Wejście
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Wejście
Wejście do Grimmauld Place 12, chronione przed wzrokiem mugoli, którzy myślą, że numeru 12 zwyczajnie brakuje. Z zewnątrz kamienica nie wygląda okazale, choć bez wątpienia jest zadbana; regularnie czyszczona przez skrzaty. Kawałek zieleni odgrodzony jest żelaznym, kutym płotem. Granatowe, drewniane drzwi są wzmacniane magią przed zbyt gwałtownym wtargnięciem do środka. Kamienica oprócz parteru liczy także cztery piętra. Przy wejściu znajduje się dzwonek w kształcie czaszki, który przeraźliwie krzyczy po dotknięciu.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
XX lipca?
Przez całą drogę wmawiała sobie, że to głupi pomysł.
Bo jej przecież nie powinno tutaj być. Obiecała sobie, że tamto spotkanie będzie ich ostatnim. Miała dość powodów, by trzymać się tego postanowienia. Dla własnego dobra. Ale nie tylko dla własnego. Tu już nawet nie chodziło o to, że ilekroć go widziała, coś jej się przytrafiało. Że za pierwszym razem upojona eliksirem rzuciła się mu w ramiona, a podczas kolejnego spotkania widział ją odzianą jedynie w skąpą koszulę nocną. Potrafiła przełknąć takie upokorzenie. Właściwie prawie całkowicie odcięła się od tego wspomnienia. Wydawało się w końcu zbyt abstrakcyjne, zbyt fikcyjne, aby wydarzyło się naprawdę.
Wciąż jednak pozostawała kwestia płaszcza.
Tego przeklętego, czarnego, uszytego z wysokiej jakości materiału i bardzo ciepłego płaszcza. Tego, który wciąż pachniał perfumami swojego pierwotnego właściciela, przez co wciąż przypominał Lunarze o ich pierwszym spotkaniu - gdy przed witryną cukierni na pewien czas straciła dla niego głowę. Zastanawiała się, co powinna zrobić z tym kłopotliwym okryciem. Nie chciała go wyrzucać. W jej oczach był to czyn niewłaściwy, w końcu płaszcz stanowił czyjąś własność! No i do tego był tak doskonale skrojony! To by było marnotrawstwo. Przez krótką chwilę rozważała nawet oddanie go Asbjornowi. Szybko jednak okazało się, że Ingisson był zbyt postawny, by mógł w niego odziać. Lunara długo myślała, chcąc znaleźć inne rozwiązanie, ale nie miała wyjścia.
Musiała oddać płaszcz. I znów skonfrontować się z Blackiem.
Miała problem z jego osobą. Toczyła małą, wewnętrzną walkę, ilekroć o nim pomyślała. Gdy poznała jego nazwisko, faktycznie zaczęła się go trochę obawiać. Ciężko było się nie bać kogoś z tej rodziny. Ich reputacja mocno ich wyprzedzała. A jednak ujrzała w nim łagodniejsze i, co ważniejsze, zdecydowanie ludzkie cechy. Nie zamierzała mu ufać. Ale nie chciała się też go bać. Zasługiwał na to. Alphard, najjaśniejsza gwiazda.
To dlatego tu przyszła. By zwrócić mu jego własność. By jeszcze raz podziękować za ratunek. Nie było wyzwaniem dowiedzieć się, gdzie Blackowie mają swoją siedzibę. Dużo większym okazało się jednak zebranie w sobie zdecydowania i śmiałości, by zapukać do tych drzwi. W sumie oczekiwała, że będą bardziej okazałe. Zupełnie jednak nie spodziewała się, że kiedy tylko przyłoży dłoń do okropnej czaszki, pełniącej rolę dzwonka, rozlegnie się nagle przeraźliwy wrzask.
- Och. Oryginalne. - mruknęła do siebie.
Chyba w tym momencie zaczęła bać się Blacków trochę bardziej...
Przez całą drogę wmawiała sobie, że to głupi pomysł.
Bo jej przecież nie powinno tutaj być. Obiecała sobie, że tamto spotkanie będzie ich ostatnim. Miała dość powodów, by trzymać się tego postanowienia. Dla własnego dobra. Ale nie tylko dla własnego. Tu już nawet nie chodziło o to, że ilekroć go widziała, coś jej się przytrafiało. Że za pierwszym razem upojona eliksirem rzuciła się mu w ramiona, a podczas kolejnego spotkania widział ją odzianą jedynie w skąpą koszulę nocną. Potrafiła przełknąć takie upokorzenie. Właściwie prawie całkowicie odcięła się od tego wspomnienia. Wydawało się w końcu zbyt abstrakcyjne, zbyt fikcyjne, aby wydarzyło się naprawdę.
Wciąż jednak pozostawała kwestia płaszcza.
Tego przeklętego, czarnego, uszytego z wysokiej jakości materiału i bardzo ciepłego płaszcza. Tego, który wciąż pachniał perfumami swojego pierwotnego właściciela, przez co wciąż przypominał Lunarze o ich pierwszym spotkaniu - gdy przed witryną cukierni na pewien czas straciła dla niego głowę. Zastanawiała się, co powinna zrobić z tym kłopotliwym okryciem. Nie chciała go wyrzucać. W jej oczach był to czyn niewłaściwy, w końcu płaszcz stanowił czyjąś własność! No i do tego był tak doskonale skrojony! To by było marnotrawstwo. Przez krótką chwilę rozważała nawet oddanie go Asbjornowi. Szybko jednak okazało się, że Ingisson był zbyt postawny, by mógł w niego odziać. Lunara długo myślała, chcąc znaleźć inne rozwiązanie, ale nie miała wyjścia.
Musiała oddać płaszcz. I znów skonfrontować się z Blackiem.
Miała problem z jego osobą. Toczyła małą, wewnętrzną walkę, ilekroć o nim pomyślała. Gdy poznała jego nazwisko, faktycznie zaczęła się go trochę obawiać. Ciężko było się nie bać kogoś z tej rodziny. Ich reputacja mocno ich wyprzedzała. A jednak ujrzała w nim łagodniejsze i, co ważniejsze, zdecydowanie ludzkie cechy. Nie zamierzała mu ufać. Ale nie chciała się też go bać. Zasługiwał na to. Alphard, najjaśniejsza gwiazda.
To dlatego tu przyszła. By zwrócić mu jego własność. By jeszcze raz podziękować za ratunek. Nie było wyzwaniem dowiedzieć się, gdzie Blackowie mają swoją siedzibę. Dużo większym okazało się jednak zebranie w sobie zdecydowania i śmiałości, by zapukać do tych drzwi. W sumie oczekiwała, że będą bardziej okazałe. Zupełnie jednak nie spodziewała się, że kiedy tylko przyłoży dłoń do okropnej czaszki, pełniącej rolę dzwonka, rozlegnie się nagle przeraźliwy wrzask.
- Och. Oryginalne. - mruknęła do siebie.
Chyba w tym momencie zaczęła bać się Blacków trochę bardziej...
You know that hiding ain't gonna keep you safe,
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Lunara Greyback
Zawód : Opiekunka hipogryfów
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Bycie stałym punktem we wciąż zmieniającym się świecie, jest największym wyczynem wojownika.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
3 VII
Przeraźliwy wrzask oderwał go od jednej z grubych ksiąg, nad którą pochylał się już dobrą godzinę, nawet chwilę się przy tym nie nudząc. Spędzanie czasu w rodowej bibliotece pozwalało mu zrelaksować się, nawet jeśli umiejscowiona była na parterze, a więc w części domu, w ktorej to domownicy najczęściej dawali oznaki życia. Wzrokiem śledził z uwagą każdy wers, nie chcąc przegapić ani jednego słowa. Czasem jednak zwracał spojrzenie ku własnym notatkom spisywanym piórem umoczonym w atramencie na pergaminie. Nie był zadowolony z tego, że wyrazisty i długi dźwięk przerwał jego chwilę kontemplacji. Próbował powrócić do swojego zajęcia, lecz w końcu uderzyły w niego wątpliwości, które zmusiły go o sięgnięcia pamięcią wstecz, choć nie musiał dokonywać dalekich i głębokich podróży w zamierzchłe czasy.
W ciągu ostatnich kilku dni nie słyszał nawet najmniejszej wzmianki o tym, aby ktoś miał złożyć im wizytę. Lady Black niewątpliwie nie zataiłaby takiej informacji, przeciwnie, wielokrotnie mówiłaby o tym fakcie, na każdym kroku powtarzając jak rzadko pod tym dachem odbywają się choćby i najdrobniejsze wydarzenia towarzyskie. Szlachetne damy o wiele chętniej udawały się w gościnę do ogromnych posiadłości, nie dostrzegając uroków miejskiej aglomeracji. Niespokojne czasy tylko pogłębiły tę tendencję trzymania się z dala od Londynu.
Rozbrzmienie dzwonka umieszczonego przy drzwiach było o tyle dziwniejsze, bo rzadko się zdarzało, aby domownicy słyszeli ten odgłos. Zważywszy na okoliczności – nieustanne problemy z magicznymi środkami transportu, a więc i siecią Fiuu – ewentualni goście mogli pojawić się przed drzwiami domostwa. Ale nie usłyszał energicznych kroków matki zmierzającej do drzwi frontowych, zabrakło stonowanych kroków ojca, jak i tych podobnie stawianych przez jego braci. Tylko odgłos otwieranych drzwi, zapewne przez wręcz bezszelestnie poruszającego się skrzata, dotarł do jego oazy. Jakże niechętnie poderwał się ze swojego miejsca i wyszedł na korytarz, oddalając się od wiedzy ukrytej w mądrych księgach. Rzucił krótkie spojrzenie skrzatowi, który uniżył się jak na sługę przystało i pozostawił lorda sam na sam z osobą znajdującą się za uchylonymi drzwiami. Gdy tylko Alphard znalazł się przy nich, otworzył je szeroko. Na widok znajomej kobiety całkowicie zamarł, zapominając nawet o oddechu, który ugrzązł gdzieś na dnie płuc.
– Co pani… – zaczął niepewnie, jeszcze zbyt mocno zdumiony, aby uporządkować myśli, a co dopiero sformułować pytanie. Przez zaskoczenie aż pomylił się, dobierając nieodpowiedni zwrot wobec kobiety. – Co panna tu robi, panno Greyback? – wydusił z siebie wreszcie, marszcząc przy tym brwi w wyraźniej konsternacji.
Przeraźliwy wrzask oderwał go od jednej z grubych ksiąg, nad którą pochylał się już dobrą godzinę, nawet chwilę się przy tym nie nudząc. Spędzanie czasu w rodowej bibliotece pozwalało mu zrelaksować się, nawet jeśli umiejscowiona była na parterze, a więc w części domu, w ktorej to domownicy najczęściej dawali oznaki życia. Wzrokiem śledził z uwagą każdy wers, nie chcąc przegapić ani jednego słowa. Czasem jednak zwracał spojrzenie ku własnym notatkom spisywanym piórem umoczonym w atramencie na pergaminie. Nie był zadowolony z tego, że wyrazisty i długi dźwięk przerwał jego chwilę kontemplacji. Próbował powrócić do swojego zajęcia, lecz w końcu uderzyły w niego wątpliwości, które zmusiły go o sięgnięcia pamięcią wstecz, choć nie musiał dokonywać dalekich i głębokich podróży w zamierzchłe czasy.
W ciągu ostatnich kilku dni nie słyszał nawet najmniejszej wzmianki o tym, aby ktoś miał złożyć im wizytę. Lady Black niewątpliwie nie zataiłaby takiej informacji, przeciwnie, wielokrotnie mówiłaby o tym fakcie, na każdym kroku powtarzając jak rzadko pod tym dachem odbywają się choćby i najdrobniejsze wydarzenia towarzyskie. Szlachetne damy o wiele chętniej udawały się w gościnę do ogromnych posiadłości, nie dostrzegając uroków miejskiej aglomeracji. Niespokojne czasy tylko pogłębiły tę tendencję trzymania się z dala od Londynu.
Rozbrzmienie dzwonka umieszczonego przy drzwiach było o tyle dziwniejsze, bo rzadko się zdarzało, aby domownicy słyszeli ten odgłos. Zważywszy na okoliczności – nieustanne problemy z magicznymi środkami transportu, a więc i siecią Fiuu – ewentualni goście mogli pojawić się przed drzwiami domostwa. Ale nie usłyszał energicznych kroków matki zmierzającej do drzwi frontowych, zabrakło stonowanych kroków ojca, jak i tych podobnie stawianych przez jego braci. Tylko odgłos otwieranych drzwi, zapewne przez wręcz bezszelestnie poruszającego się skrzata, dotarł do jego oazy. Jakże niechętnie poderwał się ze swojego miejsca i wyszedł na korytarz, oddalając się od wiedzy ukrytej w mądrych księgach. Rzucił krótkie spojrzenie skrzatowi, który uniżył się jak na sługę przystało i pozostawił lorda sam na sam z osobą znajdującą się za uchylonymi drzwiami. Gdy tylko Alphard znalazł się przy nich, otworzył je szeroko. Na widok znajomej kobiety całkowicie zamarł, zapominając nawet o oddechu, który ugrzązł gdzieś na dnie płuc.
– Co pani… – zaczął niepewnie, jeszcze zbyt mocno zdumiony, aby uporządkować myśli, a co dopiero sformułować pytanie. Przez zaskoczenie aż pomylił się, dobierając nieodpowiedni zwrot wobec kobiety. – Co panna tu robi, panno Greyback? – wydusił z siebie wreszcie, marszcząc przy tym brwi w wyraźniej konsternacji.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Tuż po tym jak we wnętrzu domu rozbrzmiał ten przeraźliwy wrzask, zapadła długa cisza. Zdecydowanie za długa i zbyt cicha. Lunara niemal natychmiast znów zaczęła mierzyć się z wątpliwościami. Może nikogo nie ma w domu? A może jednak trafiła źle? Każdy, kogo spytała, odpowiadał jej, że siedziba Blacków mieści się właśnie w tej kamienicy. Wydało jej się to nieco dziwne, kiedy pomyślała, że większość arystokratycznych rodzin wolała chyba raczej posiadłości z dala od głównego zgiełku miasta, ale cóż... nie jej to było oceniać.
I kiedy tak stała i stała, czekając aż coś w końcu się wydarzy, nagle drzwi uchyliły się bardzo powoli. Kobieta, która już właściwie miała się wycofać i zrezygnować ze zwrócenia płaszcza właścicielowi, drgnęła zaskoczona. Jakież też było jej zdziwienie, kiedy w przejściu dostrzegła wielką, łysą głowę ozdobioną nietoperzymi uszami. Właściwie nie spotkała jeszcze nigdy skrzata domowego, z zaciekawieniem spoglądała więc na stworzenie przez kilka chwil - aż do momentu, gdy brzydka twarz skrzywiła się wyraźnie, chyba w zniecierpliwieniu. Lunara potrząsnęła głową, wyrywając się z zamyślenia i już otwierała usta, żeby przeprosić i wyjawić skrzatowi powód swojej wizyty, ale dosłownie w tym samym momencie... nietoperze uszy i pomarszczony ryjek zniknęły we wnętrzu domu. Przez chwilkę kobieta była pewna, że stworzenie w ten sposób każe jej odejść i nie przeszkadzać domownikom... ale dosłownie w następnym momencie drzwi otworzyły się na znacznie większą szerokość, a w progu Lunara dostrzegła jakże znajomą twarz.
- Lord Black! - zawołała, zupełnie jakby nie spodziewała się go zobaczyć, mimo że przecież przyszła pod wskazany jej adres, właśnie po to, aby go spotkać. Odchrząknęła, zupełnie jakby chciała ukryć swoje zaskoczenie i zakłopotanie. - Ja... ja przyszłam, bo chciałam jeszcze raz podziękować lordowi za... za pomoc. Tamtego dnia. - i bez podawania szczegółów na pewno wiedział, o który dzień jej chodziło. A gdyby się nie domyślił, w następnej chwili Greyback wyciągnęła ze swojej torby starannie złożony płaszcz, którym ją wtedy okrył. Lunara zadbała, aby przed oddaniem odzienie zostało odpowiednio wyczyszczone -Chciałam też zwrócić pańską własność.
I kiedy tak stała i stała, czekając aż coś w końcu się wydarzy, nagle drzwi uchyliły się bardzo powoli. Kobieta, która już właściwie miała się wycofać i zrezygnować ze zwrócenia płaszcza właścicielowi, drgnęła zaskoczona. Jakież też było jej zdziwienie, kiedy w przejściu dostrzegła wielką, łysą głowę ozdobioną nietoperzymi uszami. Właściwie nie spotkała jeszcze nigdy skrzata domowego, z zaciekawieniem spoglądała więc na stworzenie przez kilka chwil - aż do momentu, gdy brzydka twarz skrzywiła się wyraźnie, chyba w zniecierpliwieniu. Lunara potrząsnęła głową, wyrywając się z zamyślenia i już otwierała usta, żeby przeprosić i wyjawić skrzatowi powód swojej wizyty, ale dosłownie w tym samym momencie... nietoperze uszy i pomarszczony ryjek zniknęły we wnętrzu domu. Przez chwilkę kobieta była pewna, że stworzenie w ten sposób każe jej odejść i nie przeszkadzać domownikom... ale dosłownie w następnym momencie drzwi otworzyły się na znacznie większą szerokość, a w progu Lunara dostrzegła jakże znajomą twarz.
- Lord Black! - zawołała, zupełnie jakby nie spodziewała się go zobaczyć, mimo że przecież przyszła pod wskazany jej adres, właśnie po to, aby go spotkać. Odchrząknęła, zupełnie jakby chciała ukryć swoje zaskoczenie i zakłopotanie. - Ja... ja przyszłam, bo chciałam jeszcze raz podziękować lordowi za... za pomoc. Tamtego dnia. - i bez podawania szczegółów na pewno wiedział, o który dzień jej chodziło. A gdyby się nie domyślił, w następnej chwili Greyback wyciągnęła ze swojej torby starannie złożony płaszcz, którym ją wtedy okrył. Lunara zadbała, aby przed oddaniem odzienie zostało odpowiednio wyczyszczone -Chciałam też zwrócić pańską własność.
You know that hiding ain't gonna keep you safe,
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Lunara Greyback
Zawód : Opiekunka hipogryfów
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Bycie stałym punktem we wciąż zmieniającym się świecie, jest największym wyczynem wojownika.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Mimowolnie drgnął, gdy usłyszał wypowiedziany w tak głośny sposób tytuł poprzedzający nazwisko. Dziwne było to, że kobieta, która prawdopodobnie przybyła do jego rodzinnego domu z powodu załatwienia jakiejś sprawy właśnie z nim – nie wierzył, aby inni domownicy byli z nią zaznajomieni – była tak bardzo zaskoczona jego widokiem. Jej obecność nie była mu na rękę, dlatego nie chciał, aby wciąż pozostawała tak donośna. Na całe szczęście emocje najwidoczniej opadły, bo opamiętała się i zaczęła przemawiać już w sposób normalny. Wiele kosztowało go to, aby nie skrzywić się na wspomnienie tamtego dnia, do którego wracać nie chciał, a nawet nie mógł, kiedy tkwił w progu rodowej siedziby. Kobieta nie miała dla niego żadnej litości, bo śmiało wyjęła płaszcz ze swej torby. Wydawała się całkowicie nieświadoma niestosowności tej wizyty. Tak po prostu przybyła, bez zapowiedzi, chyba właściwie bez należytego przemyślenia, na co wskazywało jej zachowanie.
– Już wystarczająco mi pani podziękowała wtedy – wydusił z siebie z trudem, bo dziwne uczucie ściskało go za gardło. Czuł się osaczony, kiedy przed sobą miał czarownicę, z którą łączyły go same żenujące chwile, zaś za plecami w każdej chwili mógł poczuć oddech jednego z krewniaków. Jedyną ulgę odnajdywał w tym, że przynajmniej łaskawy ojciec znajdował się poza domem. Gdyby ujrzał tę scenę, gotów by był wpaść w złość, lecz taiłby ją i zaatakował najbardziej dotkliwie w najmniej oczekiwanej chwili. Jego reprymendy zawsze były dotkliwe, uderzały w najczulsze punkty.
Nie odważył się samemu sięgnąć po swoją własność, o której zdążył zapomnieć, a nawet spisać na straty. Płaszcz znajdował się w zasięgu ręki, wystarczyło tylko chwycić. Właściwie nie wątpił w dobre intencje Lunary, mimo to nie czuł się dobrze w jej towarzystwie. Gdyby miejsce było inne. Dlaczego nie zechciała wstąpić do obecnej siedziby Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów mieszczącej się w Banku Gringotta? Może i wszyscy urzędnicy byliby świadkami tego dziwacznego spotkania, jednak nie spotkałyby go wówczas żadne konsekwencje. Teraz narażony był na niezadowolenie rodziny, jeśli tylko zostanie przyłapany.
– Alphardzie, ktoś przyszedł z wizytą?
Głos matki dochodzący z piętra rozszedł się po korytarzach i przeszył na wskroś ciało lorda Blacka. Znieruchomiał całkowicie, na całe szczęście stan bezczynności trwał tylko chwilę.
– Sprawy zawodowe – rzucił w domową otchłań, a korytarz stał się nagle zbyt krótki i wąski. Krępa sylwetka skrzata mignęła mu przed oczami, a potem rozmyła się, ot zniknęła. Uniżony sługa zapewne zamierzała przekazać te słowa pani domu. Alphard pospiesznie przeszedł przez próg i uchylił za sobą drzwi. Może i jego postawa nie była zbyt elegancka, ale czy miał jakikolwiek wybór? Z pewnością uraził pannę Greyback i przeczuwał nadejście fali oburzenia. A może jakimś cudem wykaże się zrozumieniem?
– Naprawdę pani nie musiała – zaczął spokojnie, odrobinę pewniej, jednak wciąż skrępowany, to można było dostrzec. – To niepotrzebna fatyga.
– Już wystarczająco mi pani podziękowała wtedy – wydusił z siebie z trudem, bo dziwne uczucie ściskało go za gardło. Czuł się osaczony, kiedy przed sobą miał czarownicę, z którą łączyły go same żenujące chwile, zaś za plecami w każdej chwili mógł poczuć oddech jednego z krewniaków. Jedyną ulgę odnajdywał w tym, że przynajmniej łaskawy ojciec znajdował się poza domem. Gdyby ujrzał tę scenę, gotów by był wpaść w złość, lecz taiłby ją i zaatakował najbardziej dotkliwie w najmniej oczekiwanej chwili. Jego reprymendy zawsze były dotkliwe, uderzały w najczulsze punkty.
Nie odważył się samemu sięgnąć po swoją własność, o której zdążył zapomnieć, a nawet spisać na straty. Płaszcz znajdował się w zasięgu ręki, wystarczyło tylko chwycić. Właściwie nie wątpił w dobre intencje Lunary, mimo to nie czuł się dobrze w jej towarzystwie. Gdyby miejsce było inne. Dlaczego nie zechciała wstąpić do obecnej siedziby Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów mieszczącej się w Banku Gringotta? Może i wszyscy urzędnicy byliby świadkami tego dziwacznego spotkania, jednak nie spotkałyby go wówczas żadne konsekwencje. Teraz narażony był na niezadowolenie rodziny, jeśli tylko zostanie przyłapany.
– Alphardzie, ktoś przyszedł z wizytą?
Głos matki dochodzący z piętra rozszedł się po korytarzach i przeszył na wskroś ciało lorda Blacka. Znieruchomiał całkowicie, na całe szczęście stan bezczynności trwał tylko chwilę.
– Sprawy zawodowe – rzucił w domową otchłań, a korytarz stał się nagle zbyt krótki i wąski. Krępa sylwetka skrzata mignęła mu przed oczami, a potem rozmyła się, ot zniknęła. Uniżony sługa zapewne zamierzała przekazać te słowa pani domu. Alphard pospiesznie przeszedł przez próg i uchylił za sobą drzwi. Może i jego postawa nie była zbyt elegancka, ale czy miał jakikolwiek wybór? Z pewnością uraził pannę Greyback i przeczuwał nadejście fali oburzenia. A może jakimś cudem wykaże się zrozumieniem?
– Naprawdę pani nie musiała – zaczął spokojnie, odrobinę pewniej, jednak wciąż skrępowany, to można było dostrzec. – To niepotrzebna fatyga.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Domyślała się, że to spotkanie nie będzie należało to przyjemnych - to już chyba było w przypadku ich dwójki normalne. Ilekroć mieli ze sobą do czynienia, atmosfera daleka była od komfortowej. Jednak nawet ona nie mogła się spodziewać, że będzie aż tak źle. Niemalże widziała zimny pot, który wystąpił na jego skórze, w momencie gdy tylko we wnętrzu domu rozległ się kobiecy głos. No i ta odpowiedź! Lunara chyba musiałaby być głucha albo zwyczajnie głupia, aby nie domyślić się, w jak niedogodnej pozycji stawia swojego rozmówcę. Prawdopodobnie potrafiła by się nawet domyślić powodu, chociaż z tymi rodami szlacheckimi nigdy nic nie było wiadomo. Nie chciała się zbytnio zagłębiać w ich psychikę i tok rozumowania. To było dla niej chyba po prostu zbyt trudne.
- Niech lord to po prostu weźmie. - odparła, cały czas wyciągając ku niemu płaszcz. Może źle zrobiła, może i przez nią Alphard pocił się i denerwował, ale jednak nie zmieniało to faktu, że już tutaj przyszła - a on otworzył jej drzwi. Niepotrzebnie przeciągał całą sytuację. A czemu właściwie nie zdecydowała się mu odnieść płaszcza do Banku Gringotta? Przede wszystkim dlatego, że nie wiedziała, gdzie Alphard pracuje. Tego także mogłaby próbować się domyślić, niestety jako osoba niemająca niemal nic wspólnego ze światem osobników błękitnej krwi, nie miała świadomości, jaki dokładnie zawód wykonuje jeden z lordów rodziny Black. Gdyby próbowała go odnaleźć w ten sposób, równie dobrze mogłaby się poddać na samym początku. To przypominałoby bardziej szukanie igły w stogu siana. A nuż trafiłaby na jakiegoś jego krewniaka, a przecież tego nie chciał?
Wbrew obawom Alpharda, Greyback nie zareagowała oburzeniem na brak gościnności z jego strony. Zapewne nawet gdyby zaproponował jej wejście do środka, odmówiłaby. Ich krótka wymiana zdań była dość problematyczna, a gdyby jeszcze, Merlinie uchowaj, Lunara miała natknąć się na któregoś z członków jego familii, chyba zwyczajnie z zakłopotania nie wyrzekłaby ani słowa - czy to zwykłego pozdrowienia czy ewentualnej odpowiedzi na pytanie. A przecież zwykle języka w gębie jej nie brakowało!
- Miałabym wyrzuty sumienia, ilekroć bym na to spoglądała. Niech się lord nie obawia, wyczyściłam i odprasowałam. - dodała jeszcze, chcąc już po prostu odejść. Mimo niewiarygodnie niekomfortowej sytuacji, jakoś dawała radę patrzeć mu prosto w twarz. Nie chciała uciekać wzrokiem, w swojej opinii nie zrobiła nic w końcu złego. Chciała się po prostu odwdzięczyć - zadbała nawet o to, by płaszcz pachniał przyjemnie, umieszczając w jego kieszeni płócienną torebeczkę z mieszanką wonnych ziół. Teraz Alphard musiał go tylko wziąć.
- Niech lord to po prostu weźmie. - odparła, cały czas wyciągając ku niemu płaszcz. Może źle zrobiła, może i przez nią Alphard pocił się i denerwował, ale jednak nie zmieniało to faktu, że już tutaj przyszła - a on otworzył jej drzwi. Niepotrzebnie przeciągał całą sytuację. A czemu właściwie nie zdecydowała się mu odnieść płaszcza do Banku Gringotta? Przede wszystkim dlatego, że nie wiedziała, gdzie Alphard pracuje. Tego także mogłaby próbować się domyślić, niestety jako osoba niemająca niemal nic wspólnego ze światem osobników błękitnej krwi, nie miała świadomości, jaki dokładnie zawód wykonuje jeden z lordów rodziny Black. Gdyby próbowała go odnaleźć w ten sposób, równie dobrze mogłaby się poddać na samym początku. To przypominałoby bardziej szukanie igły w stogu siana. A nuż trafiłaby na jakiegoś jego krewniaka, a przecież tego nie chciał?
Wbrew obawom Alpharda, Greyback nie zareagowała oburzeniem na brak gościnności z jego strony. Zapewne nawet gdyby zaproponował jej wejście do środka, odmówiłaby. Ich krótka wymiana zdań była dość problematyczna, a gdyby jeszcze, Merlinie uchowaj, Lunara miała natknąć się na któregoś z członków jego familii, chyba zwyczajnie z zakłopotania nie wyrzekłaby ani słowa - czy to zwykłego pozdrowienia czy ewentualnej odpowiedzi na pytanie. A przecież zwykle języka w gębie jej nie brakowało!
- Miałabym wyrzuty sumienia, ilekroć bym na to spoglądała. Niech się lord nie obawia, wyczyściłam i odprasowałam. - dodała jeszcze, chcąc już po prostu odejść. Mimo niewiarygodnie niekomfortowej sytuacji, jakoś dawała radę patrzeć mu prosto w twarz. Nie chciała uciekać wzrokiem, w swojej opinii nie zrobiła nic w końcu złego. Chciała się po prostu odwdzięczyć - zadbała nawet o to, by płaszcz pachniał przyjemnie, umieszczając w jego kieszeni płócienną torebeczkę z mieszanką wonnych ziół. Teraz Alphard musiał go tylko wziąć.
You know that hiding ain't gonna keep you safe,
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Lunara Greyback
Zawód : Opiekunka hipogryfów
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Bycie stałym punktem we wciąż zmieniającym się świecie, jest największym wyczynem wojownika.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Chwycił za płaszcz z jakąś obawą, że to kończy wszystko i to z ogromnym niesmakiem. To wrażenie nie było bezzasadne. Już i tak pomiędzy nimi powietrze stało się o wiele cięższe, wręcz niestrawne. Po jej słowach momentalnie poczerwieniał na twarzy ze wstydu, niczym kilkuletni gałgan przyłapany na czynieniu czegoś niecnego za plecami dorosłych. Dziwnie mu było z tą emocją, ciążącą na duszy i oblewającą jego twarz szkarłatem. Nawet pomyślał o tym, żeby szczerze przeprosić, jednak szybko uznał to za zbyt żałosny wybieg. Zasłużył sobie na podobne słowa, choć wierzył, że Lunara nic złego nie miała na myśli, chciała tylko rozwiać jego obawy, kiedy dostrzegła ślady zakłopotania na pobladłej twarzy. Tak naprawdę mogła śmiało go zaatakować za pogardzanie jej osobą.
– Nie miałem żadnych obaw pod tym względem, naprawdę – odpowiedział w końcu, gdy tylko zebrał się w sobie, aby cokolwiek wydusić. Czuł się źle z tym, jak się wobec niej zachował, ale wystarczyło trochę pomyślunku, aby zrozumieć jego sytuację. Ta wizyta była niespodziewana i sam jej charakter był poniekąd ciężki do zaakceptowania, a przynajmniej przez wiele innych osób w wyższych sfer. I cóż z tego, że miał do czynienia z czystokrwistą czarownicą? Jej status tak pozostawał zbyt niski z powodu braku wielkiego majątku, wpływów i koneksji, ponieważ była Greyback, a to nazwisko nie mogło budzić podziwu szlachetnych rodów. Również Alphard miał to na uwadze, oszukując się, że sam nie kieruje się stereotypami, a jednak obawiał się odkrycia tej znajomości. Od początku uważał ją za wielce kłopotliwą. I miał rację, z każdym spotkaniem było coraz gorzej. Naprawdę nie powinna tu przychodzić, tak śmiało stawiać przed drzwiami prowadzącymi do siedziby Blacków.
Wreszcie przezwyciężył własne oszołomienie, dokonując w myślach jakiegoś postanowienia. Musieli odejść od drzwi, jednocześnie nie było możliwości, aby razem weszli do środka. Bardzo chciał uniknąć zaproszenia kobiety w rodzinne progi. Jeśli nie w jedną stronę, to w drugą.
– Odprowadzę panią kawałek – zaproponował właściwie bez większego namysłu, myśląc przede wszystkim o nieblokowaniu dłużej wejścia do domostwa. Przewiesił płaszcz przez ramię, następnie zamknął za sobą drzwi. – Porozmawiamy – dodał na zachętę, choć naprawdę nie wiedział, o czym mogliby mówić. Trudno było nawet nawiązać w rozmowie do ich wcześniejszych spotkań. Przy pierwszym upojeni byli amortencją, która spadła wraz z deszczem; zagadka nagłych porywów serc z drugiego dnia czerwca została rozwiązana w jednym z wydań Proroka. Zaś przy drugim spotkaniu miał okazję przez chwilę podziwiać kobietę w samej bieliźnie.
Wyminął ją ostrożnie i zszedł po tych kilku schodkach, aby stanąć pewnie na chodniku. Potem spojrzał wymownie na czarownicę, czekając na jej reakcję.
– Nie miałem żadnych obaw pod tym względem, naprawdę – odpowiedział w końcu, gdy tylko zebrał się w sobie, aby cokolwiek wydusić. Czuł się źle z tym, jak się wobec niej zachował, ale wystarczyło trochę pomyślunku, aby zrozumieć jego sytuację. Ta wizyta była niespodziewana i sam jej charakter był poniekąd ciężki do zaakceptowania, a przynajmniej przez wiele innych osób w wyższych sfer. I cóż z tego, że miał do czynienia z czystokrwistą czarownicą? Jej status tak pozostawał zbyt niski z powodu braku wielkiego majątku, wpływów i koneksji, ponieważ była Greyback, a to nazwisko nie mogło budzić podziwu szlachetnych rodów. Również Alphard miał to na uwadze, oszukując się, że sam nie kieruje się stereotypami, a jednak obawiał się odkrycia tej znajomości. Od początku uważał ją za wielce kłopotliwą. I miał rację, z każdym spotkaniem było coraz gorzej. Naprawdę nie powinna tu przychodzić, tak śmiało stawiać przed drzwiami prowadzącymi do siedziby Blacków.
Wreszcie przezwyciężył własne oszołomienie, dokonując w myślach jakiegoś postanowienia. Musieli odejść od drzwi, jednocześnie nie było możliwości, aby razem weszli do środka. Bardzo chciał uniknąć zaproszenia kobiety w rodzinne progi. Jeśli nie w jedną stronę, to w drugą.
– Odprowadzę panią kawałek – zaproponował właściwie bez większego namysłu, myśląc przede wszystkim o nieblokowaniu dłużej wejścia do domostwa. Przewiesił płaszcz przez ramię, następnie zamknął za sobą drzwi. – Porozmawiamy – dodał na zachętę, choć naprawdę nie wiedział, o czym mogliby mówić. Trudno było nawet nawiązać w rozmowie do ich wcześniejszych spotkań. Przy pierwszym upojeni byli amortencją, która spadła wraz z deszczem; zagadka nagłych porywów serc z drugiego dnia czerwca została rozwiązana w jednym z wydań Proroka. Zaś przy drugim spotkaniu miał okazję przez chwilę podziwiać kobietę w samej bieliźnie.
Wyminął ją ostrożnie i zszedł po tych kilku schodkach, aby stanąć pewnie na chodniku. Potem spojrzał wymownie na czarownicę, czekając na jej reakcję.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
A więc oto jej ręce i, poniekąd również sumienie, zostały uwolnione od dobrze skrojonego, ciepłego, męskiego płaszcza. W tym też momencie Lunara mogłaby się odwrócić i zwyczajnie odejść od drzwi, nic jej tu już nie trzymało. Nie musiała przecież już nic nawet mówić, ani jeszcze raz mu dziękować, bo to popełniła już co najmniej dwa razy. Oddała, co nie należało do niej. Ktoś mógłby rzec, że wciąż była coś winna Alphardowi za ratunek tamtego feralnego, śnieżnego dnia na Pokątnej... sama mogłaby się z tym nawet zgodzić. Była jednak bardziej niż pewna, że gdyby zaproponowała swojemu rozmówcy jeszcze jakaś dodatkową rekompensatę, mającą na celu spłatę owego długu, odmówiłby. Już nawet nie z uprzejmości, a zwyczajnie po to, by więcej nie musieć oglądać jej na oczy i nie czerwienić się ze wstydu. Nie mogła go za to potępiać.
- Co? - spomiędzy jej ust wyrwała się tylko ta jedna sylaba, kiedy jej rozmówca tak nagle wyskoczył z dość nieoczekiwaną propozycją. W tym momencie, mimo dobrej woli kobiety, do jej umysłu zaczęły napływać wcale niewesołe myśli. Próbowała postrzegać go jako dobrego człowieka, bo przecież do tej pory ukazał jej się raczej w całkiem pozytywnym świetle, ale jednak widmo Black'a wisiało nad nim nisko i rzucało bardzo wyraźny cień na jego sylwetkę. Ciężko było ją więc winić, że do jej umysłu napłynęły raczej niewesołe myśli: spodziewała się co najmniej srogiej połajanki, będącej niejako pouczeniem bądź nawet karą za pojawienie się na progu jego domu rodzinnego. Czy to nie dlatego chciał ją odprowadzić ten kawałek i "porozmawiać"? Aby nie robić przy okazji scen tuż pod oknami rezydencji Blacków? Lunara zaczęła się zastanawiać, czy nie lepiej byłoby jej w tym momencie po prostu zbiec ze schodków i odejść prędko w drugą stronę. I tak mieli się już więcej nie spotkać, nie powinno jej zatem obchodzić, co ewentualnie mógł sobie pomyśleć, gdyby tak uczyniła. Czemu więc jednak zdecydowała się zejść powoli po schodkach i do niego dołączyć? Nie wiedziała. Może po prostu zdecydowała, że nie będzie robić scen w miejscu takim jak to... no i liczyła, że jednak Alphard nie okaże się głupim bufonem.
- Musi być lordowi ciężko - odezwała się tylko cicho, nie kończąc jdnak swojej myśli.
- Co? - spomiędzy jej ust wyrwała się tylko ta jedna sylaba, kiedy jej rozmówca tak nagle wyskoczył z dość nieoczekiwaną propozycją. W tym momencie, mimo dobrej woli kobiety, do jej umysłu zaczęły napływać wcale niewesołe myśli. Próbowała postrzegać go jako dobrego człowieka, bo przecież do tej pory ukazał jej się raczej w całkiem pozytywnym świetle, ale jednak widmo Black'a wisiało nad nim nisko i rzucało bardzo wyraźny cień na jego sylwetkę. Ciężko było ją więc winić, że do jej umysłu napłynęły raczej niewesołe myśli: spodziewała się co najmniej srogiej połajanki, będącej niejako pouczeniem bądź nawet karą za pojawienie się na progu jego domu rodzinnego. Czy to nie dlatego chciał ją odprowadzić ten kawałek i "porozmawiać"? Aby nie robić przy okazji scen tuż pod oknami rezydencji Blacków? Lunara zaczęła się zastanawiać, czy nie lepiej byłoby jej w tym momencie po prostu zbiec ze schodków i odejść prędko w drugą stronę. I tak mieli się już więcej nie spotkać, nie powinno jej zatem obchodzić, co ewentualnie mógł sobie pomyśleć, gdyby tak uczyniła. Czemu więc jednak zdecydowała się zejść powoli po schodkach i do niego dołączyć? Nie wiedziała. Może po prostu zdecydowała, że nie będzie robić scen w miejscu takim jak to... no i liczyła, że jednak Alphard nie okaże się głupim bufonem.
- Musi być lordowi ciężko - odezwała się tylko cicho, nie kończąc jdnak swojej myśli.
You know that hiding ain't gonna keep you safe,
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Lunara Greyback
Zawód : Opiekunka hipogryfów
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Bycie stałym punktem we wciąż zmieniającym się świecie, jest największym wyczynem wojownika.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
W chwili, gdy do niego dołączyła bez słowa sprzeciwu, odczuł ogromną ulgę, jednak nie tak ujmującą, aby móc się rozluźnić. Ruszył chodnikiem dumnie wyprostowany, do bólu sztywny, wsłuchując się w dźwięki wydawane przez londyńską ulicę, jedną z tych spokojniejszych, mniej ruchliwych, a jednak i tak opanowanej przez mugoli z pomocą ulicznych latarni, za dnia jeszcze niezapalonych. Lecz ciche słowa również wyłapał i dziwnym trafem uderzyły one w niego. To był cios prosty i precyzyjny.
– Skąd taki wniosek? – odważył się spytać, jednak jego głos zabrzmiał nad wyraz spokojnie i zbyt poważnie, przez ściśnięte struny głosowe również gardłowo, co dowodziło o wylewającej się z tej wielce wyważonej postawy sztuczności. Nawet na jego twarzy, przez zbyt mocno ściągnięte brwi, trudno byłoby uwierzyć w całe to pozorne nieporuszenie całą sytuacją. Zaskakujące spotkania miały rację bytu na Pokątnej, innych londyńskich dzielnicach, nawet na Nokturnie, ale nigdy żadnego nie doświadczył u progu swojego domostwa. – Każdemu z jakichś powodów jest ciężko – wyrzucił z siebie, tym razem głosem dziwnie zduszonym, ale zarazem brzmiącym ponaglająco, ponieważ wolał zakończyć ten temat, zbyt drażliwy. Czuł, że źle odbiera te słowa – jako sugestię, że tytuł może mu ciążyć. Jako nastolatek mógł pozwalać sobie na wątpliwości, jednak w dorosłym życiu zamierzał być na każdym kroku dumny ze swego pochodzenia. Dlatego w końcu wyprostował się dumnie i spojrzał na kobietę, ale po tym chwilowym porywie śmiałości znów coś w nim drgnęło i wprowadziło go w poczucie winy. Miał do czynienia z czysto krwistą czarownicą, a nie jakimś popychadłem, z obrzydliwą szlamą. Skąd więc to przeświadczenie, że przechadzka przy jej boku jest czymś nieodpowiednim?
– Zaskoczyła mnie pani – zaczął w końcu, chcąc jakoś wyjaśnić swoje zachowanie, choć na dobra sprawę żadne słowa nie wydawały mu się adekwatne. – Po prostu… To było niespodziewane, może nawet niepotrzebne, ale moje zachowanie też nie jest… nie było adekwatne – język momentami mu się plątał, słowa nijak nie chciały płynąć, przeciwnie, stawały mu w gardle, a niewypowiedziane tłukły się w głowie. – Dziękuję za zwrócenie mojej własności. Naprawdę – na ostatnie słowo wypowiedział z dużym naciskiem, nie do końca wiedząc, czy do tej rzekomej prawdziwości chce przekonać siebie, czy pannę Greyback.
– Skąd taki wniosek? – odważył się spytać, jednak jego głos zabrzmiał nad wyraz spokojnie i zbyt poważnie, przez ściśnięte struny głosowe również gardłowo, co dowodziło o wylewającej się z tej wielce wyważonej postawy sztuczności. Nawet na jego twarzy, przez zbyt mocno ściągnięte brwi, trudno byłoby uwierzyć w całe to pozorne nieporuszenie całą sytuacją. Zaskakujące spotkania miały rację bytu na Pokątnej, innych londyńskich dzielnicach, nawet na Nokturnie, ale nigdy żadnego nie doświadczył u progu swojego domostwa. – Każdemu z jakichś powodów jest ciężko – wyrzucił z siebie, tym razem głosem dziwnie zduszonym, ale zarazem brzmiącym ponaglająco, ponieważ wolał zakończyć ten temat, zbyt drażliwy. Czuł, że źle odbiera te słowa – jako sugestię, że tytuł może mu ciążyć. Jako nastolatek mógł pozwalać sobie na wątpliwości, jednak w dorosłym życiu zamierzał być na każdym kroku dumny ze swego pochodzenia. Dlatego w końcu wyprostował się dumnie i spojrzał na kobietę, ale po tym chwilowym porywie śmiałości znów coś w nim drgnęło i wprowadziło go w poczucie winy. Miał do czynienia z czysto krwistą czarownicą, a nie jakimś popychadłem, z obrzydliwą szlamą. Skąd więc to przeświadczenie, że przechadzka przy jej boku jest czymś nieodpowiednim?
– Zaskoczyła mnie pani – zaczął w końcu, chcąc jakoś wyjaśnić swoje zachowanie, choć na dobra sprawę żadne słowa nie wydawały mu się adekwatne. – Po prostu… To było niespodziewane, może nawet niepotrzebne, ale moje zachowanie też nie jest… nie było adekwatne – język momentami mu się plątał, słowa nijak nie chciały płynąć, przeciwnie, stawały mu w gardle, a niewypowiedziane tłukły się w głowie. – Dziękuję za zwrócenie mojej własności. Naprawdę – na ostatnie słowo wypowiedział z dużym naciskiem, nie do końca wiedząc, czy do tej rzekomej prawdziwości chce przekonać siebie, czy pannę Greyback.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Kiedy tak stawiała krok za krokiem, powoli idąc przed siebie u boku Alpharda, pozwoliła sobie na dyskretną obserwację jego osoby. Nie skupiała się na ulicy, chociaż twarz miała zwróconą przed siebie, kątem oka zerkała na swojego towarzysza. Nawet gdyby nie starała się wyłapać tonu, z jakim wypowiedział ku niej słowa, nie sposób było nie usłyszeć tej sztuczności, którą zabarwiony był jego głos. Także jego postawa wydała jej się mocno nienaturalna, chociaż drugiej strony... kim ona była, by mniemać, co było dla niego naturalne, a co nie? Jedno tylko potrafiła powiedzieć na pewno - tak sztywnego chodu nie widziała już dawno.
- W całości się z lordem zgadzam - odpowiedziała cicho. Czyżby dostrzegała kolejną rzecz, która łączyła ich dwójkę? Oboje coś ukrywali, coś próbowali udawać, coś chcieli udowodnić ludziom wokół. Ona trzymała w tajemnicy swoją futerkową postać, jemu nie wypadało nawet rozmawiać z osobami o zbyt niskim statusie, jeśli nie chciał, by krzywo na niego patrzono - Miałam na myśli bycie szlachcicem. To nie jest życie usłane różami, prawda? - w którymś momencie postanowiła zapytać wprost. Może nieco bezczelnie, może zbyt bezpośrednio. Ale kogo by to w tej chwili interesowało.
- Niech lord już nie przeprasza, bo inaczej spędzimy na wzajemnym wymienianiu się przeprosinami kolejne godziny. - zaczęła, zatrzymując się, gdy doszli do miejsca, w którym ulica rozdzielała się na dwie odnogi. - Ja tam jestem prosta kobieta ze wsi. Proste życie, proste zasady. Otrzymałam pomoc, więc wypadało się odwdzięczyć. Gdybym wiedziała, jak się z lordem skontaktować w inny, mniej problematyczny sposób, to na pewno bym skorzystała. - wyjaśniła. Zerknęła w stronę ulicy, którą miała zamiar podążyć, by pozałatwiać jeszcze kilka spraw, zanim powróci do swojego domku w Salisbury. Wypadało się jednak jakoś pożegnać - i właściwie lepiej dla obojga by było, gdyby to było ich ostatnie spotkanie. Uśmiechnęła się więc do niego ciepło.
- Dziękuję za odprowadzenie, dalej już pójdę sama. - zaczęła, zastanawiając się co jeszcze mogła by powiedzieć. - Jest lord dobrym człowiekiem. - inny szlachcic prawdopodobnie od razu kazałby się jej wynosić z progu swojego domostwa. - Proszę o tym pamiętać. I... do widzenia. - po oficjalnym pożegnaniu pozostało jej już tylko odejść własną drogą.
zt
- W całości się z lordem zgadzam - odpowiedziała cicho. Czyżby dostrzegała kolejną rzecz, która łączyła ich dwójkę? Oboje coś ukrywali, coś próbowali udawać, coś chcieli udowodnić ludziom wokół. Ona trzymała w tajemnicy swoją futerkową postać, jemu nie wypadało nawet rozmawiać z osobami o zbyt niskim statusie, jeśli nie chciał, by krzywo na niego patrzono - Miałam na myśli bycie szlachcicem. To nie jest życie usłane różami, prawda? - w którymś momencie postanowiła zapytać wprost. Może nieco bezczelnie, może zbyt bezpośrednio. Ale kogo by to w tej chwili interesowało.
- Niech lord już nie przeprasza, bo inaczej spędzimy na wzajemnym wymienianiu się przeprosinami kolejne godziny. - zaczęła, zatrzymując się, gdy doszli do miejsca, w którym ulica rozdzielała się na dwie odnogi. - Ja tam jestem prosta kobieta ze wsi. Proste życie, proste zasady. Otrzymałam pomoc, więc wypadało się odwdzięczyć. Gdybym wiedziała, jak się z lordem skontaktować w inny, mniej problematyczny sposób, to na pewno bym skorzystała. - wyjaśniła. Zerknęła w stronę ulicy, którą miała zamiar podążyć, by pozałatwiać jeszcze kilka spraw, zanim powróci do swojego domku w Salisbury. Wypadało się jednak jakoś pożegnać - i właściwie lepiej dla obojga by było, gdyby to było ich ostatnie spotkanie. Uśmiechnęła się więc do niego ciepło.
- Dziękuję za odprowadzenie, dalej już pójdę sama. - zaczęła, zastanawiając się co jeszcze mogła by powiedzieć. - Jest lord dobrym człowiekiem. - inny szlachcic prawdopodobnie od razu kazałby się jej wynosić z progu swojego domostwa. - Proszę o tym pamiętać. I... do widzenia. - po oficjalnym pożegnaniu pozostało jej już tylko odejść własną drogą.
zt
You know that hiding ain't gonna keep you safe,
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Because the tears on your face,
They leak and leave a trace,
So just when you think the true love's begun, run!
Lunara Greyback
Zawód : Opiekunka hipogryfów
Wiek : 29
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Bycie stałym punktem we wciąż zmieniającym się świecie, jest największym wyczynem wojownika.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
– Każdy żywot ma swoje blaski i cienie – odrzekł jak najbardziej dyplomatycznie, bo zwyczajnie nie mógł przyznać, że bycie szlachcicem może być ciężkie. Wciąż pragnął się łudzić, że tak naprawdę posiadanie tytułu zawsze jest czymś wspaniałym, więc problem widział przede wszystkim w sobie, w swoim braku dojrzałości, we własnej naturze hołubiącej wieczne rozdarcie wewnętrzne. Po prostu musiał zbyć to pytanie, choć swą bezpośredniością zdawało się wręcz prowokować do rozpoczęcia zażartej dyskusji. Na całe szczęście wyuczony został pewnej ogłady, dlatego trzymał język za zębami, trzymając również i swoje emocje na wodzy. Starał się oddychać spokojnie, uderzenia serca dostosowując do tempa stawiania kolejnych kroków. Prawa noga, wdech, lewa noga, wydech. To było całkiem proste.
Przystanął, gdy sama Lunara zatrzymała się, aby spojrzeć na niego i wytłumaczyć powody, dla których złożyła mu wizytę. Był w stanie zrozumieć koncepcję spłacenie długu, sam czasem się nią kierował. Ale kiedy ujrzał ciepły uśmiech, ewidentnie kierowany do niego, nieco zamarł, dobrze wiedząc, że nijak sobie na niego nie zasłużył. Tak jak i na późniejsze słowa, które pozbawiły go na krótką chwilę tchu.
– Do widzenia – odpowiedział mechanicznie, zbyt mocno oszołomiony wystawieniem mu tak pozytywnej opinii, z którą sam nie potrafił się zgodzić. W jego wnętrzu coś się zagotowało, zwinęło, a potem rozlało, jakby rodzący się w nim bunt przybrał fizyczną postać. Dziwne gorąco rozlało się po jego policzkach i wiedział, że jest to nic innego, jak płomienny wstyd. Spoglądał jeszcze chwilę na oddalającą się sylwetkę panny Greyback, lecz w końcu spuścił wzrok, szczerze sobą rozczarowany. Nie rozumiał, co też mogło czynić z niego dobrego człowieka? Co właściwie kryło się za tym sformułowaniem? Jakie przymioty czynią człowieka dobrym? W sobie nie widział zbyt wielu dobrych cech, właściwie to pełen był w swoim mniemaniu niedoskonałości. Nie był idealny, daleko mu było do bycia godnym lordem, więc z pewnością nie mógł być dobrym człowiekiem.
Rozgoryczony, wściekły, z dziwnym uczuciem upokorzenia, ruszył w drogę powrotną, do rodowej siedziby wpadając z hukiem. Do biblioteki zaś wtargnął z bluzgami na ustach. Zamknął wszystkie księgi, złożył sporządzone przez siebie notatki, po czym zawędrował z nimi na trzecie piętro do swego gabinetu, tam wyżywając się z pomocą pióra na kolejnych ryzach pergaminu.
| z tematu
Przystanął, gdy sama Lunara zatrzymała się, aby spojrzeć na niego i wytłumaczyć powody, dla których złożyła mu wizytę. Był w stanie zrozumieć koncepcję spłacenie długu, sam czasem się nią kierował. Ale kiedy ujrzał ciepły uśmiech, ewidentnie kierowany do niego, nieco zamarł, dobrze wiedząc, że nijak sobie na niego nie zasłużył. Tak jak i na późniejsze słowa, które pozbawiły go na krótką chwilę tchu.
– Do widzenia – odpowiedział mechanicznie, zbyt mocno oszołomiony wystawieniem mu tak pozytywnej opinii, z którą sam nie potrafił się zgodzić. W jego wnętrzu coś się zagotowało, zwinęło, a potem rozlało, jakby rodzący się w nim bunt przybrał fizyczną postać. Dziwne gorąco rozlało się po jego policzkach i wiedział, że jest to nic innego, jak płomienny wstyd. Spoglądał jeszcze chwilę na oddalającą się sylwetkę panny Greyback, lecz w końcu spuścił wzrok, szczerze sobą rozczarowany. Nie rozumiał, co też mogło czynić z niego dobrego człowieka? Co właściwie kryło się za tym sformułowaniem? Jakie przymioty czynią człowieka dobrym? W sobie nie widział zbyt wielu dobrych cech, właściwie to pełen był w swoim mniemaniu niedoskonałości. Nie był idealny, daleko mu było do bycia godnym lordem, więc z pewnością nie mógł być dobrym człowiekiem.
Rozgoryczony, wściekły, z dziwnym uczuciem upokorzenia, ruszył w drogę powrotną, do rodowej siedziby wpadając z hukiem. Do biblioteki zaś wtargnął z bluzgami na ustach. Zamknął wszystkie księgi, złożył sporządzone przez siebie notatki, po czym zawędrował z nimi na trzecie piętro do swego gabinetu, tam wyżywając się z pomocą pióra na kolejnych ryzach pergaminu.
| z tematu
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
28 XII
Na zewnątrz dalej szalała śnieżyca, która w grudniu stała się nieodłącznym elementem codzienności, tak jak wcześniej listopadowa burza. Dobrze, że Alphard nie miał w swojej sypialni okna, bo bardzo depresyjny widok oblepiających go lodowatych płatków zatrzymałby go niechybnie w łóżku. Znów wstał przed świtem, chcąc należycie przygotować się do pełnienia swoich obowiązków. Działał już nie tylko dla własnego imienia i z powodu dumnego nazwiska szlachetnego i starożytnego rodu Black. Był również wiernym sługą Czarnego Pana i już nie pozwalał sobie na to, aby choć na chwilę zapomnieć o tym fakcie. Stopniowo wypleniał z siebie wszelkie słabości, chcąc stać się godnym udział w wielkim dziele.
Anomalie niewątpliwie czyniły życie trudniejszym, jednak ono wciąż trwało i pędziło dalej. Całe społeczeństwo nie mogło odłożyć swego funkcjonowania na później tylko dlatego, że magia co chwila wymykała się spod kontroli. Poczucie stabilności ostatecznie i tak dawało Ministerstwo Magii, niezależnie od tego, kto zajmował najwyższe stanowisko Ministra, a właściwie kto sprawował w nim prawdziwą władzę. Nawet czarodziejska populacja zamieszkująca Wielką Brytanię i Irlandię była w gruncie rzeczy ludzką masą, którą ktoś poprowadzić musi. Życie takich zbiorowisk trzeba nieustannie organizować. Wreszcie na czele magicznego świata stanął człowiek z godną wizją. Lord Voldemort może poprowadzić ten świat ku lepszej przyszłości, oddając mu należną chwałę.
Jeszcze nawet nie świtało, kiedy obleczony w czerń – długi, gruby płaszcz, opuścił próg domostwa. Zdążył nawyknąć do spacerów londyńskimi ulicami, które stały się w ostatnich miesiącach koniecznością. I tak zamierzał przejść jedynie kawałek, aby z bezpiecznego miejsca wezwać Błędego Rycerza. Nie była mu straszna niepogoda, lecz tego dnia działo się z nią coś całkowicie odmiennego. Gdy dostrzegł biało-błękitny błysk gdzieś nad ciemnymi chmurami, a jednak przebijający przez nie, natychmiast uniósł spojrzenie ku niebu. Potem niegdyś burzowe chmury rozjaśniły się i prosto z nich spadły krople deszczu wraz z płatkami śniegu i gradem. Lord Black instynktownie wyciągnął dłoń przed siebie i pochwycił jeden ze spadających na ziemię kawałków lodu. Ułamek sekundy po zetknięciu z ciepłym ciałem lód przemienił się w zaskakujący kryształ. Zaskakujące zdarzenie, niesamowite, zagadkowe. Czuł bijącą od kamienia magię, płynącą od niego ulgę.
Co się właśnie wydarzyło? Kiedy zadał sobie to pytanie, ogarnęła go nagła podejrzliwość, zwątpienie, a nawet przerażenie. Jeśli wisząca nad Wielką Brytanią siła anomalii uległa takiej przemianie, to nie było to aż tak zbawienne. Przynajmniej nie dla nich. Szybko wspomniał kwestie poruszone na listopadowym spotkaniu Rycerzy. Czy to możliwe, że Zakon dostał się do Azkabanu, prosto do źródła anomalii? To przecież planowali, ale jak to osiągnęli?
Wyciągnął różdżkę. Musiał natychmiast sprawdzić swoje przypuszczenia. To nie mogło być prawdą.
– Lumos.
Jasne światło rozbłysło na krańcu jego różdżki. Zaklęciu nie towarzyszyło żadne niepokojące zdarzenie. Nie czuł, żeby magia była dalej niestabilna.
– Nox.
Światło zgasło i również nie wydarzyło się nic. To nie mógł być przypadek. Natychmiast zawrócił z powrotem do rezydencji, chcąc jak najszybciej skontaktować się z kimkolwiek w tej sprawie, aby potwierdzić swoje podejrzenia. To się nie mogło wydarzyć.
| z tematu
Na zewnątrz dalej szalała śnieżyca, która w grudniu stała się nieodłącznym elementem codzienności, tak jak wcześniej listopadowa burza. Dobrze, że Alphard nie miał w swojej sypialni okna, bo bardzo depresyjny widok oblepiających go lodowatych płatków zatrzymałby go niechybnie w łóżku. Znów wstał przed świtem, chcąc należycie przygotować się do pełnienia swoich obowiązków. Działał już nie tylko dla własnego imienia i z powodu dumnego nazwiska szlachetnego i starożytnego rodu Black. Był również wiernym sługą Czarnego Pana i już nie pozwalał sobie na to, aby choć na chwilę zapomnieć o tym fakcie. Stopniowo wypleniał z siebie wszelkie słabości, chcąc stać się godnym udział w wielkim dziele.
Anomalie niewątpliwie czyniły życie trudniejszym, jednak ono wciąż trwało i pędziło dalej. Całe społeczeństwo nie mogło odłożyć swego funkcjonowania na później tylko dlatego, że magia co chwila wymykała się spod kontroli. Poczucie stabilności ostatecznie i tak dawało Ministerstwo Magii, niezależnie od tego, kto zajmował najwyższe stanowisko Ministra, a właściwie kto sprawował w nim prawdziwą władzę. Nawet czarodziejska populacja zamieszkująca Wielką Brytanię i Irlandię była w gruncie rzeczy ludzką masą, którą ktoś poprowadzić musi. Życie takich zbiorowisk trzeba nieustannie organizować. Wreszcie na czele magicznego świata stanął człowiek z godną wizją. Lord Voldemort może poprowadzić ten świat ku lepszej przyszłości, oddając mu należną chwałę.
Jeszcze nawet nie świtało, kiedy obleczony w czerń – długi, gruby płaszcz, opuścił próg domostwa. Zdążył nawyknąć do spacerów londyńskimi ulicami, które stały się w ostatnich miesiącach koniecznością. I tak zamierzał przejść jedynie kawałek, aby z bezpiecznego miejsca wezwać Błędego Rycerza. Nie była mu straszna niepogoda, lecz tego dnia działo się z nią coś całkowicie odmiennego. Gdy dostrzegł biało-błękitny błysk gdzieś nad ciemnymi chmurami, a jednak przebijający przez nie, natychmiast uniósł spojrzenie ku niebu. Potem niegdyś burzowe chmury rozjaśniły się i prosto z nich spadły krople deszczu wraz z płatkami śniegu i gradem. Lord Black instynktownie wyciągnął dłoń przed siebie i pochwycił jeden ze spadających na ziemię kawałków lodu. Ułamek sekundy po zetknięciu z ciepłym ciałem lód przemienił się w zaskakujący kryształ. Zaskakujące zdarzenie, niesamowite, zagadkowe. Czuł bijącą od kamienia magię, płynącą od niego ulgę.
Co się właśnie wydarzyło? Kiedy zadał sobie to pytanie, ogarnęła go nagła podejrzliwość, zwątpienie, a nawet przerażenie. Jeśli wisząca nad Wielką Brytanią siła anomalii uległa takiej przemianie, to nie było to aż tak zbawienne. Przynajmniej nie dla nich. Szybko wspomniał kwestie poruszone na listopadowym spotkaniu Rycerzy. Czy to możliwe, że Zakon dostał się do Azkabanu, prosto do źródła anomalii? To przecież planowali, ale jak to osiągnęli?
Wyciągnął różdżkę. Musiał natychmiast sprawdzić swoje przypuszczenia. To nie mogło być prawdą.
– Lumos.
Jasne światło rozbłysło na krańcu jego różdżki. Zaklęciu nie towarzyszyło żadne niepokojące zdarzenie. Nie czuł, żeby magia była dalej niestabilna.
– Nox.
Światło zgasło i również nie wydarzyło się nic. To nie mógł być przypadek. Natychmiast zawrócił z powrotem do rezydencji, chcąc jak najszybciej skontaktować się z kimkolwiek w tej sprawie, aby potwierdzić swoje podejrzenia. To się nie mogło wydarzyć.
| z tematu
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
5.10, godziny poranne
Sprowadzenie testrali okazało się nielada wyzwaniem. Pan Baldwin okazał się wyjątkowo skąpym człowiekiem, dbającym o swoje finanse. Zdążyłem kilka razy pomyśleć sobie, że pewnie dlatego zajął się hodowlą zwierząt, które przypominają jak chodzące trupy. Dopiero obietnica przysługi, którą będę mu winien za tą pożyczkę, zdołała go przekonać do podpisania umowy.
Zupełnie inną kwestią było przygotowanie aetonanów. Rodowe wierzchowce należało przetransportować do Londynu możliwie wcześnie, by zdołały się zapoznać z otoczeniem. Rozważaliśmy z Icarem nawet przybycie do Londynu kilka dni wcześniej, niestety całe to zamieszanie z rozrabiającymi na naszych ziemiach mugolami, uniemożliwiło nam opuszczenie zamku na tak długi czas. Musieliśmy przeprowadzić całą operację jednego dnia. Wyruszyliśmy ledwo brzask spłynął na doliny Yorkshire. Transport tylu skrzydlatych koni to nie byle gratka. Na osiem powozów, siedem było ciągniętych przez aetonany. To dawało czternaście koni, które miały przelecieć nad Anglią. Już dawno podobne wydarzenie nie miało miejsca - głównie z tego powodu, że dotąd czarodzieje bali się, by nie zostać dojrzanymi przez mugoli. Ale tym razem, kiedy cała anglia miała być z nich oczyszczona, a ci którzy by byli świadkami podobnego zdarzenia i tak mieliby wyczyszczoną pamięć (ewentualnie musieliby umrzeć, co pewnie Icar załatwiłby z przyjemnością). Tym razem udało się uniknać nieprzyjemności spotkania mugola, co mnie na przykład najbardziej martwiło. Wiedziałem, ze wierzchwoce sobie poradzą, ale t, że mógłbym zobaczyć niemagicznego, pokrytego jakimiś krostami i ropiejącymi ranami... cóż, na samą myśl, śniadanie mi się cofało.
Aporopo śniadania, to liczyłem, że lordowie Black wyniosą nam ciepłej herbaty, kiedy tylko zobaczą nas z gotowymi końmi przed ich kamienicą. Nie zamierzałem teraz komentować na głos tego co uważałem o ludziach, którzy decydują się na mieszkanie w takich małych, ciasnych budynkach, bo kimże jestem by takie osądy wygłaszać. Nigdy nie mieszkałem w czymś podobnym i narzekam na to, że mam tylko jedno skrzydło w Sandal Castle. Z drugiej strony, ciężko się było pozbyć wrażenia, że Blackowie musili się dusić w tej kamienicy. Nawet zwierzęta, które ustawiły się wzdłuż ogrodzenia, zawijały się na kolejną ulicę.
Czekając na zejście przedstawiciela rodu Black, patrzę w zegarek, żeby upewnić się jak dużo czasu zajęło nam przedostanie się do Londu z Yorku. Czyżbyśmy mieli nowy rekord?
Sprowadzenie testrali okazało się nielada wyzwaniem. Pan Baldwin okazał się wyjątkowo skąpym człowiekiem, dbającym o swoje finanse. Zdążyłem kilka razy pomyśleć sobie, że pewnie dlatego zajął się hodowlą zwierząt, które przypominają jak chodzące trupy. Dopiero obietnica przysługi, którą będę mu winien za tą pożyczkę, zdołała go przekonać do podpisania umowy.
Zupełnie inną kwestią było przygotowanie aetonanów. Rodowe wierzchowce należało przetransportować do Londynu możliwie wcześnie, by zdołały się zapoznać z otoczeniem. Rozważaliśmy z Icarem nawet przybycie do Londynu kilka dni wcześniej, niestety całe to zamieszanie z rozrabiającymi na naszych ziemiach mugolami, uniemożliwiło nam opuszczenie zamku na tak długi czas. Musieliśmy przeprowadzić całą operację jednego dnia. Wyruszyliśmy ledwo brzask spłynął na doliny Yorkshire. Transport tylu skrzydlatych koni to nie byle gratka. Na osiem powozów, siedem było ciągniętych przez aetonany. To dawało czternaście koni, które miały przelecieć nad Anglią. Już dawno podobne wydarzenie nie miało miejsca - głównie z tego powodu, że dotąd czarodzieje bali się, by nie zostać dojrzanymi przez mugoli. Ale tym razem, kiedy cała anglia miała być z nich oczyszczona, a ci którzy by byli świadkami podobnego zdarzenia i tak mieliby wyczyszczoną pamięć (ewentualnie musieliby umrzeć, co pewnie Icar załatwiłby z przyjemnością). Tym razem udało się uniknać nieprzyjemności spotkania mugola, co mnie na przykład najbardziej martwiło. Wiedziałem, ze wierzchwoce sobie poradzą, ale t, że mógłbym zobaczyć niemagicznego, pokrytego jakimiś krostami i ropiejącymi ranami... cóż, na samą myśl, śniadanie mi się cofało.
Aporopo śniadania, to liczyłem, że lordowie Black wyniosą nam ciepłej herbaty, kiedy tylko zobaczą nas z gotowymi końmi przed ich kamienicą. Nie zamierzałem teraz komentować na głos tego co uważałem o ludziach, którzy decydują się na mieszkanie w takich małych, ciasnych budynkach, bo kimże jestem by takie osądy wygłaszać. Nigdy nie mieszkałem w czymś podobnym i narzekam na to, że mam tylko jedno skrzydło w Sandal Castle. Z drugiej strony, ciężko się było pozbyć wrażenia, że Blackowie musili się dusić w tej kamienicy. Nawet zwierzęta, które ustawiły się wzdłuż ogrodzenia, zawijały się na kolejną ulicę.
Czekając na zejście przedstawiciela rodu Black, patrzę w zegarek, żeby upewnić się jak dużo czasu zajęło nam przedostanie się do Londu z Yorku. Czyżbyśmy mieli nowy rekord?
Poranek był szary. Tak szary, jak tylko londyńskie poranki potrafią być. Drobna mżawka osiadała na okach, rozpraszając i tak skąpe światło, przez co wnętrza w kamienicy przy Grimmauld Place 12 wydawały się jeszcze ciemniejsze niż zwykle. Na pierwszy rzut oka rodowe gniazdo rodu Black trwało w kompletnym bezruchu, pogrążone w zimnie i pustce… jednak wprawne oko mogło zauważyć, że od samego rana trwały przygotowania do ceremonii pogrzebowej Alpharda.
Rigel został wyznaczony na tego, kto miał dopilnować, aby ostatni etap przebiegł we właściwy sposób, dlatego najstarszy z najmłodszych Blacków już od rana dyrygował skrzatami, które przemierzały korytarze dyskretnie jak duchy, aby wykonać powierzone im zadania, jednocześnie wyczekując Lordów Carrow i koni.
Po raz kolejny - chyba już jakiś setny - wyjrzał przez okno, żeby sprawdzić, czy się zbliżają.
Do pogrzebu było jeszcze dużo czasu, jednak niepokój już zżerał młodego czarodzieja od środka. Tak bardzo bał się, że coś może pójść nie tak. Wtedy ojciec by go zabił. Albo wydziedziczył. W tym wypadku to było jedno i to samo. Ale chyba najgorsze by było to, że sprawiłby ojcu przykrość - a tego nigdy by sobie nie wybaczył.
Kiedy myśli zaczęły tworzyć przed jego oczami apokaliptyczne obrazy, w końcu na niebie pojawiły się one - konie. Stado dumnych aetonanów przemierzało szare londyńskie niebo w idealnym uporządkowanym szyku. Nigdy wcześniej Black nie był świadkiem czegoś podobnego. Kompletnie pochłonięty tym widokiem, otworzył okno, pozwalając, aby wiatr wdarł się do jego domu i, trzymając się ramy, wychylił głowę na zewnątrz. Uśmiech mimowolnie pojawił się na jego twarzy, a cały strach i niepokój rozwiały się jak dym.
Jakie piękne!
Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że już powinien być na dole, żeby w odpowiedni sposób przywitać gości. Szybko zbiegł po schodach, dając instrukcje skrzatom, aby przygotowały poczęstunek, zgarnął z wieszaka płaszcz i wyszedł na zewnątrz, starając się ukryć fakt, że biegł na złamanie karku.
-Lordowie, dzień dobry, - wyciągnął rękę na powitanie. - Cieszę się, że Panowie dotarli. Czy wszystko poszło gładko?
Ponownie spojrzał na konie, chcąc im się lepiej przyjrzeć z bliska.
-Bardzo imponujące. - pokiwał głową i zrobił krok w stronę najbliższego zwierzęcia na bezpieczną odległość - miał szczęście, że jeszcze pamiętał podstawy opieki nad magicznymi stworzeniami. - Zostaną Panowie na śniadanie?
Rigel został wyznaczony na tego, kto miał dopilnować, aby ostatni etap przebiegł we właściwy sposób, dlatego najstarszy z najmłodszych Blacków już od rana dyrygował skrzatami, które przemierzały korytarze dyskretnie jak duchy, aby wykonać powierzone im zadania, jednocześnie wyczekując Lordów Carrow i koni.
Po raz kolejny - chyba już jakiś setny - wyjrzał przez okno, żeby sprawdzić, czy się zbliżają.
Do pogrzebu było jeszcze dużo czasu, jednak niepokój już zżerał młodego czarodzieja od środka. Tak bardzo bał się, że coś może pójść nie tak. Wtedy ojciec by go zabił. Albo wydziedziczył. W tym wypadku to było jedno i to samo. Ale chyba najgorsze by było to, że sprawiłby ojcu przykrość - a tego nigdy by sobie nie wybaczył.
Kiedy myśli zaczęły tworzyć przed jego oczami apokaliptyczne obrazy, w końcu na niebie pojawiły się one - konie. Stado dumnych aetonanów przemierzało szare londyńskie niebo w idealnym uporządkowanym szyku. Nigdy wcześniej Black nie był świadkiem czegoś podobnego. Kompletnie pochłonięty tym widokiem, otworzył okno, pozwalając, aby wiatr wdarł się do jego domu i, trzymając się ramy, wychylił głowę na zewnątrz. Uśmiech mimowolnie pojawił się na jego twarzy, a cały strach i niepokój rozwiały się jak dym.
Jakie piękne!
Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że już powinien być na dole, żeby w odpowiedni sposób przywitać gości. Szybko zbiegł po schodach, dając instrukcje skrzatom, aby przygotowały poczęstunek, zgarnął z wieszaka płaszcz i wyszedł na zewnątrz, starając się ukryć fakt, że biegł na złamanie karku.
-Lordowie, dzień dobry, - wyciągnął rękę na powitanie. - Cieszę się, że Panowie dotarli. Czy wszystko poszło gładko?
Ponownie spojrzał na konie, chcąc im się lepiej przyjrzeć z bliska.
-Bardzo imponujące. - pokiwał głową i zrobił krok w stronę najbliższego zwierzęcia na bezpieczną odległość - miał szczęście, że jeszcze pamiętał podstawy opieki nad magicznymi stworzeniami. - Zostaną Panowie na śniadanie?
HOW MUCH CAN YOU TAKE BEFORE YOU SNAP?
Rigel Black
Zawód : Stażysta w Departamencie Tajemnic, naukowiec
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wszystko to co mam, to ta nadzieja, że życie mnie poskleja
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
stąd
Obserwował ten dom, chcąc trafić do Aquili Black. Słyszał o niej od Celine, wiedział, że to jej służyła, próbował wychwycić ją okiem, kiedy była sama, bez towarzystwa rodziny, przyjaciół, przypadkowych ludzi; zauważył, że nieustannie towarzyszyli jej ochroniarze, ale z ich obecnością musiał poradzić sobie inaczej, po tym krótkim rekonesansie nie spodziewał się dostrzec jej samotnej. Miał na sobie wyświechtany strój, obdarte spodnie i starą kurtkę, kaszkiet nasunięty na twarz tak, by nie zwracać na siebie większej uwagi; odchodził co jakiś czas, by obejść budynek dookoła i pojawić się od innej strony, nie chcąc budzić niczyjej podejrzliwości - spodziewał się, że ta posiadłość była chroniona lepiej niż samo Ministerstwo Magii. W pewnym momencie dostrzegł wynoszone pudła, tasiemka puent zwisała z nich smętnie. Czy to już - jej los został przypieczętowany? Czy jej dobra pani skreśliła ją tak łatwo, wyrzucając jej ubrania ze swojej posiadłości? Na śmietnik? Budził się w nim gniew, gniew, jak mogła traktować w ten sposób oddaną jej Celine. Ostrzegał ją. Wszyscy ostrzegali. Ale ona nikogo nie chciała słuchać, dlaczego? Służba przeszła z pudłami tylko kawałek, w kierunku śmietnika; zamarł w miejscu, obserwując tę scenę szklistym spojrzeniem, z szybciej bijącym w piersi sercem, nim drzwi posiadłości nie zamknęły się za nimi ponownie, pozostawiając tę ulicę równie cichą i opuszczona, co wcześniej. Odczekał jeszcze moment, upewniając się, że nikt nie zamierzał już wyjść - i przemknął w stronę śmietnika, trzymając się cienia i spokojnym krokiem, nie chcąc zwracać niczyjej uwagi. Kiedy znalazł się za murem, zdjął pokrywy kolejnych kubłów, szukając w nich tasiemki, znalazł. Intuicja go nie wprowadziła w błąd, śliczne buciki Celine wrzucone w stare ziemniaczane obierki, zabrał je bez zawahania, ze zdumieniem odnajdując w środku jaszczurkę, którą nie tak dawno temu sam nazwał. Wtapiała się w materiał bucika, musiała być przerażona.
- Spokojnie, kolego, ona też za tobą tęskni - szepnął do niego, nie chcąc go przestraszyć; puenty razem z kameleonem wrzucił do wewnętrznej kieszeni kurtki, którą dokładnie zapiął, żeby zwierzę nie uciekło. Był przy tym ostrożny - wnętrze bucika powinno dobrze chronić kameleona, ale mimo to uważał, by nie zrobić mu krzywdy. Wtedy dostrzegł pozostałe pochowane w kuble rzeczy. Co tam było? Ubrania, które były jej, a które porzucone przez bezdomnych? Zanurzył ramiona wewnątrz, lewe przedramię zahaczyło o rozbitą butelkę, przecinając materiał jego kurtki, koszuli i skórę, z której popuściła strużka gęstej krwi; syknął z bólu, ale nie wycofał ramienia - starając się przedostać przez brud do porzuconych w środku ubrań. Znajdowały się wewnątrz skrzyni, odnalazł dłońmi jej uchwyty, porywając je w górę, wyciągnął je, rozrzucając na boki podpleśniałe kawałki śmieci; nie było w tym nic przyjemnego, ale Marcel nie był delikatny, żył w cyrku, nieprzyjemny zapach nie był dla niego żadną przeszkodą, a od dotknięcia starej żywności nikt jeszcze nie umarł. Zacisnął mięśnie szczęki, to byłoby okrutne, gdyby Celine musiała robić to sama. - Pieprzona hetera - wymamrotał pod nosem, kierując obelgę w stronę lady Black, która jednak nie mogła tego usłyszeć. Kiedy drewniana skrzynia z trzaskiem wylądowała na ziemi, nachylił się do kubła, by odszukać rzeczy, które mogły z niego wypaść. Coś tam cuchnęło starą rybą, chyba makrelą, ale zapach wydawał się raczej swojski - mieszkał przecież w porcie nad Tamizą. Dostrzegł kilka papierów, starych kartek, to chyba były listy, zebrał je, nie otwierając ich zawartości i dorzucił do skrzyni, ściągnął z jednego z nich stare kiwi, które odrzucił na bok. Zdawało mu się, że dostrzegł bransoletkę, jaką Celine często nosiła na ręce, wyciągnął ją spomiędzy starego cuchnącego sera. Zebrał z góry jeszcze parę ubrań, które wyglądały na świeżo wyrzucone oraz dwie tylko trochę zabrudzone książki i dorzucił je do skrzyni, przez chwilę jeszcze grzebiąc w środku, zanurzony po ramiona, w poszukiwaniu zgub: dopiero upewniwszy się, że w kuble nie zostało nic, co wyglądało na niedawno porzucone, nic, co wyglądało jak należące do Celine, nachylił się nad samą skrzynią, wyrzucając z niej resztki jedzenia - tylko pobieżnie, nie chcąc nawet przypadkiem sięgać do jej bielizny. Obrzydliwe, jak można tak traktować drugiego człowieka. W końcu poderwał skrzynię, opierając ją na piersi i zniknął z okolicy, musiał podejść pod granice miasta i przenieść się z tymi rzeczami do Brighton. Nie powinien trzymać ich u siebie, z pewnością miała tam coś intymnego.
zabieram rzeczy Celiny, w tym kameleona, puenty, piersiówkę, zt
Obserwował ten dom, chcąc trafić do Aquili Black. Słyszał o niej od Celine, wiedział, że to jej służyła, próbował wychwycić ją okiem, kiedy była sama, bez towarzystwa rodziny, przyjaciół, przypadkowych ludzi; zauważył, że nieustannie towarzyszyli jej ochroniarze, ale z ich obecnością musiał poradzić sobie inaczej, po tym krótkim rekonesansie nie spodziewał się dostrzec jej samotnej. Miał na sobie wyświechtany strój, obdarte spodnie i starą kurtkę, kaszkiet nasunięty na twarz tak, by nie zwracać na siebie większej uwagi; odchodził co jakiś czas, by obejść budynek dookoła i pojawić się od innej strony, nie chcąc budzić niczyjej podejrzliwości - spodziewał się, że ta posiadłość była chroniona lepiej niż samo Ministerstwo Magii. W pewnym momencie dostrzegł wynoszone pudła, tasiemka puent zwisała z nich smętnie. Czy to już - jej los został przypieczętowany? Czy jej dobra pani skreśliła ją tak łatwo, wyrzucając jej ubrania ze swojej posiadłości? Na śmietnik? Budził się w nim gniew, gniew, jak mogła traktować w ten sposób oddaną jej Celine. Ostrzegał ją. Wszyscy ostrzegali. Ale ona nikogo nie chciała słuchać, dlaczego? Służba przeszła z pudłami tylko kawałek, w kierunku śmietnika; zamarł w miejscu, obserwując tę scenę szklistym spojrzeniem, z szybciej bijącym w piersi sercem, nim drzwi posiadłości nie zamknęły się za nimi ponownie, pozostawiając tę ulicę równie cichą i opuszczona, co wcześniej. Odczekał jeszcze moment, upewniając się, że nikt nie zamierzał już wyjść - i przemknął w stronę śmietnika, trzymając się cienia i spokojnym krokiem, nie chcąc zwracać niczyjej uwagi. Kiedy znalazł się za murem, zdjął pokrywy kolejnych kubłów, szukając w nich tasiemki, znalazł. Intuicja go nie wprowadziła w błąd, śliczne buciki Celine wrzucone w stare ziemniaczane obierki, zabrał je bez zawahania, ze zdumieniem odnajdując w środku jaszczurkę, którą nie tak dawno temu sam nazwał. Wtapiała się w materiał bucika, musiała być przerażona.
- Spokojnie, kolego, ona też za tobą tęskni - szepnął do niego, nie chcąc go przestraszyć; puenty razem z kameleonem wrzucił do wewnętrznej kieszeni kurtki, którą dokładnie zapiął, żeby zwierzę nie uciekło. Był przy tym ostrożny - wnętrze bucika powinno dobrze chronić kameleona, ale mimo to uważał, by nie zrobić mu krzywdy. Wtedy dostrzegł pozostałe pochowane w kuble rzeczy. Co tam było? Ubrania, które były jej, a które porzucone przez bezdomnych? Zanurzył ramiona wewnątrz, lewe przedramię zahaczyło o rozbitą butelkę, przecinając materiał jego kurtki, koszuli i skórę, z której popuściła strużka gęstej krwi; syknął z bólu, ale nie wycofał ramienia - starając się przedostać przez brud do porzuconych w środku ubrań. Znajdowały się wewnątrz skrzyni, odnalazł dłońmi jej uchwyty, porywając je w górę, wyciągnął je, rozrzucając na boki podpleśniałe kawałki śmieci; nie było w tym nic przyjemnego, ale Marcel nie był delikatny, żył w cyrku, nieprzyjemny zapach nie był dla niego żadną przeszkodą, a od dotknięcia starej żywności nikt jeszcze nie umarł. Zacisnął mięśnie szczęki, to byłoby okrutne, gdyby Celine musiała robić to sama. - Pieprzona hetera - wymamrotał pod nosem, kierując obelgę w stronę lady Black, która jednak nie mogła tego usłyszeć. Kiedy drewniana skrzynia z trzaskiem wylądowała na ziemi, nachylił się do kubła, by odszukać rzeczy, które mogły z niego wypaść. Coś tam cuchnęło starą rybą, chyba makrelą, ale zapach wydawał się raczej swojski - mieszkał przecież w porcie nad Tamizą. Dostrzegł kilka papierów, starych kartek, to chyba były listy, zebrał je, nie otwierając ich zawartości i dorzucił do skrzyni, ściągnął z jednego z nich stare kiwi, które odrzucił na bok. Zdawało mu się, że dostrzegł bransoletkę, jaką Celine często nosiła na ręce, wyciągnął ją spomiędzy starego cuchnącego sera. Zebrał z góry jeszcze parę ubrań, które wyglądały na świeżo wyrzucone oraz dwie tylko trochę zabrudzone książki i dorzucił je do skrzyni, przez chwilę jeszcze grzebiąc w środku, zanurzony po ramiona, w poszukiwaniu zgub: dopiero upewniwszy się, że w kuble nie zostało nic, co wyglądało na niedawno porzucone, nic, co wyglądało jak należące do Celine, nachylił się nad samą skrzynią, wyrzucając z niej resztki jedzenia - tylko pobieżnie, nie chcąc nawet przypadkiem sięgać do jej bielizny. Obrzydliwe, jak można tak traktować drugiego człowieka. W końcu poderwał skrzynię, opierając ją na piersi i zniknął z okolicy, musiał podejść pod granice miasta i przenieść się z tymi rzeczami do Brighton. Nie powinien trzymać ich u siebie, z pewnością miała tam coś intymnego.
zabieram rzeczy Celiny, w tym kameleona, puenty, piersiówkę, zt
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Strona 1 z 2 • 1, 2
Wejście
Szybka odpowiedź