Gabinet
AutorWiadomość
Gabinet
Miejsce największego skupienia - Ulysses unika przyjmowania tu kogokolwiek, korzystając raczej ze swojego niewielkiego salonu, choć zdarzają się wyjątki. Przylega do innych pomieszczeń, zajmowanych przez mężczyznę w skrzydle zachodnim - ulokowany jest między jego sypialnią, a wspomnianym wcześniej salonem. Z gabinetu da się przejść bezpośrednio do biblioteki, jednak drzwi są zazwyczaj zamknięte. Tutaj Ollivander gromadzi najważniejsze księgi oraz trzyma swoje najbardziej indywidualne zapiski.
Zabezpieczone zaklęciem Muffliato.
Zabezpieczone zaklęciem Muffliato.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Myśl uczepiła się go jak rzep psidwaczego ogona, nie pozostawiając wyboru. Cały wcześniejszy dzień poświęcił na przeszukiwaniu biblioteki i wertowanie ksiąg w poszukiwaniu choćby drobnych wzmianek, mających przybliżyć go do osiągnięcia celu, teraz mnożących się wręcz do dwóch celów. Wcześniejsze plany i założenia skłaniały się bardziej ku oklumencji, legilimencję pozostawiając gdzieś w tle, wycofaną - liczyła się głównie bezwzględna obrona umysłu przed ewentualnym intruzem, zaś szperanie w czyimś wciąż nie wydawało mu się tak interesujące, jak odgadywanie jego zamiarów i myśli za pomocą zwykłej, dobrej obserwacji, ćwiczonej całe życie. Była powodem do własnej, niewypowiedzianej dumy. Teraz zaś, kiedy umysł poddawał się kwietniowym rewelacjom, zderzył się w końcu z pragnieniem poznania drugiej strony, choćby z ciekawości - te pragnienie wracało coraz silniej, przynosząc pytania, które ostatecznie wybudziły ciekawość do stanu niemalże krytycznego. Ostatnimi czasy nieco zaniedbał rozwój wiedzy i umiejętności, a sytuacja wydawała mu się dosyć nagląca (polityka i Ministerstwo Magii coraz odważniej szastały swoją potęgą), dlatego nie kłócił się ze swoimi myślami, przyjmując je równocześnie jako małą ulgę w udręce. Z niecierpliwością czekał na maj, widząc w granicy miesiąca magiczną linię, po której przekroczeniu wszystko miało wrócić do normy, porządku i spokoju ducha. Może to placebo było skuteczne, może widmo ciężkiego miesiąca wisiało nad nim zbyt wyraźnie, a może zwyczajnie znów oszukiwał się, że cokolwiek ulegnie zmianie.
Księgi zadomowiły się w gabinecie, ułożone w kilka stosów, które teraz próbował pogrupować, przeglądając je kolejno i rozpisując wszelkie uwagi na pergaminach pokrywających biurko. Magiczny gramofon grał w tle, lecz bardzo cicho, zagłuszony przez świst tomików, lewitujących co chwila po pomieszczeniu, dyrygowanych ręką i różdżką Ulyssesa. Co jakiś czas przebijały się mocniejsze partie jazzowej trąbki, przeplatając się z szelestem kartek, aż w końcu do całej kompozycji dołączyło pukanie, znajome - niemalże dało się wyczuć jego charakter i oczyma wyobraźni Ollivander wyraźnie widział dłoń swojej matki, stojącej po drugiej stronie. Westchnął nieznacznie, niestrudzenie maczając pióro w kałamarzu. Machnął krótko różdżką, aby nie opuszczając swojego miejsca otworzyć drzwi. Nie odrywał wzroku od notatek, lecz puścił w przestrzeń stonowane proszę. Metalowa taca brzdęknęła o stolik przy kanapie, a skrzat ulotnił się, zostawiając ich sam na sam z herbatą. Dopiero wtedy uniósł spojrzenie, lekko pytająco zerkając na matkę, z piórem zawieszonym nad notatkami.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Odette Ollivander brała sprawy w swoje ręce. Napędzana dobrem rodziny mogła ufać własnym działaniom. Wszystko zawsze doprowadzała do końca wiedząc, że nie istnieją półśrodki kiedy chodziło o jej bliskich. Marcus zawsze powtarzał, że nie miało znaczenia dokładnie to czym się aktualnie zajmowała; wkładała w to tyle serca, że błahostkę można było nazwać celem nadrzędnym. I chociaż zwykle radziła sobie z napotkanymi przeszkodami z wrodzoną gracją i należytą empatią tak kiedy chodziło o jej syna po prostu brakowało jej argumentów. Chciała tylko jego szczęścia. Odette wiedziała, że mężczyzna zna nałożony na niego przez ród obowiązek. Wiedziała też, że w końcu zmuszony do małżeństwa nie będzie się upierał. Jednak jako matka chciała dla niego czegoś więcej. Ich rodzinę spotkało wiele złego. Sama nie potrafiła wracać myślami do utraty jakiej doświadczyli wszyscy. Nikt nie zasłużył na to by pochować własne dziecko. Każdy z nich potrzebował czasu na otrząśnięcie się z tragedii. Każdy miał swoje sposoby na skonfrontowanie się z nią. Odette nie nalegała co jakiś czas tylko podsuwając mu kandydatki chociaż wiedziała, że w sercu syna to miejsce jest już zajęte. Ich ród jak każdy miał pewne zasady, których bezwzględnie należało przestrzegać. Tworzyli też coś czego lady Ollivander nie widziała u innych przedstawicieli szlacheckiego świata; tworzyli rodzinę. Jej matczyne serce łamało się za każdym razem gdy widziała gasnący blask nadziei w oczach swojego ukochanego syna. Nadziei, która rozpalała się i gasła by w końcu zgasnąć całkowicie z zaginięciem jego ukochanej. Nie da się znaleźć słów, które mogłyby uleczyć zbolałe serce dlatego musieli mu dać czas. Swój czas. I chociaż Odette nadal nie była pewna co tego czy jej syn jest już gotowy tak jej mąż Marcus nie pozostawił jej żadnego wyboru. Ulysses musiał wziąć się w garść i musiał stanąć na wysokości powierzonego mu jeszcze w kołysce zadania. Miał zostać głową rodziny, godnym noszenia nazwiska Ollivander, zapewnić ciągłość rodu. Dość ciągłego wpatrywania się w stare pergaminy, dość przemierzania tylu kilometrów w poszukiwaniu nowych drzew do różdżek. Nie można przyjąć jednego dziedzictwa odrzucając to drugie. Odette delikatnie zastukała w drzwi biblioteki. W całej rezydencji nie było miejsca, w którym jej syn spędzałby tyle czasu co w bibliotece. Słysząc ciche, ale pewne proszę otworzyła drzwi spoglądając na zaczytanego mężczyznę. - Przeszkadzam? - zapytała zamykając za sobą cicho drzwi i opierając się o ścianę obok nich. - Znajdziesz chwile dla stroskanej matki? - uniosła delikatnie brew, a na jej ustach pojawił się uśmiech. Wiedziała, że jej nie odmówi. Nawet jeśli bardzo nie chciał jej słuchać… nie odprawiłby jej.
I show not your face but your heart's desire
Widmo nadchodzącej rozmowy wisiało nad nim już od jakiegoś czasu, jednak resztkami naiwności trzymał się nadziei, że nie nastąpi ona teraz - nawet jeśli żaden moment nie był na nią odpowiedni. Miłość do matki utrzymywała się we właściwym miejscu, zawsze traktował ją z należytym szacunkiem i troską wyrażoną na swój sposób, zgoła inny niż ten stosowany przez Odettę. W jakimś stoniu doceniał jej starania i niezłomność, kiedy śpiewnym tonem, przepełniona energią, nadzieją i ekscytacją opowiadała o godnych pannach - wysiłki mogły spełzać na niczym, ale spędziwszy z nim prawie całe trzydzieści dwa lata mogła poszczycić się stwierdzeniem, że zna go jak nikt. Ulysses mógł wypierać się przeogromnie i trzymać swój mur, ona jednak niwelowała ten dystans, będąc jedną z tak niewielu osób darzonych cennym zaufaniem. Wciąż tlił się w nim żal, do niej i do ojca, lecz czas był łaskaw przynieść mu świadomość i stopniowo przywrócić prawidłowe postrzeganie - w zasadach i zakazach nie było ich winy. Na największą przeszkodę nie dało się wpłynąć żadnym sposobem, nie mogła zrobić tego Odetta, nie mógł zrobić Marcus, nie mógł zrobić on sam. Valerie była odcięta od ich świata okropną granicą. Nieprzekraczalną.
Słońce nie wpadało do gabinetu, otulone pierzyną jasnoszarych chmur, ale przez otwarte okno przebijał się ptasi śpiew, razem z postacią matki przynosząc ochotę na przerwę. Odłożył pióro i odsunął od siebie pergamin, przejeżdżając palcem po brwi i rozmasowując krótko skroń, zanim kiwnął głową w niemej zgodzie na jej towarzystwo. Starał się nie przewidywać, w jakim celu przyszła i nie określać tematu zanim nie wypłynął, ale gdzieś w tych próbach przemknęła krótka myśl, burząca wszelkie podejścia - nie miała jeszcze okazji do zachwytu tym nieszczęsnym tańcem na ślubie Nottów, za który zgarnęli pochwały razem z lady Slughorn. Wygrane toujours pur stało na jednej z szafek w zasięgu jego wzroku i sprawnie przechwyciło umysł, podsuwając już tylko jedną i jedyną sprawę. Pannę na wydaniu. Mimo wszystko przywołał na usta subtelny uśmiech, kiedy opuszczał swoje miejsce; podszedł do matki, aby delikatnie ułożyć dłoń na jej plecach, ująć ramię i przeprowadzić do kanapy, gdzie mogła wygodnie usiąść, dając jej w ten sposób znak, że jest mile widziana. Gramofon pod komendą wydaną przez różdżkę uraczył ich nieco łagodniejszymi nutami, darując sobie dźwięk jazzowej trąbki na rzecz czystego, klasycznego fortepianu.
- Zatroszczyłaś się o herbatę. Nie sposób nie znaleźć chwili - zapewnił, wypełniając filiżanki bursztynowym płynem, parującym lekko. Uważne spojrzenie, charakterystyczne dla Ollivandera, towarzyszyło pytaniu. - Jak mogę odjąć trosk matce?
Słońce nie wpadało do gabinetu, otulone pierzyną jasnoszarych chmur, ale przez otwarte okno przebijał się ptasi śpiew, razem z postacią matki przynosząc ochotę na przerwę. Odłożył pióro i odsunął od siebie pergamin, przejeżdżając palcem po brwi i rozmasowując krótko skroń, zanim kiwnął głową w niemej zgodzie na jej towarzystwo. Starał się nie przewidywać, w jakim celu przyszła i nie określać tematu zanim nie wypłynął, ale gdzieś w tych próbach przemknęła krótka myśl, burząca wszelkie podejścia - nie miała jeszcze okazji do zachwytu tym nieszczęsnym tańcem na ślubie Nottów, za który zgarnęli pochwały razem z lady Slughorn. Wygrane toujours pur stało na jednej z szafek w zasięgu jego wzroku i sprawnie przechwyciło umysł, podsuwając już tylko jedną i jedyną sprawę. Pannę na wydaniu. Mimo wszystko przywołał na usta subtelny uśmiech, kiedy opuszczał swoje miejsce; podszedł do matki, aby delikatnie ułożyć dłoń na jej plecach, ująć ramię i przeprowadzić do kanapy, gdzie mogła wygodnie usiąść, dając jej w ten sposób znak, że jest mile widziana. Gramofon pod komendą wydaną przez różdżkę uraczył ich nieco łagodniejszymi nutami, darując sobie dźwięk jazzowej trąbki na rzecz czystego, klasycznego fortepianu.
- Zatroszczyłaś się o herbatę. Nie sposób nie znaleźć chwili - zapewnił, wypełniając filiżanki bursztynowym płynem, parującym lekko. Uważne spojrzenie, charakterystyczne dla Ollivandera, towarzyszyło pytaniu. - Jak mogę odjąć trosk matce?
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Patrzyła ja z naturalnym dla siebie spokojem kreśli ostatnie słowa na pergaminie. Ten widok ścisnął jej galopujące w zmartwieniu serce. Czas uciekał im przez palce. Wydawać by się mogło, że jeszcze chwile temu był tylko małym chłopcem biegającym po schodach rezydencji. Mogło się wydawać, że nieskazana żadną troską twarz nigdy jej nie doświadczy. A jednak widziała jak się zmieniał. Zaraz po śmierci siostry i zaraz po zniknięciu Valerie. Kochałeś ją synu? Tak bardzo kochałeś? Chciałaby pozwolić mu trwać w tej zadumie, na swój sposób przejść przez żałobę i ból po stracie. Jednak nie mogła. Nie da się czasem zabić własnego uczucia. Możemy tylko starać się go uniknąć i drżeć w obawie, że jeszcze kiedyś wróci. Nie takie same, ale przesiąknięte tym przykrym uczuciem. Odetta wiedziała, że jej uczucie do Marcusa nie mogło być przykładem. Rzadko zdarza się tak, że z zaaranżowanego małżeństwa rodzi się coś prawdziwego. Takie prawdziwe opierające się na miłości i wzajemności, a nie to nakreślone przez przysięgę i współpracę. Nie mogła mu też zagwarantować, że tak właśnie będzie wyglądać jego późniejsze życie, ale życie nie polega na dokładnym przedstawieniu nadchodzących wydarzeń, a potem przeanalizowaniu czy aby na pewno mi to będzie pasować. Życie jest brutalne, okrutne i przykre. Daje o sobie znać w najgorszych momentach. Teraz patrzyła na niego jak matka patrzy na zranionego syna. Wiedziała jednak, że nie będzie więcej szeptania nazwisk, opowiadania o damach czekających w kolejce by poznać tego cudownego lorda jakim był jej syn. Nie będzie więcej czekania aż ten sam dojdzie do wniosku, że zbyt długo tkwi w boleściach serca. To była ostateczna rozmowa chociaż jeżeli chodziło o Ulyssesa nigdy nie potrafiła być wystarczająco stanowcza i bezwzględna. Pozwoliła się poprowadzić do kanapy przy tym ściskając dłoń syna delikatnie. Zawsze miał tak samo chłodne dłonie. Dokładnie tak jak jego ojciec. - Mówi się, że nie istnieje żaden poważny problem, którego nie dałoby się złagodzić filiżanką herbaty. - mruknęła spoglądając na brzeg zdobionej filiżanki. Odetta zdążyła pochwycić te wszystkie pochlebne komentarze o jej synu i chociaż na usta cisnęło jej się wiele pytań nie miała zamiaru ich zadawać. To już i tak teraz nie miało żadnego znaczenia. Jako matka mogła zadać tylko jedno, subtelniejsze. - Dobrze się bawiłeś? - zignorowała jego pytanie o odjęcie trosk. Wiedział bardzo dobrze po co tutaj przyszła i wiedział, że odjęcie ich nie jest w zasięgu jego dłoni w tym momencie. A przynajmniej jeszcze nie jest. - Ulyssesie… - zaczęła zakrywając jego dłoń swoją. - Wiesz, że chcemy z Marcusem dla ciebie jak najlepiej, prawda? - i chociaż pytanie miało wydźwięk retoryczny chciała uzyskać odpowiedź. Ponoć dzieci kochają swoich rodziców bo muszą. Zawsze chciała by ją kochały bo była dobrą matką. A przynajmniej próbowała wierzyć, że była dobrą matką.
[bylobrzydkobedzieladnie]
[bylobrzydkobedzieladnie]
I show not your face but your heart's desire
Ostatnio zmieniony przez Ain Eingarp dnia 07.03.17 17:03, w całości zmieniany 1 raz
Starał się biec gdzieś obok czasu, uważnie wymijając jego płynność i przeskakując nad wartkim nurtem, zaklinając chwile w miejscu na kształt stałych, niewzruszonych i twardych głazów, trwających na swym miejscu mimo rwącego prądu - może z lekka wygładzane przez wodę, lecz powoli, długo, cierpliwie. Nie ścigał się z czasem, jak robiła to większość, poniekąd ignorując jego bolesny upływ, ale wcale nie wychodził na tym lepiej. Zamarł w przykrościach, jakie zesłał los, jeszcze nie do końca potrafiąc się z nich otrząsnąć, choć pozornie wszystko było w porządku. Żył, funkcjonował, utrzymywał znajomości, rozwijał się i nie przynosił rodzinie wstydu, poza tym małym wyjątkiem - ociąganiem się z najważniejszym obowiązkiem. Skłamałby wierutnie, gdyby stwierdził, że nie ma to siły - miał jej wiele i udowadniał to niestrudzenie. Nie miał ochoty. Nie chciał próbować, przywiązany do serca wypełnionego tym jednym obrazem, oprawionym w nikłe wspomnienia i przesnute nicią małej, prywatnej tragedii. Pielęgnował obraz Valerie, przeklinając go jednocześnie i wyzywając od słabości, od ludzkich słabości, których przecież nie miał prawa posiadać - a jednak posiadał. Już dawno przestał bawić się w dążenie do ideału, przyjmując prawdę gładko - ideałów nie było. Lecz myśl, że jego własna ułomność mogła leżeć w innej istocie, której, o największa zgrozo, nie mogło być przy nim, wprawiała go w nieznaną wcześniej irytację, inną niż wszystkie. Ego ścierało się z ograniczeniami, obracając w proch wyobrażenie, jakie miał o sobie. Widział w niej wszystko, wraz z odejściem kreując coraz większe pragnienie, ale im dalej w las, tym więcej drzew - pragnienie oddalało się od realnej postaci, poznanej przed laty. I choćby się starał, po trzech latach bezowocnego wspominania i pielęgnowania tej przeklętej pamięci, choćby próbował wszystkimi znanymi sposobami z udziałem wszelkich sił, jakimi dysponował, nie potrafiłby oddzielić wymysłu od prawdy. Nie zdołałby jej dociec z prostej przyczyny - nie chciał jej widzieć. Nawet kątem oka. Mógł widzieć każdą prawdę, wszystkie inne, ale nie tę.
- Miejmy nadzieję, że rozwiąże i nasze - chłodna dłoń zetknęła się z delikatnym uszkiem filiżanki, na dobrą wróżbę dla rozwiązań. Szykował się na tę rozmowę, jakkolwiek by od niej nie uciekał, porządkował myśli i wnioski, oswajając się ze zbliżającymi zmianami. Musiały nadejść. Nie wiedział, jak bardzo są mu potrzebne; po części nawet ich pragnął, nie przyznając się przed samym sobą. Może ze względu na dziedzictwo, dzieci. Słowa ojca, wiedzione rozedrganym ze złości głosem, wciąż szły po głowie echem. Odetta, jak to matka, miała w sobie więcej zrozumienia i cierpliwości. Marcus odchodził od zmysłów. Chcesz to wszytko zaprzepaścić? Wyrzeknij się i teraz, sprawa będzie prostsza. Te rozmowy nigdy nie były łatwe. Szczególnie wtedy, gdy Valerie zdobiła swą sylwetką korytarze posiadłości, rozjaśniając je nadzieją, której później nie odczuł już w tym samym stopniu.
- Względnie - oszczędność słów na pewno nie zdołała jej zaskoczyć. Skracał tym samym otoczkę, pozwalając jej wyjść z sednem całej rozmowy. Trwał w miejscu, jak zawsze, jak posąg, nie ukazując wzruszenia ani przejęcia, żadnej obawy, wątpliwości, nawet cienia zawahania. Ani uśmiechu.
Dopiero kiedy zamknął na chwilę oczy, pod naporem jej szczerego spojrzenia, coś w nim pękło. Na jeden moment, ulotny, jak lekkie przedłużenie mrugnięcia, po którym wrócił do niej, budując się od nowa, bez najmniejszego drgnięcia. Na stałych fundamentach, które razem z ojcem pomogli mu postawić mimo przeszkód i choroby, tłumiącej oddech. Teraz oddychał lekko, tylko wrażenie miażdżyło wnętrzności swoim ciężarem, ta paskudna świadomość, że to właśnie ten moment.
- Wiem - głos miał chrypliwy, ale mocny i stabilny. Podziwiam waszą cierpliwość. Nie musiał dodawać więcej, w jednym słowie zawierając wszelkie wdzięczności, ale i rysę urazy, jakiej nie powinien żywić. Przeszkadzała mu, wciąż na tej gładkiej tafli - widoczna.
- Miejmy nadzieję, że rozwiąże i nasze - chłodna dłoń zetknęła się z delikatnym uszkiem filiżanki, na dobrą wróżbę dla rozwiązań. Szykował się na tę rozmowę, jakkolwiek by od niej nie uciekał, porządkował myśli i wnioski, oswajając się ze zbliżającymi zmianami. Musiały nadejść. Nie wiedział, jak bardzo są mu potrzebne; po części nawet ich pragnął, nie przyznając się przed samym sobą. Może ze względu na dziedzictwo, dzieci. Słowa ojca, wiedzione rozedrganym ze złości głosem, wciąż szły po głowie echem. Odetta, jak to matka, miała w sobie więcej zrozumienia i cierpliwości. Marcus odchodził od zmysłów. Chcesz to wszytko zaprzepaścić? Wyrzeknij się i teraz, sprawa będzie prostsza. Te rozmowy nigdy nie były łatwe. Szczególnie wtedy, gdy Valerie zdobiła swą sylwetką korytarze posiadłości, rozjaśniając je nadzieją, której później nie odczuł już w tym samym stopniu.
- Względnie - oszczędność słów na pewno nie zdołała jej zaskoczyć. Skracał tym samym otoczkę, pozwalając jej wyjść z sednem całej rozmowy. Trwał w miejscu, jak zawsze, jak posąg, nie ukazując wzruszenia ani przejęcia, żadnej obawy, wątpliwości, nawet cienia zawahania. Ani uśmiechu.
Dopiero kiedy zamknął na chwilę oczy, pod naporem jej szczerego spojrzenia, coś w nim pękło. Na jeden moment, ulotny, jak lekkie przedłużenie mrugnięcia, po którym wrócił do niej, budując się od nowa, bez najmniejszego drgnięcia. Na stałych fundamentach, które razem z ojcem pomogli mu postawić mimo przeszkód i choroby, tłumiącej oddech. Teraz oddychał lekko, tylko wrażenie miażdżyło wnętrzności swoim ciężarem, ta paskudna świadomość, że to właśnie ten moment.
- Wiem - głos miał chrypliwy, ale mocny i stabilny. Podziwiam waszą cierpliwość. Nie musiał dodawać więcej, w jednym słowie zawierając wszelkie wdzięczności, ale i rysę urazy, jakiej nie powinien żywić. Przeszkadzała mu, wciąż na tej gładkiej tafli - widoczna.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kwiecień był zawsze trudnym miesiącem. Cała rodzina wspomnieniami wracała do wydarzenia, które tak dogłębnie nimi wstrząsnęło. Odetta była silną kobietą, która stawiała czoła wszelkim przeciwnościom losu. Wiedziała, że tego od niej wymagano i tak właśnie została wychowana. Była Greengrassem o skórze równie twardej co ta u smoków, o które jej rodzina tak silnie dbała. Jednak gdy tak wielka tragedia dotknęła ich rodzinę, kobieta rozsypała się jak domek z kart smagany wiatrem. Ktoś kiedyś jej powiedział, że śmierć jest jedyną pewną rzeczą w życiu, a moment śmierci najmniej pewną. Wierzyła w jej naturalność i siłę, której nikt nie powinien podważać. Nigdy nie chciała by jej dzieci wylewały nad nią łzy. Przeżyła już wszystko co najważniejsze w swoim życiu. Odnalazła prawdziwe szczęście, rodzinę i dom, który tak bardzo kochała. Jednak los kpiąco starł jej szczęście w proch odbierając jej dziecko. Żadnej matce nie życzyła patrzenia na śmierć własnego dziecka. Jej rozerwane na strzępki serce miało już nigdy nie wrócić do tego samego stanu, a ona nie potrafiłaby spojrzeć na świat tymi samymi oczami. Bogata o tak okrutne doświadczenie dbała o swoją rodzinę z jeszcze większą zawziętością. Dla najbliższych była gotowa na największe poświęcenia. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego jak bardzo to wszystko wstrząsnęło także Ulyssesem. Nie był już jednak dzieckiem, a mężczyzną, który musiał w końcu wziąć sprawy w swoje ręce. Stać się głową rodziny. Wzorem, za którym ruszą inni. Marcus uważał, że Odetta jest za delikatna, zbyt uczuciowa i prawdę mówiąc właśnie taka była. Pozwalała się rozpraszać, pozwalała mu uciekać od tematu i tworzyć mur między tym czego ona chciała, a od czego on uciekał. Jej mąż taki nie był. Mówił wprost o sprawach, które ona w trosce o swoje dziecko owijała w pół słowa. Dziecko. Nie był już chłopcem i nadal nie wiedziała, kiedy to wszystko się stało. Czasami miała wrażenie, że przespała kilka lat ich życia. Lat, których na pewno nigdy już nie odzyska. Uśmiechnęła się delikatnie na jego słowa. Nie wiedziała czy widział w niej to wahanie, a może ostatnimi czasy po prostu o niczym innym nie rozmawiali. Może ciągle rozpatrywała opcje, których on nie zauważał. Ich problem zaczynał się od słów, których wypowiedzenie było dla niej trudne. To wygrzebywanie smutków, otwieranie wpół zagojonej rany. I chociaż wolałaby tego nie robić to na własnej skórze wiedziała co należy zrobić, żeby sprowadzić ludzi na ziemię. Należało bardzo szybko wyciągnąć ich albo z chmur, albo z oplatającego bluszczu smutków. - W takim razie wiesz również, że długo z tym zwlekaliśmy. - nigdy nie mówiła o sprawach rodzinnych tylko w jej imieniu. Chociaż jej mąż zrobiłby to w sposób o wiele szybszy i mniej delikatny ona wiedziała, że każda decyzja jaką podejmują jest ich wspólną decyzją. Dlatego była tutaj dzisiaj ona zamiast jego czy nawet zamiast ich dwójki. - Staraliśmy się nie naciskać na ciebie, ale zgodnie uważamy, że już wystarczy. Zanim cokolwiek powiesz proszę daj mi skończyć. - odparła wiedząc, że jeśli się zawaha to nie będzie miała serca mu tego zrobić. Kazać zapomnieć o przeszłości. - Czasami stajemy przed wyborami, które w tym konkretnym momencie wydają się nam być najgorszymi z możliwych. Wiem, że twoje serce jest zaabsorbowane kimś innym, a rozum spogląda w stronę obowiązku, który przysługuje każdemu lordowi. Nie obiecam ci, że będzie łatwo, lekko… przyjemnie. - odetchnęła wypatrując jego reakcji. - Chciałabym, żebyś się postarał. Nie unikał tematu, nie patrzył na moje słowa przez pryzmat Valerie. To płynie w naszej krwi. Podejmowanie decyzji, z którymi się nie zgadzamy. - zakończyła spoglądając na niego z troską i ufnością. Wierzyła, że nie potrzebują więcej słów.
I show not your face but your heart's desire
Tym razem nie chciał odciągać jej uwagi. Pragnął jedynie ulżyć własnej. Odsunąć wątpliwości i zasklepić rany - choćby pozornie, na chwilę. Zasłonić sobie oczy i powiedzieć - to, czego nie widzisz, nie istnieje. Zatopić tęsknotę, zanim weźmie oddech - ten zaś brała głęboki, zdecydowanie pełniejszy niż mogły pomieścić jego płuca. Obydwoje wiedzieli, że był do tego zdolny - do wznoszenia muru, niewidzialnych barier i granic, do chowania się przed samym sobą, do beznadziejnego wyzucia i beznamiętności. To decyzja Odetty ściągała go na ziemię, uparcie wbijając stopy w grunt - odważyła się na słowa, które wcześniej oddalał, z beztroską sugerując nie, jeszcze nie teraz, choć właściwie gotowy był już dawno, wcześniej niż mogła się spodziewać. Czuł jej wahanie i poniekąd rozdarcie, mimowolnie przyjmując je jako własne. Przestawiał w nim cegiełki, aby nie chwiało się więcej i trwało na postumentach - gotowości, świadomości i odwagi - jak piękna rzeźba. Odbijała się w zrównoważonym spojrzeniu, przebłyskując tylko odrobiną tęsknoty. Szczyptą smutku. To nie ignorancja ani opóźniona dojrzałość zwiodły go na tak długą drogę. Uśmiechnął się subtelnie, przyjmując wszystkie zdania. Chcąc dodać matce otuchy, nakłonić do dalszej kwestii, sugerując, że nie przerwie jej i nie odciągnie tematu na inny czas. Lecz było w tym uśmiechu coś odległego, osobistego, z urazą wciąż błądzącą w kącikach, a nuty wydobywające się z gramofonu drażniły i rozpraszały. Pragnął napisać własne, oddać się kilku dźwiękom, które mógłby zapętlać bez końca, jak gdyby miały przynieść ukojenie i ten zbawienny obraz. Milczał. Nie zbierał myśli, nie szukał odwagi ani nie brnął w zapewnienia. Pozwolił jej analizować subtelne zmiany, tak jak chmury zbierające się tłumnie, aby wreszcie zasłonić słońce, tak i uśmiech osnuł się smutkiem. Mrugnął wolno, zmrużył oczy, jakby chciał spojrzeniem wyjaśnić wszystko to, co nie miało swojej miary w słowach. Nie mógł. Bo każdy patrzył inaczej.
- Nie znam innych pryzmatów - z cichym szelestem wyswobodził się spod uścisku jej palców, drobniejszych niż własne. Zostawił różdżkę na stoliku, zamiast niej zajmując dłoń filiżanką. W trzech niedługich i niepokojąco spokojnych krokach znalazł się przy gramofonie, ucinając utwór w pół taktu, tak jak ucięto jego własny, lecz nie pochylał się nad tym zbyt długo, przechodząc do okna. Ramię oparł luźno o solidne drewno, za plecami mając księgi, niezdolne do pomocy w jednej, najbardziej nurtującej i męczącej sprawie. Nie próbował szukać w nich rozwiązań. Zeszli w temat tabu.
Podjęli go tylko raz, ale w niewłaściwym momencie, używając nieodpowiednich słów, każde wiedzione własnymi emocjami. Nie dało się ich porównać, nie wtedy. Ona nie żyje - padło. Pamiętał drgnięcie tej nuty i przekonanie o prawdziwości, lśniące w oczach matki - bólem, ale wciąż prawdą. Jej prawdą. Dokładnie tą, której nie mógł przyjąć. Nie wiedziała wielu rzeczy. Nie winił jej za to. Opłacili to reakcją Ulyssesa i do dziś był pewien, że nie widziała go w takim wzburzeniu. Zanim wylądował w sali szpitalnej, walcząc z bezdechem, zdążył zetrzeć w proch ciężkie, dębowe meble.
- Ophelia była mądra, ale młoda. Nieskalana świadomością, niezmącona przykrą prawdą - nie grał w oko za oko, ząb za ząb. Nie wypominał bolesnych strat. Nie szastał jej śmiercią jak podrzędnym argumentem. Wypowiadał słowa miękko, lecz nie unikając w nich prawdziwych wybrzmień. - Pokochała ją - stwierdził krótko, nie odrywając wzroku od ogrodowej huśtawki. Ze spokojem przyjął odbłysk wspomnienia - skrzypiała lekko pod ciężarem Valerie i Ophelii, w lepszym dniu, w kwietniu, kiedy zanosiło się na poprawę i powrót do zdrowia, kiedy oddychała tak pewnie, jak nigdy. Pozwolił refleksom zasnuć się późniejszą mgłą. Przedłużał milczenie, w ten typowy dla siebie sposób, magnetyczny i jednoznaczny - nie prosząc o oczekiwanie, lecz wymagając go. Odetta wiedziała, że nie spieszył się ze słowami. Składał je trafnie i konkretnie. Nie sprecyzował, kto kogo darzył szczególnym uczuciem, postrzegając obydwa skarby na równi.
- Valerie była już zmęczona, ale tkwiła przy niej. Odesłała mnie, kiedy chciałem ją zastąpić. Drugi dzień. Bez przerwy - mruknął, kręcąc krótko głową. Nie pamiętał, kiedy jej imię wyszło poza jego myśli, układając się w realny wyraz, teraz przyozdobiony słodką nutą, wyróżniającą się znacznie na tle całości. Opierała się wtedy ramionami o skraj łóżka, obserwując uważnie strudzoną klątwą dziewczynkę. Nie domknął drzwi, zatrzymując się przy nich jeszcze moment, lecz już po drugiej stronie. Gdyby to było takie proste, Opi, słyszał jej głos, leniwie roztargniony, ale subtelnie uśmiechnięty. - Ophelia opisywała jej suknię, w jakiej stanie na ślubnym kobiercu - absurd, pełen absurd. Valerie Ollivander - nastawała dumnym tonem, dziecięcym jeszcze głosem, wypełnionym wizją. Naiwnością. - W ogrodzie, na tle parku - zaśmiał się cicho, ponownie kręcąc głową. A potem żyli długo i szczęśliwie. Kolejna chwila milczenia, tak długa, na jaką mógł sobie pozwolić.
- Ona nie żyje - martwe echo jej własnych słów przeszło między nimi, owite biernie apatią. Profil jego twarzy, jaki dostrzegała teraz na tle jasnego otoczenia w ramie okiennej framugi, był łagodny, niezmącony żadną z jego trosk i bolączek. Mogła je za to wyczuć w powietrzu, ulegając aurze melancholii. - Spalę wszystkie listy, które nigdy nie dotrą w zaświaty - podjął dalej, unosząc powoli filiżankę, ponownie upijając łyk herbaty, rozwiązującej problemy. Zapisane pergaminy utknęły na dnie jednej z szuflad, przygniecione niewiele znaczącą księgą. - Nie boję się wyzwań i decyzji. Boję się jej powrotu - słowa często przywoływały skrywane w nieświadomości fakty. Nie wiedział tego wcześniej i choć nie powiedział zbyt wiele, zaskoczył sam siebie oczywistością, na którą jeszcze nie wpadł. Mógł wyobrazić sobie życie prowadzone z inną kobietą, jakiekolwiek by nie było, potrafił to zrobić. To świadomość, że Valerie może pojawić się niespodziewanie, rujnowała jego spokój. - Nie będę się sprzeciwiał - zakończył, wracając spojrzeniem do matki. Cierpliwie.
- Nie znam innych pryzmatów - z cichym szelestem wyswobodził się spod uścisku jej palców, drobniejszych niż własne. Zostawił różdżkę na stoliku, zamiast niej zajmując dłoń filiżanką. W trzech niedługich i niepokojąco spokojnych krokach znalazł się przy gramofonie, ucinając utwór w pół taktu, tak jak ucięto jego własny, lecz nie pochylał się nad tym zbyt długo, przechodząc do okna. Ramię oparł luźno o solidne drewno, za plecami mając księgi, niezdolne do pomocy w jednej, najbardziej nurtującej i męczącej sprawie. Nie próbował szukać w nich rozwiązań. Zeszli w temat tabu.
Podjęli go tylko raz, ale w niewłaściwym momencie, używając nieodpowiednich słów, każde wiedzione własnymi emocjami. Nie dało się ich porównać, nie wtedy. Ona nie żyje - padło. Pamiętał drgnięcie tej nuty i przekonanie o prawdziwości, lśniące w oczach matki - bólem, ale wciąż prawdą. Jej prawdą. Dokładnie tą, której nie mógł przyjąć. Nie wiedziała wielu rzeczy. Nie winił jej za to. Opłacili to reakcją Ulyssesa i do dziś był pewien, że nie widziała go w takim wzburzeniu. Zanim wylądował w sali szpitalnej, walcząc z bezdechem, zdążył zetrzeć w proch ciężkie, dębowe meble.
- Ophelia była mądra, ale młoda. Nieskalana świadomością, niezmącona przykrą prawdą - nie grał w oko za oko, ząb za ząb. Nie wypominał bolesnych strat. Nie szastał jej śmiercią jak podrzędnym argumentem. Wypowiadał słowa miękko, lecz nie unikając w nich prawdziwych wybrzmień. - Pokochała ją - stwierdził krótko, nie odrywając wzroku od ogrodowej huśtawki. Ze spokojem przyjął odbłysk wspomnienia - skrzypiała lekko pod ciężarem Valerie i Ophelii, w lepszym dniu, w kwietniu, kiedy zanosiło się na poprawę i powrót do zdrowia, kiedy oddychała tak pewnie, jak nigdy. Pozwolił refleksom zasnuć się późniejszą mgłą. Przedłużał milczenie, w ten typowy dla siebie sposób, magnetyczny i jednoznaczny - nie prosząc o oczekiwanie, lecz wymagając go. Odetta wiedziała, że nie spieszył się ze słowami. Składał je trafnie i konkretnie. Nie sprecyzował, kto kogo darzył szczególnym uczuciem, postrzegając obydwa skarby na równi.
- Valerie była już zmęczona, ale tkwiła przy niej. Odesłała mnie, kiedy chciałem ją zastąpić. Drugi dzień. Bez przerwy - mruknął, kręcąc krótko głową. Nie pamiętał, kiedy jej imię wyszło poza jego myśli, układając się w realny wyraz, teraz przyozdobiony słodką nutą, wyróżniającą się znacznie na tle całości. Opierała się wtedy ramionami o skraj łóżka, obserwując uważnie strudzoną klątwą dziewczynkę. Nie domknął drzwi, zatrzymując się przy nich jeszcze moment, lecz już po drugiej stronie. Gdyby to było takie proste, Opi, słyszał jej głos, leniwie roztargniony, ale subtelnie uśmiechnięty. - Ophelia opisywała jej suknię, w jakiej stanie na ślubnym kobiercu - absurd, pełen absurd. Valerie Ollivander - nastawała dumnym tonem, dziecięcym jeszcze głosem, wypełnionym wizją. Naiwnością. - W ogrodzie, na tle parku - zaśmiał się cicho, ponownie kręcąc głową. A potem żyli długo i szczęśliwie. Kolejna chwila milczenia, tak długa, na jaką mógł sobie pozwolić.
- Ona nie żyje - martwe echo jej własnych słów przeszło między nimi, owite biernie apatią. Profil jego twarzy, jaki dostrzegała teraz na tle jasnego otoczenia w ramie okiennej framugi, był łagodny, niezmącony żadną z jego trosk i bolączek. Mogła je za to wyczuć w powietrzu, ulegając aurze melancholii. - Spalę wszystkie listy, które nigdy nie dotrą w zaświaty - podjął dalej, unosząc powoli filiżankę, ponownie upijając łyk herbaty, rozwiązującej problemy. Zapisane pergaminy utknęły na dnie jednej z szuflad, przygniecione niewiele znaczącą księgą. - Nie boję się wyzwań i decyzji. Boję się jej powrotu - słowa często przywoływały skrywane w nieświadomości fakty. Nie wiedział tego wcześniej i choć nie powiedział zbyt wiele, zaskoczył sam siebie oczywistością, na którą jeszcze nie wpadł. Mógł wyobrazić sobie życie prowadzone z inną kobietą, jakiekolwiek by nie było, potrafił to zrobić. To świadomość, że Valerie może pojawić się niespodziewanie, rujnowała jego spokój. - Nie będę się sprzeciwiał - zakończył, wracając spojrzeniem do matki. Cierpliwie.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Często jesteśmy zmuszeni do robienia rzeczy, które niekoniecznie nam się podobają. Musimy stanąć na wysokości zadania i odsunąć o siebie wszelkie wątpliwości. Życie wymaga od nas czegoś więcej niż zwykłego sentymentu, wymaga od nas często bycia nieskazitelnym co w ich świecie wcale nie jest takie proste. Wszystkiego czego uczą się o życiu szlachcianki zaczynało się od słów „musisz” bądź „powinnaś”. Nikt nie dostaje tego co chce chociaż miewamy naiwne momenty w naszym życiu, kiedy wydaje nam się, że działamy zgodnie z naszym sercem. Zawsze szczerym i głośno do nas przemawiającym sercem. Jednak nie istnieje żaden dobry sposób na przekazanie złych wieści i żaden odpowiedni by te wieści utrzymać. Odetta doskonale sobie zdawała z tego sprawę. Zawsze kochająca, chcąca dla wszystkich jak najlepiej nie potrafiła często przekazywać złych wieści, a radzenie sobie z nimi były koszmarem, z którym nigdy nie potrafiła sobie w pełni poradzić. Spojrzała jak podchodzi do gramofonu by zaraz podejść do okna wyglądając przeszłości. Zmartwiona całą tą sytuacją tylko złączyła dłonie kładąc je na delikatnym materiale sukni. Nie odzywała pozwalając by sam przetrawił to co mu właśnie powiedziała. Kto by mu się dziwił? Nie da się wyrzucić z serca miłości. Odetta mogła sobie wyobrazić jak wielką krzywdę mu wyrządzili odsuwając od Valerie. Sama była tej kobiecie niesamowicie wdzięczna i w pewnym sensie stała się ona częścią ich rodziny. Częścią bez, której szlachcianka by sobie nie poradziła w tym tragicznym dla nich czasie. Jednak nikt nie jest w stanie zmienić tego co ustalone było przed wiekami. Nie bez przyczyny byli arystokracją magicznego świata. W ich krwi płynął błękit i choćby chciała nie mogła się ugiąć bo serce, bo uczucia to nigdy nie jest wszystko. Serce podskoczyło jej w piersi gdy wypowiedział imię swej siostry. Jej córki. Pamiętała te lepsze i te gorsze dni. Momenty, w których nadzieja tliła się jedynie nikłym ogniem i te, w których płonęła jak jej serce z radości. Czasami myślała, że za wcześnie się pożegnały chociaż za każdym gdy jej stan się pogarszał czuła, że może nie zdążyć. Doceniała wszystko co zrobiła dla ich rodziny Valerie i tak naprawdę miała to doceniać do końca swoich dni. Minęło jednak wystarczająco dużo czasu by ruszyć dalej. Może było jej łatwo mu o tym mówić. Wymuszać to by ruszył dalej. Jednak wbrew wszystkiemu nie znała na to lepszego sposobu. W jego głosie słyszała smutek i zawahanie. Chwilowe rozczulenie się nad przeszłością jakiej mieć nie będzie. Na końcu rezygnacje. Przykrą dla matczynego serca, ale szczęśliwie dla szlacheckiego rozumu. Nie będę się sprzeciwiał. Bał się, że duchy przeszłości wrócą. Bał się, że któregoś dnia ona pojawi się pod jego drzwiami burząc świat, który ten sobie zbuduje. Nie dziwiła mu się wcale. Jeżeli mogłaby go przed tym ochronić – zrobiłaby to. Bez zastanowienia. Jednak nie mogła. Wszystko co teraz mieli to jego słowo. Prawdziwie i arystokratyczne. Jej to wystarczyło. Sięgnęła po zdobioną filiżankę oplatając wokół niej szczupłe palce. - To przeurocza dziewczyna. Z dobrego domu i dobrej rodziny. Wierzę, że już zdążyliście się wcześniej poznać. Uwielbia zwierzęta i jest przy tym troskliwa i empatyczna. Jestem przekonana, że poznacie się lepiej… - zamilkła tak naprawdę nie wiedząc co powiedzieć więcej. Był w tym do niej podobny. Wiedziała, że zbyt wiele myśli w tym momencie kotłowało się w jego głowie. A to był tylko początek.
I show not your face but your heart's desire
Postęp w kierunku wypełnienia obowiązku nie jawił mu się w postaci drogi naprzód. Bliżej mu było do krzesła wrośniętego w ziemię, nie dało się go ruszyć, przesunąć, zmodyfikować. Było. Stało zwyczajnie na ścieżce, zasłaniając jej dalszą część, jakby dawało znać, że w tym miejscu coś się kończy - można tu zostać, usiąść ze świadomością, że wymagania zostały spełnione. W tej chwili nawet nie mógł poddać się myślom dotyczącym przyszłej, przynajmniej potencjalnie, narzeczonej. Próbował - chwilę, z zawziętym spojrzeniem wbitym w kant szafki. Ostra krawędź nie wyciosała świadomości w konkretniejszy obraz. Nie czuł nic - rozczarowania, strachu, niepewności. Pokręcił głową, z uśmiechem, który zidentyfikować mógł tylko on sam - rozbawiony skutecznością własnego mechanizmu obronnego. Działał nawet bez jego woli, odcinając bodźce zagrażające spokojowi. Taktyczne i zimne podejście zagnieździło się w miejscu zainteresowania - powinien przecież ulec ciekawości, dowiedzieć się jak najwięcej, dopytać, rozwiać wątpliwości. One zaś nie przychodziły wcale do głowy, nie zasypywały gradem pytań. Odstawił filiżankę na szafkę, zostając wciąż w tym samym miejscu, lecz obracając się przodem do matki. Płytkie skinienie głowy i krótkie podsumowanie słów, jakie padły.
- Dobrze.
Nic więcej. Spokojnie, pewnie. Bez pytań i zapewnień, że faktycznie, tak się stanie - poznają się lepiej. Bez sprzeciwu, tak jak obiecał. Bez żalu, bez sumienia. Nawet Valerie opuściła umysł, zostawiając tylko pustkę, już dobrze znaną. Spojrzenie nie stało się nieobecne. Było tu, w tej chwili, bardzo świadome, jedynie trochę beznamiętne, jakby nie dbał o resztę faktów. Nie spieszył się z poznaniem nazwiska, nie licząc na uleganie zaskoczeniom. W tym momencie nawet Rowle nie byłoby w stanie go zaskoczyć, choć uznałby je za niezbyt zabawny żart.
- To głos nestora czy ostatnia szansa zanim ostatecznie go zabierze? - formalności, tylko czyste formalności i grunt do przyszłych rozmyślań, bo kiedyś zamierzały wrócić - atakując bezczelnie w samotności. Pustkę opłacało się w późniejszym terminie. Z opóźnieniem wyłapując to, co kryło się pod nią, przeżywając przeszłe emocje.
- Dobrze.
Nic więcej. Spokojnie, pewnie. Bez pytań i zapewnień, że faktycznie, tak się stanie - poznają się lepiej. Bez sprzeciwu, tak jak obiecał. Bez żalu, bez sumienia. Nawet Valerie opuściła umysł, zostawiając tylko pustkę, już dobrze znaną. Spojrzenie nie stało się nieobecne. Było tu, w tej chwili, bardzo świadome, jedynie trochę beznamiętne, jakby nie dbał o resztę faktów. Nie spieszył się z poznaniem nazwiska, nie licząc na uleganie zaskoczeniom. W tym momencie nawet Rowle nie byłoby w stanie go zaskoczyć, choć uznałby je za niezbyt zabawny żart.
- To głos nestora czy ostatnia szansa zanim ostatecznie go zabierze? - formalności, tylko czyste formalności i grunt do przyszłych rozmyślań, bo kiedyś zamierzały wrócić - atakując bezczelnie w samotności. Pustkę opłacało się w późniejszym terminie. Z opóźnieniem wyłapując to, co kryło się pod nią, przeżywając przeszłe emocje.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie była zadowolona z decyzji jaka została podjęta, ale wiedziała, że nie istnieje takie coś jak wybór jeśli chodziło o ród i jego funkcjonowanie. Nie to jacy byli miało znaczenie, a to gdzie się urodzili i jaka krew płynęła w ich żyłach. Może właśnie przez to miała takie wyrzuty sumienia. Przez tkwiący w niej spokój. Przez to, że przychodząc tutaj była pewna rozwiązania. Nie była tylko pewna jego sposobu. Nigdy nie potrafiłaby sobie wyobrazić innego życia. Daleko od szlacheckiego wychowania, stałego poczucia przynależności i bycia ważną w świecie spraw błahych. Nie ze wszystkim się zgadzała. Nigdy nie chciała by jej dzieci musiały cierpieć przez wybory arystokratów, ale wierzyła, że wychowała je tak by znosili to z godnością i dumą należącą się Ollivanderom od zawsze. Dobrze. Skinęła głową upijając łyk herbaty. Tak jakby wraz z przełknięciem gorącego trunku zrobiło jej się lżej na sercu. Może herbata naprawdę pomaga w rozwiązywaniu problemów? A może ta ulga brała się stąd, że nie tylko jego mechanizmy obronne walczyły w tym momencie? Słysząc jego kolejne pytanie wiedziała, że pobrzmiewa w nim nadzieja. Może na to, że to tylko głos zniecierpliwionego ojca, a może zaniepokojonej matki. Nadzieja na to, że zbliża się to co nieuniknione, ale tak naprawdę nie jest to jeszcze ten dzień. Westchnęła podnosząc się z kanapy i poprawiając jasny materiał sukni. - Nestor zgadza się z naszą decyzją i pragnie zobaczyć cię na ślubnym kobiercu jak najszybciej. - powiedziała i chociaż nie była to jednoznaczna odpowiedź na jego pytanie to wiedziała, że zrozumie dokładnie to co chce mu przekazać. To już postanowione i nie było od tego odwrotu. Cieszyła się, że z tym nie walczył. Nie sprzeciwiał się ich woli. Kobieta lekkim krokiem podeszła do syna i uśmiechnęła się delikatnie. Kochała go. Mówi się, że dopiero po stracie potrafimy docenić to co mamy, ale nie jeśli chodziło o jej dzieci. Były dla niej wszystkim. Dotknęła delikatnie jego policzka by zaraz złożyć na nim delikatny pocałunek. Odsuwając się od syna szepnęła mu jeszcze imię i nazwisko kobiety, która już wkrótce miała stać się częścią ich rodziny. Jego rodziny. - Zostawię Cię samego. Nie rozmyślaj nad tym zbyt długo, Ulyssesie. - powiedziała kierując się w stronę drzwi by po chwili zamknąć je z delikatnym skrzypnięciem. Chociaż nie wiedziała czy myśli nie były w takiej sytuacji najlepszym rozwiązaniem. One jedyne w zniewolonym ciele były wolne.
z.t
z.t
I show not your face but your heart's desire
Rozumiał działanie tych schematów od dawna - zdawałoby się, że od zawsze - i tylko jeden moment zawahania, jedno poruszenie serca, niespodziewane lecz wyczekiwane całe lata, wystarczyło, by zrozumienie runęło. Nie tak miało to wyglądać. Najwyraźniej pragnął nieznanego, wyrywając się do niepoznanych wcześniej części świata międzyludzkich relacji, gdzie kobieta nie musiała być spętana w ramy sztywnych zasad sprzed wieków. Doceniał je i szanował, stosując się i nie wyłamując zbytnio poza ich obręb, trwając przy swoim chętnie, ale skrawek świeżości wkradł się w jego łaski. Gdyby ponownie postawiono go przed dylematem, nie mógłby wybrać pomiędzy rodziną a Valerie. Świadomość niesprawiedliwości kruszyła twarde serce, stawiając przed najtrudniejszą decyzją - lecz teraz nie musiał jej podejmować. Choć ślub wydawał się pewnego rodzaju zdradą ukochanej, pozostającej wciąż na swoim nieuzasadnionym miejscu w jego umyśle, nie zmieniało to faktu, że jej istnienie zostało zachwiane. Zniknęły szepty i ciepłe słowa. Zniknęła fizyczność i namacalność. Nawet jeśli wspomnienia zniknąć nie chciały. Miał żyć w ich towarzystwie do końca, pielęgnując przez nieprzespane noce, przyjmując w odległych snach, z których ciężko było się obudzić i otrząsnąć, przeżywając stratę na nowo. Nie miał odniesienia do innych, nie wierzył w odmiany, nagłe przełomy i drugie szanse od losu. Siły i zaparcia wystarczało tylko na myśli o ewentualnym powrocie, mogącym nieść jedynie więcej nieszczęść, ale zarazem bliskość i zniwelowanie palącej tęsknoty. Wyznaczone miejsce pozostawało puste.
Herbata stygła powoli, wyzbywając się ostatnich tchnięć wątłej pary, wymazujących się z otoczenia - jakby nigdy ich nie było, choć bursztynowe lustro lśniło wciąż w filiżance. Z własnymi wspomnieniami miał zrobić dokładnie to samo, ostudzić, zapomnieć, sprowadzić do roli nieznaczących szczegółów wpisujących się w obraz całego pomieszczenia. Wszyscy mieli związane ręce. Nadzieja mogła przebrzmiewać w jego słowach, lecz miał jej niewiele, ledwie ostatki, wymagając tylko i wyłącznie szczerej odpowiedzi, mającej gruntować dalsze poczynania - liczył na to, że nie będzie musiał wiele planować, zbyt się starać, spisując na straty szansę trafienia na kogoś ciekawego i z góry zakładając mdłość i ułożoną pannę pod presją, również przyciśniętą przez ród lub wręcz chętną do całego układu. Nie miał wymagań i marzeń, jakby znajdowały się poza jego zasięgiem, bowiem te istniejące odnosiły się do zupełnie innego świata. Kiwnął głową, ignorując ciężkość, z jaką przychodził tak drobny gest, zazwyczaj mimowolny i własny - teraz ściśnięty obowiązkiem.
- Wedle woli - twarde słowa wypłynęły, zadziwiająco silne w porównaniu do wcześniejszych, eterycznych, miękkich, refleksyjnych i ciepłych. Żywych. Te zdawały się martwe i puste, a ich echo ciążyło w powietrzu jeszcze chwilę. Nawet uśmiech Odetty nie wymazał do końca ich cienia. Bez ruchu przyjął delikatne muśnięcie ust na policzku, obdarzając matkę zdystansowanym spojrzeniem. Mur stawiał się sam.
Zmrużył oczy, doszukując się uzasadnienia w podszepniętym nazwisku, lecz trafił wyłącznie na lekką konsternację. Nie był pewien, co do słuszności ich wyboru - teraz argumenty nie chciały trzymać się swoich miejsc, a logika była obiektem tak wypranym, jak odczucia. Nie chciał towarzystwa. Był to jeden z momentów niemożliwych do interpretacji - z uczuciem wyobcowania, jakby własne ciało nie było domem, bodźce prawdą, a dusza ścierała się z życiem - zachwiana istota istnienia.
- Nie dziś - odpowiedź równie dobrze mogła nie dotrzeć do jej uszu, ale nie miało to zbyt wielkiego znaczenia. Teraz jakiekolwiek zapewnienia nie miały racji bytu. Utkwił w miejscu, nie opuszczając go kilka dobrych chwil, nieprzeliczalnych na sekundy, minuty ani godziny. Z letargu wybił go dopiero cichy dźwięk strzyżyka, przedzierający się przez okno. Wciąż odcięty od siebie pozostawił filiżanki tak, jak stały, wracając do notatek i ksiąg, lecz teraz wszystko poruszało się z mniejszą werwą, a pióro sunęło po pergaminie obojętnie - dla postronnego obserwatora nie zmieniło się nic, dla niego - zbyt wiele.
| zt
Herbata stygła powoli, wyzbywając się ostatnich tchnięć wątłej pary, wymazujących się z otoczenia - jakby nigdy ich nie było, choć bursztynowe lustro lśniło wciąż w filiżance. Z własnymi wspomnieniami miał zrobić dokładnie to samo, ostudzić, zapomnieć, sprowadzić do roli nieznaczących szczegółów wpisujących się w obraz całego pomieszczenia. Wszyscy mieli związane ręce. Nadzieja mogła przebrzmiewać w jego słowach, lecz miał jej niewiele, ledwie ostatki, wymagając tylko i wyłącznie szczerej odpowiedzi, mającej gruntować dalsze poczynania - liczył na to, że nie będzie musiał wiele planować, zbyt się starać, spisując na straty szansę trafienia na kogoś ciekawego i z góry zakładając mdłość i ułożoną pannę pod presją, również przyciśniętą przez ród lub wręcz chętną do całego układu. Nie miał wymagań i marzeń, jakby znajdowały się poza jego zasięgiem, bowiem te istniejące odnosiły się do zupełnie innego świata. Kiwnął głową, ignorując ciężkość, z jaką przychodził tak drobny gest, zazwyczaj mimowolny i własny - teraz ściśnięty obowiązkiem.
- Wedle woli - twarde słowa wypłynęły, zadziwiająco silne w porównaniu do wcześniejszych, eterycznych, miękkich, refleksyjnych i ciepłych. Żywych. Te zdawały się martwe i puste, a ich echo ciążyło w powietrzu jeszcze chwilę. Nawet uśmiech Odetty nie wymazał do końca ich cienia. Bez ruchu przyjął delikatne muśnięcie ust na policzku, obdarzając matkę zdystansowanym spojrzeniem. Mur stawiał się sam.
Zmrużył oczy, doszukując się uzasadnienia w podszepniętym nazwisku, lecz trafił wyłącznie na lekką konsternację. Nie był pewien, co do słuszności ich wyboru - teraz argumenty nie chciały trzymać się swoich miejsc, a logika była obiektem tak wypranym, jak odczucia. Nie chciał towarzystwa. Był to jeden z momentów niemożliwych do interpretacji - z uczuciem wyobcowania, jakby własne ciało nie było domem, bodźce prawdą, a dusza ścierała się z życiem - zachwiana istota istnienia.
- Nie dziś - odpowiedź równie dobrze mogła nie dotrzeć do jej uszu, ale nie miało to zbyt wielkiego znaczenia. Teraz jakiekolwiek zapewnienia nie miały racji bytu. Utkwił w miejscu, nie opuszczając go kilka dobrych chwil, nieprzeliczalnych na sekundy, minuty ani godziny. Z letargu wybił go dopiero cichy dźwięk strzyżyka, przedzierający się przez okno. Wciąż odcięty od siebie pozostawił filiżanki tak, jak stały, wracając do notatek i ksiąg, lecz teraz wszystko poruszało się z mniejszą werwą, a pióro sunęło po pergaminie obojętnie - dla postronnego obserwatora nie zmieniło się nic, dla niego - zbyt wiele.
| zt
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gabinet
Szybka odpowiedź