Ogrody
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ogrody
Do labiryntów im daleko, choć wcale nie są małe. Znajdują się na tyłach posiadłości i zostały podzielone na kilka części, nawet jeśli między kolejnymi partiami nie ma wyraźnych granic. Wychodząc z centralnej części dworku trafia się na ukwiecone alejki, gdzie można przysiąść na jednej z ławek, ulokowanych pod drzewami. W centralnej części lśni sadzawka, rozpływająca się na prawo i lewo, przecięta dwoma kamiennymi mostkami, umożliwiającymi przejście w dalsze rejony parceli. Na środku oczka wodnego umieszczona została ozdobna fontanna, towarzyszy jej też rzeźba zmarłej Ophelii - w stosownej porze roku na głowie dziewczynki zazwyczaj da się dostrzec wianek ze świeżych kwiatów. Odchodząc na prawo od sadzawki, dociera się do niewielkiej oranżerii. Lewa strona ogrodów to część przeznaczona na przyjęcia - kiedy jednak nie odbywają się żadne, pole pozostaje puste. Jedynie wygodna huśtawka przyciąga tu mieszkańców oraz gości poza czasem letnich spotkań. Ostatnia część, najbardziej rozległa, to niewielki park. Na terenie posiadłości zadbany i regularnie dopieszczany, za bramą zaś dziki - przechodzi w czysty las. Przecinająca go ścieżka prowadzi do zatoki Morecambe.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Trzynaście razy przestawiał tę doniczkę z lawendą, zanim był w końcu zadowolony z końcowego efektu. Nie zajmował się aranżacją wnętrz tylko dlatego, że tego dnia spodziewał się gościa, ale też nie mógł zaakceptować, co też Ollivanderowie uczynili z roślinami pod jego nieobecność. Rzecz jasna, nie chodziło mu o te, które trzymano w oranżerii — nikt z jego rodziny nie zajmował się ich doglądaniem, woleli raczej na nie patrzeć — tylko o okazy, które przywoził ze swoich wypraw, dostawał od innych zielarzy i studiował w swojej pracowni. Z Irlandii wrócił niedawno; od pierwszej chwil, gdy przekroczył próg ich posiadłości wiedział, że coś było nie tak. Zniknęło świeże, magiczne drzewko pomarańczowe z przedpokoju, które dzięki jego staraniom mogło wydawać owoce i prosperować w znacznie niższej temperaturze niż w środowisku naturalnym, brakowało także egzotycznego storczyka z rodzaju zygopetalum, którego nazwał nawet na cześć swojego brata... Wstrzymał się jednak z jakimkolwiek komentarzem aż do momentu, gdy zostały wypowiedziane już wszystkie zwroty grzecznościowe związane z jego powrotem do domu. Dostrzegał subtelne uśmiechy, nieudane próby zamaskowania wesołości na widok jego zdruzgotanej miny. Już wtedy, jeszcze z najnowszą rośliną pod pachą, trochę zdezorientowany, zaczął protestować, marszczyć brwi i wyliczać po kolei, gdzie znalazł te okazy, które teraz były zagubione, ile mu zajmie ponowne ich sprowadzenie i tym podobne. Chyba nie spodziewali się, że rzeczywiście pamięta wszystkie swoje kwiaty, ale to tylko bardziej ich rozbawiło. Było to, zdaje się, w ostatni piątek. Wtedy też rozesłał kilka listów, oznajmiając znajomym, że powrócił do kraju. Po namyśle, napisał jeszcze do lorda Notta, zapraszając do go Silverdale w dogodnym dla niego terminie. Już od jakiegoś czasu zbierał się, aby się z nim ponownie spotkać, ale zawsze mu coś wypadało. Postanowił, chociaż ten jeden raz, dać się porwać swoim myślom i po prostu wypisał zaproszenie. Po krótkiej wymianie listów wypadało na datę trzynastego kwietnia.
Nie oczekiwał, że tak długo zajmie mu ratowanie tego, co się jeszcze ostało w ich posiadłości. Spędzał dnie na przesadzaniu i ustawianiu doniczek po domu — w końcu był artystą, lubił harmonię oraz posiadał własny zmysł estetyczny — a wieczorami, korzystając jeszcze z ostatnich promieni słonecznych, zajmował się wykańczaniem ilustracji. To był jeszcze dość luźny zamysł, ale planował kiedyś wydać swój zbiór z rysunkami. Miał je na razie przewiązane razem wstążką, ukryte na dnie szuflady w jego sypialni; ku swemu zdziwieniu uzbierał już całkiem pokaźną kolekcję. Trzymał to na razie w tajemnicy, wolałby sprawić wszystkim niespodziankę jak już wszystko będzie gotowe. Taki już był, ostrożny i dokładny, musiał mieć każdy argument dopracowany do perfekcji, bo inaczej czuł się niepewnie. A na to nie mógł sobie pozwolić. Przygotowanie, dokładne wyliczenia, umiejętność p r z e w i d y w a n i a, były niezbędne mu nie wyłącznie dlatego, że czasy były niebezpieczne, ale tylko one gwarantowały mu jakąkolwiek przyszłość. Wdech, wydech. Spokój. Czyste myśli. Wciąż nie rezygnował z ziół, często zakładał rękawiczki, aktywnie unikając fizycznego kontaktu z innymi czarodziejami, mimo to nigdy nie mógł mieć tej jedynej pewności, która mogłaby go pocieszyć. Chciał wiedzieć czy spotka go ten sam los, co siostrę.
Im bliżej do ostatnich dni kwietnia, tym większa rosła w nim obawa. Szukał sobie zajęć — nawet takich z pozoru nic nieznaczących jak przestawianie doniczek z kwiatami — dużo mówił na tematy dalekie, abstrakcyjne, także planował, malował i marzył o tym żeby wybrać się na przejażdżkę konną. Ostatnio był chyba jeszcze jak śnieg obsypywał czubki drzew w lasach Lancashire, a to było już zdecydowanie za długo. W głębi obawiał się też, że niedługo w ogóle nie będzie mógł wędrować bez celu, bo czasy będą na to zbyt niebezpieczne. Był jasnowidzem, nawet jeśli tego nie chciał, a w zakamarkach jego umysłu czaiło się przeczucie, że coś złego czai się gdzieś w ciemności i tylko czeka... Właśnie, na co? To była jedna myśl, która naprawdę go gryzła, rozpraszała jego uwagę nawet od rocznicy śmierci siostry. Zastanawiał się czy jego sny zaczną przybierać bardziej koszmarne wersje, czy chimera zastąpi jego pegaza, może będzie więcej wizji dotyczącej zgub i zguby. Może tym razem się mylił, tym razem był silniejszy i nie mógł pozwolić, by cokolwiek stało się jego rodzinie.
Swoje frustracje i niepewności wylewał na krzaki róży, które właśnie przycinał w ogrodach. Wolał robić to ręcznie, czynność miała go odprężyć. Był blisko z naturą, oddalał się od kłębiących się natrętnych i negatywnych myśli.
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
Constantine L. Ollivander
Zawód : badacz i ilustrator flory magicznej
Wiek : 21/22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
broken boy
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
List otrzymany późnym wieczorem, gdy Cassius odbywał wieczorną toaletę, był wyjątkowym zaskoczeniem. Nie dziwiła go wprawdzie korespondencja sama w sobie, wszak ostatnio bardzo dużo pisywał, bowiem do wyboru miał już tylko całodobowe patrzenie w sufit. Zaskakującą częścią listu był autor. Nazwisko skądinąd doskonale znane, imię również, lecz potrzebował dobrej chwili, by odświeżyć pamięć i poukładać wszelkie posiadane informacje, co mogło nastąpić jedynie w trakcie udzielania odpowiedzi: twierdzącej, pomimo nieunormowanego stanu zdrowia, dziękczynnej, by nie urazić młodego lorda, choć Cassius przeczuwał, że wszelkie formuły grzecznościowe dla Constantine’a nie znaczyły zbyt wiele, oraz wyrażającej zachętę, aby spotkanie odbyło się w zaciszu rezydencji, w której Ollivander mieszkał.
Podróż do Silverdale musiała odbyć się jedynie poprzez sieć Fiuu. Nie wyobrażał sobie, by był w stanie skupić się na tyle, żeby trafić prosto pod właściwą bramę. Wypowiadając głośno adres, pochłonęły go płomienie na chwilę tak krótką, iż – zdaje się – parę sekund później wychodził z kominka, wyciągając z płaszcza różdżkę. Miał całe dziesięć sekund, nim zjawił się ktoś z domowników, czy też jeden ze skrzatów, by doprowadzić się do perfekcyjnej prezencji.
Gdy tylko zdołał wsunąć różdżkę do wewnętrznej kieszeni marynarki i zaczął ściągać swój płaszcz, uprzedził go skrzaci głos, zapraszający, by skierował swe kroki w stronę ogrodów. Idąc wolno korytarzami rezydencji, uważnie śledził portrety na ścianach oraz pomniejsze dekoracje, uprzejmie kiwając głowom tym z namalowanych Ollivanderów, których naprawdę cenił. Pozostałych spotkało jedynie grzecznościowe sformułowanie, choć – tak po prawdzie – nie czyniło to zbyt wielkiej różnicy. Spełniał rodowy obowiązek tak, jak został tego nauczony i nic innego nie zamierzał robić, co właściwie wyjaśniało, dlaczego Cassius z marszu potwierdził zaproszenie do Silverdale. Gdyby miał spotkać się z kimś spoza arystokracji, odmówiłby z uwagi na swój stan zdrowia. W przypadku szlacheckiego towarzystwa nie wypadało unikać rautów i popołudniowych herbat, chyba że choroba zmogła do takiego stopnia, iż nie miało się siły podnieść z łóżka.
Przekroczywszy granice budynku, znalazł się w ogrodzie. Nadal prowadził go skrzat, lecz Nott absolutnie nie zwracał na niego uwagi. Zatem zapowiadała się herbata w otoczeniu roślin, co przypomniało mu, że młody Ollivander na poważnie zajmował się swoimi badaniami nad florą, a także wyjaśniało grzecznościowe zaproszenie i o nic już nie musiał subtelnie pytać, choć dziesiątki pytań cisnęły się na usta Cassiusa, gdy dostrzegł sylwetkę swojego gospodarza.
— Dzień dobry, Constantinie — powiedział dość głośno, zbliżając się do niego. — Mniemam, że humor ci dopisuje i to urocze popołudnie spędzimy w ogrodzie — dodał, posyłając mu uprzejmy uśmiech stowarzyszony ze skinieniem głową.
Podróż do Silverdale musiała odbyć się jedynie poprzez sieć Fiuu. Nie wyobrażał sobie, by był w stanie skupić się na tyle, żeby trafić prosto pod właściwą bramę. Wypowiadając głośno adres, pochłonęły go płomienie na chwilę tak krótką, iż – zdaje się – parę sekund później wychodził z kominka, wyciągając z płaszcza różdżkę. Miał całe dziesięć sekund, nim zjawił się ktoś z domowników, czy też jeden ze skrzatów, by doprowadzić się do perfekcyjnej prezencji.
Gdy tylko zdołał wsunąć różdżkę do wewnętrznej kieszeni marynarki i zaczął ściągać swój płaszcz, uprzedził go skrzaci głos, zapraszający, by skierował swe kroki w stronę ogrodów. Idąc wolno korytarzami rezydencji, uważnie śledził portrety na ścianach oraz pomniejsze dekoracje, uprzejmie kiwając głowom tym z namalowanych Ollivanderów, których naprawdę cenił. Pozostałych spotkało jedynie grzecznościowe sformułowanie, choć – tak po prawdzie – nie czyniło to zbyt wielkiej różnicy. Spełniał rodowy obowiązek tak, jak został tego nauczony i nic innego nie zamierzał robić, co właściwie wyjaśniało, dlaczego Cassius z marszu potwierdził zaproszenie do Silverdale. Gdyby miał spotkać się z kimś spoza arystokracji, odmówiłby z uwagi na swój stan zdrowia. W przypadku szlacheckiego towarzystwa nie wypadało unikać rautów i popołudniowych herbat, chyba że choroba zmogła do takiego stopnia, iż nie miało się siły podnieść z łóżka.
Przekroczywszy granice budynku, znalazł się w ogrodzie. Nadal prowadził go skrzat, lecz Nott absolutnie nie zwracał na niego uwagi. Zatem zapowiadała się herbata w otoczeniu roślin, co przypomniało mu, że młody Ollivander na poważnie zajmował się swoimi badaniami nad florą, a także wyjaśniało grzecznościowe zaproszenie i o nic już nie musiał subtelnie pytać, choć dziesiątki pytań cisnęły się na usta Cassiusa, gdy dostrzegł sylwetkę swojego gospodarza.
— Dzień dobry, Constantinie — powiedział dość głośno, zbliżając się do niego. — Mniemam, że humor ci dopisuje i to urocze popołudnie spędzimy w ogrodzie — dodał, posyłając mu uprzejmy uśmiech stowarzyszony ze skinieniem głową.
We're not cynics, we just don't believe a word you say
We're not critics, we just hate it all anyway
We're not critics, we just hate it all anyway
Cassius P. Nott
Zawód : Urzędnik Ministerstwa Magii
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am the tall dark stranger
those warnings prepared you for
those warnings prepared you for
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Byli tacy, którzy uważali Constantine’a za nieuleczalnego marzyciela.
Przekonanie to wywodziło się jeszcze z jego dziecięcych dni — to opowieści o rycerzach, fascynacja florą, a także pogoda ducha, tworzyły jego podłoże. Po części było ono nawet prawdziwe, wszak on wciąż pozostawał wierny swoim ideałom, starał się oceniać innych obiektywnie, odrzucając pryzmat uprzedzeń. Jednakże przyjmowanie, że młody Ollivander działał nierozważnie, bądź lekkomyślnie, było już mylne. Za jego łagodnością kryła się ściana zabiegów oraz działań mających na celu utrzymanie w nim spokoju. Przenosił to na wszystkie dziedziny swego życia, na ludzi, z którymi wchodził w kontakt. Świat widział jako wielki niespokojny ocean, a on dążył nie tyle do całkowitego go ukojenia, ale do stabilizacji. W którymś momencie zrozumiał, że nie tylko jego problemy rodzą się ze zdenerwowania; nieporozumienia tworzyły konflikty, ostre słowa potrafiły je tylko zaognić. Jego żywiołem była ziemia, po niej pragnął twardo stąpać.
Rola młodego lorda była za równo dla niego jak i nie dla niego. Odnajdywał się w meandrach szlacheckich fraz i tytułów, ponieważ uprzejmość i sprawiedliwość towarzyszyła mu na każdym kroku, wspierając jego wybory i kreując osobowość. Uczestnictwo w różnorakich balach oraz spotkaniach wyższych sfer nauczyło go też wiele, co zauważył dopiero z perspektywy czasu. Nigdy jednak nie pragnął być w centrum uwagi, nie interesowały go też intrygi polityczne, nawet jeśli był taki okres, w którym przeczytał całe mnóstwo dzieł na temat nauk społecznych oraz dyplomacji. Aktywność na scenie kontaktów towarzyskich pozostawiał osobom, posiadającym predyspozycje i poszerzającym zainteresowanie w tym kierunku. Jak mu się wydawało, Cassius właśnie do nich należał. Miał o nim pochlebną opinię, głównie dlatego, że mężczyzna posiadał wiele cech, które sam uważał za godne podziwu. Dzieliła ich znaczna różnica wieku i z tego powodu, jak przypuszczał, jego postać bardziej wyryła się Constantine’owi w pamięci aniżeli odwrotnie. Spędzając znacznie więcej godzin przy książkach, bądź w towarzystwie roślin, nieco zaniedbał związki, pogubił tematy do rozmów i dopiero teraz postanowił nad tym popracować. Zbiegło się to akurat w czasie z jego powrotem, z kwietniem, budzącym gorzkie wspomnienia oraz niepokojami w ministerstwie. O ile pamięć go nie myliła, Nott również tam pracował.
I tak, nadszedł trzynasty dzień kwietnia. Niekoniecznie planował przebieg tego spotkania, zależało mu na zajęciu myśli, a także na doświadczeniu. Miał nadzieję, że od Cassiusa dowie się czegoś interesującego albo coś wyłapie, studiując jego zachowanie i będzie mógł zająć się późniejszą analizą. Zbyt pochłonięty doglądaniem roślin, które zdobiły ogród ich posiadłości, dostrzegł lorda dopiero, kiedy ten już się zbliżał. Uniósł rękę w górę, machając w jego stronę swobodnym ruchem. Uśmiechnął się przy tym łagodnie, może trochę przepraszająco, zważywszy na zaistniałe okoliczności.
— Witaj w Silverdale! — odpowiedział, co miało zarówno służyć jako przywitanie jak i wyjaśniać to, dlaczego spędzał swój czas na świeżym, jeszcze dość chłodnym powietrzu, zamiast siedzieć na wygodnym szezlongu w salonie. Ollivanderowie byli znani ze swojej miłości do przyrody; on nie był inny. — Dziękuję, że zgodziłeś się przyjąć moje zaproszenie — dodał zaraz, by dopełnić uprzejmości. Zmartwił się w jednej chwili, dopiero zdając sobie sprawę, iż nie każdy preferował ogrody od kominkowego ciepła. — Mam nadzieję, że ci to odpowiada. Jeżeli nie, zawsze możemy zmienić miejsce. Chciałem ci jednak najpierw pokazać wspaniałą roślinę, która niedawno dla mnie zakwitła. — Kiedy miał zacząć zagłębiać się w szczegóły, usłyszał głuchy, głośny huk. Przypominał on odgłos wydawany przez worek spadający na ziemię. Dźwięk rozległ się za jego plecami, więc nie od razu wiedział, co się stało.
Jego oczy najpierw dostrzegły całą chmurę materiału, ale gdy się lepiej przyjrzał, zobaczył, że pośród fałd i sznurków leży ludzka postać. Uniósł wysoko brwi i spojrzał z nieukrywanym zdziwieniem na swojego towarzysza.
Czyżby zapomniał, iż zaprosił więcej gości?
Przekonanie to wywodziło się jeszcze z jego dziecięcych dni — to opowieści o rycerzach, fascynacja florą, a także pogoda ducha, tworzyły jego podłoże. Po części było ono nawet prawdziwe, wszak on wciąż pozostawał wierny swoim ideałom, starał się oceniać innych obiektywnie, odrzucając pryzmat uprzedzeń. Jednakże przyjmowanie, że młody Ollivander działał nierozważnie, bądź lekkomyślnie, było już mylne. Za jego łagodnością kryła się ściana zabiegów oraz działań mających na celu utrzymanie w nim spokoju. Przenosił to na wszystkie dziedziny swego życia, na ludzi, z którymi wchodził w kontakt. Świat widział jako wielki niespokojny ocean, a on dążył nie tyle do całkowitego go ukojenia, ale do stabilizacji. W którymś momencie zrozumiał, że nie tylko jego problemy rodzą się ze zdenerwowania; nieporozumienia tworzyły konflikty, ostre słowa potrafiły je tylko zaognić. Jego żywiołem była ziemia, po niej pragnął twardo stąpać.
Rola młodego lorda była za równo dla niego jak i nie dla niego. Odnajdywał się w meandrach szlacheckich fraz i tytułów, ponieważ uprzejmość i sprawiedliwość towarzyszyła mu na każdym kroku, wspierając jego wybory i kreując osobowość. Uczestnictwo w różnorakich balach oraz spotkaniach wyższych sfer nauczyło go też wiele, co zauważył dopiero z perspektywy czasu. Nigdy jednak nie pragnął być w centrum uwagi, nie interesowały go też intrygi polityczne, nawet jeśli był taki okres, w którym przeczytał całe mnóstwo dzieł na temat nauk społecznych oraz dyplomacji. Aktywność na scenie kontaktów towarzyskich pozostawiał osobom, posiadającym predyspozycje i poszerzającym zainteresowanie w tym kierunku. Jak mu się wydawało, Cassius właśnie do nich należał. Miał o nim pochlebną opinię, głównie dlatego, że mężczyzna posiadał wiele cech, które sam uważał za godne podziwu. Dzieliła ich znaczna różnica wieku i z tego powodu, jak przypuszczał, jego postać bardziej wyryła się Constantine’owi w pamięci aniżeli odwrotnie. Spędzając znacznie więcej godzin przy książkach, bądź w towarzystwie roślin, nieco zaniedbał związki, pogubił tematy do rozmów i dopiero teraz postanowił nad tym popracować. Zbiegło się to akurat w czasie z jego powrotem, z kwietniem, budzącym gorzkie wspomnienia oraz niepokojami w ministerstwie. O ile pamięć go nie myliła, Nott również tam pracował.
I tak, nadszedł trzynasty dzień kwietnia. Niekoniecznie planował przebieg tego spotkania, zależało mu na zajęciu myśli, a także na doświadczeniu. Miał nadzieję, że od Cassiusa dowie się czegoś interesującego albo coś wyłapie, studiując jego zachowanie i będzie mógł zająć się późniejszą analizą. Zbyt pochłonięty doglądaniem roślin, które zdobiły ogród ich posiadłości, dostrzegł lorda dopiero, kiedy ten już się zbliżał. Uniósł rękę w górę, machając w jego stronę swobodnym ruchem. Uśmiechnął się przy tym łagodnie, może trochę przepraszająco, zważywszy na zaistniałe okoliczności.
— Witaj w Silverdale! — odpowiedział, co miało zarówno służyć jako przywitanie jak i wyjaśniać to, dlaczego spędzał swój czas na świeżym, jeszcze dość chłodnym powietrzu, zamiast siedzieć na wygodnym szezlongu w salonie. Ollivanderowie byli znani ze swojej miłości do przyrody; on nie był inny. — Dziękuję, że zgodziłeś się przyjąć moje zaproszenie — dodał zaraz, by dopełnić uprzejmości. Zmartwił się w jednej chwili, dopiero zdając sobie sprawę, iż nie każdy preferował ogrody od kominkowego ciepła. — Mam nadzieję, że ci to odpowiada. Jeżeli nie, zawsze możemy zmienić miejsce. Chciałem ci jednak najpierw pokazać wspaniałą roślinę, która niedawno dla mnie zakwitła. — Kiedy miał zacząć zagłębiać się w szczegóły, usłyszał głuchy, głośny huk. Przypominał on odgłos wydawany przez worek spadający na ziemię. Dźwięk rozległ się za jego plecami, więc nie od razu wiedział, co się stało.
Jego oczy najpierw dostrzegły całą chmurę materiału, ale gdy się lepiej przyjrzał, zobaczył, że pośród fałd i sznurków leży ludzka postać. Uniósł wysoko brwi i spojrzał z nieukrywanym zdziwieniem na swojego towarzysza.
Czyżby zapomniał, iż zaprosił więcej gości?
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
Constantine L. Ollivander
Zawód : badacz i ilustrator flory magicznej
Wiek : 21/22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
broken boy
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Rozglądając się po ogrodzie Ollivanderów, Cassius czuł się tak, jakby nie opuścił Nottinghamshire. Różnił się – dostrzegał to. Wiedział, że był w zupełnie innym miejscu, jednak wszystko było takie, jak powinno być w miejscu, w którym hołubiono szlacheckim obyczajom. Za takich uważał Ollivanderów i nie chciał się mylić z uwagi na ich nieco ekscentryczne zajęcie. W pewnych sytuacjach byłoby to źle postrzegane, ale lata, ba wieki, pielęgnowania wzajemnych stosunków nie mogły stworzyć innej sytuacji i Nott żył w konsensusie ze wszystkimi członkami tego rodu. Nie wyobrażał sobie sytuacji, by żywić ansę do kogoś z nich, jak to czynił ze zdrajcami krwi. Tych było coraz więcej, tworzyli plagę, której należało jak najszybciej zapomnieć, lecz wątpił, że ten temat Constantine chciałby poruszać.
Młody Ollivander wrócił z podróży i zapewne pragnął podzielić się z nim wrażeniami, jednocześnie pragnąc dowiedzieć się, co szeptano arystokratycznym uszom. Niestety będzie musiał go rozczarować. Długa nieobecność na salonach, lakoniczne, niemal ascetyczne życie trudno było przerwać, gdy przywykło się do spędzania całych dni w łożu. Czas ten jednak musiał się skończyć, bowiem Cassius dostawał paranoi, gapiąc się przez godziny w sufit swojej sypialni. Powoli zaczynał odnosić wrażenie, że ściany zaczęły do niego mówić i pewnie poprosiłby swojego uzdrowiciela o poradę, gdyby nie przyszło zaproszenie od Constantine’a, a jego korespondencja z panną Blythe nie nabrała tempa. Była mu pociechą w chwilach samotności, tak jak teraz on stanowił towarzystwo młodego zielarza; tak przynajmniej mu się zdawało.
— Jeśli tylko nie każesz mi grzebać razem z tobą w ziemi — odparł z odrobiną przekąsu, posyłając czarodziejowi ironiczny uśmiech, gdy wreszcie pokonał dzielącą go odległość i znalazł się dostatecznie blisko.— Cóż to za znalezis... — dodał, urywając gwałtownie w obliczu nagłego huku. Zaczął rozglądać się wokół siebie, instynktownie sięgając po różdżkę skrytą w fałdach szat, którą natychmiast wyciągnął przed siebie, chcąc namierzyć źródło zamieszania w postaci czegoś absolutnie obcego zmysłom Cassiusa.
Wielka płachta materiału pełna sznurków rozpostarła się pośród zieleni – dokładnie tyle potrafił opisać, dopóki nie dostrzegł w tym dziwnym gąszczu ludzkiej postaci. To chyba był człowiek, choć nie miało to znaczenia, skoro już zbliżał się do tego czegoś z wymierzoną dokładnie różdżką. Nie zamierzał ryzykować utratą własnego bezpieczeństwa i pragnął działać na własną rękę, ale czy to nie w gestii gospodarza leżało zapewnienie gości, że wszystko było w porządku? Gdyby coś takiego stało się w jego posiadłości, uczyniłby wszystko, żeby nikt nie ucierpiał. Tylko czy przed tym czymś dało się obronić?
Młody Ollivander wrócił z podróży i zapewne pragnął podzielić się z nim wrażeniami, jednocześnie pragnąc dowiedzieć się, co szeptano arystokratycznym uszom. Niestety będzie musiał go rozczarować. Długa nieobecność na salonach, lakoniczne, niemal ascetyczne życie trudno było przerwać, gdy przywykło się do spędzania całych dni w łożu. Czas ten jednak musiał się skończyć, bowiem Cassius dostawał paranoi, gapiąc się przez godziny w sufit swojej sypialni. Powoli zaczynał odnosić wrażenie, że ściany zaczęły do niego mówić i pewnie poprosiłby swojego uzdrowiciela o poradę, gdyby nie przyszło zaproszenie od Constantine’a, a jego korespondencja z panną Blythe nie nabrała tempa. Była mu pociechą w chwilach samotności, tak jak teraz on stanowił towarzystwo młodego zielarza; tak przynajmniej mu się zdawało.
— Jeśli tylko nie każesz mi grzebać razem z tobą w ziemi — odparł z odrobiną przekąsu, posyłając czarodziejowi ironiczny uśmiech, gdy wreszcie pokonał dzielącą go odległość i znalazł się dostatecznie blisko.— Cóż to za znalezis... — dodał, urywając gwałtownie w obliczu nagłego huku. Zaczął rozglądać się wokół siebie, instynktownie sięgając po różdżkę skrytą w fałdach szat, którą natychmiast wyciągnął przed siebie, chcąc namierzyć źródło zamieszania w postaci czegoś absolutnie obcego zmysłom Cassiusa.
Wielka płachta materiału pełna sznurków rozpostarła się pośród zieleni – dokładnie tyle potrafił opisać, dopóki nie dostrzegł w tym dziwnym gąszczu ludzkiej postaci. To chyba był człowiek, choć nie miało to znaczenia, skoro już zbliżał się do tego czegoś z wymierzoną dokładnie różdżką. Nie zamierzał ryzykować utratą własnego bezpieczeństwa i pragnął działać na własną rękę, ale czy to nie w gestii gospodarza leżało zapewnienie gości, że wszystko było w porządku? Gdyby coś takiego stało się w jego posiadłości, uczyniłby wszystko, żeby nikt nie ucierpiał. Tylko czy przed tym czymś dało się obronić?
We're not cynics, we just don't believe a word you say
We're not critics, we just hate it all anyway
We're not critics, we just hate it all anyway
Cassius P. Nott
Zawód : Urzędnik Ministerstwa Magii
Wiek : 28
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am the tall dark stranger
those warnings prepared you for
those warnings prepared you for
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
To las był jego ulubionym miejscem. Gęste, ż y w e lasy, które otaczały ich posiadłość były nieporównywalne z czymś tak błahym jak ogrody. Oczywiście, były one zjawiskowe, bogate nawet we florę rzadko spotykaną w tych regionach Anglii, pielęgnowane przez służbę, doglądane przez samych Ollivanderów, a jednak zbytnio wydobywała się z nich ludzka ingerencja. Były pewnym schematem, kopią, niezbędnym dodatkiem do szlacheckiego dworku, nawet jeśli na pozór mógł się zdawać niepowtarzalny. Dopiero za drzwiami oranżerii oraz w jego pracowni można było oglądać rośliny, które rzeczywiście się czymś wyróżniały i być może później zaprowadzi tam swojego gościa, a przynajmniej to zaproponuje. Taki już był, czasami widział zbyt wiele, to znowuż przegapiał pewne niuanse. Do pewnego stopnia zdołał wyjść ze swego dziecięcego nawyku zasypywania każdego, kto zjawił się w jego pobliżu, rozmaitymi historiami, ale ostały się w nim resztki tego zapału, który objawiał się w formie dzielenia się jego wiedzą z resztą świata. Starał się jednak ograniczyć swe pogawędki tylko do swoich bliskich przyjaciół, acz wciąż czuł na sobie efekty wyprawy i szukał dla niej ujścia. Przez klątwę Ondyny nie mógł za bardzo jej przelewać na zajęcia fizyczne, toteż powracał do swych grubych tomów oraz do pisania listów. Unikał dyskutowania wprost o sprawach wyższej wagi, nie śmiałby przelewać najszczerszych myśli na pergamin, więc wolał spotykać się twarzą w twarz, bardziej ufał własnym oczom niż złudzeniom. To prawda, że zwykł prowadzić dość częstą korespondencję, ale zdołał się przekonać, iż słowo na papierze może czasem przybrać nieoczekiwany wyraz, siać nieporozumienia, bo mimo wszystko jest pozbawione duszy, to tylko znaki nakreślone tuszem. Przerywał swą samotność dość często by odnowić znajomości, a korzystając z coraz łagodniejszej, przyjemniejszej temperatury na zewnątrz mógł sobie pozwolić na przyjmowanie innych u siebie. Starał się brać pod uwagę niespokojne czasy, obowiązki, więc zaproszenia formułował w sposób dość otwarty, dużą dowolność pozostawiając adresatom.
Słysząc słowa Cassiusa, uśmiechnął się do niego z niejakim rozbawieniem. — Nie śmiałbym ci nic takiego nawet sugerować! — Nie znał wielu szlachciców, którzy podejmowali się tym podobnych zajęć, a już na pewno lord Nott byłby ostatnim kandydatem na tej liście. Poza tym drzewko było już posadzone, ktoś rano je podlał, także nie zostało nic więcej tylko je oglądać. To znaczy... po tym jak się uporają z jegomościem, który postanowił zatrzymać się nieopodal. Ze zmarszczonymi brwiami, szybkim krokiem, znalazł się przy tym chaosie kończyn i sznurków. Nie wyciągał różdżki, wystarczyło, że jeden z nich ją miał.
— Och, tego nie było w planach — próbował żartować, odwracając się ku Cassiusowi, lecz w tej samej chwili, kątem oka, dostrzegł poruszenie. — Czy on się budzi?
Słysząc słowa Cassiusa, uśmiechnął się do niego z niejakim rozbawieniem. — Nie śmiałbym ci nic takiego nawet sugerować! — Nie znał wielu szlachciców, którzy podejmowali się tym podobnych zajęć, a już na pewno lord Nott byłby ostatnim kandydatem na tej liście. Poza tym drzewko było już posadzone, ktoś rano je podlał, także nie zostało nic więcej tylko je oglądać. To znaczy... po tym jak się uporają z jegomościem, który postanowił zatrzymać się nieopodal. Ze zmarszczonymi brwiami, szybkim krokiem, znalazł się przy tym chaosie kończyn i sznurków. Nie wyciągał różdżki, wystarczyło, że jeden z nich ją miał.
— Och, tego nie było w planach — próbował żartować, odwracając się ku Cassiusowi, lecz w tej samej chwili, kątem oka, dostrzegł poruszenie. — Czy on się budzi?
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
Constantine L. Ollivander
Zawód : badacz i ilustrator flory magicznej
Wiek : 21/22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
broken boy
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Nietypowy hałas rozbudził czujność mężczyzny, spokojnie przerzucającego kartki powieści, od kilku przeszłych minut zajmującej jego myśli. Uniósł głowę znad książki, surowe spojrzenie kierując poza obręb salonu, sięgając nim pierwszych roślin w ogrodzie. Mógłby przysiąc, że źródło dźwięku pochodzi stamtąd, stłumiony szelest przedarł się bowiem przez uchylone drzwi salonu. Zauważył skrzata - zbliżał się do posiadłości, prawdopodobnie odprowadził już lorda Notta do młodego Ollivandera i planował wrócić do swoich zajęć, lecz zawrócił, pędem ruszając w stronę zamieszania.
Marcus opuścił pomieszczenie, pozostawiając książkę na szklanym stoliku. Szedł żwawo, lecz wciąż z arystokratyczną gracją i nieskrywanym spokojem, nie rozglądając się bez potrzeby na boki - nie musiał. Tuż po wyjściu do ogrodów jego uwagę przyciągnął barwny materiał, rozciągający się na sporej przestrzeni, zaś spomiędzy zadbanej flory wystawały dwie szlacheckie głowy, jedna należąca do ich dzisiejszego, szanownego gościa, druga do jego własnego syna. Gdyby nie przedziwne okoliczności, pozostawiłby ich samych sobie, zadowolony z tego, jak Constantine radzi sobie z utrzymywaniem kontaktów z odpowiednimi osobami. Pogłoski krążące wśród rodu, traktujące o zachowaniu i towarzystwie młodego Titusa, nie zwiastowały niczego dobrego. Po prawdzie liczył na swojego młodszego syna - mimo ideałów, jakie go pochłaniały, nieco odstających od spokojnego i neutralnego ducha rodziny - sprawował się dobrze. Marcus żył w szczerej nadziei, że młodszy z braci nie będzie sprawiał tak ogromnych problemów w kwestii ożenku, Ulysses pozwalał sobie na stanowczo zbyt długą zwłokę - z tego względu łączyły ich obecnie emocje raczej chłodne, co Constantine'owi gwarantowało więcej serdecznych relacji ze strony ojca. Co nie zmieniało faktu, że był człowiekiem surowym i oddanym szlacheckim tradycjom oraz manierom. Odetta, jako matka, mogła dzieciom delikatnie odpuszczać, on zaś starał się spinać wszystko i dbać o to, by wracało do szeregu.
Przyjrzał się niespodziewanemu zjawisku, szybko zauważając człowieka, zaplątanego w materiał, na co zmarszczył brwi w konsternacji. Nie wyglądał jakby miał kogokolwiek atakować, ba, szczerze mówiąc wyglądał mu na mugola. Co, do diaska, miałby robić mugol w ich ogrodzie? Zerknął podejrzliwie, aczkolwiek krótko, na syna, lecz maniery nie pozwoliły mu pominąć gościa.
- Witam, lordzie Nott - okazja niekoniecznie sprzyjała przedłużaniu pogawędki. - Proszę wybaczyć okrutne nieporozumienie, Straszyk zaprowadzi lorda do salonu - zasugerował, chłodno spoglądając na skrzata, któremu jednocześnie wydał polecenie. - Proszę się rozgościć, Constantine niebawem dotrzyma lordowi towarzystwa, Straszyk zaś jest do pańskiej dyspozycji.
Odczekał moment, nie zbliżając się do intruza, ale obserwując go bacznie. Grzebał się, zaplątany w... co to właściwie było? Pełne linek, uwiązanych do tkaniny. Przyłożył na moment rękę do siwych włosów, przeczesując je krótko w trwałym zdumieniu.
- Constantine? - zapytał, zerkając na syna i oczekując wyjaśnień. Trzeba było się tym zająć i wyprowadzić człowieka z posesji, ale dopóki nie wiedział, czy rzeczywiście jest niegroźny, trzymał różdżkę w pogotowiu.
Marcus opuścił pomieszczenie, pozostawiając książkę na szklanym stoliku. Szedł żwawo, lecz wciąż z arystokratyczną gracją i nieskrywanym spokojem, nie rozglądając się bez potrzeby na boki - nie musiał. Tuż po wyjściu do ogrodów jego uwagę przyciągnął barwny materiał, rozciągający się na sporej przestrzeni, zaś spomiędzy zadbanej flory wystawały dwie szlacheckie głowy, jedna należąca do ich dzisiejszego, szanownego gościa, druga do jego własnego syna. Gdyby nie przedziwne okoliczności, pozostawiłby ich samych sobie, zadowolony z tego, jak Constantine radzi sobie z utrzymywaniem kontaktów z odpowiednimi osobami. Pogłoski krążące wśród rodu, traktujące o zachowaniu i towarzystwie młodego Titusa, nie zwiastowały niczego dobrego. Po prawdzie liczył na swojego młodszego syna - mimo ideałów, jakie go pochłaniały, nieco odstających od spokojnego i neutralnego ducha rodziny - sprawował się dobrze. Marcus żył w szczerej nadziei, że młodszy z braci nie będzie sprawiał tak ogromnych problemów w kwestii ożenku, Ulysses pozwalał sobie na stanowczo zbyt długą zwłokę - z tego względu łączyły ich obecnie emocje raczej chłodne, co Constantine'owi gwarantowało więcej serdecznych relacji ze strony ojca. Co nie zmieniało faktu, że był człowiekiem surowym i oddanym szlacheckim tradycjom oraz manierom. Odetta, jako matka, mogła dzieciom delikatnie odpuszczać, on zaś starał się spinać wszystko i dbać o to, by wracało do szeregu.
Przyjrzał się niespodziewanemu zjawisku, szybko zauważając człowieka, zaplątanego w materiał, na co zmarszczył brwi w konsternacji. Nie wyglądał jakby miał kogokolwiek atakować, ba, szczerze mówiąc wyglądał mu na mugola. Co, do diaska, miałby robić mugol w ich ogrodzie? Zerknął podejrzliwie, aczkolwiek krótko, na syna, lecz maniery nie pozwoliły mu pominąć gościa.
- Witam, lordzie Nott - okazja niekoniecznie sprzyjała przedłużaniu pogawędki. - Proszę wybaczyć okrutne nieporozumienie, Straszyk zaprowadzi lorda do salonu - zasugerował, chłodno spoglądając na skrzata, któremu jednocześnie wydał polecenie. - Proszę się rozgościć, Constantine niebawem dotrzyma lordowi towarzystwa, Straszyk zaś jest do pańskiej dyspozycji.
Odczekał moment, nie zbliżając się do intruza, ale obserwując go bacznie. Grzebał się, zaplątany w... co to właściwie było? Pełne linek, uwiązanych do tkaniny. Przyłożył na moment rękę do siwych włosów, przeczesując je krótko w trwałym zdumieniu.
- Constantine? - zapytał, zerkając na syna i oczekując wyjaśnień. Trzeba było się tym zająć i wyprowadzić człowieka z posesji, ale dopóki nie wiedział, czy rzeczywiście jest niegroźny, trzymał różdżkę w pogotowiu.
I show not your face but your heart's desire
Nawet on nie był w stanie tego przewidzieć.
Prawdę mówiąc, właściwie nieczęsto jego markotne wizje pozwalały mu na odgadywanie przebiegu kolejnych dni – zwłaszcza, że od dłuższego czasu zjawiały się dużo rzadziej, być może przyćmione silnymi ziołami, które pomagały mu w kontrolowaniu jego klątwy. Jednakże, biorąc pod uwagę to zdarzenie, nawet jeśli przez myśl mu nie przeszło, iż ktoś przedziwnym splotem losu pojawi się w ogrodzie, powinien teraz jakoś opanować sytuację, by przed lordem Nott wyjść na zaradnego gospodarza. Mimo to, wszystkie formułki, które przypominał sobie przed przybyciem gościa, obietnice składane przed sobą ku prowadzeniu się przede wszystkim jako szlachcic, a dopiero później przyjaciel, musiały ustąpić miejsca jego nieodzownej ciekawości. Odwrócił się na moment ku Cassiusowi, dając mu znak, by pozostał tam, gdzie stał i pozwolił mu się zorientować z kim mają do czynienia. Było to odruch, zagnieżdżony w nim od kiedy zdecydował się ratować świat, bez względu na to, że sam mógłby się przy tym narazić. Nie chodziło do końca o widownię, o obecnego tu urzędnika, który już trzymał wyciągniętą różdżkę i umiał o siebie zadbać, lecz o udowadnianie samemu sobie, każdego poranka od nowa, iż jest coś wart. Także pytania, odbijające się echem w jego głowie, kimże był ów obieżyświat? Jak się tu dostał, czy potrzebował pomocy, pchały go do przodu i zanim zdążyły paść kolejne słowa, pochylał się śmiało, nie zważając na pewne istniejące zagrożenie, ku nieznanej mu postaci, wstrzymując się ledwo od zasypania go wiązanką pytań. Nie wydawał mu się groźny, choć może zbyt często odnosił takie wrażenie, raczej ufnie podchodząc zarówno do obcych, jak i do całego otaczającego go świata; wychodził z założenia, że każdy zasługiwał na pewien kredyt zaufania, przynajmniej dopóki nie udowodniono mu inaczej. Przechylił głowę, z machinalnie odgarniając z czoła przysługą grzywkę i odezwał się:
— Proszę Pana, czy wszystko w porządku? — W jego głosie próżno było szukać nieśmiałości, śladów zakłopotania, co najwyżej pobrzmiewała w nim troska. Wątły uśmiech zabarwiony przejęciem wzleciał na wargi Constantine’a, a jego spojrzenie pozostawało szczere i łagodne, gdy wyciągał ku niemu dłoń. Gdyby nie wszystko inne, chyba rzeczywiście nadawałby się na uzdrowiciela, z taką łatwością przychodziło mu otwieranie się przed innymi.
Był tak zaabsorbowany mężczyzną, że nie zwrócił uwagi na kroki odznaczające się w luźnym, dekoracyjnym piasku, budującym ścieżki, które łączyły ze sobą kolejne alejki ich ogrodów. Dopiero dobrze mu znany ton wytrącił go z niejakiego transu; wzdrygnął się i zrobił krok do tyłu, oddalając się od podnoszącego się chwiejnie mugola, wciąż ukrytego pod welonem tej fantazyjnej płachty, tworzącej wokół jego sylwetki rodzaj namiotu. Rozkojarzony, powrócił spojrzeniem na Notta, skinął mu na tymczasowe pożegnanie i dalej z niego przeskoczył wzrokiem na siwowłosego mężczyznę. — Ojcze — przywitał się niejako, dość niezręcznie, jakby był bardziej zdziwiony jego widokiem niż tego szamoczącego się nowego gościa. Zamrugał gwałtownie, po czym zupełnie nieświadomie potworzył gest Ollivandera, wtapiając smukłe palce między kosmyki ciemnej czupryny. W tej chwili mógł poczuć się zmieszany, jakby znów miał ledwie kilka lat i przeskrobał coś w tajemnicy przed rodzicami. Było to bezpodstawne – nie był już małym chłopcem ani nie jego czyny były powodem tego nieporozumienia – był tego świadom, aczkolwiek ciężko wyzbyć się starych nawyków i odbierał to jako swoją winę.
— Nigdy go wcześniej nie widziałem... — Starał się, by nieznajomy, już wyswobodzony z sideł materiału, pozostawał w jego polu widzenia. — ale na pewno może on nam jakoś to wyjaśnić. — Utrzymywał lekki ton, w obawie, że atmosfera stanie się napięta i umorusany człowiek odbierze ją opacznie. Wyglądał na mugola, to by wyjaśniało tą niecodzienną a p a r a t u r ę, a oni kierowali w niego chudymi patyczkami. Chcąc to jakoś załagodzić, przysłonił nieco ojca i wpatrzył się w skupieniu nieznajomego.
— To prywatna posiadłość — oznajmił, jak gdyby to było magiczne zdanie, które miało wszystko naprawić.
Oby tylko nie zaczął uciekać, dodał do siebie w myślach.
Prawdę mówiąc, właściwie nieczęsto jego markotne wizje pozwalały mu na odgadywanie przebiegu kolejnych dni – zwłaszcza, że od dłuższego czasu zjawiały się dużo rzadziej, być może przyćmione silnymi ziołami, które pomagały mu w kontrolowaniu jego klątwy. Jednakże, biorąc pod uwagę to zdarzenie, nawet jeśli przez myśl mu nie przeszło, iż ktoś przedziwnym splotem losu pojawi się w ogrodzie, powinien teraz jakoś opanować sytuację, by przed lordem Nott wyjść na zaradnego gospodarza. Mimo to, wszystkie formułki, które przypominał sobie przed przybyciem gościa, obietnice składane przed sobą ku prowadzeniu się przede wszystkim jako szlachcic, a dopiero później przyjaciel, musiały ustąpić miejsca jego nieodzownej ciekawości. Odwrócił się na moment ku Cassiusowi, dając mu znak, by pozostał tam, gdzie stał i pozwolił mu się zorientować z kim mają do czynienia. Było to odruch, zagnieżdżony w nim od kiedy zdecydował się ratować świat, bez względu na to, że sam mógłby się przy tym narazić. Nie chodziło do końca o widownię, o obecnego tu urzędnika, który już trzymał wyciągniętą różdżkę i umiał o siebie zadbać, lecz o udowadnianie samemu sobie, każdego poranka od nowa, iż jest coś wart. Także pytania, odbijające się echem w jego głowie, kimże był ów obieżyświat? Jak się tu dostał, czy potrzebował pomocy, pchały go do przodu i zanim zdążyły paść kolejne słowa, pochylał się śmiało, nie zważając na pewne istniejące zagrożenie, ku nieznanej mu postaci, wstrzymując się ledwo od zasypania go wiązanką pytań. Nie wydawał mu się groźny, choć może zbyt często odnosił takie wrażenie, raczej ufnie podchodząc zarówno do obcych, jak i do całego otaczającego go świata; wychodził z założenia, że każdy zasługiwał na pewien kredyt zaufania, przynajmniej dopóki nie udowodniono mu inaczej. Przechylił głowę, z machinalnie odgarniając z czoła przysługą grzywkę i odezwał się:
— Proszę Pana, czy wszystko w porządku? — W jego głosie próżno było szukać nieśmiałości, śladów zakłopotania, co najwyżej pobrzmiewała w nim troska. Wątły uśmiech zabarwiony przejęciem wzleciał na wargi Constantine’a, a jego spojrzenie pozostawało szczere i łagodne, gdy wyciągał ku niemu dłoń. Gdyby nie wszystko inne, chyba rzeczywiście nadawałby się na uzdrowiciela, z taką łatwością przychodziło mu otwieranie się przed innymi.
Był tak zaabsorbowany mężczyzną, że nie zwrócił uwagi na kroki odznaczające się w luźnym, dekoracyjnym piasku, budującym ścieżki, które łączyły ze sobą kolejne alejki ich ogrodów. Dopiero dobrze mu znany ton wytrącił go z niejakiego transu; wzdrygnął się i zrobił krok do tyłu, oddalając się od podnoszącego się chwiejnie mugola, wciąż ukrytego pod welonem tej fantazyjnej płachty, tworzącej wokół jego sylwetki rodzaj namiotu. Rozkojarzony, powrócił spojrzeniem na Notta, skinął mu na tymczasowe pożegnanie i dalej z niego przeskoczył wzrokiem na siwowłosego mężczyznę. — Ojcze — przywitał się niejako, dość niezręcznie, jakby był bardziej zdziwiony jego widokiem niż tego szamoczącego się nowego gościa. Zamrugał gwałtownie, po czym zupełnie nieświadomie potworzył gest Ollivandera, wtapiając smukłe palce między kosmyki ciemnej czupryny. W tej chwili mógł poczuć się zmieszany, jakby znów miał ledwie kilka lat i przeskrobał coś w tajemnicy przed rodzicami. Było to bezpodstawne – nie był już małym chłopcem ani nie jego czyny były powodem tego nieporozumienia – był tego świadom, aczkolwiek ciężko wyzbyć się starych nawyków i odbierał to jako swoją winę.
— Nigdy go wcześniej nie widziałem... — Starał się, by nieznajomy, już wyswobodzony z sideł materiału, pozostawał w jego polu widzenia. — ale na pewno może on nam jakoś to wyjaśnić. — Utrzymywał lekki ton, w obawie, że atmosfera stanie się napięta i umorusany człowiek odbierze ją opacznie. Wyglądał na mugola, to by wyjaśniało tą niecodzienną a p a r a t u r ę, a oni kierowali w niego chudymi patyczkami. Chcąc to jakoś załagodzić, przysłonił nieco ojca i wpatrzył się w skupieniu nieznajomego.
— To prywatna posiadłość — oznajmił, jak gdyby to było magiczne zdanie, które miało wszystko naprawić.
Oby tylko nie zaczął uciekać, dodał do siebie w myślach.
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
Constantine L. Ollivander
Zawód : badacz i ilustrator flory magicznej
Wiek : 21/22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
broken boy
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Dostrzegł niewyraźne spojrzenie syna, w pierwszej chwili podpowiadające mu, że jednak ma coś wspólnego z zaistniałym zamieszaniem, lecz im dłużej przebywał w jego obecności, tym bliżej prawdy się znajdował. Pozostawił go pod obserwacją - nie tak czynną, jaką zaszczycał niespodziewaną istotę, wygrzebującą się spomiędzy fałd materiału, jednak wciąż podtrzymywaną. Liczył na rozsądek Constantine'a, miał bowiem idealną okazję, by się nim wykazać.
Dłoń zaciśnięta na różdżce powędrowała nieco do tyłu, zgrabnie chowając się za połami szaty starszego mężczyzny. Był pewien, że oliwne drewno skryte pod doświadczonymi palcami ma więcej lat niż obydwaj młodzieńcy razem. Przybyszowi z... - skąd? z kosmosu? - dałby góra dwadzieścia osiem lat i nie wątpił już, że magiczny świat jest dla niego zapieczętowaną tajemnicą. Tak miało pozostać, dlatego zapobiegawczo, póki miał ku temu okazję, wsunął różdżkę do wewnętrznej kieszeni szaty i pozwolił jej tam pozostać. Nie obawiał się mugoli, nie życzył im też źle, lecz nie potrzebowali żadnego w granicach własnej posiadłości. Wykluczał możliwość przeprowadzania mężczyzny przez korytarze domu, zbyt wiele rzeczy mogło przyciągnąć mugolską uwagę - należało zadbać o to, by okrążył dom i wydostał się główną bramą. Ewentualnie można było wypuścić go w las, pozwalając na przejście resztek ogrodów - zważając na stworzenia zamieszkujące knieję, nie był to plan idealny. Czekał cierpliwie, obserwując w milczeniu i wtrącił się dopiero po dłuższym momencie. Nietrudno było palnąć gafę przy niemagicznym, ich dziwny świat rządził się zupełnie innymi prawami. Nie mogli dać po sobie poznać, że nie wiedzą, czym jest sprzęt tego człowieka.
- Nie sądzę, by ktokolwiek wyraził zgodę na pańską obecność w naszym ogrodzie - poinformował cierpliwie, wtórując młodemu Ollivanderowi. Wolał nie zbliżać się do plątaniny. Żeby chociaż przypominała pajęczynę albo cokolwiek, co było im znajome. Spuścił z tonu, jako że wszyscy byli ludźmi, niezależnie od szlachetności krwi. - Jak się pan czuje? Nie jest pan ranny? - zapytał, mocno rzeczowo, tylko z odrobiną wyczuwalnej troski. Minimum absolutne.
Nieznajomy zaczął rozglądać się z niemałym rozkojarzeniem, tym samym wprawiając Marcusa w konsternację. Nie miał zielonego pojęcia, co mogło zaskoczyć jegomościa, wolał więc wyprowadzić go najszybciej jak się dało, by widział jak najmniej i nie podejrzewał niczego. Niczego. Chrząknął cicho, kierując jego uwagę na siebie oraz syna.
- Prz...epraszam - spadochroniarz mruknął, z zażenowaniem pocierając dłonią kark. - Nie mam pojęcia, co stało się z moim spadochronem, wszystko zostało sprawdzone przed lotem - na szczęście kierował swój wzrok w kolorowe morze materiału, pozwalając Marcusowi na wymianę spojrzeń z synem.
Spadochron - pomyślał krótko z kpiną - brzmi jakby miał chronić od upadku, czego to nie wymyślą, a tak tępią podróże na miotłach!
- Pan wybaczy, ale zupełnie nie znamy się na spadochronach - przyznał prędko, chcąc zasugerować, że lepiej zrobi, zanosząc swój sprzęt do odpowiednich ludzi, zamiast szukać pomocy na przypadkowej posesji.
Dłoń zaciśnięta na różdżce powędrowała nieco do tyłu, zgrabnie chowając się za połami szaty starszego mężczyzny. Był pewien, że oliwne drewno skryte pod doświadczonymi palcami ma więcej lat niż obydwaj młodzieńcy razem. Przybyszowi z... - skąd? z kosmosu? - dałby góra dwadzieścia osiem lat i nie wątpił już, że magiczny świat jest dla niego zapieczętowaną tajemnicą. Tak miało pozostać, dlatego zapobiegawczo, póki miał ku temu okazję, wsunął różdżkę do wewnętrznej kieszeni szaty i pozwolił jej tam pozostać. Nie obawiał się mugoli, nie życzył im też źle, lecz nie potrzebowali żadnego w granicach własnej posiadłości. Wykluczał możliwość przeprowadzania mężczyzny przez korytarze domu, zbyt wiele rzeczy mogło przyciągnąć mugolską uwagę - należało zadbać o to, by okrążył dom i wydostał się główną bramą. Ewentualnie można było wypuścić go w las, pozwalając na przejście resztek ogrodów - zważając na stworzenia zamieszkujące knieję, nie był to plan idealny. Czekał cierpliwie, obserwując w milczeniu i wtrącił się dopiero po dłuższym momencie. Nietrudno było palnąć gafę przy niemagicznym, ich dziwny świat rządził się zupełnie innymi prawami. Nie mogli dać po sobie poznać, że nie wiedzą, czym jest sprzęt tego człowieka.
- Nie sądzę, by ktokolwiek wyraził zgodę na pańską obecność w naszym ogrodzie - poinformował cierpliwie, wtórując młodemu Ollivanderowi. Wolał nie zbliżać się do plątaniny. Żeby chociaż przypominała pajęczynę albo cokolwiek, co było im znajome. Spuścił z tonu, jako że wszyscy byli ludźmi, niezależnie od szlachetności krwi. - Jak się pan czuje? Nie jest pan ranny? - zapytał, mocno rzeczowo, tylko z odrobiną wyczuwalnej troski. Minimum absolutne.
Nieznajomy zaczął rozglądać się z niemałym rozkojarzeniem, tym samym wprawiając Marcusa w konsternację. Nie miał zielonego pojęcia, co mogło zaskoczyć jegomościa, wolał więc wyprowadzić go najszybciej jak się dało, by widział jak najmniej i nie podejrzewał niczego. Niczego. Chrząknął cicho, kierując jego uwagę na siebie oraz syna.
- Prz...epraszam - spadochroniarz mruknął, z zażenowaniem pocierając dłonią kark. - Nie mam pojęcia, co stało się z moim spadochronem, wszystko zostało sprawdzone przed lotem - na szczęście kierował swój wzrok w kolorowe morze materiału, pozwalając Marcusowi na wymianę spojrzeń z synem.
Spadochron - pomyślał krótko z kpiną - brzmi jakby miał chronić od upadku, czego to nie wymyślą, a tak tępią podróże na miotłach!
- Pan wybaczy, ale zupełnie nie znamy się na spadochronach - przyznał prędko, chcąc zasugerować, że lepiej zrobi, zanosząc swój sprzęt do odpowiednich ludzi, zamiast szukać pomocy na przypadkowej posesji.
I show not your face but your heart's desire
Najchętniej porzuciłby swe dzisiejsze plany, zapomniał o obowiązujących go uprzejmościach i bliżej poznał tego człowieka, który spadłszy z nieba musiał mieć do opowiedzenia niezwykłe historie. Młody Ollivander widział siebie jako szlachcica ponad przeciętną miarę rozpoznanego w sprawach niemagicznych, a jednak stał zupełnie oniemiały, zastanawiając się w jaki sposób ten mężczyzna znalazł się w ich ogrodzie jeśli nie miał przy sobie miotły. Mogła być ona jeszcze zaplątane w, cóż, w te morze materiału – tę zasłonę? czyżby pościel? – lecz coś mu podpowiadało, że te niespodziewane przybycie miało związek właśnie z tym wszystkim, co oplątywało ciało mugola w różnych miejscach. Idąc wzorem ojca, wiele wysiłku wkładał w powstrzymywanie ciekawości, wychylającej się spod fasady troski i zwykłej uprzejmości. Przy najbliższej okazji będzie musiał wypytać swoich przyjaciół o znaczenie tego spa-do-chro-nu, może nawet wybiorą się nim na wycieczkę? Tak, Sue i Bertie pewnie się martwili, iż klątwa Ondyny mogłaby się odezwać podczas podróży; dlatego trzymali istnienie tak porywającej, wspaniałej formy transportu w tajemnicy. Jeszcze kilka godzin wcześniej przejmował się utratą swych ulubionych egzotycznych kwiatów, które występowały poza granicami Anglii, ale może ten niespodziewany gość nie będzie potrzebował już tego urządzenia i on będzie mógł je wykorzystać przy kolejnej wyprawie.
Znów rozpędził się w rozważaniach; sytuacja tkwiła w zalążku, nierozwiązana i nieklarowna dla żadnej ze stron. Jako iż nie miał zbyt częstego kontaktu z ludźmi, którzy nie mieli pojęcia o istnieniu ich świata to postanowił, choć z żalem, porzucić mrzonki na temat mistycznej sztuki spadochronowywania i przyjąć za to podejście ostrożne. W jego przypadku chodziło o ograniczenie liczby wypowiadanych słów; zbyt łatwo potrafił zapomnieć się w rozmowie i był zbyt szczery, by przez długi czas prowadzić jakąś „grę”.
Byłaby w tym jednak nuta hipokryzji. W swych spojrzeniach rzucanych w stronę ojca starał się przekazać, że nie mógłby go okłamać i choćby znów przez pechową pomyłkę sprowadził diabelskie sidła zamiast fruwokwiatu, to przecież by się do tego przyznał. Co zatem z kłamstwem, które codziennie błądziło po jego ustach, co z ukrywaniem ogromnej części jego życia, budowanej przez przynależność do Zakonu? Ciążyło to na jego barkach, cierpkie brzemię i skaza na sumieniu, niewymazywalna nawet przez wmawianie sobie, że robi to dla ich dobra. Na razie wszystko jakoś się układało, pozostawali po tej samej stronie – jego rodzina i on. Dopiero też dostrzegł, iż odruchowo oddalił się od nieznajomego, stając w pobliżu Marcusa. Odetchnął, trochę bardziej rozluźniony, ale nadal uważnie obserwował przybysza, gdyż nie wiedziała jak sobie wyjaśnić fakt, że mugol zawędrował aż tak daleko w głąb ich Silverdale by zaleźć się za granicami swoich bezpiecznych, wolnych od czarów terenów. Ukrywał te wątpliwości skrzętnie, spoglądając kątem oka na ojca i odgadując znowuż tor jego myśli. Pozbycie się go stąd bez wzbudzania podejrzliwości stanowiło pewną zagwozdkę; może ktoś z ich służby byłby w stanie go wyprowadzić? Albo nawet odwieźć, czy pan Pritchard czasem nie posiadał prawdziwego samochodu?
— Oczywiście, rozumiemy to — odpowiedział, wzruszając potulnie ramionami i wtórując swym słowom subtelnym kiwnięciem głową. — Przypadki się zdarzają. — W kontekście całego zdarzenia, to jedno było niewątpliwie prawdziwe.
Kiedy obcy zaczął podnosić z ziemi materiał, wykorzystał ten moment, by obrócić się w stronę dworku, przypominając sobie o Cassiusie, z którym ledwo zdążył się przywitać. Chyba zostało to dostrzeżone przez spadochroniarza; on odchrząknął, z większym pospiechem zwijając swój dobytek, przy czym chwilę mu zajęło odplątanie się z aranżacji cienkich linek, oplatającej go jak sieć rybacka.
— Nie wiem, jak moglibyśmy panu pomóc, może przytrzymam tutaj? — dodał nieco niezręcznie, chwytając najbliższy kraniec. Nie chciał zrazić go zbytnim entuzjazmem, to także byłoby nie na miejscu. — Czeka na mnie gość, niech mi pan wybaczy, jednakże obowiązki wzywają. — Uśmiechnął się przepraszająco, oddając mu tę płachtę i cofając się ku starszemu mężczyźnie. Zatrzymał się obok niego, szepcząc:
— Zawołam Pritcharda. — Po czym oddalił się w stronę domu, machając niedbale na pożegnanie ich przybyszowi z nieba.
Znów rozpędził się w rozważaniach; sytuacja tkwiła w zalążku, nierozwiązana i nieklarowna dla żadnej ze stron. Jako iż nie miał zbyt częstego kontaktu z ludźmi, którzy nie mieli pojęcia o istnieniu ich świata to postanowił, choć z żalem, porzucić mrzonki na temat mistycznej sztuki spadochronowywania i przyjąć za to podejście ostrożne. W jego przypadku chodziło o ograniczenie liczby wypowiadanych słów; zbyt łatwo potrafił zapomnieć się w rozmowie i był zbyt szczery, by przez długi czas prowadzić jakąś „grę”.
Byłaby w tym jednak nuta hipokryzji. W swych spojrzeniach rzucanych w stronę ojca starał się przekazać, że nie mógłby go okłamać i choćby znów przez pechową pomyłkę sprowadził diabelskie sidła zamiast fruwokwiatu, to przecież by się do tego przyznał. Co zatem z kłamstwem, które codziennie błądziło po jego ustach, co z ukrywaniem ogromnej części jego życia, budowanej przez przynależność do Zakonu? Ciążyło to na jego barkach, cierpkie brzemię i skaza na sumieniu, niewymazywalna nawet przez wmawianie sobie, że robi to dla ich dobra. Na razie wszystko jakoś się układało, pozostawali po tej samej stronie – jego rodzina i on. Dopiero też dostrzegł, iż odruchowo oddalił się od nieznajomego, stając w pobliżu Marcusa. Odetchnął, trochę bardziej rozluźniony, ale nadal uważnie obserwował przybysza, gdyż nie wiedziała jak sobie wyjaśnić fakt, że mugol zawędrował aż tak daleko w głąb ich Silverdale by zaleźć się za granicami swoich bezpiecznych, wolnych od czarów terenów. Ukrywał te wątpliwości skrzętnie, spoglądając kątem oka na ojca i odgadując znowuż tor jego myśli. Pozbycie się go stąd bez wzbudzania podejrzliwości stanowiło pewną zagwozdkę; może ktoś z ich służby byłby w stanie go wyprowadzić? Albo nawet odwieźć, czy pan Pritchard czasem nie posiadał prawdziwego samochodu?
— Oczywiście, rozumiemy to — odpowiedział, wzruszając potulnie ramionami i wtórując swym słowom subtelnym kiwnięciem głową. — Przypadki się zdarzają. — W kontekście całego zdarzenia, to jedno było niewątpliwie prawdziwe.
Kiedy obcy zaczął podnosić z ziemi materiał, wykorzystał ten moment, by obrócić się w stronę dworku, przypominając sobie o Cassiusie, z którym ledwo zdążył się przywitać. Chyba zostało to dostrzeżone przez spadochroniarza; on odchrząknął, z większym pospiechem zwijając swój dobytek, przy czym chwilę mu zajęło odplątanie się z aranżacji cienkich linek, oplatającej go jak sieć rybacka.
— Nie wiem, jak moglibyśmy panu pomóc, może przytrzymam tutaj? — dodał nieco niezręcznie, chwytając najbliższy kraniec. Nie chciał zrazić go zbytnim entuzjazmem, to także byłoby nie na miejscu. — Czeka na mnie gość, niech mi pan wybaczy, jednakże obowiązki wzywają. — Uśmiechnął się przepraszająco, oddając mu tę płachtę i cofając się ku starszemu mężczyźnie. Zatrzymał się obok niego, szepcząc:
— Zawołam Pritcharda. — Po czym oddalił się w stronę domu, machając niedbale na pożegnanie ich przybyszowi z nieba.
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
Constantine L. Ollivander
Zawód : badacz i ilustrator flory magicznej
Wiek : 21/22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
broken boy
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Pochodzenie ani przeznaczenie owego dziwnego połączenia linek z wielką płachtą nie było w opinii Marcusa tak istotne - nie był tym bezgranicznie zainteresowały, myśli poświęcając główkowaniu, jak go stąd szybko i bez szwanku wyprowadzić. Wybrnięcie z trudnej sytuacji stało na priorytetowej pozycji, do tego żadna mugolska innowacja nie mogła zastąpić magii, więc ten przedziwny wynalazek miał za stracony z góry - widocznie był nieudany, skoro nie działał tak, jak wskazywałaby na to nazwa. Zerknął w stronę posiadłości, upewniając się, że nikt nie wynurza się zza rogu z różdżką na wierzchu i dziękował w myślach, że Ulysses nie wybiegł z warsztatu za zdziczałym rdzeniem - ostatnio przecież męczył się ze zleceniami dla Adelarde Richilieu, co nie stanowiło żadną miarą łatwego zadania.
Mugol szemrał coś pod nosem, siłując się ze swoim spadochronem, prawdopodobnie licząc na ich pomocne dłonie, lecz choćby sędziwy Ollivander chciał młodzieńcowi pomóc, nie wchodziło to w grę - miał wrażenie, że poplątałby się w tej sieci lada moment, skazując się na bliskie towarzystwo nieznajomego. Brakowało tylko, by tajemniczy mechanizm, skryty pod bałaganem, ruszył niespodziewanie, stawiając wszystkich w niezręcznej sytuacji. Nie ma mowy. Mężczyzna powstrzymał się przed zrobieniem asekuracyjnego kroku w tył, przywołując za to na twarz zdystansowany, chłodny lecz formalnie uprzejmy uśmiech. Domyślał się, że Constantine może być bardziej zainteresowany całą tą konstrukcją, ale był też świadom, że jego własna obecność w tym miejscu działała na chłopaka ostrzegawczo. Nie posyłał mu więcej znaczących spojrzeń, za to kiwnął akceptująco głową na udaną próbę wycofania się z ogrodów. Sam też przez dłuższy moment rozmyślał nad poproszeniem Pritcharda o pomoc, zdecydowanie mogli mu zaufać w sprawach dotyczących mugoli i ich fantazji.
- Czekajcie na mnie w salonie - poprosił jeszcze, zahaczając o stanowczą nutę, gdy żegnał Constantine'a spojrzeniem. Miał pewną sprawę do lorda Notta, skoro już zjawił się w progach Silverdale, za to z synem chętnie omówiłby sytuację na spokojnie, kiedy już pozbędą się gościa. - Pritchard powinien być bardziej pomocny niż nasza dwójka - zwrócił się zaraz do nieznajomego, kiwając głową pokrzepiająco. Cóż za wstyd! Udało mu się nie wypatrywać służby ani niepokojących oznak magii, zajął za to mugola rozmową - niezbyt udaną, lecz bardzo ostrożną i nad wyraz ogólną - starał się pomijać większość newralgicznych punktów, jakie mogły przykuć jego uwagę. Wreszcie, po paru dobrych minutach męczenia się z dziwem - okazało się, jak twierdził Pritchard, iż jest to środek transportu związany z rozrywką - udało im się wynieść płachtę i pożegnać mugola. Marcus, nim wrócił do domu, zatroszczył się jeszcze o wzmocnienie kilku zaklęć ochronnych.
| wszyscy zt
Mugol szemrał coś pod nosem, siłując się ze swoim spadochronem, prawdopodobnie licząc na ich pomocne dłonie, lecz choćby sędziwy Ollivander chciał młodzieńcowi pomóc, nie wchodziło to w grę - miał wrażenie, że poplątałby się w tej sieci lada moment, skazując się na bliskie towarzystwo nieznajomego. Brakowało tylko, by tajemniczy mechanizm, skryty pod bałaganem, ruszył niespodziewanie, stawiając wszystkich w niezręcznej sytuacji. Nie ma mowy. Mężczyzna powstrzymał się przed zrobieniem asekuracyjnego kroku w tył, przywołując za to na twarz zdystansowany, chłodny lecz formalnie uprzejmy uśmiech. Domyślał się, że Constantine może być bardziej zainteresowany całą tą konstrukcją, ale był też świadom, że jego własna obecność w tym miejscu działała na chłopaka ostrzegawczo. Nie posyłał mu więcej znaczących spojrzeń, za to kiwnął akceptująco głową na udaną próbę wycofania się z ogrodów. Sam też przez dłuższy moment rozmyślał nad poproszeniem Pritcharda o pomoc, zdecydowanie mogli mu zaufać w sprawach dotyczących mugoli i ich fantazji.
- Czekajcie na mnie w salonie - poprosił jeszcze, zahaczając o stanowczą nutę, gdy żegnał Constantine'a spojrzeniem. Miał pewną sprawę do lorda Notta, skoro już zjawił się w progach Silverdale, za to z synem chętnie omówiłby sytuację na spokojnie, kiedy już pozbędą się gościa. - Pritchard powinien być bardziej pomocny niż nasza dwójka - zwrócił się zaraz do nieznajomego, kiwając głową pokrzepiająco. Cóż za wstyd! Udało mu się nie wypatrywać służby ani niepokojących oznak magii, zajął za to mugola rozmową - niezbyt udaną, lecz bardzo ostrożną i nad wyraz ogólną - starał się pomijać większość newralgicznych punktów, jakie mogły przykuć jego uwagę. Wreszcie, po paru dobrych minutach męczenia się z dziwem - okazało się, jak twierdził Pritchard, iż jest to środek transportu związany z rozrywką - udało im się wynieść płachtę i pożegnać mugola. Marcus, nim wrócił do domu, zatroszczył się jeszcze o wzmocnienie kilku zaklęć ochronnych.
| wszyscy zt
I show not your face but your heart's desire
Strona 2 z 2 • 1, 2
Ogrody
Szybka odpowiedź