Serah Solange Skeeter
Nazwisko matki: Skeeter
Miejsce zamieszkania: wynajmuje pokój obok redakcji Czarownicy
Czystość krwi: genetycznie czysta ze skazą, oficjalnie półkrwi po matce
Status majątkowy: średniozamożna
Zawód: współtworzy dział plotkarski Czarownicy i wydaje własne książki pod pseudonimem
Wzrost: 160 cm
Waga: 45 kg
Kolor włosów: ciemny blond
Kolor oczu: niebieskie
Znaki szczególne: pieprzyki na twarzy, duża potrzeba przestrzeni osobistej
13 cali, giętka, jodła, pazur wilkołaka
Hufflepuff
Koliber
martwe ciało brata, bo Serah nie ma pojęcia co się z nim teraz dzieje
Zapach morskiej bryzy i pergaminu
Widok pełnej rodziny
Pisanie, sztuka, literatura
Każda, która przegrywa w danej chwili - jest za słabszymi!
Łyżwiarstwo, taniec
Słucha wszystkiego
Yulia Rose
Niewiele osób słyszało o Chloé Skeeter. Podobnie jak o wielu innych osobach. Śmiem nawet twierdzić, i raczej nie byłoby to pomówienie, że tak właściwie to o znacznej większości ludzi na tym świecie. Nie każdy z nas stworzony jest po to, by być w jakiś sposób zapamiętanym przez inne osoby. Mamy konkretne role w społeczeństwie, które staramy się wypełniać, podświadomie lub nie – ewentualnie się im sprzeciwiać – a z powodu niewiadomych składowych i nieznanych czynników, a przede wszystkim sporej dawki szczęścia, jedni z nas zostaną zapisania na kartach historii, a o innych pamiętać będą po śmierci jedynie najbliżsi krewni i przyjaciele – tudzież wrogowie.
Moja matka urodziła mnie w dość młodym wieku. Mnie i mojego brata. Świeżo po skończeniu Hogwartu, nie mając wybitnych wyników w nauce, została zatrudniona przez ród Crouch jako guwernantka. Miała uczyć śpiewu i podstaw wiedzy o sztuce najmłodsze latorośle owej rodziny. Kobieta o ogromnym talencie i pasji nigdy w późniejszym życiu nie została w tym aspekcie doceniona. Nikt nie wykorzystał ogromnego potencjału drzemiącego w młodziutkiej pół-Francuzce, a jej dziecięce marzenia nigdy się nie ziściły. Pod tym względem trochę żałuję, że w tej kwestii zupełnie jej nie przypominam.
Akurat do mnie los zawsze uśmiechał się trochę za bardzo. Szczęście chodziło za mną cały czas, choć trudno mi było to dostrzec. Może i spełniłabym marzenia własnej matki, gdybym posiadała chociaż skrawek jej talentu?
Chloé przyjęła posadę i, co ciekawe, straciła ją po niecałym miesiącu. Lord Leander Crouch – na którego podstawie wyrobiłam sobie dość mocną opinię na temat tych szlachetnie urodzonych – zatrudnił ją tylko z jednego, dość oczywistego powodu. Młoda panna Skeeter wpadła mu w oko, a jako bezkarny, wysoko postawiony polityk postanowił to wykorzystać. Właściwie już wtedy w mojej matce powinien odezwać się instynkt przetrwania, który nakazywałby uciekać jej od wysoko urodzonych hen daleko, czy jakiekolwiek poczucie własnej wartości sprowadzające intensywnie na ziemię. Była tylko czarownicą półkrwi, a na tę samą posadę zgłosiło się wiele czysto urodzonych kobiet. Naprawdę coś w tej całej sytuacji nie pasowało.
Znając przyszłość, nie można tej sytuacji nazwać szczęśliwym zbiegiem okoliczności . Chociaż wtedy Chloé i jej matka, a moja babka, właśnie tak uważały. Gdy człowiek zbyt mocno wierzy w swoje możliwości, może nie wychwycić skrzętnie skrywanego kłamstwa. Prawdopdobnie dlatego nigdy nie chciałam myśleć o sobie w najwyższych kategoriach.
Wracając do głównej historii - lord Leander Crouch był wdowcem. Błękitnokrwisty czarodziej o niesamowitej urodzie, nieprawdopodobnej charyzmie i zgniłym do reszty charakterze, postanowił użyć sobie tak niechcianej wolności, którą sprezentował mu los pięć lat wcześniej. Uroki aranżowanych małżeństw są wręcz niezliczone i choć można się z nich śmiać – podobnie jak z wielu innych tradycji szlachty – to jednak raz na jakiś czas nawet w najwyższym kręgach zdarza się prawdziwe uczucie. Lord Crouch stracił ukochaną żonę, a jego ród nie widział potrzeby ponownego ożenku – a póki rodzina nie miała wobec niego żadnych planów, mógł robić w swoim dworze co chciał oraz jak tylko chciał, z kim i kiedy tylko miał na to ochotę. Tak brutalnego emocjonalnie i zepsutego człowieka, do tego skrzywdzonego, nie powstrzymywało właściwie nic – nikt nie patrzył mu na ręce.
Młodziutka Chloé sama jeszcze nie wiedziała, jak łatwo było ją zmanipulować i jak prostym celem była, głównie przez swój młody wiek i brak doświadczenia z… No cóż, dość doświadczonymi mężczyznami. Chociaż jestem przekonana, że moja matka uważała się w tamtej chwili za najsprytniejszą osobę na świecie, która dorwała się do dojrzałego, bogatego wdowca i za żadne skarby nie miała zamiaru się go puścić – na jej nieszczęście, to nie ona decydowała o tym, co później się wydarzyło.
Dalsza cześć historii nie jest zbyt odkrywcza. Właściwie to nie mogłaby być, bo życie rzadko kiedy oferuje genialne rozwiązania. Moja rodzicielka została wykorzystana i porzucona, chociaż do dziś nie wierzę w „brutalność” tego całego zamieszania i że lord Crouch rzeczywiście mógł być jakimś niesłychanym potworem niszczącym życia. Po prostu brał to, co mu dawano. Moja matka była zwyczajnie zbyt naiwna – i przez wiele lat cierpiała przez ten jeden, durny błąd, bo przez miesiąc u Crouchów naprawdę zabrnęła ze swoimi emocjami zbyt daleko. Prawdopodobnie zdawała sobie sprawę z tego, że pcha się w paszczę lwa, ale trzeźwe myślenie przytłumiały emocje, które w naszej rodzinie zbyt często brały górę nad wszystkim innym.
Po trochę ponad miesiącu pracy, lord Crouch zwolnił moją matkę i więcej się do niej nie odezwał. Przynajmniej nie osobiście – listy, które od niego otrzymywała zawsze były anonimowe i nie miały nic wspólnego z jego pismem. Gdy matka prosiła o rozmowę, bo na świecie pojawić miałam się ja i mój brat, otrzymała jednorazową pomoc… Z gatunku tych materialnych. Galeony. Trochę galeonów – na tyle, by odchować godnie dziecko i zadbać o jego wykształcenie. Babka raz, całkowicie przypadkiem, wspomniała jak wielkim policzkiem była dla jej córki taka odpowiedź. Od tamtego momentu, Chloé nigdy nie wypowiedziała imienia mężczyzny, który wjej mniemaniu zrujnował jej życie.
Matce zdarzało się raz na jakiś czas w złości przytoczyć, że to przez naszą dwójkę nigdy niczego w życiu nie osiągnęła. Przez długi czas sama tak myślałam i to z pełnym przekonaniem – musiałam dorosnąć, by przestać obwiniać się za błędy innych ludzi, co zdarzało mi się nadzwyczaj często. Dziecko nigdy nie powinno rozwiązywać problemów własnych rodziców – po pierwsze, ma za niski status społeczny w ich oczach, a po drugie… To ono powinno popełniać błędy, które rodzice powinni starać się naprawiać. Chloe wychowywała nas samotnie i muszę przyznać, że ani ja, ani Charles do grzecznych dzieci nigdy nie należeliśmy. Broiliśmy jak tylko mogliśmy, a rodzicielka musiała nas utrzymać i wychowywać - tu dość często pomagała babcia, kobieta o dość podobnej historii. W latach swojej młodości pracowała w Ministerstwie na niskim stanowisku, w jednym z podrzędnych działów, gdzie też poznała francuskiego urzędnika, a po krótkim romansie i otrzymanym owocu owej „miłości” nazwała swoją córkę idiotycznym jak na brytyjskie standardy imieniem - prawdopodobnie w nadziei, że czarujący monsieur kiedyś sobie jeszcze o nich przypomni. Najwyraźniej kobiety w mojej rodzinie miały skłonności do zatracania samych siebie na widok wysoko postawionych w społeczeństwie mężczyzn. Właściwie to nietrudno jest im się dziwić, prawda? Styl bycia takowych panów nastawiony jest na pożeranie głupich i naiwnych piękności. Bo i mama, i babcia rzeczywiście były niczego sobie – sęk w tym, że może to one celowały zbyt wysoko? Smutnym podsumowaniem byłoby stwierdzenie, że „same na siebie ten los sprowadziły”, ale czasem mam wrażenie, że niewiele się na podstawie własnych doświadczeń nauczyły.
Wychowywani jedynie przez dwie kobiety, do tego powtarzające wzajemnie własne błędy, ja i Charles mieliśmy tendencję do postrzegania świata w zakłamany i skrzywiony sposób. Zamiast biegać z patykami imitującymi różdżki po dworze, przejmowaliśmy się mamą. Rodzicielka co jakiś czas przyprowadzała kolejnych adoratorów, ostatecznie dalej była młoda i piękna, a jej życie toczyło się do przodu. Nasze dzieciństwo nie było emocjonalną sielanką. Każdy kolejny mężczyzna w życiu naszej matki rysował się w naszych maleńkich głowach jako ojciec i na siłę szukaliśmy w nich pożądanych przez nas cech. Charles naprawdę potrzebował ojca. Potrzebowaliśmy go wspólnie, ale nie ma się co oszukiwać, że mój brat nie mógł odnaleźć żadnego autorytetu, na którego podstawie mógłby rozwijać swoje męskie cechy charakteru. Niestety nigdy nie było dane nam posiadać pełnej rodziny. Chloé do szlachciców zraziła się całkowicie (na całe szczęście!), więc skupiła się na mężczyznach z własnej strefy. Bywali też tacy z Nokturnu, co zrozumieliśmy dopiero w późniejszych latach naszego życia. Tak właściwie, to Charles zrozumiał i poinformował mnie o zgubnych znajomościach własnej rodzicielki. Długie rozmowy niewiele pomagały – bo przecież dzieci nie są żadnym autorytetem dla rodziców. Pewnego dnia, gdy Charles był z babcią na Pokątnej, a ja spędzałam czas z matką i znajomym, zdarzyło się coś dziwnego. Z niewiadomych przyczyn, prawdopodobnie z powodu zbyt dużej ilości pustych butelek ognistej, ów śmieć postanowił podnieść rękę na moją mamę. Fala wściekłości zalewająca moje niewielkie ciało najwyraźniej musiała znaleźć gdzieś ujście, bo mężczyzna wyleciał z hukiem razem z frontowymi drzwiami. Jakoś… Nigdy nie przypadł mi do gustu.
Chloé nie była złą matką. Dbała o nasze wykształcenie i chciała dla nas jak najlepiej. Kładła nacisk na to, co sama znała najlepiej. Niestety czy stety, jej dzieci nie przejawiały żadnego talentu malarskiego, a ze śpiewaniem też nie było im zbytnio po drodze. Babka od czasu do czasu zatrudniała nas, własne wnuki, do współtowarzyszenia jej w kuchni, gdzie z blatów zawsze trzeba było zrzucać rozpuszczone do granic możliwości kuguchary, a naszym zadaniem było najczęściej nudnawe mycie naczyń. Nauczyłam się szyć, gdy kolejny raz z rzędu rozdarłam nowe ciuchy, a babcia poleciła mi je naprawić, by mama nie sprała mnie na kwaśne jabłko. Nawet nie zdajecie sobie sprawy jak szybko można się nauczyć prostych rzeczy! Charles miał o tyle dobrze, że był oczkiem w głowie babci i ta nigdy nie kazała mu niczego robić wbrew jego woli. Ten mały cwaniaczek zawsze potrafił takie rzeczy niesamowicie wykorzystywać, a ja… Ja starałam się być dobrą, uczciwą oraz czułą córką i wnuczką. Co nie zawsze dawało wspaniałe efekty…
Pierwsza podróż do Hogwartu otworzyła nam drzwi na całkowicie inny świat. Jasnowłose bliźniaki Skeeter postanowiły podbić ten nowy, nieznany teren, chociaż już na samym początku trafiły na ścianę nie do przeskoczenia – ja trafiłam do Hufflepuffu, a Charles do Slytherinu. Chyba gorszego kontrastu tiara wymyślić nie mogła, ale po latach okazało się, że w ogóle się nie myliła.
W moim przypadku wszystko było jasne – od pierwszych szkolnych dni emanowałam ciepłem, które rówieśnicy szybko zauważyli. Należałam do dość naiwnych i spokojnych dziewczynek, które cały czas znajdowały sobie jakieś zajęcie i ciągle gdzieś pędziły, kogoś szukały, coś tworzyły. Byłam niesamowicie zorganizowana jak na jedenastolatkę – a przez to, na wszystko potrafiłam znaleźć czas. I o ile nie należałam do osób leniwych, o tyle… No cóż, nie wszystko interesowało mnie na tyle, bym przystanęła przy tym na dłużej niż na pół godziny. Do dziś mam słomiany zapał i chyba nigdy już się tej paskudnej cechy nie pozbędę. Starałam się nigdy nie odczuwać zawiści i dzielić się swoją wiedzą czy notatkami z nawet najnudniejszych lekcji Historii Magii. Zawsze uważałam, że jeśli będę wystarczająco dobra dla innych, to kiedyś mi się to odwdzięczy.
Za to Slytherin zniszczył mojego brata. Nie da się winić starego kapelusza za jego wybór, skoro wyczuła w moim bracie tak mocne skłonności do słuchania innych i fanatyzmu, choć może inna jej decyzja w jakiś sposób mogłaby go ocalić. Podobno przedmiot ten nigdy się nie myli, ale ja nie podzielam tego zdania.
Sama nauka w Hogwarcie była dla mnie niesamowitym przeżyciem, choć odebrała mi najbliższą osobę. Brata straciłam na dobre w połowie drugiego roku, gdy babka postanowiła nas poinformować kim był nasz biologiczny ojciec. Nie mam pojęcia, dlaczego nie postanowiła poczekać z tą informacją do końca naszej edukacji albo chociaż minimalnej dojrzałości. Dwunastolatkowie nie należą do najbardziej rozgarniętej grupy wiekowej. A Charlesowi właśnie tego brakowało, by już całkowicie mnie odtrącić – wśród czystokrwistych Ślizgonów był właściwie nikim. Co ważniejsze - za taką osobę się uważał. Poczuł się wyjątkowy z powodu ojca, który nigdy się do niego nie przyznał. Użył tej informacji, by podbudować własne ego i z pewnością opowiedział o tym niejednemu Ślizgonowi, narażając się na śmieszność.
Nie byłam wcale lepsza. Przez chwilę poczułam się rzeczywiście ważniejsza. Lepsza niż matka i babka, co bardzo szybko wzbudziło we mnie odrazę do samej siebie. Czym niby różniłam się w tamtej chwili od bezdusznego ojca, dla którego czarodzieje o krwi „bardziej rozrzedzonej” są już właściwie przedmiotami? Starałam się zagłuszyć to niczym niepoparte odczucie bycia lepszym człowiekiem, bo nic tak właściwie nie zmieniało. Cały czas miałam także przed oczami obraz szlachetnie urodzonych dzieciaków z Hogwartu, które wcale nie należały do osób, które pragnęłam znać, a co dopiero być tacy, jak oni. Błękitnokrwiści byli w większości przypadków nudni do szpiku tych szlachetnych kości, choć i tutaj zdarzały się wyjątki. Ojca znienawidziłam, choć znałam jedynie jego imię.
Głównie przez mój spokojny i mało asertywny charakter, w szkole dość szybko dostałam pierwsze lekcje życia. Miałam brzydki zwyczaj biegania za chłopcami i zmieniania obiektu zainteresowania średnio co miesiąc. Lubiłam podświadomie wybierać cele, które były daleko poza moim zasięgiem, a ci ciekawi czystokrwiści wydawali się być idealnymi kandydatami na obiekty westchnień. Ba, każdy chłopiec z interesującym charakterem nadawał się do chichrania na jego widok. Do dziś nie mam bladego pojęcia, dlaczego tak się zachowywałam, ale najwyraźniej potrzebowałam uwagi szkolnych kolegów, skoro wcześniej nie miałam uwagi żadnego mężczyzny. Garnęłam się także pomiędzy lekcjami do nauczycieli, którzy imponowali mi swoją wiedzą i twardym charakterem.
Nie błyszczałam na zajęciach, nie miałam specjalnych talentów – ale byłam dość ładną dziewczynką. Blondyneczką biegającą po korytarzach i co jakiś czas zawieszającą oko na innych. Otaczałam się wieloma koleżankami z różnych domów, ale żadnej z nich nie mogłam nazwać przyjaciółką. Mimo to, każdy starał się mieć ze mną dobre stosunki, bo jeśli chciałam, to pomagałam z całej siły – szkoda tylko, że nie zauważałam tych podstępnych dzieciaków, które wykorzystywały nadmiernie moją dobroć.
W trakcie kolejnych lat coraz bardziej dojrzewałam, a społeczność Hogwartu już miało o mnie pewne zdanie. Ta Puchonka, której wystarczy powiedzieć komplement, a zrobi dla ciebie wszystko. Wstyd mi za te lata. Byłam bardzo tania, bardzo naiwna i bardzo samotna. Do tego - bardzo nieatrakcyjna emocjonalnie. Nie rozumiałam dlaczego ci chłopcy, których ignorowałam, bo uważałam ich za nudnych czy mało interesujących, potrafili zrobić za mnie całą pracę domową, a ci „ciekawi” kompletnie nie zwracali na mnie uwagi. Nabawiłam się przez to wielu kompleksów i łaknęłam komplementów jeszcze bardziej i bardziej. Nie miałam nikogo, kto mógłby mi powiedzieć, że błądzę i nie zmierzam po równi pochyłej na sam dół.
Przez wszystkie te lata moja nauka opierała się głównie na szczęściu przy zaliczeniach. Niewielu rzeczy uczyłam się z przyjemnością, zajęta dorastaniem i szaleństwem hormonów – ale z jednego przedmiotu byłam naprawdę niesamowicie zdolna. Transmutacja przychodziła mi z taką łatwością, że sama czasami zastanawiałam się nad tym, czy coś spaprałam, czy rzeczywiście to zaklęcie było aż tak proste. Często zaklęcia te bywały też zabawne, a jak wiadomo - nauka przez zabawę dawała znacznie lepsze efekty. W celu nauki akurat tego przedmiotu mogłam porzucić swoją awersję do niezbyt sympatycznej pani bibliotekarki – której niechęć zrozumiałam po latach, bo sama nie zdzierżyłabym głupich nastolatek uważających bibliotekę za kącik plotek. Nie było przedmiotu, z którego jakoś specjalnie bym sobie nie radziła – chociaż z Astronomia nigdy mnie nie interesowała i na dzień dzisiejszy nie posiadam z tej dziedziny prawie żadnej wiedzy.
Samotnie brnąc przez kolejne lata nauki, nie miałam już nadziei dla swojej osoby. Nie mając nikogo „dla siebie”, nauczyłam się prowadzić pamiętniki, które pomagały w segregowaniu własnych myśli i przelewaniu frustracji na kartki papieru. Ani w Hogwarcie, ani w domu nie czułam się specjalnie szczęśliwa.
Jedynego przyjaciela los postanowił mi przedstawić dwa lata przed końcem szkoły. Florean Fortescue. Nieszczęśnik w pierwszej chwili stał się moim kolejnym obiektem zainteresowania – chociaż akurat w tym wypadku zainteresowanie to było bardziej związane z przyglądania się owemu osobnikowi przez kilka lat w pokoju wspólnym Puchonów i nie zamienieniu z nim ani jednego słowa. I nagle – bum, odezwaliśmy się do siebie! To musiała być prawdziwa miłość, prawda? Niezauważona przez lata, a nagle tak intensywna! Wmówiłam to sobie i to tak dosłownie. Florean należał do wesołych i zarazem tajemniczych chłopców, którzy wybitnie wzbudzali moje zainteresowanie, ale „różnica wieku robi na pewnym etapie swoje”. Dla niego byłam tylko młodszą dziewczyną, zdecydowanie za młodą i zbyt niedojrzałą.
Florean był chyba pierwszą osobą, która wprost roześmiała się na wieść o moim zainteresowaniu. I również jedyną, która nie postanowiła tego wykorzystywać. Przygarnął mnie, chociaż miał zbyt dużo obowiązków przed OWUTEMami. Mówił to, czego najlepsze koleżanki nigdy nie miały zamiaru mi powiedzieć. I gdy skończył szkołę i przestał odpisywać na moje listy, dalej byłam mu wdzięczna za wszystko co dla mnie zrobił, chociaż przez długi czas tęskniłam. Na Merlina, cholernie tęskniłam.
Znów samotnie spędziłam ostatnie dwa lata szkoły. Straciłam zaufanie do ludzi wokoło, w końcu widząc, że większość próbuje mnie wykorzystywać, zdecydowanie dojrzałam i… Zajęłam się obserwowaniem. Zawsze byłam dość spostrzegawcza i zdeterminowana, jeśli coś sobie postanawiałam, to zwykle spełniałam wyznaczone przez siebie cele. Jako trzpiotka traciłam w oczach wielu osób, a podniszczona reputacja raczej nie była już do odratowania w szkolnym towarzystwie. W tamtym okresie pamiętniki poszły już w niepamięć – zamiast tego zaczęłam zapisywać różne usłyszane przypadkowo dialogi. Opisy spotkań, rozmów, reakcji ludzi na samych siebie. Po pewnym czasie nie rozstawałam się już z piórem, bo przecież wszędzie mogło wydarzyć się coś niesamowitego!
Babcia zawsze mówiła jedno zdanie, którego za młodych lat nigdy nie mogłam zrozumieć i do którego chyba sama się niespecjalnie stosowała – „Idioci nie uczą się na błędach. Normalni ludzie uczą się na własny, ale ci inteligentni… Ci uczą się na cudzych!”. Ciężko jest się jednak uczyć na cudzych błędach, gdy jest się zbyt skupionym na własnej osobie. Musiałam zdystansować się do samej siebie i zacząć więcej myśleć. A raczej – rozmyślać, dumać. Nad sobą, nad otaczającymi mnie ludźmi i zdarzeniami. W tamtym momencie zainteresowałam się polityką, chociaż z niechęcią słuchałam o kolejnych poczynaniach Grindelwalda. Szkołę skończyłam z wybitnym z transmutacji i z jednym „powyżej oczekiwań” – z obrony przed czarną magią. Pozostałe przedmioty nigdy mnie jakoś nie fascynowały, a egzamin z zielarstwa prawie mnie pogrążył.
Miałam wrażenie, że idą nieciekawe czasy i gdy przestałam biegać za chłopcami odkryłam sporą ilość wolnego czasu na rozwijanie własnych umiejętności.
Nie potrafiłam odnaleźć się w dorosłym życiu. Wróciłam do rodzinnego domu, a rodzicielka starała się znaleźć mi jakikolwiek staż, przy okazji powtarzając w kółko, żebym nie dała się zmanipulować jakiemuś niepoważnemu mężczyźnie, który nie ma związanych ze mną planów. A ja przecież nikogo nie szukałam – w Hogwarcie miałam kilku chwilowych chłopaków, ale nigdy nie było to nic poważnego czy „na dłużej”.
Mój brat kompletnie odciął się od rodziny, która nie spełniała jego oczekiwań. Nie mam pojęcia czy próbował się skontaktować z naszym biologicznym ojcem - albo inaczej, nie wiem czego mógłby u niego szukać. Wsparcia? Zrozumienia? Domowego ogniska? Nigdy nie uważałam go za złe dziecko, a później - za złego człowieka, pomimo jego niechęci wobec utrzymywania dobrych relacji nawet z własną bliźniaczką. Wydawało mi się, że kiedyś okres nastoletniego buntu mu przejdzie i wróci do nas z podkulonym ogonem. I pomimo tego, że z własnego wyboru odtrącił wszystkich, którym na nim zależało - cały czas rozglądam się po ulicach, by może wypatrzeć go gdzieś w tłumie i namówić do powrotu. Boję się, że już nigdy go nie zobaczę i nie potrafię przyznać się otwarcie przed samą sobą, że straciłam go już wiele lat temu. Mam nadzieję, że nie wpakował się w żadne tarapaty...
Matka przyjęła posadę w jednej z aptek i po wielu naprawdę złych związkach ustatkowała się z miłym, ale niezbyt pracowitym czarodziejem Stefanem, zatrudnionym w Urzędzie Niewłaściwego Użycia Produktów Mugoli. Mieszkając z nimi, co jakiś czas odbywałam rozmowy związane z ich miejscami pracy, do których oczywiście starali się mnie na wszelkie sposoby zachęcać. Matka podrzucała mi od czasu do czasu artykuły o różnych roślinach, raz przejrzałam też dość dogłębnie jej podręcznik z anatomii, a jej życiowy partner dosłownie codziennie trajkotał o mugolach i ich zwyczajach, różnych przedmiotach, których używali czy o samym ich stylu życia. A mnie dalej nie interesowało ani zielarstwo, ani tym bardziej mugoloznawstwo…
Mimo wszystko, lubiłam słuchać tych śmiesznych opowieści o niemagicznych – zawsze szokowało mnie to, jak wiele rzeczy są w stanie zrobić bez magii.
Do tej pory szczęście w moim życiu odzywało się dość rzadko – nie popełniłam żadnego większego życiowego błędu, kociołek nie wybuchnął mi nigdy w twarz, hipogryf nie sponiewierał mnie na zajęciach, nauka i egzaminy nie przychodziły mi najgorzej, a pomimo skrzywionej osobowości przez niekoniecznie poprawne wychowanie, szczęśliwie nigdy nie zatraciłam się w żadnym toksycznym związku. Poznałam Floreana, który chociaż przez chwilę był moim namacalnym szczęściem i który zrobił dla mnie więcej, niż niektórzy próbujący przez całe życie. Jego krótka obecność zwyczajnie mnie uratowała.
To niecne szczęście zawsze czaiło się gdzieś obok mnie, chociaż nie potrafiłam go dostrzec, doceniając je dopiero po latach.
Prawdziwa seria szczęśliwych zdarzeń rozpoczęła się pewnego dość ponurego i deszczowego wtorku sześć lat temu. Po dwóch latach nieudanych prób odnalezienia się w mnóstwie nieinteresujących mnie branż, w jednej z kafejek trafiłam na nowy egzemplarz Czarownicy. I nie byłoby w tym niczego niezwykłego, ot plotkarska pisanina jak ich wiele… Gdyby nie to, że na ostatniej stronie widniała średniej wielkości informacja, że owa gazeta szuka stażystów. Wcześniej próbowałam dostać się już do Proroka Codziennego, ale nie miałam niczego, czym mogłabym zagrać na swoją korzyść podczas wstępnych rozmów na konkretne stanowiska. Zero doświadczenia oprócz własnych bazgrołów i zeszytów pełnych przemyśleń, pamiętników i opisów sytuacji. Nic, czym mogłabym się pochwalić, a sama nie pracowałam nad tym, by stworzyć coś, co mogłoby innych zainteresować.
Niepewna siebie i swoich umiejętności postanowiłam spróbować i wysłać do redakcji list motywacyjny. Przecież pragnęłam tej pracy, prawda? Od pół roku wiedziałam, że mogłabym się odnaleźć jako dziennikarka czy redaktorka – a skoro tak bardzo tego chciałam, a z Prorokiem nie wyszło, to co innego mi pozostało?
Los chciał, że udało mi się dostać na staż – chociaż nie byłam najlepszą kandydatką. Nadrabiałam ładnym uśmiechem i naprawdę ciepłym, a jednocześnie błyskotliwym podejściem do podrzucanych tematów podczas rozmowy z kobietą odpowiedzialną za zwerbowanie nowego narybku. Początkowo zajmowałam się w redakcji przekładaniem i segregowaniem papierów czy załatwianiem pomniejszych spraw. Wydawałam ponad połowę zarobionych pieniędzy na wynajem własnego pokoju z innymi osobami na Pokątnej, bo nie mogłam pozwolić sobie na dalsze mieszkanie z mamą i babką. Z biegiem czasu dostawałam coraz bardziej odpowiedzialne zadania, łapałam znajomości, uczyłam się korzystać z życia. Alkohol czy papierosy okazywały się całkiem pożytecznymi wspomagaczami w całym procesie twórczym, a pijani ludzie są naprawdę ciekawymi osobami do obserwacji.
Okazało się, że oprócz zwykłej szkolnej aktywności, jaką było latanie na miotle, a której dosłownie nie znosiłam, pokochałam taniec, a zimą na wiele godzin wychodziłam nad rzekę czy stawy, by spędzać czas na ulubionej rozrywce - amatorskiej jeździe na łyżwach, związanej z obijaniem sobie tyłka na wszystkie możliwe sposoby.
Najważniejszym dniem był ten, gdy zaproponowano mi napisanie pierwszego artykułu. Takiego zwykłego, nudnego, sponsorowanego bełkotu na pięćset słów. Minął dokładnie rok i tydzień od rozpoczęcia pracy w Czarownicy, a napisanie czegoś, co ktoś po prostu chciał przekazać, nie wymagało ode mnie specjalnych umiejętności.
O swoją szansę dopraszałam się codziennie, cały czas pokazując szefowej kolejne swoje artykuły, które tworzyłam tylko i wyłącznie na własne zamówienie… I w końcu się udało, chociaż rodzina nie wykazywała aż takiego entuzjazmu, co ja – uważając, że w obecnej pracy się marnuję i powinnam zająć się czymś sensownym. Niezrażona negatywnymi słowami rodziny, pracowałam jak mogłam nad tym krótkim artykulikiem, by zdobyć uznanie redaktorki naczelnej i… W jakiś nieokreślony sposób udało się to zrobić.
W kolejnych latach skupiałam się głównie na awansowaniu, dość mocno zatracałam się w pracy, w biurze wysiadując po dwanaście godzin dziennie, a później wychodząc na spotkania ze znajomymi do pobliskich pubów. Nie angażowałam się w związki, bo żadnego nie potrzebowałam – albo inaczej, nie miałam na żaden czasu, chociaż naprawdę próbowałam!
W redakcji zajmowałam się tak wieloma rzeczami, że ciężko byłoby je wszystkie teraz przytoczyć. Byłam młodszym redaktorem, osobą odpowiedzialną za grafik pracowników, za wydruk gazety, dostawałam możliwość przeprowadzania wywiadów z naprawdę ważnymi osobami w świecie czarodziejów, czasami nawet… Szpiegowałam. Gdy dostałam swój własny dział, redaktor naczelna – starsza, ale bardzo elegancka kobieta – wręczyła mi w ramach uznania purpurowe samopiszące pióro, którego potencjał odkrywam do dziś, a które jest dość dziwnym i tajemniczym przedmiotem, zmieniającym charakter opowiadanej przez niego historii razem ze mną i moimi humorami.
Dwa lata temu praca w redakcji przestała mi wystarczać, a moje zafascynowanie powoli zaczęło się wypalać. Ministerstwo skutecznie wiązało nam ręce, a szlachetnie urodzeni też nie podzielali zachwytu nad jakimikolwiek artykułami, które chociażby w minimalnym stopniu stawiałyby kobiety na równi z mężczyznami. Pragnęłam Czarownicy dla każdej kobiety, a nie takiej, która opisywałaby jedynie codzienność arystokratek, których była znaczna mniejszość. Zwykłe kobiety dawno odcięły się od staroświeckiej szlachty i poszły mocno do przodu, dlaczego więc mieliśmy skupiać się na mniejszości?
Chcąc wydać własną książkę, zaczęłam rozglądać się za tematem, który mogłabym w niej poruszyć, cały czas mając w głowie chęć wydania powieści. Podczas jednego z obiadów u mamy, na których to uwielbiała wypominać mi moje staropanieństwo i zbytnie oddanie pracy, natrafiłam na schowane w kartonie na strychu notatniki z lat szkolnych.
Skoro nawet ja potrzebowałam wtedy pomocy, a nigdzie nie mogłam jej znaleźć, to dlaczego miałam nie napisać kilku dobrych rad dla dziewcząt i młodych kobiet? Głównie o szanowaniu własnej osoby i przy okazji podając kilka sposobów na wyrównanie szans w tych odwiecznych wojnach kobiety-mężczyźni, gdzie często kobiety, z racji na swoją emocjonalną naturę, same stawiały się dość często na przegranej pozycji.
Wydawcę poznałam kilka miesięcy przed ukończeniem książki, głównie z polecenia przez bliską przyjaciółkę z wyższych sfer, a ten zdecydował się na jej wydanie pod jednym warunkiem – że zostanie ona wydana pod pseudonimem. Przede wszystkim, by bardziej zainteresować czytelników, ukryć moje staropanieństwo – bo dlaczego kobieta, która sama nie ma mężczyzny mogłaby dawać rady innym właśnie w tym zakresie – i przede wszystkim po to, by mój status społeczny nie był znany. W modzie dalej były porady od „szlachetnie urodzonych kobiet, całkowicie oderwanych od rzeczywistości”. Czy to modowo, czy mentalnie.
I choć ów poradnik nie jest pisaniną najwyższych lotów, a mi samej jeszcze dużo brakuje do bycia niesamowitą pisarką, to tytuł ten okazał się całkiem nieźle sprzedającą się książką, nawet w wyższych sferach, chociaż starałam się w niej nie poruszać tak drażliwych kwestii jak aranżowane małżeństwa. Powiedzmy, że Dlaczego powinnaś myśleć o sobie? jest tytułem dość uniwersalnym, ale nie aż tak uniwersalnym.
Wydawca domaga się kolejnej części, może tym razem skierowanej dla panów lub innej grupy wiekowej, a mnie… No cóż, dopadł brak pomysłów i weny twórczej. Nie mam pojęcia co będzie dalej i czy rzeczywiście właśnie tego pragnęłam od własnego życia – wydania książki bez własnego nazwiska na jej okładce – ale zdecydowanie towarzyszy mi ogrom szczęścia. Może kiedyś coś się zmieni?
Serah przywołuje swojego patronusa na myśl o Floreanie i ich wspólnie spędzonych chwilach - i choć są to wspomnienia dość nostalgiczne, to mimo wszystko przepełnione ogromnym ciepłem.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 10 | +2 |
Zaklęcia i uroki: | 5 | Brak |
Czarna magia: | 0 | Brak |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 20 | +3 |
Eliksiry: | 0 | Brak |
Sprawność: | 0 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Anatomia | I | 2 |
Historia magii | I | 2 |
Mocna głowa | I | 2 |
ONMS | I | 2 |
Retoryka | III | 10 |
Spostrzegawczość | II | 5 |
Silna wola | I | 2 |
Zielarstwo | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Mugoloznawstwo | I | 5 |
Szczęście | III | 30 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (tworzenie prozy) | II | 7 |
Literatura (wiedza) | I | 1 |
Malarstwo (wiedza) | I | 1 |
Muzyka (śpiew) | I | 1 |
Gotowanie | I | 1 |
Krawiectwo | I | 1 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Taniec współczesny | I | 1 |
Łyżwiarstwo | I | 1 |
Latanie na miotle | I | 1 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Reszta: 0 |
Samopiszące pióro (100), teleportacja (50), różdżka (20), 2 punkty biegłości (100), 10 punktów statystyk (600)
Ostatnio zmieniony przez Serah Skeeter dnia 14.04.17 23:59, w całości zmieniany 19 razy
"Why change the past,
when you can own this day?"
Witamy wśród Morsów
Talent ukształtowany w sercu dziewczyny ubogacał się przez kolejne lata, a dzięki wytrwałości i odrobinie szczęścia, zdołała osiągnąć ryzowaną cicho wizję zostania pisarką. Pseudonim pod którym się podpisywała otworzył nową perspektywę i z utalentowanej, młodej dziennikarki przerodziła się w miłosną wizjonerkę, piszącą poradniki dla kobiet... tylko czy Serah odnajdzie w nich odpowiedzi dla własnego serca?
[10.06.2017] Sowa: -50 PD
18.06.2017 Aktualizacja postaci: +4Z, -230pd