedy, gdy nachylał się, by pocałować ją tak, jak chciał tego od dawna; niemal ze zniecierpliwieniem pokonał resztki dzielącej ich odległości, bo potrzebował powiedzieć zbyt wiele, by wciąż potrafić ująć to w krótkich, ulotnych słowach.
Wiedział, że popełnia błąd; okłamywał własne sumienie, mamiąc się myślą, że wcale nie pozwala, aby wiązała go przyszłość. Teraźniejszość nie mogła go zachwiać; stał przecież twardo na nogach, kasandrycznie przepowiadając na głos konsekwencje swoich najczulszych gestów. Złożył przysięgę i nie miał zamiaru jej złamać - nie zdoła skusić go przyszłość, którą dobrowolnie poświęcił. Lecz choć za wszelką cenę starał się wyzbyć też słabości, nie potrafił tego uczynić, gdy jego największa przybrała postać kobiety; najdroższej mu osoby, która pomiędzy niewypowiedzianymi nigdy zgłoskami skrywała niepojętą mądrość - która naznaczonymi ciepłem słowami tuszowała pełną świadomość tego, że dobrowolnie skazuje się nieprzerwane pasmo cierpień. I łez. Że godzi się na to, że wkrótce być może jedynym, co otuli ją do snu, będzie lęk napiętnowany wydzierającym oddech bólem.
Zaśmiał się - krótko, cicho, zupełnie bez sensu. Z ulgą? Już dawno nie rozluźniał się w beztroskim uśmiechu; zdziwił się, że jego policzki wciąż pamiętały, jak drgnąć. Moment lekkości zdołał wyprzeć z jego spojrzenia zakamuflowany zmęczeniem i smutkiem lęk.
- W takim razie najpierw musisz mi pozwolić zdjąć płaszcz - rzucił w końcu, już całkiem odganiając od siebie wspomnienie niedawnej kłótni; pozbawione sensu słowa zdążyły wygasnąć i przeszły do historii, której miał nadzieję już nigdy nie rozpamiętywać. A chociaż nie potrafił zmienić faktów (wojna i tak rozkwitnie; śmierć zbierze przedwczesne plony; poświęcą więcej niż własne życie; zagubią się w szarościach, gdy świat przestaną definiować czarno-białe kontrasty; spłoną razem z bezlitośnie roznoszącym się płomieniem, bo rzeczywistość musi odbudować się na rozżarzonych zgliszczach; raniąc się nawzajem, rozkruszą się jak szkło pod naporem zbyt dużej siły), mógł choćby na chwilę zatrzymać czas i zakląć rzeczywistość.
Wcale nie chcąc tego robić, zdobył się na odsunięcie; nawet na krótki moment zbyt ciężko było wyzwolić Margaux z objęcia. Sięgnął po niedopałek papierosa, który zostawił na parapecie, a potem zamknął okno - naznaczone chłodem, wieczorne powietrze wystarczająco długo zalewało ginące w ciemności mieszkanie. Z niewyjaśnionych przyczyn marszcząc ledwo zauważalnie brwi i pozwalając myślom błądzić w nieokreśloną dal, zrzucił z ramion wciąż wilgotny płaszcz; zanim odszedł w kierunku przedpokoju, przelotnie uścisnął dłoń Margie, jakby próbował przekonać ją, że (mimo swoich wcześniejszych, naznaczonych goryczą słów) nie odchodzi daleko; jedynie po to, by odwiesić na drewnianym wieszaku swoje wierzchnie okrycie. Kiedy wracał, dzierżył w dłoni różdżkę; jedno machnięcie nią sprawiło, że mroki pomieszczenia zaczęły uciekać przed rozpalonymi płomieniami świec. Na chwilę zatrzymał się, aby z lekkim uśmiechem nieznacznie tańczącym na ustach po prostu na nią popatrzeć; przez długość niemal całego pokoju w milczeniu podziwiał cienie tańczące po twarzy Margie i po raz kolejny nie potrafił wyjść ze zdziwienia, jak mogła być tak piękna.
- Zaparzę herbatę - powiedział nagle, wyrywając się z chwili bezruchu smakującej bardziej słodko niż słowa, które mógłby w tym czasie wypowiedzieć. Ale gdy wreszcie się odezwał, miał na myśli coś zgoła innego: zostanę, Margaux, choćby świat balansował na krawędzi najgłębszej z otchłani. Zostanę, ale tylko do momentu, kiedy ten zachwieje się ostatecznie - wtedy skoczę w samo jej serce, bo nikt nigdy nie nauczył mnie, jak łamać składane przysięgi.
Zaparzył herbatę. Jedną czarną, drugą barwiącą się czerwienią maliny.

| zt <3


a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych

Garrett Weasley
Garrett Weasley
Zawód : auror
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
żyjąc - pomimo
żyjąc - przeciw
wyrzucam sobie grzech niepamięci
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Przedpokój Tumblr_o0qetnbY2m1rob81ao9_r1_250
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t597-garrett-weasley https://www.morsmordre.net/t627-barney#1770 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f112-st-martin-s-lane-45-3 https://www.morsmordre.net/t2785-skrytka-bankowa-nr-122#44963 https://www.morsmordre.net/t975-garrett-weasley#5311
Re: Przedpokój [odnośnik]15.11.17 15:45
| 5 maja, po spotkaniu Zakonu

Pogrążona w półmroku klatka schodowa wydawała się dziwnie pusta i cicha; po całym dniu spędzonym w otoczeniu ludzi – najpierw na pogrzebie Barry’ego i później, w trakcie spotkania Zakonu – trudno było jej przywyknąć do znajomej stateczności kamienicy, do dźwięku kroków odbijających się ledwie słyszalnym echem i do grzechotu kluczy, który w wieczornym powietrzu rozległ się nienaturalnie wręcz głośno. Zatrzymała się przed drzwiami z ósemką, na moment przed ich otwarciem oglądając się przez ramię na Elizabeth. Było coś niezwykłego w jej delikatnej obecności, otoczonej zwyczajnością nadgryzionego zębem czasu korytarza, ale z drugiej strony – widok przyjaznej twarzy miał działanie co najmniej kojące. Uśmiechnęła się lekko, trochę nieśmiało, trochę przepraszająco; choć obie były w Zakonie od niemal samego początku, nie znały się zbyt dobrze – łączyły je wspólne przekonania, dzieliły dwa skrajnie różne światy, w których się wychowały. – Może być nam trochę ciasno – powiedziała cicho, niejako chcąc przygotować swoją towarzyszkę na to, co najprawdopodobniej zastaną w środku; maleńkie mieszkanie było w ostatnich dniach nieustannym polem bitwy z anomaliami, kotłującymi się w nieradzącym sobie z magią organizmie Lou. I chociaż Margie była niemal pewna, że w tym momencie mężczyzna spał – dobrą wskazówką była panująca po drugiej stronie drzwi cisza, jak i brak wydobywającego się spomiędzy framug dymu – wolała dmuchać na zimne. – Jakiś czas temu wprowadził się tutaj Ben, mamy też tymczasowego lokatora, który jest mugolem. I czasami zieje ogniem – dodała, spojrzeniem badając ewentualne reakcje na twarzy kobiety, jakby częściowo spodziewała się, że ta za moment odwróci się i ucieknie. Mamy też psa, kota i sowę, zatańczyło jej na języku, ale słowa rozmyły się w połowie drogi na usta i koniec końców zwyczajnie wzruszyła ramionami, trafiając wreszcie kluczem do zamka. Odrobinę zardzewiały mechanizm wydał z siebie ciche szczęknięcie, po czym drzwi się otworzyły, wylewając na korytarz lekką falę ciepła. Choć przedpokój tonął w ciemnościach (a przynajmniej robił to, dopóki Margaux nie machnęła dyskretnie różdżką, rozpalając rozstawione wewnątrz świece i lampy), ogrzewanie musiało działać, bo lodowate, nocne powietrze klatki schodowej nie zdołało przedrzeć się do mieszkania.
Odsunęła się od wejścia, gestem zapraszając Elizabeth do środka. – Rozgość się – powiedziała szczerze, wsuwając się do przedpokoju za kobietą i szczelnie zamykając drzwi. Odwiesiła czarny płaszcz na (lekko już przepełniony, Ben ciągle zostawiał swoje ubrania na wierzchu) wieszak, po czym wyciągnęła ręce, żeby zabrać okrycie od aurorki. – Dziękuję, że zgodziłaś się pomóc – powiedziała szczerze, odgarniając z twarzy jasne włosy; eleganckie upięcie, które rano naprędce stworzyła, już dawno przestało przypominać cokolwiek reprezentatywnego, ale nawet tego nie zarejestrowała, przecierając jedynie dłonią zmęczone oczy. Naprawdę była wdzięczna – nie tylko za dodatkową parę rąk i wiedzę, ale głównie za towarzystwo. Minęły już czasy, w których świetnie czuła się w samotności; od miesięcy przebywanie samotnie w czterech ścianach ją przerażało, a milczenie zdawało się kryć w sobie coś złego. Dzisiaj z kolei bardziej niż zwykle potrzebowała kogoś znajomego, kogoś, kto wiedział i widział to, co ona – nawet jeżeli nie miała ochoty rozmawiać o okropnościach odsieczy, sama świadomość dzielonych rozterek pomagała. – Najwygodniej chyba będzie nam w salonie – dodała jeszcze, wskazując dłonią właściwy kierunek, choć właściwie trudno byłoby zgubić się w mikroskopijnej przestrzeni między dwoma pomieszczeniami. – Jeżeli zauważysz białą puchową poduszkę, to nie jest to poduszka, więc lepiej na niej nie siadaj, ostatnio namiętnie ostrzy pazury. – Uśmiechnęła się. – Napijesz się herbaty? – zapytała jeszcze, kierując się w stronę kuchni; sama marzyła o gorącym napoju, czy to ze względu na panujący na zewnątrz ziąb, czy desperacką potrzebę uchwycenia się skrawka normalności.


sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last

and tomorrow will be kinder


Margaux Vance
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna

all those layers
of silence
upon silence

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1789-margaux-vance https://www.morsmordre.net/t1809-parapet-margie https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f192-st-james-s-street-13-8 https://www.morsmordre.net/t4449-skrytka-bankowa-nr-479#95033 https://www.morsmordre.net/t1817-margaux-vance

Strona 1 z 2 1, 2  Next

Przedpokój
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach