Ogród [ślub]
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Ogród
Ogród wokół dworku został - specjalnie na potrzeby przyjęcia - przeorganizowany tak, by stanowić przytulne schronienie dla gości szukających wytchnienia od zabawy. Podobnie jak w przypadku namiotu, i tutaj zastosowano zaklęcia ochraniające spacerowiczów przed kapryśną pogodą; po zmroku przestrzeń między drzewami oświetlają natomiast zwisające z gałęzi lampiony. Nierozkwitnięte jeszcze rośliny przystrojono kwiatami w rodowych barwach, a gdzieniegdzie porozstawiano wygodne ławeczki. Wytyczone lewitującymi światełkami ścieżki wskazują drogę powrotną do sali bankietowej oraz nad jezioro.
[bylobrzydkobedzieladnie]
| po ceremonii, a przed wyścigiem
Jako, że Evelyn uwielbiała przebywać na łonie natury, dość szybko postanowiła wybrać się na spacer po pięknych ogrodach. Jej bliscy zapewne zostali we wnętrzu sali, racząc się trunkami i pysznym jedzeniem. Evelyn po ceremonii i złożeniu gratulacji parze młodej również udała się do części ze stołami i przekąskami, a później wzięła z jednej z lewitujących między gośćmi tac wysmukły kieliszek wypełniony winem równie bordowym jak jej suknia, zamierzając rozkoszować się wiosennym powietrzem póki jeszcze było w miarę widno i ciepło. Później miała w planach wybrać się na wyścig, oczywiście jako jego uczestnik, a nie tylko widz.
- Piękne, naprawdę piękne... – wyszeptała sama do siebie, rozglądając się po otoczeniu. Większość gości zapewne bawiła się na sali balowej lub raczyła się jedzeniem, ale i na dworze można było zobaczyć spacerujące pary, choć były i samotne osoby, tak jak ona.
Jak przystało na Slughornównę, Evelyn nie była lwicą salonową. Pod tym względem nie podała się do swojej matki, pięknej i dumnej Guinevere z domu Rosier, która nawet po przekroczeniu pięćdziesiątego roku życia czuła się znakomicie na salonach. Evelyn wolała takie miejsca jak to, z dala od zgiełku i tłumów czując się bardziej sobą, nie musząc wiecznie udawać, że interesują ją niekoniecznie prawdziwe ploteczki czy płytkie rozmowy o nowych sukniach i najmodniejszych fryzurach. Najprawdopodobniej była pod tym względem bardziej podobna do swojego ojca. Francis Slughorn rzadko pojawiał się na wydarzeniach towarzyskich, jeśli nie miał ku temu konkretnego powodu, woląc oddawać się swojej alchemii, jednakże Evelyn nie mogłaby nie pojawić się na ślubie przyjaciółki z Beauxbatons, z którą dzieliła również wyjątkową pasję do eliksirów.
Inara zapewne wspaniale bawiła się w towarzystwie męża lub krewnych. Evelyn nie zamierzała jej teraz przeszkadzać, chociaż liczyła, że jeszcze uda im się porozmawiać, zamienić więcej zdań niż życzenia składane po zakończeniu oficjalnej części. Była ciekawa, jak będzie się wiodło drugiej alchemiczce w jej nowym, małżeńskim życiu. Oby nie wiązało się z gorzkimi wyrzeczeniami i rezygnacją z pasji, chociaż patrząc na jej małżonka, kiedy składał jej przysięgę, miała wrażenie, że to małżeństwo miało szansę odnaleźć szczęście i zrozumienie tak rzadkie w świecie najstarszych, najszlachetniejszych rodów.
Czy sama miała chociaż nikłą szansę je odnaleźć, pogodzić wypełnienie obowiązku z zachowaniem tego, co do tej pory definiowało jej osobowość i życie?
Pogrążona w myślach, ruszyła ścieżką, którą okalały połyskujące lampiony. Wtedy jednak zauważyła w pobliżu charakterystyczną sylwetkę... I było już za późno na pozostanie niezauważoną.
Jako, że Evelyn uwielbiała przebywać na łonie natury, dość szybko postanowiła wybrać się na spacer po pięknych ogrodach. Jej bliscy zapewne zostali we wnętrzu sali, racząc się trunkami i pysznym jedzeniem. Evelyn po ceremonii i złożeniu gratulacji parze młodej również udała się do części ze stołami i przekąskami, a później wzięła z jednej z lewitujących między gośćmi tac wysmukły kieliszek wypełniony winem równie bordowym jak jej suknia, zamierzając rozkoszować się wiosennym powietrzem póki jeszcze było w miarę widno i ciepło. Później miała w planach wybrać się na wyścig, oczywiście jako jego uczestnik, a nie tylko widz.
- Piękne, naprawdę piękne... – wyszeptała sama do siebie, rozglądając się po otoczeniu. Większość gości zapewne bawiła się na sali balowej lub raczyła się jedzeniem, ale i na dworze można było zobaczyć spacerujące pary, choć były i samotne osoby, tak jak ona.
Jak przystało na Slughornównę, Evelyn nie była lwicą salonową. Pod tym względem nie podała się do swojej matki, pięknej i dumnej Guinevere z domu Rosier, która nawet po przekroczeniu pięćdziesiątego roku życia czuła się znakomicie na salonach. Evelyn wolała takie miejsca jak to, z dala od zgiełku i tłumów czując się bardziej sobą, nie musząc wiecznie udawać, że interesują ją niekoniecznie prawdziwe ploteczki czy płytkie rozmowy o nowych sukniach i najmodniejszych fryzurach. Najprawdopodobniej była pod tym względem bardziej podobna do swojego ojca. Francis Slughorn rzadko pojawiał się na wydarzeniach towarzyskich, jeśli nie miał ku temu konkretnego powodu, woląc oddawać się swojej alchemii, jednakże Evelyn nie mogłaby nie pojawić się na ślubie przyjaciółki z Beauxbatons, z którą dzieliła również wyjątkową pasję do eliksirów.
Inara zapewne wspaniale bawiła się w towarzystwie męża lub krewnych. Evelyn nie zamierzała jej teraz przeszkadzać, chociaż liczyła, że jeszcze uda im się porozmawiać, zamienić więcej zdań niż życzenia składane po zakończeniu oficjalnej części. Była ciekawa, jak będzie się wiodło drugiej alchemiczce w jej nowym, małżeńskim życiu. Oby nie wiązało się z gorzkimi wyrzeczeniami i rezygnacją z pasji, chociaż patrząc na jej małżonka, kiedy składał jej przysięgę, miała wrażenie, że to małżeństwo miało szansę odnaleźć szczęście i zrozumienie tak rzadkie w świecie najstarszych, najszlachetniejszych rodów.
Czy sama miała chociaż nikłą szansę je odnaleźć, pogodzić wypełnienie obowiązku z zachowaniem tego, co do tej pory definiowało jej osobowość i życie?
Pogrążona w myślach, ruszyła ścieżką, którą okalały połyskujące lampiony. Wtedy jednak zauważyła w pobliżu charakterystyczną sylwetkę... I było już za późno na pozostanie niezauważoną.
Felix, qui potuit rerum cognoscere causas.
Evelyn Slughorn
Zawód : Dama, alchemiczka w rezerwacie smoków
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Szczęśliwy, kto zdołał poznać przyczyny wszechrzeczy.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Dzień rozświetlił się jasnym, przejrzystym promieniem, by niknąć powoli w mrokach zmierzchu. To wtedy nadszedł czas na pojawienie się na przedmieściach Londynu, dość nietypowych jak na lokalizację dworu Carrowów. Nie zająłem swoich myśli analizą powodu, dla którego przybyłem właśnie tutaj, a nie do Yorkshire. Liczył się ten jeden wieczór, ta jedna noc kiedy przyszło nam świętować wraz z państwem młodym ich szczęście. Tak rzadkie, tak niespotykane w wąskim, arystokratycznym gronie. Stojąc przed wejściem do dworu, tuż przed bramą, zastanawiałem się co z Aurigą. Czy przyszła składać szczere życzenia nowożeńcom? Czy uśmiechnie się na mój widok z wyraźną, tryumfalną nutą czy odwróci pospiesznie wzrok? Coś mnie ukuło pod żebrami, ale sięgnąwszy tam ręką napotkałem jedynie materiał starannie wyprasowanej koszuli. Poprawiłem poły popielatej marynarki (w ten sposób wpasowując się w weselne barwy, nie wyglądając jednocześnie pogrzebowo) oraz czarny krawat. Zignorowałem ciążące, zresztą chwilowe odczucie oraz udałem się do namiotu, w którym odbyć się miała główna ceremonia dzisiejszego ślubu. Dostrzegłszy kilka znajomych twarzy kiwnąłem im oszczędnie głową zajmując samotnie jedno z ostatnich krzeseł, w ciszy przyglądając się oraz przysłuchując toczącej się w centrum uroczystości. Skłamałbym, gdybym stwierdził, że poruszył mnie jej romantyzm, ale na pewno doceniłem oddanie dwojga szlachetnie urodzonych osób mogących cieszyć się sobą nawzajem zamiast rzucać w siebie nożami każdego dnia. Budujące? Z przewagą dobijającego uczucia krążącej w podświadomości niesprawiedliwości. A może wręcz przeciwnie? Nie, nie zamierzałem teraz urządzać cichego, krwawego wieczoru pod znakiem użalania się nad sobą.
Po złożeniu życzeń młodej parze oraz wręczenia prezentu stosownego na tę okazję, powoli udałem się w głąb przeznaczonych do zabaw terenów. Mijając znanych mi gości witałem się z nimi skrupulatnie, przy nikim nie zostając na dłużej. W pewnym momencie porwałem skądś lampkę wina oddając się spacerowi wzdłuż lewitujących lampionów oświetlających ścieżkę. Nawet nie wiem kiedy dotarłem do ogrodu z pustym już naczyniem. Które zresztą odstawiłem w odpowiednim do tego miejscu. Oglądając się w drugą stronę zauważyłem znaną mi osobę, na widok której napięte mięśnie twarzy zelżały; nie wiedziałem tylko czy jest to możliwe do dostrzeżenia w tym półmroku.
- Victorio – przywitałem się z nią podchodząc bliżej. Bez przesadnych formalności, w końcu nie znamy się od dziś. Towarzyszyło temu krótkie ugięcie karku, by dopełnić formalności. – Piękna uroczystość, prawda? – skomplementowałem gospodarzy, bo uważałem, że powinienem. I że zasługiwali. Rzadko widuje się tak dobrze zorganizowane śluby. Zresztą, to był dobry punkt zaczepienia. – Nie zechciałabyś się przejść ze mną po tym wspaniałym ogrodzie? – spytałem, mając nadzieję, że mi nie odmówi. Jak wcześniej. Przed zaręczynami, przed… tym wszystkim. Co musiało ochłodzić nasze relacje, a czego robić bardzo nie chciałem. Zachęcająco wystawiłem w jej kierunku swoje ramię.
Po złożeniu życzeń młodej parze oraz wręczenia prezentu stosownego na tę okazję, powoli udałem się w głąb przeznaczonych do zabaw terenów. Mijając znanych mi gości witałem się z nimi skrupulatnie, przy nikim nie zostając na dłużej. W pewnym momencie porwałem skądś lampkę wina oddając się spacerowi wzdłuż lewitujących lampionów oświetlających ścieżkę. Nawet nie wiem kiedy dotarłem do ogrodu z pustym już naczyniem. Które zresztą odstawiłem w odpowiednim do tego miejscu. Oglądając się w drugą stronę zauważyłem znaną mi osobę, na widok której napięte mięśnie twarzy zelżały; nie wiedziałem tylko czy jest to możliwe do dostrzeżenia w tym półmroku.
- Victorio – przywitałem się z nią podchodząc bliżej. Bez przesadnych formalności, w końcu nie znamy się od dziś. Towarzyszyło temu krótkie ugięcie karku, by dopełnić formalności. – Piękna uroczystość, prawda? – skomplementowałem gospodarzy, bo uważałem, że powinienem. I że zasługiwali. Rzadko widuje się tak dobrze zorganizowane śluby. Zresztą, to był dobry punkt zaczepienia. – Nie zechciałabyś się przejść ze mną po tym wspaniałym ogrodzie? – spytałem, mając nadzieję, że mi nie odmówi. Jak wcześniej. Przed zaręczynami, przed… tym wszystkim. Co musiało ochłodzić nasze relacje, a czego robić bardzo nie chciałem. Zachęcająco wystawiłem w jej kierunku swoje ramię.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Od samego rana przygotowywałam się do dzisiejszej uroczystości. Wszakże Inara była moją dobrą znajomą, wspólnie podzielałyśmy zainteresowania i chciałam na jej ślubie prezentować się jak najlepiej potrafiłam. Cieszyłam się razem z nią, wiedziałam bowiem, że nie staje dzisiaj na ślubnym kobiercu z przymusu, a z miłości, co ostatnimi czasy było niezwykle rzadkie. Mnie to nie czekało, ślub z miłości nie był mi przeznaczony i wierzyłam w to całym sercem, nawet o taki nie pragnąc.
Pojawiłam się na uroczystości punktualnie, zasiadając na wyznaczonym miejscu w celu obejrzenia uroczystości. Była piękna, faktycznie, i momentami czułam, jak gardło mi ściska ze wzruszenia, jednak nie pozwoliłam sobie na to, aby uronić choć jedną łzę. W końcu dzisiejszego dnia należało się cieszyć, a nie płakać.
Mogłam z czystym sumieniem stwierdzić, że Inara pasowała do lorda Notta, wpatrzeni byli w siebie jak w obrazek i bardzo miło było mi na nich patrzeć. Po skończonej uroczystości, od razu podeszłam chcąc złożyć gratulacje i wręczając odpowiednio zapakowany prezent. Następnie, w samotności, oddaliłam się w stronę ogrodów.
Byłam tam przez chwilę sama. Gdzieś w międzyczasie chwyciłam za kieliszek czerwonego wina i stanęłam w odosobnionym miejscu, przyglądając się roślinności, która mnie otaczała. Pogrążona we własnych rozmyślaniach, wybudziłam się dopiero, gdy dotarł do mnie znajomy głos mężczyzny, z którym dawno nie miałam okazji się spotkać. Odwracając głowę, ujrzałam Lupusa, do którego od razu posłałam uprzejmy uśmiech.
- Lord Black - przywitałam go, póki co zwracając się ku niemu w sposób oficjalny, i dygając nisko, jak na dobrze wychowaną pannę przystało. - Miło mi cię widzieć, Lupusie.
Zawiał delikatny wiatr, który poruszył delikatnie materiał mojej szmaragdowej sukni. Piękna, z najnowszej kolejki Domu Mody Parkinsonów. Tiulowa, ramiączka obniżone, opięte na ramionach, tak że szyja i plecy zostały odsłonięte. W pasie wiązana kokardką, która miała podkreślić smukłą talię wymodelowaną przez mocno ściśnięty gorset. Na plecach natomiast mocno związana elegancką plecionką. Włosy miałam spięte, zebrane i ułożone na jednym ramieniu, do tego delikatna biżuteria, ale nic co zasłaniało by moją długą i smukłą szyję.
- Piękna - przytaknęłam. - Inara wraz z lordem Nottem bardzo ładnie ze sobą wyglądają, sprawiają wrażenie szczęśliwych.
Uśmiechnęłam się delikatnie, spoglądając ku górze, wszakże lord Black był ode mnie zdecydowanie wyższy. Widząc jego wystawione ramie, dygnęłam ponownie, w podzięce za propozycję i z chęcią ułożyłam na niej swoją dłoń.
- Z miłą chęcią - odpowiedziałam.
Ruszyliśmy, dość powolnym krokiem, w końcu absolutnie nie mieliśmy się gdzie spieszyć, dopiero nastał wieczór, noc była jeszcze młoda i nie było powodu, dla którego mielibyśmy pędzić nie wiadomo gdzie i nie wiadomo po co. Była przyjemna pogoda, ogród póki co nie został jeszcze przez wszystkich okupowany, mieliśmy tu chwilę spokoju, kiedy moglibyśmy sobie spokojnie porozmawiać. Jak dawniej.
Znałam Lupusa o wielu lat, prawdę mówiąc w tym momencie nie byłam w stanie nawet określić ile, ale miałam wrażenie, że wręcz od zawsze. Zawsze kojarzył mi się z bratem, bo to przez niego go poznałam i był w stanie zaakceptować mnie w swoim towarzystwie, gdy byłam jeszcze małym podlotkiem, gdy on, jako dorosły mężczyzna, tak jak i mój brat, opuszczał Hogwart. Z nikim z tego towarzystwa nie miałam już zbytniego kontaktu, jedynie Lupus mi się ostał.
- Dawno się nie widzieliśmy - zaczęłam grzecznie. - Opowiedz mi, proszę, co się u ciebie działo? Bardzo chętnie posłucham.
Idąc tuż u jego boku, przeniosłam wzrok na jego lico, oczekując ciekawej opowieści. Miałam nadzieję, że wiodło mu się dobrze i nie narzekał na nic.
Pojawiłam się na uroczystości punktualnie, zasiadając na wyznaczonym miejscu w celu obejrzenia uroczystości. Była piękna, faktycznie, i momentami czułam, jak gardło mi ściska ze wzruszenia, jednak nie pozwoliłam sobie na to, aby uronić choć jedną łzę. W końcu dzisiejszego dnia należało się cieszyć, a nie płakać.
Mogłam z czystym sumieniem stwierdzić, że Inara pasowała do lorda Notta, wpatrzeni byli w siebie jak w obrazek i bardzo miło było mi na nich patrzeć. Po skończonej uroczystości, od razu podeszłam chcąc złożyć gratulacje i wręczając odpowiednio zapakowany prezent. Następnie, w samotności, oddaliłam się w stronę ogrodów.
Byłam tam przez chwilę sama. Gdzieś w międzyczasie chwyciłam za kieliszek czerwonego wina i stanęłam w odosobnionym miejscu, przyglądając się roślinności, która mnie otaczała. Pogrążona we własnych rozmyślaniach, wybudziłam się dopiero, gdy dotarł do mnie znajomy głos mężczyzny, z którym dawno nie miałam okazji się spotkać. Odwracając głowę, ujrzałam Lupusa, do którego od razu posłałam uprzejmy uśmiech.
- Lord Black - przywitałam go, póki co zwracając się ku niemu w sposób oficjalny, i dygając nisko, jak na dobrze wychowaną pannę przystało. - Miło mi cię widzieć, Lupusie.
Zawiał delikatny wiatr, który poruszył delikatnie materiał mojej szmaragdowej sukni. Piękna, z najnowszej kolejki Domu Mody Parkinsonów. Tiulowa, ramiączka obniżone, opięte na ramionach, tak że szyja i plecy zostały odsłonięte. W pasie wiązana kokardką, która miała podkreślić smukłą talię wymodelowaną przez mocno ściśnięty gorset. Na plecach natomiast mocno związana elegancką plecionką. Włosy miałam spięte, zebrane i ułożone na jednym ramieniu, do tego delikatna biżuteria, ale nic co zasłaniało by moją długą i smukłą szyję.
- Piękna - przytaknęłam. - Inara wraz z lordem Nottem bardzo ładnie ze sobą wyglądają, sprawiają wrażenie szczęśliwych.
Uśmiechnęłam się delikatnie, spoglądając ku górze, wszakże lord Black był ode mnie zdecydowanie wyższy. Widząc jego wystawione ramie, dygnęłam ponownie, w podzięce za propozycję i z chęcią ułożyłam na niej swoją dłoń.
- Z miłą chęcią - odpowiedziałam.
Ruszyliśmy, dość powolnym krokiem, w końcu absolutnie nie mieliśmy się gdzie spieszyć, dopiero nastał wieczór, noc była jeszcze młoda i nie było powodu, dla którego mielibyśmy pędzić nie wiadomo gdzie i nie wiadomo po co. Była przyjemna pogoda, ogród póki co nie został jeszcze przez wszystkich okupowany, mieliśmy tu chwilę spokoju, kiedy moglibyśmy sobie spokojnie porozmawiać. Jak dawniej.
Znałam Lupusa o wielu lat, prawdę mówiąc w tym momencie nie byłam w stanie nawet określić ile, ale miałam wrażenie, że wręcz od zawsze. Zawsze kojarzył mi się z bratem, bo to przez niego go poznałam i był w stanie zaakceptować mnie w swoim towarzystwie, gdy byłam jeszcze małym podlotkiem, gdy on, jako dorosły mężczyzna, tak jak i mój brat, opuszczał Hogwart. Z nikim z tego towarzystwa nie miałam już zbytniego kontaktu, jedynie Lupus mi się ostał.
- Dawno się nie widzieliśmy - zaczęłam grzecznie. - Opowiedz mi, proszę, co się u ciebie działo? Bardzo chętnie posłucham.
Idąc tuż u jego boku, przeniosłam wzrok na jego lico, oczekując ciekawej opowieści. Miałam nadzieję, że wiodło mu się dobrze i nie narzekał na nic.
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wszystko to wydawało się sennym marzeniem.
Szedł ogrodową alejką czując się odrobinę nieprzytomnie, z każdym krokiem bombardowany wciąż jeszcze świeżymi, barwnymi wspomnieniami trwającego wieczoru. Pospieszne, nieco nerwowe przygotowania, niecierpliwe oczekiwanie, Inara w koronkowej sukni, słowa przysięgi, których teraz za nic nie potrafił przywołać z pamięci, choć wiedział, że wrócą do niego później; dziesiątki znajomych twarzy, trwające w nieskończoność gratulacje, pierwsze, czwarte, piętnaste; uściski dłoni, poklepywanie po ramionach, wszystko to niby zwyczajne, a jednak dziwnie odrealnione, odległe, nierzeczywiste. Chwilami miał wrażenie, że cała ta atencja wcale nie dotyczyła jego, że stał gdzieś z boku, samemu będąc biernym obserwatorem wydarzeń, ale w nich nie uczestnicząc. A później zerkał w dół, na złoty krążek na palcu, do którego obecności już powoli zaczynał się przyzwyczajać, i znów stał pewnie na nogach, nie chwiejąc się ani nie osuwając w pustkę.
I ona; najchętniej nie opuszczałby jej boku przez całe przyjęcie, szybko jednak okazało się, że bycie jej świeżo poślubionym mężem wcale nie dawało mu wyłącznego prawa do pochłaniania całej jej uwagi. Ledwie tylko opuścili namiot, otoczyli ich krewni, przyjaciółki z Beauxbatons, druhny; pożegnał ją ze śmiechem na ustach, upewniając się wcześniej, że zostawia ją pod uważną opieką osób, którym ufa i obiecując, że odnajdzie ją wkrótce, sekundy później tonąc w nużącym choć też nadzwyczaj satysfakcjonującym tańcu rozmów i decyzji podejmowanych w ostatniej chwili. Wracał właśnie do dworku, mając nadzieję odnaleźć ją w którejś z przystrojonych sal, żeby na uśpione wzgórze mogli udać się razem albo… gdziekolwiek indziej, czyniąc za dość staremu zwyczajowi i umykając poza zasięg ciekawskich oczu.
Zupełnie przypadkowo zauważył stojącą wśród drzew, samotną sylwetkę, orientując się, że była znajoma dopiero, gdy podszedł bliżej. Rozpoznał charakterystyczne, ciemnobrązowe fale i drobną, jasną twarz, choć zazwyczaj widywał ją w nieco mniej formalnych okolicznościach. Zawahał się tylko na sekundę, ostatecznie decydując się zboczyć z obranej ścieżki i dołączyć do Evelyn. Spojrzał przelotnie na trzymaną przez nią lampkę czerwonego wina; on sam nie wypił jeszcze tego dnia ani kropli alkoholu, a i tak czuł się wystarczająco odurzony. Kwiatową wonią, własnymi myślami, emocjami – nie był pewny; może wszystkim po trochu. – Lady Slughorn – przywitał się, zbliżając się powoli i zatrzymując obok; wystarczająco blisko, żeby mogli swobodnie rozmawiać. Nie był pewien, czy miała na to ochotę, czy może celowo szukała w ogrodzie samotności, ale ponieważ nie mieli jeszcze okazji zamienić ze sobą nawet dwóch zdań, nie chciał zwyczajnie minąć jej bez słowa. – Żywię nadzieję, że podoba się lady uroczystość? – zapytał, uciekając się do salonowych grzeczności. Był pewien, że gdyby chcieli, mogliby znaleźć przynajmniej jeden wspólny temat do rozmowy, ale nie znał jej zbyt dobrze; póki co decydował się więc na zachowanie zwyczajowego dystansu.
Szedł ogrodową alejką czując się odrobinę nieprzytomnie, z każdym krokiem bombardowany wciąż jeszcze świeżymi, barwnymi wspomnieniami trwającego wieczoru. Pospieszne, nieco nerwowe przygotowania, niecierpliwe oczekiwanie, Inara w koronkowej sukni, słowa przysięgi, których teraz za nic nie potrafił przywołać z pamięci, choć wiedział, że wrócą do niego później; dziesiątki znajomych twarzy, trwające w nieskończoność gratulacje, pierwsze, czwarte, piętnaste; uściski dłoni, poklepywanie po ramionach, wszystko to niby zwyczajne, a jednak dziwnie odrealnione, odległe, nierzeczywiste. Chwilami miał wrażenie, że cała ta atencja wcale nie dotyczyła jego, że stał gdzieś z boku, samemu będąc biernym obserwatorem wydarzeń, ale w nich nie uczestnicząc. A później zerkał w dół, na złoty krążek na palcu, do którego obecności już powoli zaczynał się przyzwyczajać, i znów stał pewnie na nogach, nie chwiejąc się ani nie osuwając w pustkę.
I ona; najchętniej nie opuszczałby jej boku przez całe przyjęcie, szybko jednak okazało się, że bycie jej świeżo poślubionym mężem wcale nie dawało mu wyłącznego prawa do pochłaniania całej jej uwagi. Ledwie tylko opuścili namiot, otoczyli ich krewni, przyjaciółki z Beauxbatons, druhny; pożegnał ją ze śmiechem na ustach, upewniając się wcześniej, że zostawia ją pod uważną opieką osób, którym ufa i obiecując, że odnajdzie ją wkrótce, sekundy później tonąc w nużącym choć też nadzwyczaj satysfakcjonującym tańcu rozmów i decyzji podejmowanych w ostatniej chwili. Wracał właśnie do dworku, mając nadzieję odnaleźć ją w którejś z przystrojonych sal, żeby na uśpione wzgórze mogli udać się razem albo… gdziekolwiek indziej, czyniąc za dość staremu zwyczajowi i umykając poza zasięg ciekawskich oczu.
Zupełnie przypadkowo zauważył stojącą wśród drzew, samotną sylwetkę, orientując się, że była znajoma dopiero, gdy podszedł bliżej. Rozpoznał charakterystyczne, ciemnobrązowe fale i drobną, jasną twarz, choć zazwyczaj widywał ją w nieco mniej formalnych okolicznościach. Zawahał się tylko na sekundę, ostatecznie decydując się zboczyć z obranej ścieżki i dołączyć do Evelyn. Spojrzał przelotnie na trzymaną przez nią lampkę czerwonego wina; on sam nie wypił jeszcze tego dnia ani kropli alkoholu, a i tak czuł się wystarczająco odurzony. Kwiatową wonią, własnymi myślami, emocjami – nie był pewny; może wszystkim po trochu. – Lady Slughorn – przywitał się, zbliżając się powoli i zatrzymując obok; wystarczająco blisko, żeby mogli swobodnie rozmawiać. Nie był pewien, czy miała na to ochotę, czy może celowo szukała w ogrodzie samotności, ale ponieważ nie mieli jeszcze okazji zamienić ze sobą nawet dwóch zdań, nie chciał zwyczajnie minąć jej bez słowa. – Żywię nadzieję, że podoba się lady uroczystość? – zapytał, uciekając się do salonowych grzeczności. Był pewien, że gdyby chcieli, mogliby znaleźć przynajmniej jeden wspólny temat do rozmowy, ale nie znał jej zbyt dobrze; póki co decydował się więc na zachowanie zwyczajowego dystansu.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Evelyn nie spodziewała się, że ktoś zaczepi ją w ogrodach. Większość weselnych gości wydawała się zaabsorbowana swoimi partnerami, ale panna Slughorn nie miała takowego, więc póki co raczyła się samotnością, przynajmniej dopóki nie nadchodził jeszcze czas, żeby udać się do miejsca planowanego wyścigu. Była pewna, że spotka tam sporo znanych sobie twarzy, w końcu na ślubie Inary i Percivala nie brakowało jej krewnych i znajomych. Czasami naprawdę wydawało jej się, że tak naprawdę wszyscy byli jedną wielką rodziną bez względu na rozmaite konflikty i podziały między rodami.
Nie minęło wiele czasu między zobaczeniem zbliżającej się męskiej sylwetki a rozpoznaniem Percivala. Jego się tutaj nie spodziewała, pewna raczej, że w tej chwili wspaniale bawił się ze swoją świeżo upieczoną małżonką. Możliwe jednak, że krótko po uroczystości Inara została otoczona przez własnych krewnych i przyjaciół, którzy składali jej gratulacje. Z pewnością była teraz bardzo rozchwytywana.
- Lordzie Nott. Nie spodziewałam się pana tutaj spotkać – powitała go w dość oficjalnym tonie, tak samo, jak on ją, chociaż na jej bladej twarzy pojawił się leciutki uśmiech. Kiedy ostatnim razem się spotkali, zapewne miało to miejsce w związku z rezerwatem smoków; Evelyn wiedziała, że i Percival interesował się tymi niezwykłymi i groźnymi stworzeniami, i z pewnością posiadał dużą wiedzę na ich temat. A Evelyn zawsze szanowała ludzi z wiedzą i pasją. Szczególnie, jeśli te pasje pokrywały się choć częściowo z jej własnymi. – Uroczystość jest naprawdę przepiękna. Jestem pewna, że to musi być dla was naprawdę wyjątkowy dzień. Żywię nadzieję, że kolejne również takie będą. – A właściwie to była tego niemal pewna. Percival i Inara wyglądali tak pięknie, gdy stawali się małżeństwem. Miała wrażenie, że to nie był zwyczajny zaaranżowany związek. Na ich widok chyba każda panna marzyła o tym, żeby pewnego dnia przeżyć coś podobnego. – Nawet wiosna dzisiejszego dnia wyjątkowo dopisała. Ten ogród wygląda doprawdy magicznie... – Znowu spojrzała na Percivala, lustrując go bystrym spojrzeniem jasnoniebieskich oczu. Świeżo upieczeni państwo Nott dzielili wspólne pasje, a to według Evelyn stanowiło doskonały fundament dla przyszłego porozumienia. Sama marzyła o małżonku, który podzielałby choć niektóre z jej zamiłowań i nie zmusiłby jej do wejścia w rolę pustej salonowej lalki bez własnego zdania i pasji. – Chociaż pewnie małżeństwo sporo zmieni w waszym dotychczasowym życiu. Prawda?
Czy będziesz mógł dalej poszukiwać smoków, Percivalu? Czy będziesz zmuszony myśleć o pozostawianej w domu małżonce, która na ciebie czeka? Czy będziesz się o nią martwić, jak powinien martwić się przykładny mąż?
Evelyn tak naprawdę niewiele wiedziała o małżeńskim życiu, więc w tej materii nadal była więc dość naiwna. Na jej palcu nie błyszczał nawet pierścionek zaręczynowy, to wszystko było przed nią... Albo i nie.
Nie minęło wiele czasu między zobaczeniem zbliżającej się męskiej sylwetki a rozpoznaniem Percivala. Jego się tutaj nie spodziewała, pewna raczej, że w tej chwili wspaniale bawił się ze swoją świeżo upieczoną małżonką. Możliwe jednak, że krótko po uroczystości Inara została otoczona przez własnych krewnych i przyjaciół, którzy składali jej gratulacje. Z pewnością była teraz bardzo rozchwytywana.
- Lordzie Nott. Nie spodziewałam się pana tutaj spotkać – powitała go w dość oficjalnym tonie, tak samo, jak on ją, chociaż na jej bladej twarzy pojawił się leciutki uśmiech. Kiedy ostatnim razem się spotkali, zapewne miało to miejsce w związku z rezerwatem smoków; Evelyn wiedziała, że i Percival interesował się tymi niezwykłymi i groźnymi stworzeniami, i z pewnością posiadał dużą wiedzę na ich temat. A Evelyn zawsze szanowała ludzi z wiedzą i pasją. Szczególnie, jeśli te pasje pokrywały się choć częściowo z jej własnymi. – Uroczystość jest naprawdę przepiękna. Jestem pewna, że to musi być dla was naprawdę wyjątkowy dzień. Żywię nadzieję, że kolejne również takie będą. – A właściwie to była tego niemal pewna. Percival i Inara wyglądali tak pięknie, gdy stawali się małżeństwem. Miała wrażenie, że to nie był zwyczajny zaaranżowany związek. Na ich widok chyba każda panna marzyła o tym, żeby pewnego dnia przeżyć coś podobnego. – Nawet wiosna dzisiejszego dnia wyjątkowo dopisała. Ten ogród wygląda doprawdy magicznie... – Znowu spojrzała na Percivala, lustrując go bystrym spojrzeniem jasnoniebieskich oczu. Świeżo upieczeni państwo Nott dzielili wspólne pasje, a to według Evelyn stanowiło doskonały fundament dla przyszłego porozumienia. Sama marzyła o małżonku, który podzielałby choć niektóre z jej zamiłowań i nie zmusiłby jej do wejścia w rolę pustej salonowej lalki bez własnego zdania i pasji. – Chociaż pewnie małżeństwo sporo zmieni w waszym dotychczasowym życiu. Prawda?
Czy będziesz mógł dalej poszukiwać smoków, Percivalu? Czy będziesz zmuszony myśleć o pozostawianej w domu małżonce, która na ciebie czeka? Czy będziesz się o nią martwić, jak powinien martwić się przykładny mąż?
Evelyn tak naprawdę niewiele wiedziała o małżeńskim życiu, więc w tej materii nadal była więc dość naiwna. Na jej palcu nie błyszczał nawet pierścionek zaręczynowy, to wszystko było przed nią... Albo i nie.
Felix, qui potuit rerum cognoscere causas.
Evelyn Slughorn
Zawód : Dama, alchemiczka w rezerwacie smoków
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Szczęśliwy, kto zdołał poznać przyczyny wszechrzeczy.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Z każdą chwilą przekonywał się, że zaczerpnięcie świeżego powietrza było dobrym pomysłem. Nie naprzykrzało mu się towarzystwo krewnych i przyjaciół, nie przeszkadzała konieczność uważnego stawiania kroków, ale nieustanne próby skupienia uwagi na docierających zewsząd słowach sprawiały, że kręciło mu się w głowie. Spokój i względna cisza panująca między rosnącymi w ogrodzie drzewami, udzielały się także jemu; nie były to nienaruszone lasy porastające rozległe pustkowia, które tak sobie ukochał, jednak delikatna woń wilgotnej kory i wiosennych liści smakowała znajomo, pozwalając na zatonięcie w chwilowym złudzeniu osamotnienia. Nie to, żeby chciał pozostać w nim długo – właściwie już zaczynał mimowolnie rozglądać się za białym wiankiem i ciemnymi tęczówkami – ale musiał przyznać, że krótki spacer działał co najmniej orzeźwiająco.
I poprawiał humor; uśmiechnął się szerzej, gdy mu odpowiedziała, z jakiegoś powodu uznając jej słowa za zabawne. Gdzie miałby być, jeśli nie na własnym ślubie? Domyślał się jednak, że miała na myśli nie tyle samą uroczystość, co pogrążające się w miękkim półmroku ogrody, dlatego też zdusił w zarodku wszystkie cisnące mu się na usta żarty. – Zmierzałem właśnie do sali balowej, żeby odnaleźć Inarę przed gonitwą. Wybiera się lady na Uśpione Wzgórze? – zapytał, zmieniając ton na nieco bardziej swobodny, lekkie uniesienie kącików ust traktując jako milczące przyzwolenie. Gdyby zamiast tego ściągnęła wargi w niechętnym grymasie, albo rzuciła wymijającym półsłówkiem, wiedziałby, że powinien zostawić ją w spokoju; tymczasem rozluźnił nieco ramiona i wypuścił z płuc wstrzymywane zbyt długo powietrze. – Jest bardzo wyjątkowy – przytaknął, kiwając lekko głową, podejrzewając, że Evelyn nie zdawała sobie sprawy z prawdziwej trafności tego słowa. Bo wyjątkowość nie leżała jedynie w dokładanych do przyjęcia staraniach, ani przygotowanych na ten dzień atrakcjach. Te, choćby nie wiadomo jak wymyślne, wpasowywały się – musiały to robić – w pewien ustalony schemat; niezwykłość, o której myślał Percival, była całkowicie niewidzialna, zamknięta w wypowiedzianych jeszcze przed ślubem obietnicach i pełnych ukrytego znaczenia spojrzeniach.
Rozejrzał się dookoła, podążając niejako za kobiecym głosem i przemykając spojrzeniem po dryfujących w powietrzu lampionach, upchniętych między gałęzie dekoracjach i migających tu i ówdzie sylwetkach. Jego myśli, znów ogarnięte tym dziwnym otumanieniem, zdawały się odpływać, przywołane na miejsce dopiero kolejnym pytaniem. Odwrócił się do niej, stojąc teraz dokładnie naprzeciwko i przez moment zastanawiając się nad poruszoną przez Evelyn kwestią; nie była pierwszą osobą, z której ust padło słowo zmiany. – Z pewnością – odpowiedział z nieznacznym zawahaniem, jakby rozważał, na jak wiele szczerości może sobie pozwolić. – Ale nie każda zmiana musi być zmianą na gorsze. Wierzę, że porozumiemy się z Inarą w tej kwestii – dodał. Nie bał się ograniczeń, nie z jej strony. Czy to nie właśnie ona namawiała go, żeby zostawił pracę za biurkiem i znów zaczął wyjeżdżać na wyprawy, nawet pomimo wszystkiego, co jej o sobie opowiedział? On zresztą również nie planował nigdy zamykać jej w złotej klatce obowiązków, więcej – obiecał ochraniać ją przed nimi na tyle, na ile był w stanie. Nie zniósłby widoku Inary nieszczęśliwej, stłamszonej i odgrodzonej od wszystkiego, co kochała; sama perspektywa budziła w nim odruchowy sprzeciw. – Nadal pracuje lady dla rezerwatu? – zapytał, ciekaw, czy wciąż mieli ze sobą coś wspólnego. O pracy zawsze jakoś rozmawiało mu się łatwiej, zwłaszcza z ludźmi, którzy zdawali się podzielać jego zainteresowanie magicznymi stworzeniami.
I poprawiał humor; uśmiechnął się szerzej, gdy mu odpowiedziała, z jakiegoś powodu uznając jej słowa za zabawne. Gdzie miałby być, jeśli nie na własnym ślubie? Domyślał się jednak, że miała na myśli nie tyle samą uroczystość, co pogrążające się w miękkim półmroku ogrody, dlatego też zdusił w zarodku wszystkie cisnące mu się na usta żarty. – Zmierzałem właśnie do sali balowej, żeby odnaleźć Inarę przed gonitwą. Wybiera się lady na Uśpione Wzgórze? – zapytał, zmieniając ton na nieco bardziej swobodny, lekkie uniesienie kącików ust traktując jako milczące przyzwolenie. Gdyby zamiast tego ściągnęła wargi w niechętnym grymasie, albo rzuciła wymijającym półsłówkiem, wiedziałby, że powinien zostawić ją w spokoju; tymczasem rozluźnił nieco ramiona i wypuścił z płuc wstrzymywane zbyt długo powietrze. – Jest bardzo wyjątkowy – przytaknął, kiwając lekko głową, podejrzewając, że Evelyn nie zdawała sobie sprawy z prawdziwej trafności tego słowa. Bo wyjątkowość nie leżała jedynie w dokładanych do przyjęcia staraniach, ani przygotowanych na ten dzień atrakcjach. Te, choćby nie wiadomo jak wymyślne, wpasowywały się – musiały to robić – w pewien ustalony schemat; niezwykłość, o której myślał Percival, była całkowicie niewidzialna, zamknięta w wypowiedzianych jeszcze przed ślubem obietnicach i pełnych ukrytego znaczenia spojrzeniach.
Rozejrzał się dookoła, podążając niejako za kobiecym głosem i przemykając spojrzeniem po dryfujących w powietrzu lampionach, upchniętych między gałęzie dekoracjach i migających tu i ówdzie sylwetkach. Jego myśli, znów ogarnięte tym dziwnym otumanieniem, zdawały się odpływać, przywołane na miejsce dopiero kolejnym pytaniem. Odwrócił się do niej, stojąc teraz dokładnie naprzeciwko i przez moment zastanawiając się nad poruszoną przez Evelyn kwestią; nie była pierwszą osobą, z której ust padło słowo zmiany. – Z pewnością – odpowiedział z nieznacznym zawahaniem, jakby rozważał, na jak wiele szczerości może sobie pozwolić. – Ale nie każda zmiana musi być zmianą na gorsze. Wierzę, że porozumiemy się z Inarą w tej kwestii – dodał. Nie bał się ograniczeń, nie z jej strony. Czy to nie właśnie ona namawiała go, żeby zostawił pracę za biurkiem i znów zaczął wyjeżdżać na wyprawy, nawet pomimo wszystkiego, co jej o sobie opowiedział? On zresztą również nie planował nigdy zamykać jej w złotej klatce obowiązków, więcej – obiecał ochraniać ją przed nimi na tyle, na ile był w stanie. Nie zniósłby widoku Inary nieszczęśliwej, stłamszonej i odgrodzonej od wszystkiego, co kochała; sama perspektywa budziła w nim odruchowy sprzeciw. – Nadal pracuje lady dla rezerwatu? – zapytał, ciekaw, czy wciąż mieli ze sobą coś wspólnego. O pracy zawsze jakoś rozmawiało mu się łatwiej, zwłaszcza z ludźmi, którzy zdawali się podzielać jego zainteresowanie magicznymi stworzeniami.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Czuła się wyjątkowo spokojna. Nie potrafiła wskazać źródła otulającej jej, ciepłej woalki ciszy, ale nie próbowała szukać jego przyczyn. Mogłaby postawić swoja różdżkę, że odpowiedzi znajda się same, gdy tylko minie zgiełk i uwaga, jaką skupiała wśród innych. I gdy tylko jej palce zdołają się ukryć w ręku mężczyzny, któremu przysięgała dziś coś więcej niż słyszalne dla wszystkich gości słowa. Coś, czego w słowach trudno było ująć, chociaż...wierzyła, że właściciel zielonych źrenic doskonale wszystko rozumiał.
Dziwnie się czuła, gdy otulały ja kolejne słowa, uśmiechy, gratulacje. A wyznacznikiem rzeczywistości i świadomości, że wszystko nie było tylko senną projekcją jej umysłu, była obecność Percivala - tuż obok i ramię, które delikatnie obejmowało i chroniło przed naporem wrażeń. Ta sama wędrówka, którą pokonywała z ojcem, gdy z nieuzasadnionym lękiem wyobrażała sobie swój upadek, teraz tę samą ścieżka prowadził ją świeżo poślubiony mąż. Odwróciła się raz, szukając wzrokiem spojrzenia ojcowskich źrenic, ale szum głosów porwał, unosząc parę młodą w wirze uroczystościowych uprzejmości - tych szczerych i...innych. Ale dziś nie próbowała rozumieć sztuczności wypowiadanych wyrazów i machinalnie wykrzywianych uśmiechów. Liczyli się ci, którzy w spojrzeniu oferowali jej ciepły błysk i dotyk, który potrafił przekazać więcej niż się wielu zdawało.
Wszystko - otulone było mglista woalką oderwania. I zanim się obejrzała, została bez zaciskanej w palcach dłoni, otoczona przyjaciółmi i pytaniami. Z daleka tylko obdarowała Łowcę nieobecnym uśmiechem. W końcu i tak mieli się znaleźć. jak zawsze to robili. Odnajdowali, niezależnie od ilości krętych ścieżek, jakie się przed nimi wiły. A dziś...dziś chyba nie powinni mieć z nimi kłopotu.
Nie, wcale nie uciekła, gdy szum rozmów uwolnił jej obecność i mogła zostawić gości, zajętych kolejnymi rozrywkami. A ogród - na niego trafiała zbyt często, by zawrócić z obranego celu. A alejki, rozświetlone blaskiem lampionów, wybitnie kojarzyły się jej z letnim festiwalem. Oddychała rześkim powietrzem, czując przez tę krótką chwilę, ze oddech był konieczny, a ogród - wciąż wydawał się pusty. Domyślała się, że zmęczeni zabawami goście, w końcu zapełnią urokliwe ławeczki, wypełniając miejsca cichymi rozmowami i śmiechem. A teraz....
Zatrzymała się, gdy z daleka dostrzegła jego. Mimowolny uśmiech rozświetlił wargi, ale nie ruszyła od razu. Percy stał odwrócony do niej tyłem, rozmawiając z kimś, kogo miała nadzieję złapać chociaż na chwilę dzisiejszego wieczoru. Evelyn.
Przeszła kilka kroków, wciąż cicho stawiając kolejne kroki. I gdy tylko znalazła się w zasięgu wzroku lady Slughorn, której posłała szeroki uśmiech, a wskazującym palcem przysłoniła usta, dając sygnał kobiecie, by nie zdradziła jej obecności. Powoli nachyliła się, zsuwając ze stóp białe buciki. Boso - łatwiej i ciszej potrafiła pokonać dzielące odległości, tym bardziej w ogrodzie, który znała od dzieciństwa. Złapała brzeg koronkowej sukienki, podciągając materiał na tyle wysoko, by nie sunął po miękkiej trawie.
I możliwe, że gdyby miała przed sobą kogoś innego niż Evelyn, wstrzymałaby się ze swoją beztroską reakcją (planem?), ale..nie bała się. Znała się z druga alchemiczką wystarczająco długo, by mogła powiedzieć, że były sobie bliskie i nie spadnie na nią sucha ocena.
Miała dosłownie chwilę na wykorzystanie chwilowego ukrycia. Nie sądziła, by Percy nie usłyszał jej cichych? kroków, ale miała moment zaskoczenia. W kilku krokach pokonała odległość, by zatrzymać się za plecami mężczyzny, wspiąć na palce, a dłońmi przysłonić mu oczy.
Dziwnie się czuła, gdy otulały ja kolejne słowa, uśmiechy, gratulacje. A wyznacznikiem rzeczywistości i świadomości, że wszystko nie było tylko senną projekcją jej umysłu, była obecność Percivala - tuż obok i ramię, które delikatnie obejmowało i chroniło przed naporem wrażeń. Ta sama wędrówka, którą pokonywała z ojcem, gdy z nieuzasadnionym lękiem wyobrażała sobie swój upadek, teraz tę samą ścieżka prowadził ją świeżo poślubiony mąż. Odwróciła się raz, szukając wzrokiem spojrzenia ojcowskich źrenic, ale szum głosów porwał, unosząc parę młodą w wirze uroczystościowych uprzejmości - tych szczerych i...innych. Ale dziś nie próbowała rozumieć sztuczności wypowiadanych wyrazów i machinalnie wykrzywianych uśmiechów. Liczyli się ci, którzy w spojrzeniu oferowali jej ciepły błysk i dotyk, który potrafił przekazać więcej niż się wielu zdawało.
Wszystko - otulone było mglista woalką oderwania. I zanim się obejrzała, została bez zaciskanej w palcach dłoni, otoczona przyjaciółmi i pytaniami. Z daleka tylko obdarowała Łowcę nieobecnym uśmiechem. W końcu i tak mieli się znaleźć. jak zawsze to robili. Odnajdowali, niezależnie od ilości krętych ścieżek, jakie się przed nimi wiły. A dziś...dziś chyba nie powinni mieć z nimi kłopotu.
Nie, wcale nie uciekła, gdy szum rozmów uwolnił jej obecność i mogła zostawić gości, zajętych kolejnymi rozrywkami. A ogród - na niego trafiała zbyt często, by zawrócić z obranego celu. A alejki, rozświetlone blaskiem lampionów, wybitnie kojarzyły się jej z letnim festiwalem. Oddychała rześkim powietrzem, czując przez tę krótką chwilę, ze oddech był konieczny, a ogród - wciąż wydawał się pusty. Domyślała się, że zmęczeni zabawami goście, w końcu zapełnią urokliwe ławeczki, wypełniając miejsca cichymi rozmowami i śmiechem. A teraz....
Zatrzymała się, gdy z daleka dostrzegła jego. Mimowolny uśmiech rozświetlił wargi, ale nie ruszyła od razu. Percy stał odwrócony do niej tyłem, rozmawiając z kimś, kogo miała nadzieję złapać chociaż na chwilę dzisiejszego wieczoru. Evelyn.
Przeszła kilka kroków, wciąż cicho stawiając kolejne kroki. I gdy tylko znalazła się w zasięgu wzroku lady Slughorn, której posłała szeroki uśmiech, a wskazującym palcem przysłoniła usta, dając sygnał kobiecie, by nie zdradziła jej obecności. Powoli nachyliła się, zsuwając ze stóp białe buciki. Boso - łatwiej i ciszej potrafiła pokonać dzielące odległości, tym bardziej w ogrodzie, który znała od dzieciństwa. Złapała brzeg koronkowej sukienki, podciągając materiał na tyle wysoko, by nie sunął po miękkiej trawie.
I możliwe, że gdyby miała przed sobą kogoś innego niż Evelyn, wstrzymałaby się ze swoją beztroską reakcją (planem?), ale..nie bała się. Znała się z druga alchemiczką wystarczająco długo, by mogła powiedzieć, że były sobie bliskie i nie spadnie na nią sucha ocena.
Miała dosłownie chwilę na wykorzystanie chwilowego ukrycia. Nie sądziła, by Percy nie usłyszał jej cichych? kroków, ale miała moment zaskoczenia. W kilku krokach pokonała odległość, by zatrzymać się za plecami mężczyzny, wspiąć na palce, a dłońmi przysłonić mu oczy.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Podobno miłość wśród wyższych sfer się zdarza, będąc czymś równie niezwykłym co ujrzenie nundu na wolności oraz ujście z życiem. W moich myślach przebijało się jednak zgorzknienie, typowe dla złamanego serca oraz zaprzepaszczonej szansy na zawarcie związku małżeńskiego okraszonego właśnie tak abstrakcyjną emocją. Nie wierzyłem, że zdołam jeszcze cokolwiek podobnego poczuć; byłem wręcz przekonany, że wewnętrzna wzgarda dla siebie samego odbije się na przyszłej małżonce otrzymanej w formie niezbyt udanego prezentu przez nestora. Oboje będziemy nieszczęśliwi, patrząc na siebie nie tyle z nienawiścią, co z rozczarowaniem. Że nasze życie nie wygląda tak, jak tego zapragnęliśmy, a ta druga osoba stanowi przeszkodę nie do pokonania. Dzielącą nas od ulotnego poczucia szczęścia. Tej emocji też dawno nie gościłem w progach własnego serca, karmiąc się jedynie złudnym zadowoleniem oraz aprobatą dla niektórych zjawisk. Nigdy nie było w tym żadnej skrajności, robiąc z euforii twór nie do powtórzenia. Tak naprawdę to właśnie tak prezentował się los Blacków. Wiecznie nieszczęśliwych z powodu celów, których nigdy nie zdołają prześcignąć; stawiając sobie nowe poprzeczki nie osiągną celu prowadzącego do spełnienia. I nieważne jak długo miałbym z tym walczyć, wręcz podporządkowując całe swoje życie, by spełnić to marzenie; to byłoby tylko bezcelowym trzepotem motylich skrzydeł uwięzionych w zamkniętym słoiku.
To właśnie sprawiało, że owszem, gdzieś podświadomie zazdrościłem atmosfery tej ceremonii, bijącej od niej pewności w stosunku do uczuć tej drugiej osoby. Z którą dzieli się w ostateczności całe życie. Nie dałem się jednak ponieść tym ponurym myślom, w głowie mając mocne postanowienie zaniechania produkcji bolesnych oraz katastrofalnych w skutkach refleksji. Naprawdę zamierzałem się dobrze bawić, nawet jeśli miał to być wieczór spędzony w samotności. Od tej wybawiła mnie Victoria, która ofiarowała mi szczyptę swojego wolnego czasu oraz uwagi.
- Mnie ciebie również… ile to czasu już minęło? – zadałem retoryczne pytanie zamyślając się na krótką chwilę. Praktycznie całe narzeczeństwo kobiety. Nie życzyłem jej źle, a mimo to dobrze czułem się z faktem, że teraz znów możemy się razem pokazywać, rozmawiać oraz wymieniając poglądami bez konsekwencji otrzymania łatki nieobyczajnych. – Niestety nie mogę ujmować urody pannie młodej, ale muszę powiedzieć, że jesteś numerem drugim na dzisiejszej uroczystości. Pięknie się prezentujesz w tej zielonej sukni – skomplementowałem ją kiedy zgodziła się przyjąć moje ramię. Poprowadziłem ją w dół alejek, zachwycając się w duchu pięknem ogrodu oświetlonym lewitującymi lampionami. Iście romantyczna sceneria, która mogłaby wywołać wiele… niczego.
- Niestety obawiam się, że nie spotkało mnie przez ten czas nic ciekawego. Nadal pracuję w szpitalu, co stanowi zdecydowaną większość mojego życia. Chyba nie chcesz, bym zanudzał cię opowieściami z izby przyjęć oraz prywatnych kontroli stanu zdrowia pacjentów? – odpowiedziałem na jej prośbę, uśmiechając się ledwie widocznie, czy raczej niewidocznie przez panujący wokół półmrok. – Słyszałem za to o twoich zaręczynach… bardzo mi przykro – powiedziałem nagle, spoglądając na chwilę w twarz Victorii. Na szczęście nie zamierzałem drążyć tego tematu. – Jak twoje perfumy? – zmieniłem szybko tor rozmowy, na zdecydowanie przyjemniejszy.
To właśnie sprawiało, że owszem, gdzieś podświadomie zazdrościłem atmosfery tej ceremonii, bijącej od niej pewności w stosunku do uczuć tej drugiej osoby. Z którą dzieli się w ostateczności całe życie. Nie dałem się jednak ponieść tym ponurym myślom, w głowie mając mocne postanowienie zaniechania produkcji bolesnych oraz katastrofalnych w skutkach refleksji. Naprawdę zamierzałem się dobrze bawić, nawet jeśli miał to być wieczór spędzony w samotności. Od tej wybawiła mnie Victoria, która ofiarowała mi szczyptę swojego wolnego czasu oraz uwagi.
- Mnie ciebie również… ile to czasu już minęło? – zadałem retoryczne pytanie zamyślając się na krótką chwilę. Praktycznie całe narzeczeństwo kobiety. Nie życzyłem jej źle, a mimo to dobrze czułem się z faktem, że teraz znów możemy się razem pokazywać, rozmawiać oraz wymieniając poglądami bez konsekwencji otrzymania łatki nieobyczajnych. – Niestety nie mogę ujmować urody pannie młodej, ale muszę powiedzieć, że jesteś numerem drugim na dzisiejszej uroczystości. Pięknie się prezentujesz w tej zielonej sukni – skomplementowałem ją kiedy zgodziła się przyjąć moje ramię. Poprowadziłem ją w dół alejek, zachwycając się w duchu pięknem ogrodu oświetlonym lewitującymi lampionami. Iście romantyczna sceneria, która mogłaby wywołać wiele… niczego.
- Niestety obawiam się, że nie spotkało mnie przez ten czas nic ciekawego. Nadal pracuję w szpitalu, co stanowi zdecydowaną większość mojego życia. Chyba nie chcesz, bym zanudzał cię opowieściami z izby przyjęć oraz prywatnych kontroli stanu zdrowia pacjentów? – odpowiedziałem na jej prośbę, uśmiechając się ledwie widocznie, czy raczej niewidocznie przez panujący wokół półmrok. – Słyszałem za to o twoich zaręczynach… bardzo mi przykro – powiedziałem nagle, spoglądając na chwilę w twarz Victorii. Na szczęście nie zamierzałem drążyć tego tematu. – Jak twoje perfumy? – zmieniłem szybko tor rozmowy, na zdecydowanie przyjemniejszy.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Evelyn mogła tylko się zastanawiać, jak sama czułaby się w takim dniu. Niewykluczone, że też szukałaby chwili samotności z dala od tłumów gości i bycia w centrum uwagi. A właściwie było to bardzo prawdopodobne, biorąc pod uwagę jej introwertyczny charakter i to, że tłumy na dłuższą metę ją męczyły. Ale może jeszcze kiedyś i dla niej nastanie ten wyjątkowy dzień, i kto wie, może nieco nagnie swoje przyzwyczajenia? W końcu czego nie robiło się, żeby zadowolić swoich bliskich, a rodzina była dla Evelyn wartością nadrzędną.
- Oczywiście. Zbyt mocno lubię jazdę konną, żeby odpuścić sobie taką rozrywkę i możliwość dosiadania niezwykłych wierzchowców Carrowów – powiedziała. Jej umiejętności z pewnością nie dorównywały Carrowom, którzy zapewne byli sadzani na ateonany ledwie nauczyli się chodzić, ale jej bracia także spędzili sporo czasu, ucząc ją przemieszczania się po lasach Westmorland na końskim grzbiecie. – Liczę, że wy również zjawicie się wśród uczestników? – Wiedziała, że Inara nie stroniła od wszelkich rozrywek z udziałem koni, ale kto wie, może w dzień swojego ślubu zamierzała spędzać czas w sposób zapewne bardziej przystający młodej mężatce?
Evelyn z pewnością nie zdawała sobie sprawy ze wszystkiego, co się dzisiaj wydarzyło. Widziała piękną oprawę wydarzenia i mogła się nią zachwycić. Jeśli chodzi o kwestie relacji nowożeńców, mogła tylko podejrzewać, że różniły się od większości zaaranżowanych małżeństw, że tą parę łączyło coś więcej niż tylko obrączki i wola rodów.
- Mam taką nadzieję. Inara to bardzo miła i zdolna dziewczyna, myślę, że może pan mówić o sporym szczęściu, że została pańską żoną – powiedziała, spoglądając na niego znacząco. W jakiś sposób wierzyła, że doceni kobietę, którą mu dziś powierzono i zapewni jej szczęśliwą, dostatnią przyszłość. Oby tylko proza życia nie przyniosła ze sobą pogorszenia ich relacji.
W tym momencie, kiedy tak rozmawiała z Percivalem i zastanawiała się nad istotą jego relacji z Inarą, dostrzegła samą alchemiczkę, widoczną dzięki białej sukni odcinającej się od powoli ciemniejących ogrodów. Kobieta uśmiechnęła się, a potem przytknęła palec do ust w geście nakazującym jej milczenie, a Evelyn od razu pojęła, że Inara chce, żeby nie wydawała jej obecności przed Percivalem. Chciała go zaskoczyć? Niezależnie od powodów tego zachowania, znały się na tyle długo, że wcale jej to nie zaskoczyło ani nie zgorszyło. Sama również nie miała czystego sumienia w tym względzie, odczuwając trudny do zwalczenia pociąg do wchodzenia w miejsca niekoniecznie przystojące damie. Obserwowała kątem oka, jak Inara zdejmuje buciki i skrada się w ich stronę; postanowiła więc pomóc przyjaciółce w elemencie zaskoczenia i szybko zagadała Percivala.
- Ach tak, oczywiście, nadal tam pracuję. – przytaknęła więc w odpowiedzi na pytanie o rezerwat. – To doprawdy niezwykłe miejsce. Cenne doświadczenie dla każdego alchemika, szczególnie zainteresowanego smokami. – Może odzywała się w niej krew Rosierów, ale Evelyn czuła dziwną fascynację tymi stworzeniami, odkąd jako dziecko po raz pierwszy została zabrana do rezerwatu, żeby obejrzeć je z okien obserwatorium. Podczas gdy większość dziewcząt zachwycała się słodkimi, uroczymi stworzeniami, Evelyn, chociaż bardzo lubiła zwierzęta, z wypiekami na twarzy pochłaniała kolejne książki poświęcone smokom. Niezwykle groźnym, niebezpiecznym i obdarzonym potężną, pradawną magią, płynącą wprost z czasów, zanim mugole zdominowali świat i zmusili magiczne stworzenia do życia w odosobnionych, zamkniętych enklawach. Interesowały ją także pod kątem alchemicznym; nie tylko same smoki posiadały wyjątkową moc, ale również fragmenty ich ciał, a w rezerwacie nie brakowało materiału do mikstur.
Znowu zerknęła kątem oka na przybliżającą się Inarę.
- Dawno tam pana nie widziałam. Zapewne pochłonęły pana inne obowiązki? A może widział pan w ostatnich czasach inne interesujące okazy? Jeśli tak, z najwyższą przyjemnością o nich posłucham – mówiła, w niektórych momentach z trudem tłumiąc chichot. Nie chciała jednak wyjść na niepoważną trzpiotkę, ale od tego wybawiła ją Inara, która właśnie dotarła do swojego męża i wspięła się na palce, kładąc drobne dłonie na jego oczach.
Evelyn na ten widok uśmiechnęła się szeroko i mrugnęła do drugiej alchemiczki.
- Oczywiście. Zbyt mocno lubię jazdę konną, żeby odpuścić sobie taką rozrywkę i możliwość dosiadania niezwykłych wierzchowców Carrowów – powiedziała. Jej umiejętności z pewnością nie dorównywały Carrowom, którzy zapewne byli sadzani na ateonany ledwie nauczyli się chodzić, ale jej bracia także spędzili sporo czasu, ucząc ją przemieszczania się po lasach Westmorland na końskim grzbiecie. – Liczę, że wy również zjawicie się wśród uczestników? – Wiedziała, że Inara nie stroniła od wszelkich rozrywek z udziałem koni, ale kto wie, może w dzień swojego ślubu zamierzała spędzać czas w sposób zapewne bardziej przystający młodej mężatce?
Evelyn z pewnością nie zdawała sobie sprawy ze wszystkiego, co się dzisiaj wydarzyło. Widziała piękną oprawę wydarzenia i mogła się nią zachwycić. Jeśli chodzi o kwestie relacji nowożeńców, mogła tylko podejrzewać, że różniły się od większości zaaranżowanych małżeństw, że tą parę łączyło coś więcej niż tylko obrączki i wola rodów.
- Mam taką nadzieję. Inara to bardzo miła i zdolna dziewczyna, myślę, że może pan mówić o sporym szczęściu, że została pańską żoną – powiedziała, spoglądając na niego znacząco. W jakiś sposób wierzyła, że doceni kobietę, którą mu dziś powierzono i zapewni jej szczęśliwą, dostatnią przyszłość. Oby tylko proza życia nie przyniosła ze sobą pogorszenia ich relacji.
W tym momencie, kiedy tak rozmawiała z Percivalem i zastanawiała się nad istotą jego relacji z Inarą, dostrzegła samą alchemiczkę, widoczną dzięki białej sukni odcinającej się od powoli ciemniejących ogrodów. Kobieta uśmiechnęła się, a potem przytknęła palec do ust w geście nakazującym jej milczenie, a Evelyn od razu pojęła, że Inara chce, żeby nie wydawała jej obecności przed Percivalem. Chciała go zaskoczyć? Niezależnie od powodów tego zachowania, znały się na tyle długo, że wcale jej to nie zaskoczyło ani nie zgorszyło. Sama również nie miała czystego sumienia w tym względzie, odczuwając trudny do zwalczenia pociąg do wchodzenia w miejsca niekoniecznie przystojące damie. Obserwowała kątem oka, jak Inara zdejmuje buciki i skrada się w ich stronę; postanowiła więc pomóc przyjaciółce w elemencie zaskoczenia i szybko zagadała Percivala.
- Ach tak, oczywiście, nadal tam pracuję. – przytaknęła więc w odpowiedzi na pytanie o rezerwat. – To doprawdy niezwykłe miejsce. Cenne doświadczenie dla każdego alchemika, szczególnie zainteresowanego smokami. – Może odzywała się w niej krew Rosierów, ale Evelyn czuła dziwną fascynację tymi stworzeniami, odkąd jako dziecko po raz pierwszy została zabrana do rezerwatu, żeby obejrzeć je z okien obserwatorium. Podczas gdy większość dziewcząt zachwycała się słodkimi, uroczymi stworzeniami, Evelyn, chociaż bardzo lubiła zwierzęta, z wypiekami na twarzy pochłaniała kolejne książki poświęcone smokom. Niezwykle groźnym, niebezpiecznym i obdarzonym potężną, pradawną magią, płynącą wprost z czasów, zanim mugole zdominowali świat i zmusili magiczne stworzenia do życia w odosobnionych, zamkniętych enklawach. Interesowały ją także pod kątem alchemicznym; nie tylko same smoki posiadały wyjątkową moc, ale również fragmenty ich ciał, a w rezerwacie nie brakowało materiału do mikstur.
Znowu zerknęła kątem oka na przybliżającą się Inarę.
- Dawno tam pana nie widziałam. Zapewne pochłonęły pana inne obowiązki? A może widział pan w ostatnich czasach inne interesujące okazy? Jeśli tak, z najwyższą przyjemnością o nich posłucham – mówiła, w niektórych momentach z trudem tłumiąc chichot. Nie chciała jednak wyjść na niepoważną trzpiotkę, ale od tego wybawiła ją Inara, która właśnie dotarła do swojego męża i wspięła się na palce, kładąc drobne dłonie na jego oczach.
Evelyn na ten widok uśmiechnęła się szeroko i mrugnęła do drugiej alchemiczki.
Felix, qui potuit rerum cognoscere causas.
Evelyn Slughorn
Zawód : Dama, alchemiczka w rezerwacie smoków
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Szczęśliwy, kto zdołał poznać przyczyny wszechrzeczy.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Spędzanie czasu z lordem Black było mi zawsze bardzo miłe. W końcu znałam go niemal od małego i naprawdę cieszyłam się, że mogłam go tu dzisiaj spotkać. Oczywiście, zdziwił mnie fakt, że nie był w towarzystwie żadnej damy, jednak przestałam się tym przejmować, gdy układałam swoją dłoń na jego ramieniu. Pozwoliłam, aby poprowadził mnie w dół alejek, z wdzięcznością i rumieńcem przyjmując jego komplement.
- Dziękuje - odpowiedziałam.
Z zainteresowaniem rozglądałam się po ogrodzie, nigdy nie byłam w posiadłości lorda Avery’ego i chociaż osobiście preferowałam życie poza miastem, z nieograniczonymi terenami wokół posesji, to byłam w stanie zauważyć urok tego miejsca. Bo ogród był uroczy i przepełniony romantycznością, co dzisiejszego wieczora zostało dodatkowo podkreślone.
- Każda twoja opowieść będzie interesująca, lordzie - stwierdziłam, uśmiechając się uprzejmie.
To nie tak, że zaraz chciałam słuchać o problemach pacjentów i ich chorobach, po prostu Mung stanowił znaczną część życia Lupusa, a ja chcąc zorientować się, co się u niego działo, chciałam także wysłuchiwać też i te opowieści, skoro uznawał, że może być to coś wartego mojej uwagi. Zresztą, miałam wrażenie, że niegrzecznie byłoby mu w tym momencie przytaknąć, aczkolwiek to co powiedziałam, nie było owiane żadną sztucznością czy nie szczerym uczuciem.
Gdy napomknął o moich zaręczynach, zacisnęłam mocniej usta i na chwilę odwróciłam wzrok. Był to dla mnie dość drażliwy temat, na który nie zdecydowałam się odpowiedzieć. Przemilczałam więc tę kwestię, w tym momencie absolutnie nie bacząc na to, czy było to grzeczne w stosunku do Lupusa, czy nie. Zawsze starałam się zachowywać w jego towarzystwie najgrzeczniej jak tylko potrafiłam. Na początku było to spowodowane obecnością mojego brata, zawsze powtarzał, że w obecności innych lordów powinnam umieć się pokazać jak z najlepszej strony, więc robiłam to, także dlatego, aby nie przynieść mu wstydu swoim zachowaniem. To chyba była ostatnia rzecz jaką chciałam zrobić. A później, gdy umarł, nadal się starałam, ale już z szacunku dla jego osoby. I tak mi zostało i tak postępowałem niemal przy każdym.
- Bardzo dobrze, dziękuje - ożywiłam się, gdy zapytał o moje pachnidła. - Pracuję nad kolejną kolekcją, ale oprócz tego staram się również rozwijać w innej kwestii. Nie wiem czy słyszałeś o badaniach naukowych nad zwierciadłem przyszłości? Prowadził je pan Mulciber. W każdym razie stworzyłam zwierciadło i eliksir dla niego i, przyznam szczerze, że byłam bardzo zadowolona z efektu. Ponoć sprawuje się dobrze.
Nie byłabym sobą gdybym się nie pochwaliła, nie byłabym Parkinsonem, gdybym nie zaczęła rozwodzić się nad swoją idealnością i swoimi umiejętnościami, które potrafię tak dobrze wykorzystać. Chociaż jako że byłam kobietą, starałam się ograniczać i nie puszyć się jak paw, bo mogłoby zostać to niezbyt dobrze odebrane.
Zerknęłam na lorda, zastanawiając się, czy mimo ostatniego braku kontaktu, nasze relacje nie uległy ochłodzeniu i nadal będziemy potrafili ze sobą rozmawiać, tak jak kiedyś. Póki co nasza pogawędka była dość sztywna, chyba oboje nie bardzo potrafiliśmy odnaleźć się w aktualnej sytuacji.
- Dziękuje - odpowiedziałam.
Z zainteresowaniem rozglądałam się po ogrodzie, nigdy nie byłam w posiadłości lorda Avery’ego i chociaż osobiście preferowałam życie poza miastem, z nieograniczonymi terenami wokół posesji, to byłam w stanie zauważyć urok tego miejsca. Bo ogród był uroczy i przepełniony romantycznością, co dzisiejszego wieczora zostało dodatkowo podkreślone.
- Każda twoja opowieść będzie interesująca, lordzie - stwierdziłam, uśmiechając się uprzejmie.
To nie tak, że zaraz chciałam słuchać o problemach pacjentów i ich chorobach, po prostu Mung stanowił znaczną część życia Lupusa, a ja chcąc zorientować się, co się u niego działo, chciałam także wysłuchiwać też i te opowieści, skoro uznawał, że może być to coś wartego mojej uwagi. Zresztą, miałam wrażenie, że niegrzecznie byłoby mu w tym momencie przytaknąć, aczkolwiek to co powiedziałam, nie było owiane żadną sztucznością czy nie szczerym uczuciem.
Gdy napomknął o moich zaręczynach, zacisnęłam mocniej usta i na chwilę odwróciłam wzrok. Był to dla mnie dość drażliwy temat, na który nie zdecydowałam się odpowiedzieć. Przemilczałam więc tę kwestię, w tym momencie absolutnie nie bacząc na to, czy było to grzeczne w stosunku do Lupusa, czy nie. Zawsze starałam się zachowywać w jego towarzystwie najgrzeczniej jak tylko potrafiłam. Na początku było to spowodowane obecnością mojego brata, zawsze powtarzał, że w obecności innych lordów powinnam umieć się pokazać jak z najlepszej strony, więc robiłam to, także dlatego, aby nie przynieść mu wstydu swoim zachowaniem. To chyba była ostatnia rzecz jaką chciałam zrobić. A później, gdy umarł, nadal się starałam, ale już z szacunku dla jego osoby. I tak mi zostało i tak postępowałem niemal przy każdym.
- Bardzo dobrze, dziękuje - ożywiłam się, gdy zapytał o moje pachnidła. - Pracuję nad kolejną kolekcją, ale oprócz tego staram się również rozwijać w innej kwestii. Nie wiem czy słyszałeś o badaniach naukowych nad zwierciadłem przyszłości? Prowadził je pan Mulciber. W każdym razie stworzyłam zwierciadło i eliksir dla niego i, przyznam szczerze, że byłam bardzo zadowolona z efektu. Ponoć sprawuje się dobrze.
Nie byłabym sobą gdybym się nie pochwaliła, nie byłabym Parkinsonem, gdybym nie zaczęła rozwodzić się nad swoją idealnością i swoimi umiejętnościami, które potrafię tak dobrze wykorzystać. Chociaż jako że byłam kobietą, starałam się ograniczać i nie puszyć się jak paw, bo mogłoby zostać to niezbyt dobrze odebrane.
Zerknęłam na lorda, zastanawiając się, czy mimo ostatniego braku kontaktu, nasze relacje nie uległy ochłodzeniu i nadal będziemy potrafili ze sobą rozmawiać, tak jak kiedyś. Póki co nasza pogawędka była dość sztywna, chyba oboje nie bardzo potrafiliśmy odnaleźć się w aktualnej sytuacji.
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Od lat nieuleczalnie zakochany w jednej damie, u której aktualnie nie miałem już żadnych szans; typowe jak dla byle kogo z biednej rodziny o wątpliwym statusie krwi, a nie dla kogoś o nazwisku Black. Cała ta sprawa była solą w moim oku, przez co niechętnie rozmawiałem o sprawach prywatnych. Rozumiałem za to, że i Victoria może nie chcieć konwersować o swoich zerwanych zaręczynach. Dziwił mnie nie tylko ten zastanawiający fakt, ale też to, że do tej pory lord Parkinson nie zdecydował się oddać jej ręki komuś innemu. Miał naprawdę piękną, dobrze wychowaną córkę, w dodatku niezwykle mądrą: przynajmniej z tego, co sam zdążyłem wywnioskować. Nie wypadało jednak pytać o tego typu kwestie, dlatego nie słysząc żadnej odpowiedzi na moje szczere wyrazy współczucia, zaniechałem ponownego zagłębiania się w tak nieprzyjemne sfery życia. Cała uroczystość oraz okoliczności naszego spotkania miały raczej pozytywny wydźwięk (pomimo naszych osobistych porażek oraz dramatów) i to ostatecznie sprawiło, że nie chciałem poruszać na nim zbyt poważnych zagadnień.
Wiał delikatny, ale zadziwiająco ciepły wietrzyk, lampiony migotały zgoła romantycznie, co tylko utwierdzało mnie w pozostaniu zadowolonym z obecnej chwili. Ręka Victorii wydawała się być lekka jak piórko, prawie w ogóle jej nie odczuwałem kiedy kontynuowaliśmy powolny spacer. Zerkałem na nią od czasu do czasu, w głównej mierze podziwiając bujną roślinność oraz staranne ścieżki. To było dużo bardziej stosowniejsze. Nabrałem powietrza w płuca, uśmiechając się przez chwilę nieznacznie. Skoro tak uważała…
- Dzisiaj mieliśmy na oddziale mężczyznę, którego brat w ramach zemsty za przespanie się z jego żoną, zamienił mu ręce w raciczki, a nos w świński ryjek – zacząłem, choć w moim głosie nie było cienia wesołości, tak samo zresztą twarz pozostawała niezmiennie neutralna. – Niestety pacjentka, żona napastnika, nie miała tyle szczęścia. Mąż z frustracji połamał jej kręgosłup paskudną klątwą – dodałem. Nie robiło to na mnie wrażenia; już nie. Nie potrafiłem się wznieść na wyżyny empatii. Tak naprawdę jedynym celem tej opowieści było udowodnienie własnej towarzyszce, że może nie mieć racji uznając, że każda z moich szpitalnych historii byłaby ciekawa. Ta może faktycznie była nietypowa, ale z pewnością mało interesująca, w dodatku dość obsceniczna. Nieobyczajność wymieszana z samosądem kojarzyła mi się wyłącznie z prostactwem oraz odrazą.
- To już twoje słowa są dużo bardziej fascynujące – przyznałem kiedy skończyła mówić. Obróciłem głowę w jej kierunku. – Nie słyszałem o panu Mulciberze, tak samo jak o tych badaniach. Pozostaje mi pogratulować tych niezwykłych umiejętności oraz wiedzy – stwierdziłem dość lekko, choć w głębi duszy miałem mieszane uczucia co do mieszania się kobiet w badania naukowe. Mądrość mądrością, tak jak wykształcenie, ale przesada w żadnym kierunku nie jest zdrowa. – Często zajmujesz się tworzeniem luster? – spytałem z ciekawości. Zwierciadła bywały naprawdę przydatne. Tylko jak duże doświadczenie może mieć o tym dwudziestoletnia arystokratka?
Wiał delikatny, ale zadziwiająco ciepły wietrzyk, lampiony migotały zgoła romantycznie, co tylko utwierdzało mnie w pozostaniu zadowolonym z obecnej chwili. Ręka Victorii wydawała się być lekka jak piórko, prawie w ogóle jej nie odczuwałem kiedy kontynuowaliśmy powolny spacer. Zerkałem na nią od czasu do czasu, w głównej mierze podziwiając bujną roślinność oraz staranne ścieżki. To było dużo bardziej stosowniejsze. Nabrałem powietrza w płuca, uśmiechając się przez chwilę nieznacznie. Skoro tak uważała…
- Dzisiaj mieliśmy na oddziale mężczyznę, którego brat w ramach zemsty za przespanie się z jego żoną, zamienił mu ręce w raciczki, a nos w świński ryjek – zacząłem, choć w moim głosie nie było cienia wesołości, tak samo zresztą twarz pozostawała niezmiennie neutralna. – Niestety pacjentka, żona napastnika, nie miała tyle szczęścia. Mąż z frustracji połamał jej kręgosłup paskudną klątwą – dodałem. Nie robiło to na mnie wrażenia; już nie. Nie potrafiłem się wznieść na wyżyny empatii. Tak naprawdę jedynym celem tej opowieści było udowodnienie własnej towarzyszce, że może nie mieć racji uznając, że każda z moich szpitalnych historii byłaby ciekawa. Ta może faktycznie była nietypowa, ale z pewnością mało interesująca, w dodatku dość obsceniczna. Nieobyczajność wymieszana z samosądem kojarzyła mi się wyłącznie z prostactwem oraz odrazą.
- To już twoje słowa są dużo bardziej fascynujące – przyznałem kiedy skończyła mówić. Obróciłem głowę w jej kierunku. – Nie słyszałem o panu Mulciberze, tak samo jak o tych badaniach. Pozostaje mi pogratulować tych niezwykłych umiejętności oraz wiedzy – stwierdziłem dość lekko, choć w głębi duszy miałem mieszane uczucia co do mieszania się kobiet w badania naukowe. Mądrość mądrością, tak jak wykształcenie, ale przesada w żadnym kierunku nie jest zdrowa. – Często zajmujesz się tworzeniem luster? – spytałem z ciekawości. Zwierciadła bywały naprawdę przydatne. Tylko jak duże doświadczenie może mieć o tym dwudziestoletnia arystokratka?
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czuł się dziwnie naturalnie, stojąc w ogrodzie i rozmawiając z Evelyn; nie jak aktor na scenie, śledzony nieustannie czujnym wzrokiem widowni, wygłaszający starannie wyuczone kwestie, ani nie jak przebrana marionetka z przytwierdzoną do twarzy, uprzejmą i ułożoną maską. Mimo że oficjalne wydarzenia wymagały od niego zazwyczaj wzmożonej czujności i zmuszały do ciągłego pilnowania się, tego wieczoru nie czuł takiej potrzeby; oddychało mu się swobodnie – jak komuś, kto bardzo długo przebywał pod wodą i nagle wynurzył się na powierzchnię. Nie był pewien, czy tak właśnie działała magia tego jednego, wyjątkowego dnia, czy może zwyczajnie (o ile to było w ogóle możliwe?) odnalazł swoje miejsce i nie musiał już więcej udawać, ale i tak chwytał te ulotne chwile, starając się zapamiętać z nich jak najwięcej. – Niestety nie tym razem – odpowiedział, uśmiechając się. Ani on, ani Inara nie planowali brać udziału w podniebnej gonitwie z więcej niż jednego powodu – chociaż nie czuł się wystarczająco komfortowo, żeby wymienić je wszystkie. – Jakby to wyglądało, gdyby własna żona zostawiła mnie daleko w tyle na oczach całej rodziny? – zażartował więc zamiast tego, choć tak właściwie tylko częściowo; umiejętności Inary raczej nie pozostawały dla nikogo tajemnicą. – Ale oboje będziemy obserwować wyścig z ziemi i obiecuję trzymać za lady kciuki – dodał jeszcze, kiwając lekko głową w jej stronę, jakby dla potwierdzenia własnych słów.
Na jej kolejną wypowiedź nie zareagował od razu, chociaż nie dlatego, że się z nią nie zgadzał; wprost przeciwnie – ledwie słowo szczęście zawisło w przesyconym zapachem kwiatów powietrzu, wiedział, że Evelyn miała rację. Właśnie tak musiało nazywać się to dziwne, niespotykane uczucie, które wypełniało jego klatkę piersiową podrygującą beztrosko lekkością i spychające wszystkie troski na dalszy plan. – Tak. Tak, to prawda – przytaknął tylko, bo naprawdę nie był pewien, co więcej mógłby tutaj dodać, tak samo jak nie miał pojęcia, czym właściwie zasłużył sobie na rękę kobiety, która stanowiła jego bratnią duszę w tak wielu aspektach, że trudno było mu w to uwierzyć. Być może właśnie dlatego zbyt często sięgał dłonią do tkwiącej na palcu obrączki, obracając nią kilka razy, jak gdyby chciał się upewnić, że rzeczywiście tam była.
Mimo że nieco senne rozkojarzenie udzielało mu się już od dłuższego czasu, to jego uwadze nie umknęła subtelna, trwająca zaledwie ułamek sekundy zmiana, przemykająca przez twarz Evelyn. Zmarszczył nieznacznie brwi, ale nic nie powiedział, zachowując się normalnie i po prostu obserwując ją uważniej. Nie wiedział jeszcze, o co chodziło, ani dlaczego jej odpowiedź wydała mu się lekko przyspieszona, choć cicha myśl zaczynała już powoli trącać gładką powierzchnię jego świadomości. – Skąd u lady takie zainteresowanie smokami? – zapytał, teraz już tylko częściowo skupiając uwagę na podtrzymywaniu rozmowy; jego zmysły, zaalarmowane, zaczęły wychwytywać coraz więcej bodźców, w tym stłumiony szelest trawy gdzieś za plecami. – Jeżeli oczywiście zbytnią śmiałością nie będzie zapytać – dodał, nie spuszczając oczu z twarzy rozmówczyni. Czy to była jego wyobraźnia, czy kącik jej ust poderwał się lekko do góry, a wzrok od czasu do czasu umykał gdzieś ponad jego ramię?
Miał ochotę zapytać, ale zdusił słowa, zanim jeszcze na dobre ukształtowały mu się w głowie, ciekawy, dokąd zmierzała ta gra. Ciche kroki (bosych?) stóp rozbrzmiewały coraz bliżej i mógł się założyć, że wiedział, do kogo należały. Na terenie dworku nie było zbyt wielu osób, które chętnie pozbywały się obuwia – a już na pewno nie robiąc to na zewnątrz. – Rzeczywiście, ostatnio nie miałem czasu, żeby się tam pojawić. W marcu przebywałem poza krajem, a wcześniej… – Urwał, czując najpierw czyjąś obecność bardzo blisko za swoimi plecami, a sekundę później – dotyk szczupłych palców na twarzy. Odruchowo przymknął powieki, pogrążając się w miękkiej ciemności, wypełnionej delikatną wonią perfum i bzu. Uśmiechnął się szerzej. – Inara – mruknął cicho, unosząc dłonie i oplatając delikatnie jej nadgarstki; ściągnął je lekko w dół, dopiero wtedy otwierając oczy i odnajdując ją spojrzeniem. Pokręcił głową, bardziej z rozbawieniem niż dezaprobatą. – Przeziębisz się – zauważył, nieświadomie wplatając czułość między sylaby i unosząc wyżej brwi na widok jej bosych, odcinających się wyraźnie od ciemnozielonej trawy stóp. Jeżeli jednak kiedykolwiek miał zamiar zabrzmieć surowo, to cały efekt został zniweczony, gdy na moment przyciągnął jedną z jej dłoni do ust, żeby złożyć na jej wierzchu przelotny pocałunek.
Odwrócił się do Evelyn, wciąż nie gubiąc z warg przyjaznego uśmiechu. – Chyba powinienem zacząć się obawiać tego alchemicznego sojuszu – zauważył z rozbawieniem, przenosząc spojrzenie z jednej kobiety na drugą.
| zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
Na jej kolejną wypowiedź nie zareagował od razu, chociaż nie dlatego, że się z nią nie zgadzał; wprost przeciwnie – ledwie słowo szczęście zawisło w przesyconym zapachem kwiatów powietrzu, wiedział, że Evelyn miała rację. Właśnie tak musiało nazywać się to dziwne, niespotykane uczucie, które wypełniało jego klatkę piersiową podrygującą beztrosko lekkością i spychające wszystkie troski na dalszy plan. – Tak. Tak, to prawda – przytaknął tylko, bo naprawdę nie był pewien, co więcej mógłby tutaj dodać, tak samo jak nie miał pojęcia, czym właściwie zasłużył sobie na rękę kobiety, która stanowiła jego bratnią duszę w tak wielu aspektach, że trudno było mu w to uwierzyć. Być może właśnie dlatego zbyt często sięgał dłonią do tkwiącej na palcu obrączki, obracając nią kilka razy, jak gdyby chciał się upewnić, że rzeczywiście tam była.
Mimo że nieco senne rozkojarzenie udzielało mu się już od dłuższego czasu, to jego uwadze nie umknęła subtelna, trwająca zaledwie ułamek sekundy zmiana, przemykająca przez twarz Evelyn. Zmarszczył nieznacznie brwi, ale nic nie powiedział, zachowując się normalnie i po prostu obserwując ją uważniej. Nie wiedział jeszcze, o co chodziło, ani dlaczego jej odpowiedź wydała mu się lekko przyspieszona, choć cicha myśl zaczynała już powoli trącać gładką powierzchnię jego świadomości. – Skąd u lady takie zainteresowanie smokami? – zapytał, teraz już tylko częściowo skupiając uwagę na podtrzymywaniu rozmowy; jego zmysły, zaalarmowane, zaczęły wychwytywać coraz więcej bodźców, w tym stłumiony szelest trawy gdzieś za plecami. – Jeżeli oczywiście zbytnią śmiałością nie będzie zapytać – dodał, nie spuszczając oczu z twarzy rozmówczyni. Czy to była jego wyobraźnia, czy kącik jej ust poderwał się lekko do góry, a wzrok od czasu do czasu umykał gdzieś ponad jego ramię?
Miał ochotę zapytać, ale zdusił słowa, zanim jeszcze na dobre ukształtowały mu się w głowie, ciekawy, dokąd zmierzała ta gra. Ciche kroki (bosych?) stóp rozbrzmiewały coraz bliżej i mógł się założyć, że wiedział, do kogo należały. Na terenie dworku nie było zbyt wielu osób, które chętnie pozbywały się obuwia – a już na pewno nie robiąc to na zewnątrz. – Rzeczywiście, ostatnio nie miałem czasu, żeby się tam pojawić. W marcu przebywałem poza krajem, a wcześniej… – Urwał, czując najpierw czyjąś obecność bardzo blisko za swoimi plecami, a sekundę później – dotyk szczupłych palców na twarzy. Odruchowo przymknął powieki, pogrążając się w miękkiej ciemności, wypełnionej delikatną wonią perfum i bzu. Uśmiechnął się szerzej. – Inara – mruknął cicho, unosząc dłonie i oplatając delikatnie jej nadgarstki; ściągnął je lekko w dół, dopiero wtedy otwierając oczy i odnajdując ją spojrzeniem. Pokręcił głową, bardziej z rozbawieniem niż dezaprobatą. – Przeziębisz się – zauważył, nieświadomie wplatając czułość między sylaby i unosząc wyżej brwi na widok jej bosych, odcinających się wyraźnie od ciemnozielonej trawy stóp. Jeżeli jednak kiedykolwiek miał zamiar zabrzmieć surowo, to cały efekt został zniweczony, gdy na moment przyciągnął jedną z jej dłoni do ust, żeby złożyć na jej wierzchu przelotny pocałunek.
Odwrócił się do Evelyn, wciąż nie gubiąc z warg przyjaznego uśmiechu. – Chyba powinienem zacząć się obawiać tego alchemicznego sojuszu – zauważył z rozbawieniem, przenosząc spojrzenie z jednej kobiety na drugą.
| zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Ostatnio zmieniony przez Percival Blake dnia 06.04.21 19:19, w całości zmieniany 1 raz
Nie był to dla mnie miły temat, ponieważ nie mogłam być pewna, czy zerwane zaręczyny odbyły się z mojej winy. Nikt mnie nie poinformował, nikt mi nic nie powiedział więc sama nie wiedziałam co mam myśleć na ten temat. Dlatego wolałam się nie wypowiadać, omijając ten temat z daleka. Dlatego też zdecydowanie bardziej wolałam skupić się na opowieści lorda dotyczącej jego pracy. W międzyczasie podziwiałam otoczenie i poprawiałam włosy, które rozwiał wiatr. Bardzo dbałam o to, aby wyglądać idealnie i nawet najmniejszy kosmyk włosów nie układał się nieodpowiednio. Zwróciłam się w jego stronę dopiero, gdy zdecydował się opowiedzieć mi co dziś ciekawego działo się w jego pracy. A ja słysząc historię, aż otworzyłam szerzej oczy i przytknęłam dłoń do ust, aby nie wydobyło się z nich jęknięcie zniesmaczenia.
- To naprawdę straszne i… nieprzyjemne, prawda? - zapytałam. - Okrutnie potraktował swoją żonę i brata, myślę, że mógł ukarać ich w inny sposób.
Nie wiem czy kiedykolwiek odważyłabym się zdradzić męża. Przecież było wiadome, że prędzej czy później wszystko się wyda, a kara byłaby surowa. Nie chciałabym być na miejscu owej kobiety, stracić życie tylko dla chwili uniesienia, czegoś, co absolutnie nie istniało. Powinna być wierna swemu mężczyźnie, a to co zrobiła, to był błąd. I tylko i wyłącznie jej błąd. Byłam niezwykle poruszona, dlatego ucieszyłam się, gdy lord Black zmienił temat.
- Ja też go zbytnio nie znam, ale wydaje się porządnym i ułożonym mężczyzną, któremu wróżę karierę w Ministerstwie. Być może niedługo szerzej o nim usłyszymy. Natomiast same badania były naprawdę interesujące, dużo się nauczyłam - przyznałam ze szczerością.
Badania naukowe mnie zafascynowany, miałam ochotę na więcej, ponieważ zdałam sobie sprawę z tego, że dzięki nim mogę się rozwijać. Ale nie interesowała mnie praca dla kogoś, wolałam, aby to inni działali pod moje dyktando. Może kiedyś, gdy już zdobędę naprawdę dużą wiedzę i umiejętności będę wstanie stworzyć coś na wzór lustra najpiękniejszej? Skoro tamto zaginęło, nikt nie wie gdzie jest, dlaczego by nie stworzyć drugiego? Albo może samej uda mi się go odnaleźć, byłoby cudownie móc przeglądać się w nim i słuchać niezwykłe, prawdziwe komplementy na swój temat.
- Niezbyt, a przynajmniej nie na taką skalę, lordzie - odpowiedziałam uprzejmym głosem. - Skupiam się raczej na tworzeniu małych szklanych płytek, które następnie łączę ze sobą tworząc buteleczki na perfumy.
Nie byłam pewna, czy go to zainteresuje oraz jakie ma zdanie na temat mojej pracy i moich umiejętności. Może nie były zbyt wielkie, a zwierciadło stworzone dla pana Mulcibera powstawało w bólu, zmęczeniu i kilku porażkach, to jednak uważałam, że jako niespełna dwudziestoletnia panna, umiem już całkiem dużo. I naprawdę chciałabym się rozwijać. Mam nadzieję, że mój przyszły narzeczony, a potem mąż, gdy już takowego dla mnie mój ojciec znajdzie, pozwoli mi się rozwijać. Oczywiście zrezygnowałabym dla niego ze swojej pasji, nie protestując ni słowem, ale sądzę, że stałabym się niezwykle smutną osobą.
- A ty, Lupusie? Masz jakieś ukryte umiejętności czy pasję, których nigdy nie miałam okazji poznać? - zapytałam. - Oczywiście, nie musisz mi odpowiadać.
Nie musiał, ale miło by mi było gdyby zechciał się czymś takim ze mną podzielić. Chociaż, może nie byłam dla niego na tyle bliską osobą, aby tak mocno się przede mną otwierał? Zarumieniłam się lekko, odwracając głowę w stronę budynku, gdzie odbywały się główne atrakcje.
- Niedługo zaczną się tańce - zauważyłam.
Czy zaprosisz mnie, lordzie, do tańca?
- To naprawdę straszne i… nieprzyjemne, prawda? - zapytałam. - Okrutnie potraktował swoją żonę i brata, myślę, że mógł ukarać ich w inny sposób.
Nie wiem czy kiedykolwiek odważyłabym się zdradzić męża. Przecież było wiadome, że prędzej czy później wszystko się wyda, a kara byłaby surowa. Nie chciałabym być na miejscu owej kobiety, stracić życie tylko dla chwili uniesienia, czegoś, co absolutnie nie istniało. Powinna być wierna swemu mężczyźnie, a to co zrobiła, to był błąd. I tylko i wyłącznie jej błąd. Byłam niezwykle poruszona, dlatego ucieszyłam się, gdy lord Black zmienił temat.
- Ja też go zbytnio nie znam, ale wydaje się porządnym i ułożonym mężczyzną, któremu wróżę karierę w Ministerstwie. Być może niedługo szerzej o nim usłyszymy. Natomiast same badania były naprawdę interesujące, dużo się nauczyłam - przyznałam ze szczerością.
Badania naukowe mnie zafascynowany, miałam ochotę na więcej, ponieważ zdałam sobie sprawę z tego, że dzięki nim mogę się rozwijać. Ale nie interesowała mnie praca dla kogoś, wolałam, aby to inni działali pod moje dyktando. Może kiedyś, gdy już zdobędę naprawdę dużą wiedzę i umiejętności będę wstanie stworzyć coś na wzór lustra najpiękniejszej? Skoro tamto zaginęło, nikt nie wie gdzie jest, dlaczego by nie stworzyć drugiego? Albo może samej uda mi się go odnaleźć, byłoby cudownie móc przeglądać się w nim i słuchać niezwykłe, prawdziwe komplementy na swój temat.
- Niezbyt, a przynajmniej nie na taką skalę, lordzie - odpowiedziałam uprzejmym głosem. - Skupiam się raczej na tworzeniu małych szklanych płytek, które następnie łączę ze sobą tworząc buteleczki na perfumy.
Nie byłam pewna, czy go to zainteresuje oraz jakie ma zdanie na temat mojej pracy i moich umiejętności. Może nie były zbyt wielkie, a zwierciadło stworzone dla pana Mulcibera powstawało w bólu, zmęczeniu i kilku porażkach, to jednak uważałam, że jako niespełna dwudziestoletnia panna, umiem już całkiem dużo. I naprawdę chciałabym się rozwijać. Mam nadzieję, że mój przyszły narzeczony, a potem mąż, gdy już takowego dla mnie mój ojciec znajdzie, pozwoli mi się rozwijać. Oczywiście zrezygnowałabym dla niego ze swojej pasji, nie protestując ni słowem, ale sądzę, że stałabym się niezwykle smutną osobą.
- A ty, Lupusie? Masz jakieś ukryte umiejętności czy pasję, których nigdy nie miałam okazji poznać? - zapytałam. - Oczywiście, nie musisz mi odpowiadać.
Nie musiał, ale miło by mi było gdyby zechciał się czymś takim ze mną podzielić. Chociaż, może nie byłam dla niego na tyle bliską osobą, aby tak mocno się przede mną otwierał? Zarumieniłam się lekko, odwracając głowę w stronę budynku, gdzie odbywały się główne atrakcje.
- Niedługo zaczną się tańce - zauważyłam.
Czy zaprosisz mnie, lordzie, do tańca?
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Kiedyś, obserwując pary na ślubach miała wrażenie, że otacza ich nieustanny chaos. Będąc dużo młodszą zastanawiała się nawet, jakim cudem dwoje obcych sobie ludzi miało od tej jednej chwili żyć razem. Burzyła się w niej jakaś nieskładność, a kierowana własnymi wspomnieniami - przypisywała ich cechy, które uznawała za słuszne. Ciężko było jednak pogodzić sprzeczne ze sobą wspomnienia. jedne, te bardziej zatarte czasem, istniejące z pomocą zapachów. Mieszanka bzu, werbeny i piżma przenikała wspomnienia nadając im dziwnej lekkości. Wszystko w akompaniamencie ciepła, które tak często otrzymywała siedząc przy kominku, ale najprzyjemniejsza wtedy była obecność obojga rodziców. Nikła nić nadal rysowała twarz czarnowłosej kobiety o oczach żywej barwy i dłoniach, które zaplatały jej warkocze. Obraz jednak znikał, rozmazując się, chociaż Inara nigdy nie potrafiła do końca zapomnieć. Nie umiała, niezależnie od tego, ile lat mijało i ile wiosen przypadło w udziale jej samej przeżyć. Kiedyś nawet marzyła, że będzie mogła zobaczyć ich oboje - Adriena i Lilianę stojących naprzeciw siebie, przyrzekających sobie coś... czego do dziś nie umiała zrozumieć. A właściwie powodu, dla którego obietnice rozpłynęły się niczym mgła na wietrze. I chociaż nie powinna była o tym myśleć, wspomnienie raz na jakiś czas pukało do drzwi jej umysłu, próbując zająć ją obrazem, który nie miał nic wspólnego z tym, czego doświadczała Inara. Wystarczył moment, gdy dwie par oczy spotykały się ze sobą spojrzeniami, by przegonić nieroszonych, myślnych gości. A spokój na nowo układał się na ramionach i barwił źrenice czułością, o której dawno temu próbowała zapomnieć. Chociaż ta wymykała się z kontroli, tak jak teraz, gdy wypatrzyła w przestrzeni jego sylwetkę.
Evelyn szybko złapała jej milcząca prośbę i bez kłopotu pociągnęła rozmowę, tym samym odwracając uwagę Percivala. Zapewne tylko pozornie nie zwracającego uwagi na cichy szelest jej kroków. Był w końcu Łowcą z doświadczeniem daleko idącym poza umiejętności Inary, ale - nie przejmowała się tym ani odrobinę. Zdobyła cichego sprzymierzeńca, który zajął się skupianiem uwagi rozmową. Słowa z oddali były niewyraźne, ale im bliżej była, tym łatwiej rozpoznawała ton rozmowy.
Trwała łaskotała ją w stopy, gdy stawiała kolejne kroki na ścieżce swojego celu. Przyjemna miękkość nie pozwalała jej nawet na moment pomyśleć, że nie powinna tego robić. A gdy uniosła się na palcach, w końcu zatrzymując dłonie na twarzy mężczyzny, czuła dreszcze rozchodzące się wzdłuż kręgosłupa. Uśmiechnęła się szeroko, odwzajemniając wyraz Evelyn i nadal bezdźwięcznie - poruszyła ustami w podziękowaniu. Mrugnęła jeszcze drugiej alchemiczce, by moment potem opaść na całe stopy. Jej ręce znalazły się na właściwym miejscu, zamknięte w opiekuńczym cieple dłoni Percivala. ledwie muśnięcie na jej palcach wywołało kolejna falę dreszczy, nawet na moment nie pozwalając, by kąciki ust opadły - Jestem skłonna się poświecić dla celu i jakoś to przeziębienie przetrwać - odpowiedziała lekko i zerknęła w dół, by zaraz wrócić do stojącej obok dwójki. Przesunęła się bliżej przez moment nawet zastanawiając się, czy nie stanąć tuż przed Percivalem, a właściwie - stawiając własne stopy na tych męskich - Własnego alchemika nie musisz się bać, ale cóż... - mrugnęła Evelyn porozumiewawczo - niektóre sytuacje wymagają ciężkiej artylerii argumentów i porozumienia - opuściła jedną dłoń, mocniej splatając własne palce z tymi, należącymi do...męża.
Evelyn szybko złapała jej milcząca prośbę i bez kłopotu pociągnęła rozmowę, tym samym odwracając uwagę Percivala. Zapewne tylko pozornie nie zwracającego uwagi na cichy szelest jej kroków. Był w końcu Łowcą z doświadczeniem daleko idącym poza umiejętności Inary, ale - nie przejmowała się tym ani odrobinę. Zdobyła cichego sprzymierzeńca, który zajął się skupianiem uwagi rozmową. Słowa z oddali były niewyraźne, ale im bliżej była, tym łatwiej rozpoznawała ton rozmowy.
Trwała łaskotała ją w stopy, gdy stawiała kolejne kroki na ścieżce swojego celu. Przyjemna miękkość nie pozwalała jej nawet na moment pomyśleć, że nie powinna tego robić. A gdy uniosła się na palcach, w końcu zatrzymując dłonie na twarzy mężczyzny, czuła dreszcze rozchodzące się wzdłuż kręgosłupa. Uśmiechnęła się szeroko, odwzajemniając wyraz Evelyn i nadal bezdźwięcznie - poruszyła ustami w podziękowaniu. Mrugnęła jeszcze drugiej alchemiczce, by moment potem opaść na całe stopy. Jej ręce znalazły się na właściwym miejscu, zamknięte w opiekuńczym cieple dłoni Percivala. ledwie muśnięcie na jej palcach wywołało kolejna falę dreszczy, nawet na moment nie pozwalając, by kąciki ust opadły - Jestem skłonna się poświecić dla celu i jakoś to przeziębienie przetrwać - odpowiedziała lekko i zerknęła w dół, by zaraz wrócić do stojącej obok dwójki. Przesunęła się bliżej przez moment nawet zastanawiając się, czy nie stanąć tuż przed Percivalem, a właściwie - stawiając własne stopy na tych męskich - Własnego alchemika nie musisz się bać, ale cóż... - mrugnęła Evelyn porozumiewawczo - niektóre sytuacje wymagają ciężkiej artylerii argumentów i porozumienia - opuściła jedną dłoń, mocniej splatając własne palce z tymi, należącymi do...męża.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Strona 1 z 2 • 1, 2
Ogród [ślub]
Szybka odpowiedź