Maximus Muirfinn Ollivander
Nazwisko matki: Flint
Miejsce zamieszkania: Lancashire, White Hill, dworek Ollivanderów
Czystość krwi: szlachetna
Status majątkowy: bogaty
Zawód: rzeźbiarz, wytwórca różdżek na specjalne zamówienie
Wzrost: 181 cm
Waga: 76 kg
Kolor włosów: blond
Kolor oczu: niebieskie
Znaki szczególne: zazwyczaj nieobecny wzrok, stwardniałe opuszki palców, czarujący uśmiech, drobne blizny na dłoniach, śmiertelna bladość.
14 i 3/4 cala, dość sztywna, winorośl, kieł chropianka
Ravenclaw
kot brytyjski
martwego syna
drewnem, żywicą, kwiatem pomarańczy, atramentem, żurawiną
Elettę
różdżkarstwem, rzeźbiarstwem, dendrologią, hodowlą kwiatów
Anglii?
spaceruję po lesie
muzyki klasycznej
Dana Stevensa
Dość prosta, zdobiona skromnymi motywami kwiatowymi różdżka doskonale spisująca się w rękach zielarzy i florystów, doskonała do transmutacji i zaklęć domowych. Służy osobom hojnym, mądrym, o dobrym sercu, cechującym się miłością macierzyńską, elastycznie dopasowującym się do okoliczności.
Dzieciństwo moje byłoby pejzażem. Ze sztafażem.
Rozciągnięte na podstawie wykształconego z magicznej arystokracji rodu Ollivanderów płótno związku Melwyn i Mettiusa zagruntowałbym szczelną, nieprzepuszczającą niedoskonałości warstwą wypracowanych manier i tradycji, tak charakterystycznych dla rodziny różdżkarzy. Odczekałbym, gdyż niecierpliwość nie jest cechą pasującą szlachcicowi, i stopniowo, krok po kroku, mozolnie, bez światowego pośpiechu, pokrywałbym zaczątki obrazu kolejnymi warstwami, wydobywając w pełni światłocień wyostrzającym poszczególne elementy. Żadnej przypadkowości. Emocjonalność pod kontrolą perfekcji.
To byłby las porastający hrabstwo Lanceshire, magiczne drzewa ukryte w gąszczu pospolitego zdrewnienia. Precyzyjne ruchy pędzla, prostota mieszaniny barw rzeczywistych, nie potrzebujących upiększenia. Majestatyczne pomniki natury, dumnie pnące się w górę, ku światłu, zagarniające dla siebie egoistycznie najlepsze promienie, wyciągające liściane palce w stronę nieba, do którego nigdy nie dosięgną.
I byłaby tam matka. Nie na środku, nie, subtelnie wpasowana w całokształt pomimo pozornej niezgodności. Sylwetka zaznaczona jasną farbą, śmiertelną bielą czyniącą z niej prędzej porcelanową lalkę niż badaczkę roślin. Kredowa cera, skóra o fakturze półprzezroczystego pergaminu ledwo ukrywającego niebieskawe żyłki pokrywające siecią delikatne dłonie. Oczy jasne, z palety użytej do namalowania nieba, zmęczone przedwczesnym wkroczeniem w dorosłość, lecz patrzące z nieugiętą pewnością siebie. Ramiona drobne, choć zdolne objąć z uczuciem kolejne dzieci, z coraz większą desperacją i strachem przed genetyczną chorobą, którą mogła je obarczyć. Talia ściągnięta nieodłącznym gorsetem, wyraźnie zaznaczone biodra doświadczonej matki.
Szczupłe palce głaszczące korę drzewa, które miało już nigdy nie zakwitnąć, a które objawiło moją magię.
Ubrana byłaby w prostą suknię koloru pomarańczy, z zaznaczonymi gdzieniegdzie zielonkawymi naszyciami mającymi wspominać panieńskie nazwisko. Zawsze z nutą szaleństwa w oczach, skrytą pod powłokami wymuszonego chorobą spokoju.
Nie przemęczaj się. Nie biegaj. Nie wychodź na dwór. Uważaj na miotle. Myj ręce. Siedź w domu, czytaj książki.
Samotność. To nic złego.
Ale nie jestem malarzem.
Polecana w szczególności upartym podróżnikom, odkrywcom żądnym przygód, pokryta wzorami na kształt labiryntu. Pomaga szczęściu, ratuje z opresji nawet w nerwowych sytuacjach. Rdzeń wspiera ambicje i poszukiwania perfekcji, nawet nieco chorobliwe.
Młodość określona byłaby listami.
Goniłem zawsze za cieniem nieobecnego ojca. Niezmiennie w drodze, niezmiennie w pośpiechu, podróżujący wciąż z jednego egzotycznego miejsca w kolejne. Byłby adresatem, zapewne, gdybym kiedykolwiek odczuł potrzebę opowiedzenia mu o swoim życiu w sposób mniej zwięzły niż czyniłem to zwyczajowo.
Wszystko dobrze. Trafiłem do Ravenclawu. Przykro mi, że nie mogę grać w quidditcha.
Wykaligrafowałbym starannie każdą literkę jego imienia i nazwiska, cienką linią atramentu zaznaczył poszczególne skręcenia i proste, umieścił w rogu datę i miejsce.
Hogwart? Napisałbym, jak tęsknię za domem i biblioteczką wypełnioną podręcznikami różdżkarstwa, jak denerwuje mnie hałaśliwość rówieśników, jak bardzo nie interesuje mnie większość tutejszych zajęć i jak bardzo chciałbym obejrzeć kolejne przywiezione z jego wypraw rdzenie. Może opowiedziałbym o swojej przyjaciółce, która całe życie podporządkowywała planowi opieki nad jednorożcami, ucząc mnie stawiania celów i dążenia do nich za wszelką cenę, bez oglądania się na innych (wiśnia, kieł wampira, sztywna), może poskarżył się na ciche uwagi rzucane na mój widok.
Lanceshire? Przypomniałbym długie godziny spędzane w warsztacie i przy książkach, zapisywałbym rozwlekłe i nudne opisy kolejnych członków rodziny wprowadzających mnie w coraz bardziej zaawansowane tajniki tworzenia różdżek. Narzekałbym, że wszyscy przymykają oko na tak wiele małych skaz, że śmieją się z mojego poszukiwania perfekcji i czasu spędzanego na dopracowywaniu idealnych różdżek. Potem opisałbym swoje uczucia po nieuchronnej śmierci matki - poszukiwałby zaschniętych kropel rozmywających pełne emocji słowa, ale one wszystkie byłby osuszone starannie wyszywaną inicjałami chusteczką. Z dumą i zazdrością powróciłbym do szkolnej towarzyszki, opisując jakże nieszczęśliwy wypadek oszpecający ją tuż przed zaaranżowanym ślubem, który został - niestety - odwołany. Wyjaśniłbym może, dlaczego tak wielką uwagę przywiązywałem do zdobienia różdżek i czemu wreszcie poszedłem o krok dalej, sięgając po pozbawione magii drewno, a niekiedy nawet kamień, szkoląc się w rzeźbiarstwie.
Z wyrazami najgłębszego szacunku.
Żadnych zamaszystych podpisów. Pewne, ale w dobrym guście. Lekko wyciągnięte wertykalnie, z odznaczającymi się inicjałami.
Pisanie też nie jest moim konikiem.
Zdające się pokrywać drobnymi kroplami drewno cynamonowca idealne jest dla osób wiernych, dla których rodzina jest najwyższą wartością. Połączone z rdzeniem doskonale sprawdzi się w rękach zielarza, wokół którego niezmiennie wyczuwalny będzie spokój i szczęście.
Dorosłość nie jest równa dojrzałości.
Była zbyt ulotna, by ująć ją barwą czy słowem. Była zapachem kwiatu pomarańczy, którą hodowała od dzieciństwa, przywiezioną przez jakiegoś wuja czy innego stryjka. Pojawiła się w moim życiu wraz z pierwszym daniem na oficjalnym obiedzie. Kaczka rozpływała się w ustach, łamana żurawinowym sosem, kiedy ustalano szczegóły ślubu.
Przypominała mi matkę, będąc zarazem możliwie najbardziej od niej odmienną. Łagodna, choć rozwijająca swoją stanowczość wraz z mijającymi tygodniami mojego odsuwania się od spraw domowych. Miałem swoją pracownię, zaś ona miała namiastkę władzy, którą nigdy jednak się nie chełpiła.
Pasowaliśmy do siebie, zadania dzieląc według zdolności bez względu na przyzwyczajenia i zachowując konieczne pozory. Ujmując jej przesiąkniętą ziołami dłoń na obiedzie u przyjaciół czułem dumę z posiadania żony tak wyróżniającej się spomiędzy zimnych arystokratek, nie czując do niej jednocześnie nic, poza bezmiernym przywiązaniem i wdzięcznością. Rozumiała mnie, a przynajmniej bardzo się starała, objawiając niesamowitą cierpliwość wobec życiowej niezdarności i nieumiejętności odnalezienia w społeczeństwie.
Napisałbym dla niej utwór, fortepianową miniaturę, zgrabną i skromną, o wdzięcznym, śpiewnym temacie i kwiecistych zdobieniach w jego rozwoju. Z początku nieco nieśmiałą, nieufną i niepewną, w dalszej perspektywie coraz bardziej energiczną i zagarniającą coraz większe powierzchnie klawiatury. Nim bym się spostrzegł, miniatura rozrosłaby się do dzieła większego, wprowadzając kolejny, żywy temat nowonarodzonego dziecka. Mogłaby grać go pomiędzy zarządzaniem służbą a opieką nad przydomową zielarnią, albo nucić podczas spacerów z podrastającym synem po okolicach White Hill. Może wreszcie namówiłaby mnie do zbudowania jej instrumentu? Tak jakby to było takie proste...
Na końcu pojawiłby się jednak zgrzyt. Nagła cisza niespodziewanego Skrofungulusa, który zaatakował niespodziewanie, odbierając życie w krótkim czasie. Potem pozorny powrót do względnie znajomych motywów, ale...
Tamtego dziwnego dnia po prostu położyłem się do łóżka, jak gdyby nigdy nic się nie stało.
I po raz pierwszy poczułem się naprawdę samotny.
Wykonana z winorośli amurskiej, jednej z najbardziej wytrzymałych odmian drzewa rzadko spotykanego w warsztatach różdżkarzy. Przeznaczona dla osób posiadających ambitne cele, a także mogących zaskoczyć skrywaną częścią osobowości, wraz z kłem chropianka sprzyjająca artystom i marzycielom oderwanym od rzeczywistości, z trudnością adaptującym się do otoczenia. Sprzyja zaklęciom, urokom oraz transmutacji. Poza naturalnym kształtem pozbawiona ozdób.
Podczas nauki zaklęcia, Maximus skupiał się na swojej relacji z matką, a w szczególności - wspólnych wyprawach do lasów otaczających rodowy dwór. Przez jakiś czas po jej śmierci miał duże trudności z przywołaniem cielesnej postaci patronusa, aż do momentu, kiedy syn po raz pierwszy nazwał go tatą.
Od utraty żony ma trudności z tym zaklęciem.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 7 | Brak |
Zaklęcia i uroki: | 7 | +2 (różdżka) |
Czarna magia: | 0 | Brak |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 6 | +3 (różdżka) |
Eliksiry: | 0 | Brak |
Sprawność: | 2 | +4 (waga) |
Biegłość | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
anatomia | I | 1 |
historia magii | I | 1 |
kłamstwo | II | 5 |
ONMS | I | 1 |
szlachecka etykieta | - | 0 |
literatura (wiedza) | I | 1 |
malarstwo (wiedza) | I | 1 |
muzyka (wiedza) | II | 7 |
różdżkarstwo | III | 25 |
rzeźbiarstwo (tworzenie) | III | 25 |
rzeźbiarstwo (wiedza) | II | 7 |
taniec balowy | I | 1 |
Reszta: 0 |
różdżka, oburęczność, 7 punktów statystyk
[bylobrzydkobedzieladnie]