Polana
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Polana
Jedna z polan w lesie, która roztacza wokół siebie specyficzną magiczną aurę, gdyż to właśnie to miejsce jednorożce upodobały sobie najbardziej i to właśnie tutaj najczęściej można je spotkać. Od głównej drogi prowadzi do niego mała wąska ścieżka, która jest trudna do odnalezienia dla odwiedzających, ale wszyscy pracownicy dobrze wiedzą gdzie ona się znajduje. Polana otoczona jest w większości przez drzewa iglaste, które odgradzają ją od głównej drogi i sprawiają, że dla osób niewiedzących, gdzie powinny szukać, staje się naprawdę trudna do odnalezienia.
Całkowicie o tym zapomniałem. O tym, że pisano w Proroku o masowych morderstwach jednorożców. Nie wiem kto za tym stoi - nie będąc śmierciożercą nie mogę mieć dostępu do takich informacji. Jak widać zdarza się, że myślenie nie jest moją mocną stroną, wręcz przeciwnie. Taplam się w swoich urojeniach dążąc do tego, co dla pożądane - ingrediencje. Zafiksowałem się na punkcie alchemii zapominając czasem o zdrowym rozsądku. Zamiast ufać jedynie sprawdzonym dostawcom, co jakiś czas budzi się we mnie uśpiona natura podróżnika, globtrotera, szaleńca po prostu. Brakuje mi dawnych, minionych bezpowrotnie chwil - kiedy zdrowy podróżowałem w dalekie kraje nieograniczony niemalże niczym, za to z lubością przyglądający się niebezpieczeństwu zdobycia czarnomagicznych artefaktów. Po ostatnim fiasku w Rosji ani nestor, ani pradziad, ani ojciec nie wysyłają mnie zbyt chętnie na dalsze wojaże. Zajmują się tym inni, chociaż podobno niedługo mam dostać swoją szansę; skoncentruje się ona prawdopodobnie na stacjonarnej obróbce cennych przedmiotów, ale już dawno przestałem narzekać. Walczę ze sobą stopniowo, staczając wewnętrzne bitwy poczynając od tych najmniejszych. Daleki jestem od rzucania się na głęboką wodę - to, że rzeczywistość prezentuje się zgoła inaczej, to tylko taka przykrywka. Nie jestem brawurowy w stricte znaczeniu tego słowa, nie targam się na życie codziennie czy nawet regularnie - od czasu do czasu odbija mi palma, a wtedy nie kontroluję kompulsywnych zachowań, tym samym pogrążając się w zażenowaniu oraz śmieszności.
Jakże wyglądam? Lord z szanowanego rodu, uciekający przed jednorożcem oraz zakotwiczony na jednym z pobliskich drzew. Naznaczony strachem, niepewnością. Zapominający, że nie powinno go tu być, a zwierzęta reagują na niego agresją. Co ta niewiasta uśmiechająca się wdzięcznie może o mnie myśleć? Wcale nie muszę być legilimentą, żeby posiąść tę świadomość - jestem głupcem, skończonym wariatem, smutkiem oraz niedowierzaniem. Stoję więc przed nią jak ta oaza nicości, pogrążony w wewnętrznej rozpaczy, promieniujący zawstydzeniem. I skruchą, którą rzadko okazuję, woląc brnąć w odwracanie kota ogonem. Mógłbym przecież wyprzeć się wszystkiego, kłamać, serwując nieprawdopodobne bajeczki, mógłbym wreszcie oskarżyć o wszystko ją, piękną, urokliwą lady stojącą przede mną, zanegować każde słowo - ale po co? Nie potrzeba nam napinać i tak napiętych już stosunków z Parkinsonami - tak, to fatalnie, że nie wpadłem na to wcześniej. Zanim wtargnąłem nielegalnie do rezerwatu. Czy jeśli przyrzeknę, że chodziło mi tylko o włosy zostawione na gałęziach, czy kobieta o bystrym spojrzeniu uwierzy w moje intencje? Na pewno nie, dlaczego miałaby mi w cokolwiek wierzyć? Nie wygląda, jakby w ogóle wiedziała kim jestem - i co nas wspólnie czeka. Może dobrze udaje, ćwicząc się w aktorstwie? Mam wiele pytań, zaś za mało odpowiedzi.
Nie krzyczy, nie karze, nie okazuje wrogości. Te fakty wprawiają mnie w jeszcze większe zażenowanie oraz konsternację, dlatego błądzę spojrzeniem dookoła, czując, jak maleję w sobie. Powinienem wykazać się większym zdecydowaniem i butą, tak. Biorę więc kilka głębokich wdechów, dopingując w duchu samego siebie. Jakże bohatersko.
- Pozwolę się nie zgodzić - mówię dość hardo. Jak na siebie. I jak na sytuację, w której się znajduję, będąc na przegranej pozycji od początku do końca. - Pewnie długo zwisałbym nieelegancko z gałęzi, gdyby nie twoje dobre serce, lady - stwierdzam oczywistość, starając się, żeby głos jednak mi nie drżał, a nerwowe drżenie rąk nie zostało wykryte. Kolejne słowa, jakie rozmywają się na delikatnym wietrze, są jawną kpiną, którą nawet ja wyczuwam - a to już znaczy bardzo wiele. Wypuszczam ze świstem powietrze, chcąc jakoś załagodzić sprawę, ale nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Po prostu nic. - Nie miałem intencji skrzywdzić tego stworzenia. Natknąłem się na nie przypadkiem - rzucam, uznając, że skoro i tak nie mam w zanadrzu żadnej wiarygodnej wymówki, to i niewiarygodna prawda nada się na to, żebym przepadł. - Jestem alchemikiem i… szukałem ingrediencji. Włosów tak konkretnie - wyrzucam z siebie wreszcie, czując, jak pieką mnie policzki. Wstyd, taki wstyd. - Powinienem załatwić to zgoła inaczej, wiem, ale to nie pierwsza głupota jaką zrobiłem w życiu - oznajmiam z niesmakiem. Cóż, nie prezentuję się najlepiej, ale uznaję szybko, że w takich okolicznościach nic mi już nie pomoże. Mogę ściemniać, że się zgubiłem albo ktoś zamordował mojego opiekuna albo cokolwiek innego, ale takie kłamstwa łatwo wykryć. - Czy mógłbym jednak liczyć na łagodny wymiar kary? - pytam prosząc, ale brakuje mi uroku słodkiego kociaczka albo równie uroczego berbecia, więc wcale nie jestem pewien, czy lady Parkinson zrozumie, że wcale nie chcę udać się na rozmowę z jej wujem. Konsekwencje mogłyby być tragiczne w skutkach, nie chcę zaogniać tego… konfliktu. - Tak, rzeczywiście… - mruczę, nie chcąc wcale sobie przypominać o tym, o czym raczyłem zapomnieć. Wtedy wyjdę na jeszcze większego głupca – o ile to w ogóle możliwe. - Nie, nie, dziękuję - zaprzeczam od razu. Oprócz urażonej dumy oraz braku godności nie dolega mi absolutnie nic. Na to kobieta nie może mieć lekarstwa.
Jakże wyglądam? Lord z szanowanego rodu, uciekający przed jednorożcem oraz zakotwiczony na jednym z pobliskich drzew. Naznaczony strachem, niepewnością. Zapominający, że nie powinno go tu być, a zwierzęta reagują na niego agresją. Co ta niewiasta uśmiechająca się wdzięcznie może o mnie myśleć? Wcale nie muszę być legilimentą, żeby posiąść tę świadomość - jestem głupcem, skończonym wariatem, smutkiem oraz niedowierzaniem. Stoję więc przed nią jak ta oaza nicości, pogrążony w wewnętrznej rozpaczy, promieniujący zawstydzeniem. I skruchą, którą rzadko okazuję, woląc brnąć w odwracanie kota ogonem. Mógłbym przecież wyprzeć się wszystkiego, kłamać, serwując nieprawdopodobne bajeczki, mógłbym wreszcie oskarżyć o wszystko ją, piękną, urokliwą lady stojącą przede mną, zanegować każde słowo - ale po co? Nie potrzeba nam napinać i tak napiętych już stosunków z Parkinsonami - tak, to fatalnie, że nie wpadłem na to wcześniej. Zanim wtargnąłem nielegalnie do rezerwatu. Czy jeśli przyrzeknę, że chodziło mi tylko o włosy zostawione na gałęziach, czy kobieta o bystrym spojrzeniu uwierzy w moje intencje? Na pewno nie, dlaczego miałaby mi w cokolwiek wierzyć? Nie wygląda, jakby w ogóle wiedziała kim jestem - i co nas wspólnie czeka. Może dobrze udaje, ćwicząc się w aktorstwie? Mam wiele pytań, zaś za mało odpowiedzi.
Nie krzyczy, nie karze, nie okazuje wrogości. Te fakty wprawiają mnie w jeszcze większe zażenowanie oraz konsternację, dlatego błądzę spojrzeniem dookoła, czując, jak maleję w sobie. Powinienem wykazać się większym zdecydowaniem i butą, tak. Biorę więc kilka głębokich wdechów, dopingując w duchu samego siebie. Jakże bohatersko.
- Pozwolę się nie zgodzić - mówię dość hardo. Jak na siebie. I jak na sytuację, w której się znajduję, będąc na przegranej pozycji od początku do końca. - Pewnie długo zwisałbym nieelegancko z gałęzi, gdyby nie twoje dobre serce, lady - stwierdzam oczywistość, starając się, żeby głos jednak mi nie drżał, a nerwowe drżenie rąk nie zostało wykryte. Kolejne słowa, jakie rozmywają się na delikatnym wietrze, są jawną kpiną, którą nawet ja wyczuwam - a to już znaczy bardzo wiele. Wypuszczam ze świstem powietrze, chcąc jakoś załagodzić sprawę, ale nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Po prostu nic. - Nie miałem intencji skrzywdzić tego stworzenia. Natknąłem się na nie przypadkiem - rzucam, uznając, że skoro i tak nie mam w zanadrzu żadnej wiarygodnej wymówki, to i niewiarygodna prawda nada się na to, żebym przepadł. - Jestem alchemikiem i… szukałem ingrediencji. Włosów tak konkretnie - wyrzucam z siebie wreszcie, czując, jak pieką mnie policzki. Wstyd, taki wstyd. - Powinienem załatwić to zgoła inaczej, wiem, ale to nie pierwsza głupota jaką zrobiłem w życiu - oznajmiam z niesmakiem. Cóż, nie prezentuję się najlepiej, ale uznaję szybko, że w takich okolicznościach nic mi już nie pomoże. Mogę ściemniać, że się zgubiłem albo ktoś zamordował mojego opiekuna albo cokolwiek innego, ale takie kłamstwa łatwo wykryć. - Czy mógłbym jednak liczyć na łagodny wymiar kary? - pytam prosząc, ale brakuje mi uroku słodkiego kociaczka albo równie uroczego berbecia, więc wcale nie jestem pewien, czy lady Parkinson zrozumie, że wcale nie chcę udać się na rozmowę z jej wujem. Konsekwencje mogłyby być tragiczne w skutkach, nie chcę zaogniać tego… konfliktu. - Tak, rzeczywiście… - mruczę, nie chcąc wcale sobie przypominać o tym, o czym raczyłem zapomnieć. Wtedy wyjdę na jeszcze większego głupca – o ile to w ogóle możliwe. - Nie, nie, dziękuję - zaprzeczam od razu. Oprócz urażonej dumy oraz braku godności nie dolega mi absolutnie nic. Na to kobieta nie może mieć lekarstwa.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Elodie nie zapomina. Każdą zdobytą, tudzież zasłyszaną informację zapisuje skrupulatnie w poszczególnych pudełeczkach, na które składa się pamięć młodziutkiej damy. Mogą skryć się pod warstwą kurzu chwilowego zapomnienia, bądź też znacznie istotniejsze wieści są w stanie je przysłonić, lecz wystarczył ledwie impuls, by mogła sięgnąć drobną rączką po odpowiedni pakunek. Lecz tego, co miało miejsce w rezerwacie, nie jest w stanie upchnąć do żadnej skrzyneczki, okropieństwo wydarzeń było zbyt wielkie, by mogło odejść w niebyt, a zgryzota wujostwa nazbyt silna, aby mogła ją zignorować. Panienki otaczające troskliwą opieką magiczne stworzenia przez wiele dni nie mogły powstrzymać łez cisnących się do oczu oraz dreszczy przeszywających ich ciała, jaką bowiem trzeba być straszliwą istotą, żeby uczynić tak przerażającą oraz godną potępienia zbrodnię? Czy ten, kto dokonał mordów, nie lękał się klątwy, jaką czyn ten nań ściągnie? Nie, prawdopodobnie nie, uznaje lady Parkinson, sądząc, iż serce takowego czarodzieja musi być na wskroś zgniłe, tudzież wyrwane prosto z piersi — żadne groźby nie miałyby na niego wpływu, bowiem raz zatraciwszy duszę, ponownie utracić jej nie można. Dlatego też podchodzi do obcego jej skromnej osobie lorda z lekką dozą nieufności, skrytą za subtelnym uśmiechem różanych ust oraz troską zaklętą w głosie. Wie bowiem, że w jej przypadku groźby oraz głośne karcenie za bezmyślność nie przyniosą niczego, poza gwałtownym zrywem dumy i ugodzenia prosto w kruche szlacheckie ego rozmówcy. Dlatego też zachowuje się, jak na arystokratkę przystało, potulnie i grzecznie czeka na odpowiedź, choć orzechowe tęczówki nader uważnie przylegają do sylwetki mężczyzny. Kamienny wyraz twarzy nie pozwala dojrzeć gwałtownych zmian nań nachodzących, niepokojąco blada skóra uniemożliwia zauważenia innego kolorytu niźli biel skóry, w ustach o kącikach wygiętych ku dołowi czai się trudna do opisania gorycz, wyraziste brwi zaś skłonne są prawdopodobnie do częstych marszczeń. Lord Burke jest klasycznym okazem szlachcica chłodnego, oszczędnego w gestach i nazbyt typowego, by mógł pobudzić sobą jakąkolwiek inspirację. Wrażenie to jednak odrobinę ulega zmianie, gdy ich oczy spotykają się i w ich czerni, jakże głębokiej oraz niezmierzonej, dostrzega wstyd oraz zażenowanie. Czy jest ono spowodowane niedawnym zajściem? Najprawdopodobniej, wszakże jak ogromnym ciosem dla własnej godności była ucieczka przed śnieżnobiałym rumakiem. A może jest to podyktowane bezprawnym wstąpieniem w granice rezerwatu?
— Jesteście zbyt uprzejmi sir — odpowiada więc, dygając przy tym lekko, nie dodając już nic więcej. Nie chce ciągnąć tematu, naigrawać się prawdziwie dziecinnie oraz prostacko, odrzucając zaraz starcie z jednorożcem w niebyt, zahaczający nieco o interesujące anegdotki, dzielnie przez lata zachowywane w pamięci. To był ciekawy motyw, mogłaby tego z radością użyć w którejś z jej przyszłych powieści, choć może przy bardziej dramatycznych okolicznościach. Jak wypaczeniec wstępujący prosto na polanę, zmierzający prosto w zwierzęcego napastnika oraz jego ofiarę. Albo nie! To on atakowałby nieszczęśnika i tylko czystość duszy niewiasty, zdołałaby ocalić wybranka jej serca. Czyż nie byłoby to wprost cudowne wyjście? Ach, jakże wylewny w swej wdzięczności byłby amant, jakim zgrabnym potokiem słów ująłby duszę bohaterki, pchnął ostrożnie fabułę naprzód. Ellie otrząsa się zaraz, na powrót skupiając się na chwili obecnej, bo przed nią nie stoi wyimaginowany wybranek, a po prostu Quentin. Cóż za nieświadoma była z niej ptaszyna, niezdająca sobie sprawy, że gentlemen znajdujący się tuż obok, jest w istocie wymyśloną na poczekaniu personą. I może nie wyznaczyło go do tej jakże zaszczytnej roli płoche serce pisarki, a sam nestor wespół z rodzicielem lady Parkinson, niemniej nie można było zaprzeczyć jego nowo nabytej randze przyszłego narzeczonego.
— Och — mówi cichutko Elodie, gdy dane jest jej usłyszeć usprawiedliwienie wymykające się z zaciskanych ze zdenerwowania warg przez bruneta. Och. Nie spodobało się jej to, choć wyjątkowo zadbała o to, aby gwałtowne uczucie zdrady nie objawiło się na jej licach wespół z oburzeniem. Cofa się jedynie o krok, następnie o dwa, chcąc zwiększyć dystans między nimi. Odczuwana dotąd troska zanika, sylwetka prostuje się, a w spojrzenie wkradają się nieśmiało okruchy chłodu. Jak każda dama, została pieczołowicie wychowana w głębokiej miłości do swej rodziny oraz przywiązania, niemalże przekraczającego cienką granicę fanatycznego wprost oddania. Dlatego też nie mogła łagodnie przyjąć próby przywłaszczenia sobie dóbr należących do jej rodu. Była w końcu Elodie Parkinson, perłą pośród kwiatów arystokracji, klejnotem koronnym swych bliskich i żadne plamy na sukni, li niesforne kosmyki nie mogłyby skryć tego faktu — ani też głęboko zakorzenionej dumy. W rezerwacie bowiem panowała skromna, niepisana zasada — jeśli ktoś zapragnął ingrediencji, mógł zakupić je bezpośrednio od zarządcy leśnych włości, tudzież po znalezieniu włosów jednorożca, należało wpłacić, chociażby i najdrobniejszy datek na rzecz rozwoju oraz ochrony podopiecznych tegoż przybytku. W tym przypadku jednak Burke pojawił się nie tylko nielegalnie, ale i zapewne nie zamierzał w żaden sposób zadośćuczynić za dobroć okazaną przez wrogi mu dotąd ród. Jakaż to była potwarz okropna, rodząca niemalże natychmiastowe zniechęcenie względem panów na Durham. Panienka Ellie miała jednak do siebie to, iż w jej naturze nie leżało — zbyt częste — tupanie stópką obutą w najprzedniejsze pantofelki, ani też prychanie głośne przepełnione dezaprobatą. Miast tego zwykła grać na emocjach, podsycając wyrzuty sumienia towarzysza poprzez smutek objawiający się w drżeniu dolnej wargi oraz głębokim rozczarowaniem, podkreślanym jedynie przez złote plamki czające się tuż przy smolistych źrenicach. Nie była pewna teraz, czy jest w stanie uczynić to skutecznie, nie kiedy targnęło nią tak silne przygnębienie i na nowo poznana niewierność względem solidarności szlachty. Takie zachowanie należało szczerze potępiać, bez krzty litości!
— Nie śmiem podważać pańskich słów sir — odzywa się w końcu, spokojnie oraz grzecznie, jak przystało na dobrze wychowaną panienkę — Jednakże nie bez powodu widnieje prośba, by nie poruszać się na terenie rezerwatu bez towarzystwa wykwalifikowanego opiekuna. Czy jesteś świadomy lordzie, iż wasza pasja oraz pragnienie zdobycia kilku włosów, mogło pozbawić was zdrowia, a nawet życia? — pyta, starając się, by w słodycz głosu nie wkradła się karcąca nuta. Miast tego, decyduje się na wyrażenie swym tonem prostego: jak mogłeś to uczynić sir, czymże ci zawiniłam, że tak potraktowałeś mnie i mych bliskich? — Proszę się rozejrzeć sir. Ta polana nie jest opuszczona przypadkiem, podobnie jak nie sposób jest teraz gdziekolwiek dostrzec jednorożców na otwartym terenie. Anomalia gnieżdżąca się nieopodal budynku zarządu stworzyła wypaczeńca, niegdyś szlachetne zwierze, obecnie obrało kształt monstrum niepanującego nad swoimi zdolnościami. Monstrum, mogące wykazać się większą agresją oraz siłą, niż napotkane przez pana stworzenie lordzie Burke — wyjaśnia, cierpliwie i niezbyt nachalnie, gotowa przerwać w każdej chwili oraz wycofać się, gdyby alchemik okazał swe niezadowolenie w nieprzyjemny sposób — Mogę być tylko wdzięczna losowi, iż taka sytuacja nie miała miejsca — dodaje zaraz, jakby w nagłej trosce i opuszki do ust przykładając, co ma świadczyć o okropności wizji, jaką właśnie roztoczyła — Dlatego też nie wiem sir, czy w takim przypadku łagodny wymiar kary jest możliwy — kończy swą wypowiedź, choć w orzechowych ślepiach pojawia się coś więcej niż świeżo nabyta rezerwa względem Quentina. Jest to zaintrygowanie, nieme oczekiwanie na to, cóż mógłby jej zaproponować, by zachowała milczenie. Jaką drogę obierze — czy pójdzie w zaprzeczenie, gniew, a może ugodę? Czy odważy się podjąć subtelne wyzwanie, czy też wykpi młodziutką panienkę? Ach, czy to źle, iż nagle odczuła podekscytowanie z tym związane, miast raptownego strachu, zważywszy na to, iż znajduje się sam na sam z obcym teoretycznie mężczyzną, bez świadków oraz ochrony w postaci złotogrzywego zwierzęcia?
— Jesteście zbyt uprzejmi sir — odpowiada więc, dygając przy tym lekko, nie dodając już nic więcej. Nie chce ciągnąć tematu, naigrawać się prawdziwie dziecinnie oraz prostacko, odrzucając zaraz starcie z jednorożcem w niebyt, zahaczający nieco o interesujące anegdotki, dzielnie przez lata zachowywane w pamięci. To był ciekawy motyw, mogłaby tego z radością użyć w którejś z jej przyszłych powieści, choć może przy bardziej dramatycznych okolicznościach. Jak wypaczeniec wstępujący prosto na polanę, zmierzający prosto w zwierzęcego napastnika oraz jego ofiarę. Albo nie! To on atakowałby nieszczęśnika i tylko czystość duszy niewiasty, zdołałaby ocalić wybranka jej serca. Czyż nie byłoby to wprost cudowne wyjście? Ach, jakże wylewny w swej wdzięczności byłby amant, jakim zgrabnym potokiem słów ująłby duszę bohaterki, pchnął ostrożnie fabułę naprzód. Ellie otrząsa się zaraz, na powrót skupiając się na chwili obecnej, bo przed nią nie stoi wyimaginowany wybranek, a po prostu Quentin. Cóż za nieświadoma była z niej ptaszyna, niezdająca sobie sprawy, że gentlemen znajdujący się tuż obok, jest w istocie wymyśloną na poczekaniu personą. I może nie wyznaczyło go do tej jakże zaszczytnej roli płoche serce pisarki, a sam nestor wespół z rodzicielem lady Parkinson, niemniej nie można było zaprzeczyć jego nowo nabytej randze przyszłego narzeczonego.
— Och — mówi cichutko Elodie, gdy dane jest jej usłyszeć usprawiedliwienie wymykające się z zaciskanych ze zdenerwowania warg przez bruneta. Och. Nie spodobało się jej to, choć wyjątkowo zadbała o to, aby gwałtowne uczucie zdrady nie objawiło się na jej licach wespół z oburzeniem. Cofa się jedynie o krok, następnie o dwa, chcąc zwiększyć dystans między nimi. Odczuwana dotąd troska zanika, sylwetka prostuje się, a w spojrzenie wkradają się nieśmiało okruchy chłodu. Jak każda dama, została pieczołowicie wychowana w głębokiej miłości do swej rodziny oraz przywiązania, niemalże przekraczającego cienką granicę fanatycznego wprost oddania. Dlatego też nie mogła łagodnie przyjąć próby przywłaszczenia sobie dóbr należących do jej rodu. Była w końcu Elodie Parkinson, perłą pośród kwiatów arystokracji, klejnotem koronnym swych bliskich i żadne plamy na sukni, li niesforne kosmyki nie mogłyby skryć tego faktu — ani też głęboko zakorzenionej dumy. W rezerwacie bowiem panowała skromna, niepisana zasada — jeśli ktoś zapragnął ingrediencji, mógł zakupić je bezpośrednio od zarządcy leśnych włości, tudzież po znalezieniu włosów jednorożca, należało wpłacić, chociażby i najdrobniejszy datek na rzecz rozwoju oraz ochrony podopiecznych tegoż przybytku. W tym przypadku jednak Burke pojawił się nie tylko nielegalnie, ale i zapewne nie zamierzał w żaden sposób zadośćuczynić za dobroć okazaną przez wrogi mu dotąd ród. Jakaż to była potwarz okropna, rodząca niemalże natychmiastowe zniechęcenie względem panów na Durham. Panienka Ellie miała jednak do siebie to, iż w jej naturze nie leżało — zbyt częste — tupanie stópką obutą w najprzedniejsze pantofelki, ani też prychanie głośne przepełnione dezaprobatą. Miast tego zwykła grać na emocjach, podsycając wyrzuty sumienia towarzysza poprzez smutek objawiający się w drżeniu dolnej wargi oraz głębokim rozczarowaniem, podkreślanym jedynie przez złote plamki czające się tuż przy smolistych źrenicach. Nie była pewna teraz, czy jest w stanie uczynić to skutecznie, nie kiedy targnęło nią tak silne przygnębienie i na nowo poznana niewierność względem solidarności szlachty. Takie zachowanie należało szczerze potępiać, bez krzty litości!
— Nie śmiem podważać pańskich słów sir — odzywa się w końcu, spokojnie oraz grzecznie, jak przystało na dobrze wychowaną panienkę — Jednakże nie bez powodu widnieje prośba, by nie poruszać się na terenie rezerwatu bez towarzystwa wykwalifikowanego opiekuna. Czy jesteś świadomy lordzie, iż wasza pasja oraz pragnienie zdobycia kilku włosów, mogło pozbawić was zdrowia, a nawet życia? — pyta, starając się, by w słodycz głosu nie wkradła się karcąca nuta. Miast tego, decyduje się na wyrażenie swym tonem prostego: jak mogłeś to uczynić sir, czymże ci zawiniłam, że tak potraktowałeś mnie i mych bliskich? — Proszę się rozejrzeć sir. Ta polana nie jest opuszczona przypadkiem, podobnie jak nie sposób jest teraz gdziekolwiek dostrzec jednorożców na otwartym terenie. Anomalia gnieżdżąca się nieopodal budynku zarządu stworzyła wypaczeńca, niegdyś szlachetne zwierze, obecnie obrało kształt monstrum niepanującego nad swoimi zdolnościami. Monstrum, mogące wykazać się większą agresją oraz siłą, niż napotkane przez pana stworzenie lordzie Burke — wyjaśnia, cierpliwie i niezbyt nachalnie, gotowa przerwać w każdej chwili oraz wycofać się, gdyby alchemik okazał swe niezadowolenie w nieprzyjemny sposób — Mogę być tylko wdzięczna losowi, iż taka sytuacja nie miała miejsca — dodaje zaraz, jakby w nagłej trosce i opuszki do ust przykładając, co ma świadczyć o okropności wizji, jaką właśnie roztoczyła — Dlatego też nie wiem sir, czy w takim przypadku łagodny wymiar kary jest możliwy — kończy swą wypowiedź, choć w orzechowych ślepiach pojawia się coś więcej niż świeżo nabyta rezerwa względem Quentina. Jest to zaintrygowanie, nieme oczekiwanie na to, cóż mógłby jej zaproponować, by zachowała milczenie. Jaką drogę obierze — czy pójdzie w zaprzeczenie, gniew, a może ugodę? Czy odważy się podjąć subtelne wyzwanie, czy też wykpi młodziutką panienkę? Ach, czy to źle, iż nagle odczuła podekscytowanie z tym związane, miast raptownego strachu, zważywszy na to, iż znajduje się sam na sam z obcym teoretycznie mężczyzną, bez świadków oraz ochrony w postaci złotogrzywego zwierzęcia?
Run your fingers through my hair,
Tell me I'm the fairest of the fair
Tell me I'm the fairest of the fair
Błahostki szybko opuszczają mój umysł, ale cała reszta silnie tkwi korzeniami w umyśle. Rozum to potęga, tak jak pamięć oraz nagromadzone informacje - nie każdy zdaje się o tym wiedzieć, czego zupełnie nie pojmuję. Jeśli jednak miałbym być szczery, nie posądziłbym stojącej przede mną kobiety o pieczołowite magazynowanie wiadomości o wszystkim i wszystkich. Nie dlatego, że uważam ją za głupią, gdyż tak nie jest, ale zwykle lady nie przejmują się niczym prócz salonowym życiem, trzymając się z dala od knucia wybitnych intryg z zamiarem wykorzystania swej wiedzy do osiągnięcia własnych celów. O ile nie dotyczą one zdobycia nowej kreacji czy w skrajnych przypadkach upatrzonego mężczyzny. Parkinsonowie dodatkowo kojarzą mi się z ludźmi rozmiłowanymi w przesadzie, aparycji i pięknie, całkowicie niezajmujący się rzeczami mocniej frapującymi magiczny świat. Nie znam Elodie niemal wcale, nie wiem przecież co tkwi w jej duszy - widzę ją jako delikatną, wiotką, ale jednocześnie silną psychicznie, chociaż nie doszukuję się w niej zdolności manipulacji i w tym tkwi mój problem. Jestem zbyt naiwny, żeby podejść do sprawy rzetelnie, na chłodno. Przeszkadza w tym również fakt, że stojąc na szachownicy gry, jaka się właśnie toczy, jestem ledwie pionkiem, w dodatku nie mam za sobą żadnego wsparcia. Wystarczy jeden ruch, żeby mnie pokonać i zdjąć z planszy - tak, jestem przegranym już na starcie. O dziwo nie ma to żadnego związku z moim nabytym pesymizmem oraz kompleksami, to stwierdzenie tego, co właśnie dzieje się między nami.
W głuchym, ciemnym lesie. Pojedyncze dźwięki natury dochodzą z oddali, zniekształcone, oderwane od rzeczywistości. Robi się dość chłodno, ale to może wynik buzujących we mnie emocji. Temperatura ciała momentalnie podwyższa się, zatem wokół robi się zimno - nie powinno mnie to dziwić. Przecieram jednak ramiona, zaciskając mocno szczękę i zastanawiając się jak długo jeszcze będzie trwać ta męka. Pragnę zapaść się pod ziemię, zniknąć, wyparować pozwalając wiatrowi rozsypać me prochy po okolicznych ziemiach, ale nie dzieje się nic. Wciąż tkwię na skraju polany, nadal zawstydzony, nadal zażenowany i nadal niepewny tego, co zaraz nastąpi. Wyrzucając z siebie prawdę najprawdziwszą ściągam na siebie gniew przyszłej narzeczonej i prawdopodobnie całych Parkinsonów, jeśli wiedziona rodzinną lojalnością kobieta poskarży się swoim krewnym do tego, co tu zaszło. Wydaje się, że czarownica nie ma pojęcia o naszych zaręczynach, zbliżających się wielkimi krokami - sądzę, że zachowywałaby się wtedy inaczej. Może nawet świadoma nachodzących zmian, dla dobra naszych rodów zatrzymałaby mój wątpliwy popis wyłącznie dla siebie, nie chcąc zepsuć tworzącego się, kruchego porozumienia. Niestety nie siedzę jej w umyśle, zaś próby odczytania błąkających się w głowie myśli z pięknych, iskrzących oczu czarownicy nie wychodzi mi za nic. Dopiero jawna reakcja na moje słowa wieńczące opowieść daje mi jasno do zrozumienia, że nie będzie dobrze. Wiedziałem o tym od początku, przecież dopuściłem się karygodnego, niegodnego lorda występku.
A jednak coś się we mnie łamie na widok sprytnie odegranej roli, która nie wiem, że tą rolą w istocie jest. Drżące usteczka, zawód obijający się w nieskazitelnej twarzy, oczy szklące się z rozczarowanie - jeśli dotąd moje serce było z kamienia, teraz całkowicie rozpływa się, a resztka pewności siebie skapuje bezwładnie na wilgotną trawę. Nie ma we mnie już nic, co mogłoby walczyć i wierzgać w zamkniętej sieci. Pułapce, do której sam siebie poprowadziłem. Najgorszym nie są pretensje, nie są wyrzuty, najgorsze jest to, że mimo wszystko lady Parkinson opowiada o tym, że to mi mogła stać się krzywda. Ma rację, naturalnie, że ma, ale czy nie powinna być mocniej przejęta losem dóbr zrodzonych z rezerwatu? Najpiękniejszych i najdostojniejszych jednorożców? Może nie uważa mnie za zagrożenie - to akurat jest dobre. Może i urąga mej męskości, ale przynajmniej nie pogrąża mnie bardziej, gdyż tak, wciąż jest to możliwe. Zatopienie się jeszcze mocniej, jeszcze ciaśniej przylegając się do zdawałoby się bezdennego źródła żenady; nie wolę się od tego odciąć, w istocie nie będąc zagrożeniem - dla nikogo, włącznie z kruchą strukturą strzegącej rezerwatu damy.
- Nie miałem pojęcia - przyznaję ze skruchą. - O tej anomalii - dodaję gwoli wyjaśnienia. Oddycham ciężej, jakby na moich płucach ktoś postawił ciężki głaz. Usiłuję wydostać się z karuzeli absurdu oraz dramatu, ale to nie jest takie proste. - Jest mi bardzo przykro z powodu mojego zachowania - stwierdzam ugodowo. Nie zamierzam się z nią kłócić, chociaż zwykle tak robię. Reaguję słowną agresją, kłamiąc i zrzucając winę na innych. Jednak nie chcę tak zaczynać naszego wspólnego przyszłego życia, chociaż dla Elodie może się to wydawać bardzo dziwne, ta moja uległość. - I tego, co spotkało to biedne stworzenie - mówię zaraz, dodając tę istotną informację. - To jest… dość skomplikowane - zaczynam z zawahaniem. Nie powinienem jej o tym mówić, tak jak nikomu, ale nie mam już za bardzo wyjścia. - Ostatnio… próbuję sam zdobywać ingrediencje. To wyda się lady głupie, ale potrzebuję silnych bodźców. Sprawdzenia się. Nie chcę się w to jednak zagłębiać - rzucam, spoglądając na boki, ale potem znów koncentruję się na twarzy arystokratki, pięknie oświetlonej wznoszącym się na niebie księżycem. - Nie twierdzę, że to dobry pomysł, człowiek się uczy na błędach. Chyba jestem typem, który uczy się na błędach swoich, a nie cudzych - wyznaję, z lekkim zabarwieniem humorystycznym, jakbym chciał nieco załagodzić napiętą atmosferę, ale nie wiem z jakim skutkiem. - Dlatego mam nadzieję, że okaże mi lady swą łaskawość. Ten jeden jedyny raz - dodaję, właściwie prosząc. Już niżej upaść nie mogę, więc brnę w to wszystko na przekór wszelkim zasadom. Dopiero potem okaże się, czy podjęta przeze mnie droga okazała się słuszna czy wręcz przeciwnie.
W głuchym, ciemnym lesie. Pojedyncze dźwięki natury dochodzą z oddali, zniekształcone, oderwane od rzeczywistości. Robi się dość chłodno, ale to może wynik buzujących we mnie emocji. Temperatura ciała momentalnie podwyższa się, zatem wokół robi się zimno - nie powinno mnie to dziwić. Przecieram jednak ramiona, zaciskając mocno szczękę i zastanawiając się jak długo jeszcze będzie trwać ta męka. Pragnę zapaść się pod ziemię, zniknąć, wyparować pozwalając wiatrowi rozsypać me prochy po okolicznych ziemiach, ale nie dzieje się nic. Wciąż tkwię na skraju polany, nadal zawstydzony, nadal zażenowany i nadal niepewny tego, co zaraz nastąpi. Wyrzucając z siebie prawdę najprawdziwszą ściągam na siebie gniew przyszłej narzeczonej i prawdopodobnie całych Parkinsonów, jeśli wiedziona rodzinną lojalnością kobieta poskarży się swoim krewnym do tego, co tu zaszło. Wydaje się, że czarownica nie ma pojęcia o naszych zaręczynach, zbliżających się wielkimi krokami - sądzę, że zachowywałaby się wtedy inaczej. Może nawet świadoma nachodzących zmian, dla dobra naszych rodów zatrzymałaby mój wątpliwy popis wyłącznie dla siebie, nie chcąc zepsuć tworzącego się, kruchego porozumienia. Niestety nie siedzę jej w umyśle, zaś próby odczytania błąkających się w głowie myśli z pięknych, iskrzących oczu czarownicy nie wychodzi mi za nic. Dopiero jawna reakcja na moje słowa wieńczące opowieść daje mi jasno do zrozumienia, że nie będzie dobrze. Wiedziałem o tym od początku, przecież dopuściłem się karygodnego, niegodnego lorda występku.
A jednak coś się we mnie łamie na widok sprytnie odegranej roli, która nie wiem, że tą rolą w istocie jest. Drżące usteczka, zawód obijający się w nieskazitelnej twarzy, oczy szklące się z rozczarowanie - jeśli dotąd moje serce było z kamienia, teraz całkowicie rozpływa się, a resztka pewności siebie skapuje bezwładnie na wilgotną trawę. Nie ma we mnie już nic, co mogłoby walczyć i wierzgać w zamkniętej sieci. Pułapce, do której sam siebie poprowadziłem. Najgorszym nie są pretensje, nie są wyrzuty, najgorsze jest to, że mimo wszystko lady Parkinson opowiada o tym, że to mi mogła stać się krzywda. Ma rację, naturalnie, że ma, ale czy nie powinna być mocniej przejęta losem dóbr zrodzonych z rezerwatu? Najpiękniejszych i najdostojniejszych jednorożców? Może nie uważa mnie za zagrożenie - to akurat jest dobre. Może i urąga mej męskości, ale przynajmniej nie pogrąża mnie bardziej, gdyż tak, wciąż jest to możliwe. Zatopienie się jeszcze mocniej, jeszcze ciaśniej przylegając się do zdawałoby się bezdennego źródła żenady; nie wolę się od tego odciąć, w istocie nie będąc zagrożeniem - dla nikogo, włącznie z kruchą strukturą strzegącej rezerwatu damy.
- Nie miałem pojęcia - przyznaję ze skruchą. - O tej anomalii - dodaję gwoli wyjaśnienia. Oddycham ciężej, jakby na moich płucach ktoś postawił ciężki głaz. Usiłuję wydostać się z karuzeli absurdu oraz dramatu, ale to nie jest takie proste. - Jest mi bardzo przykro z powodu mojego zachowania - stwierdzam ugodowo. Nie zamierzam się z nią kłócić, chociaż zwykle tak robię. Reaguję słowną agresją, kłamiąc i zrzucając winę na innych. Jednak nie chcę tak zaczynać naszego wspólnego przyszłego życia, chociaż dla Elodie może się to wydawać bardzo dziwne, ta moja uległość. - I tego, co spotkało to biedne stworzenie - mówię zaraz, dodając tę istotną informację. - To jest… dość skomplikowane - zaczynam z zawahaniem. Nie powinienem jej o tym mówić, tak jak nikomu, ale nie mam już za bardzo wyjścia. - Ostatnio… próbuję sam zdobywać ingrediencje. To wyda się lady głupie, ale potrzebuję silnych bodźców. Sprawdzenia się. Nie chcę się w to jednak zagłębiać - rzucam, spoglądając na boki, ale potem znów koncentruję się na twarzy arystokratki, pięknie oświetlonej wznoszącym się na niebie księżycem. - Nie twierdzę, że to dobry pomysł, człowiek się uczy na błędach. Chyba jestem typem, który uczy się na błędach swoich, a nie cudzych - wyznaję, z lekkim zabarwieniem humorystycznym, jakbym chciał nieco załagodzić napiętą atmosferę, ale nie wiem z jakim skutkiem. - Dlatego mam nadzieję, że okaże mi lady swą łaskawość. Ten jeden jedyny raz - dodaję, właściwie prosząc. Już niżej upaść nie mogę, więc brnę w to wszystko na przekór wszelkim zasadom. Dopiero potem okaże się, czy podjęta przeze mnie droga okazała się słuszna czy wręcz przeciwnie.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Niewiasty na wzór kwiatów winny mamić słodyczą zapachu, kruchością powłoki oraz eterycznością urody — wszystko to zaś powinny czynić z niewinnością śniegu, po raz pierwszy ziemię ścielącego oraz subtelnością zmierzchu pstrzącego niebo w iście rozkosznych barwach, tak dalekich od gorszącej pstrokacizny prostego ludu. Jakże więc mogłaby tym samym lady Parkinson ukazać się z innej perspektywy, niźli tej pozytywnej, przywodzącej chlubę rodowi oraz starannemu wychowaniu, jakiemu została poddana? Obieranie postaci węża, kalającego rajski ogród wyobrażeń nie leżało w jej naturze, podobnie jak określenie manipulantki bezdusznie wykorzystującej zaobserwowane reakcje, tylko po to by mogła coś na tym ugrać. Od zawsze wierzyła, iż wszelkie pozyskane informacje pożytkowała na rzecz swej twórczości, ubierając zapamiętane wydarzenia w zwiewne materiały fantazji. Było to jednak bardzo naiwne, bo przecież Ellie nie różniła się wcale od swych rówieśniczek w rozkapryszeniu, próżność wespół z dziecinną zachłannością walczyła o prym w wiotkim ciele i jedynie cichsze, spokojniejsze usposobienie nie kwalifikowało jej niemal natychmiast do tych panien, z których w swym równie wysokim mniemaniu arystokratki nadto odurzone wizją swoistego wyzwolenia, lubowały się naśmiewać, czując przedziwną wyższość względem towarzyszek. Posiadając więc wyraźną przewagę nad mężczyzną, malejącym w swej zgryzocie wraz z nadchodzącymi uderzeniami serca, nie odczułaby nawet lekkiego zawahania — dlaczegoby nie miała zdradzić wujostwu jego obecności? Nie należał do osób przez panienkę lubianych, dość rzec, iż nie przyszło jej dostrzegać jego istnienia, nie licząc tego sabatu, podczas którego towarzyszył lady Yaxley (a który w przyszłości mógł — ale nie musiał — wywoływać u nieszczęsnego dziewczątka pełne złości wypieki, podszyte jakże żałosną zazdrością. Zazdrością, że jego oczy wpierw kierowały się ku pięknej potomkini wil, nim zmuszone zostały do zerkania w stronę perełki. Cóż to za ironia!) oraz mglistych wzmianek o poprzedniej małżonce, obecnie tak wzgardzonej przez socjetę.
Co więcej, ciemnowłosy należał do rodu niezbyt przychylnego panom z Gloucestershire, rodu powiązanego z grozą, nieprzyjemnościami oraz mroczną magią. Teraz natomiast wtargnął bezczelnie na tereny rezerwatu, pchany...czym? Potrzebą? Kaprysem? Desperacją? Elodie nie miała więc żadnych powodów, by litować się nad Quentinem, błogo nieświadoma, iż swą surowością właśnie kieruje swe narzeczeństwo na prawdziwie piekielną, pełną udręki ścieżkę. Ale nie chce, nie tyle kierowana dobrocią, przecież będącą integralną częścią jej charakteru, a troską o stan zdrowia szanownego wujaszka, który przecież na swych barkach tyle trosk nosi. Czy zaognianie konfliktu z wrogą mu szlachtą mogłoby w jakikolwiek sposób poprawić obecną sytuację? Nie była o tym przekonana. Jednak nie tylko to powstrzymało ją przed solenną obietnicą posłania patronusa, ku odpowiednim osobom. To chyba ta skrucha widniejąca w ciemnych tęczówkach, narastające zażenowanie zmuszające do nerwowych drgań ciała i przede wszystkim niesamowita wprost podatność, na jej własny, przynajmniej częściowo prawdziwy smutek. Ta sekunda zdruzgotania, przemykająca przez obojętną twarz zaważyła na decyzji młodziutkiej damy. Co za smutny, przykry człowiek uznaje, wcale nie pesząc się, jak łatwo zrezygnowana postawa wygnała precz cały ten gniew, jaki początkowo odczuwała. Bo przecież, dlaczego miałaby się przejmować lordem Burke?
— Dziękuję — mówi cichutko blondynka, to splatając, to rozplatając niewielkie dłonie. Odczuwa wdzięczność, iż nie jest zmuszona walczyć, wytykać błąd popełniony przez rozmówcę, który kierowany własnym ego, postanowi wszelką winę zrzucić na Parkinsonównę. Jest też miło zdziwiona niemal natychmiastowym wycofaniem się, ugodową postawą oraz zaskakującą ilością słów wypadających spomiędzy warg nazbyt nawykłych do przykrych, bądź też pełnych niezadowolenia grymasów. Słów dziwnych, acz wywołujących odczucie zrozumienia, chęć wykazania się przecież nie była obca Ellie.
— Sugerujesz sir, iż potrafię być łaskawa tylko raz? Cóż za okrutne stwierdzenie — zauważa, choć nie sposób usłyszeć wyrzutu w jej głosie. Teraz bardziej niż oburzona, wydaje się zaciekawiona szlachcicem, który nawet oświetlony srebrną tarczą księżyca, zdaje się być ciemnością otoczony. Było to doprawdy fascynujące spostrzeżenie — Lecz spełnię twą prośbę, z wyrozumiałością oraz dyskrecją lordzie Burke. W zamian jednak oczekuję, iż lord zgodzi się w swej uprzejmości towarzyszyć mi w drodze powrotnej, las nocą nie jest bezpieczny nawet dla opiekunów — dodaje, tym razem z obawą i onieśmieleniem. Teoretycznie, powinna się zdecydowanie bardziej lękać się chwil spędzonych w samotności z obcym mężczyzną, który przecież bez trudu mógłby uczynić jej krzywdę. Dobre wychowanie wraz ze szczątkową znajomością nie są wystarczającym zapewnieniem, iż w jego towarzystwie nic jej grozić nie będzie. Męska natura jest przerażająca i bezlitosna, a jednak jakiś ogień tli się we wnętrzu artystki, nakazujący pokazać, że ona nie da się tak łatwo przestraszyć, zaszczuć, pogrążyć w zapomnieniu nie chcąc narazić się na gniew kogoś, o pozycji mimo wszystko wyższej niż jej własna. Ach, jakież to płytkie i żałosne było, ta brawura nagła. Jednak nawet jeśli zrazi nią Quentina, jaka w tym będzie krzywda, skoro ich ścieżki najprawdopodobniej więcej się nie przetną? Przynajmniej to dane było jej sądzić, gdy wciąż pozostawała w słodkiej nieświadomości własnego losu. Czy gdyby zdawała sobie sprawę, któż przed nią stoi, czy zdecydowałaby się zachować inaczej? Bardziej potulnie i ugodowo? Nie, najprawdopodobniej nie.
Co więcej, ciemnowłosy należał do rodu niezbyt przychylnego panom z Gloucestershire, rodu powiązanego z grozą, nieprzyjemnościami oraz mroczną magią. Teraz natomiast wtargnął bezczelnie na tereny rezerwatu, pchany...czym? Potrzebą? Kaprysem? Desperacją? Elodie nie miała więc żadnych powodów, by litować się nad Quentinem, błogo nieświadoma, iż swą surowością właśnie kieruje swe narzeczeństwo na prawdziwie piekielną, pełną udręki ścieżkę. Ale nie chce, nie tyle kierowana dobrocią, przecież będącą integralną częścią jej charakteru, a troską o stan zdrowia szanownego wujaszka, który przecież na swych barkach tyle trosk nosi. Czy zaognianie konfliktu z wrogą mu szlachtą mogłoby w jakikolwiek sposób poprawić obecną sytuację? Nie była o tym przekonana. Jednak nie tylko to powstrzymało ją przed solenną obietnicą posłania patronusa, ku odpowiednim osobom. To chyba ta skrucha widniejąca w ciemnych tęczówkach, narastające zażenowanie zmuszające do nerwowych drgań ciała i przede wszystkim niesamowita wprost podatność, na jej własny, przynajmniej częściowo prawdziwy smutek. Ta sekunda zdruzgotania, przemykająca przez obojętną twarz zaważyła na decyzji młodziutkiej damy. Co za smutny, przykry człowiek uznaje, wcale nie pesząc się, jak łatwo zrezygnowana postawa wygnała precz cały ten gniew, jaki początkowo odczuwała. Bo przecież, dlaczego miałaby się przejmować lordem Burke?
— Dziękuję — mówi cichutko blondynka, to splatając, to rozplatając niewielkie dłonie. Odczuwa wdzięczność, iż nie jest zmuszona walczyć, wytykać błąd popełniony przez rozmówcę, który kierowany własnym ego, postanowi wszelką winę zrzucić na Parkinsonównę. Jest też miło zdziwiona niemal natychmiastowym wycofaniem się, ugodową postawą oraz zaskakującą ilością słów wypadających spomiędzy warg nazbyt nawykłych do przykrych, bądź też pełnych niezadowolenia grymasów. Słów dziwnych, acz wywołujących odczucie zrozumienia, chęć wykazania się przecież nie była obca Ellie.
— Sugerujesz sir, iż potrafię być łaskawa tylko raz? Cóż za okrutne stwierdzenie — zauważa, choć nie sposób usłyszeć wyrzutu w jej głosie. Teraz bardziej niż oburzona, wydaje się zaciekawiona szlachcicem, który nawet oświetlony srebrną tarczą księżyca, zdaje się być ciemnością otoczony. Było to doprawdy fascynujące spostrzeżenie — Lecz spełnię twą prośbę, z wyrozumiałością oraz dyskrecją lordzie Burke. W zamian jednak oczekuję, iż lord zgodzi się w swej uprzejmości towarzyszyć mi w drodze powrotnej, las nocą nie jest bezpieczny nawet dla opiekunów — dodaje, tym razem z obawą i onieśmieleniem. Teoretycznie, powinna się zdecydowanie bardziej lękać się chwil spędzonych w samotności z obcym mężczyzną, który przecież bez trudu mógłby uczynić jej krzywdę. Dobre wychowanie wraz ze szczątkową znajomością nie są wystarczającym zapewnieniem, iż w jego towarzystwie nic jej grozić nie będzie. Męska natura jest przerażająca i bezlitosna, a jednak jakiś ogień tli się we wnętrzu artystki, nakazujący pokazać, że ona nie da się tak łatwo przestraszyć, zaszczuć, pogrążyć w zapomnieniu nie chcąc narazić się na gniew kogoś, o pozycji mimo wszystko wyższej niż jej własna. Ach, jakież to płytkie i żałosne było, ta brawura nagła. Jednak nawet jeśli zrazi nią Quentina, jaka w tym będzie krzywda, skoro ich ścieżki najprawdopodobniej więcej się nie przetną? Przynajmniej to dane było jej sądzić, gdy wciąż pozostawała w słodkiej nieświadomości własnego losu. Czy gdyby zdawała sobie sprawę, któż przed nią stoi, czy zdecydowałaby się zachować inaczej? Bardziej potulnie i ugodowo? Nie, najprawdopodobniej nie.
Run your fingers through my hair,
Tell me I'm the fairest of the fair
Tell me I'm the fairest of the fair
Chcę wierzyć, że to wszystko jest jednym wielkim snem, koszmarem, z jakiego zaraz się wybudzę. Niestety wstyd palący blade policzki jest dziwnie namacalny, piekący do bólu, zaś zimno rozchodzące się od skostniałych dłoni aż do stóp również jest rzeczywiste. Przykre w swej prawdziwości, smutne w ogólnym rozumieniu mojej osoby, mojego położenia. Wiem, że jest skazane na porażkę - gdybym był prawdziwym złem wcielonym od razu wyciągnąłbym różdżkę i może nie tyle, co wyrządził kobiecie krzywdę, a wymazał pamięć lub zrobił coś równie fantazyjnego i świadczącego o tym, żem jest łotrem. Jednak takie zagrania nie leżą w mojej naturze i to nie tylko dlatego, że brak mi stosownych umiejętności, żeby popisać się wprawnym zaklęciem, ale przede wszystkim nie posiadam żadnych podobnych emocji. Nie lubię krzywdy skierowanej w stosunku do niewiast, zwłaszcza tych szlachetnych. Nie wiedzieć dlaczego - przed oczami staje mi Darcy opowiadająca o krzywdzie jaka spotkała ją z rąk lorda Bulstrode, chociaż więcej do powiedzenia w tej sprawie miał Tristan. Wzdrygam się na samą myśl, że mógłbym stać się podobnym podczłowiekiem, nędzną kreaturą wykorzystująca słabości. Kruchość niewieścich ciał każe mi sądzić, że w ewentualnym starciu byłbym silniejszym przeciwnikiem od lady Elodie, jednak gdybym zastanowił się nad tym intensywniej to nie byłbym tego taki pewien. Niestety angażując się w całości w sztukę alchemii zapomniałem poduczyć się pozostałych odłamów magii; nawet ten najplugawszy nie jest mi znany w stopniu w jakim chciałbym, żeby istniał w mej dłoni, nie tylko we krwi. To i jeszcze więcej sprawia, że nie zamierzam wojować z lady Parkinson. Nie tylko nie wypada, ale również nie chcę podsycać tkwiącej w rozkosznym ciele antypatii. Wiem już, że to spotkanie zaważy na całej naszej dalszej relacji - prawdopodobnie również wspólnym życiu. Postanawiam załagodzić konflikt zwierzając się praktycznie obcej kobiecie ze swoich słabości oraz popełnionych głupstw. Nie stawia mnie to w korzystnym świetle, ale nic już nie jest w stanie mnie w nim postawić. Dopuściłem się brawurowego idiotyzmu, na to nie ma wytłumaczenia ani wymówki. Mogę jedynie przygasić tlejące się żywym ogniem nieporozumienie i okazując skruchę na ocalenie resztek godności. Gdyby przyszło mi stawać przed szanownym wujem lordem Parkinsonem lub co gorsza nestorem to chyba zapadłbym się pod ziemię, zaś rodzina prawdopodobnie wyklęłaby mnie na wieki wieków z powodu kolejnej wtopy. O jednej już wiedzą, naznaczona została ona płomieniem palącej się Białej Wywerny. To znaczy, dobrze, że się tam zjawiłem, ale źle, że nie potrafiłem wydostać się z zagrożenia narażając się na organy ścigania. Szczęście w nieszczęściu, że z pomocą przyszedł niezawodny wuj lord Alaric, trzymający pieczę nad kontaktami z Ministerstwem, w przeciwnym razie pewnie wyjęliby ze mnie siłą wszelkie wspomnienia dotyczące Rycerzy Walpurgii - a na to nie mogłem pozwolić.
Przeszłość przeszłością, ale teraźniejszość skąpana w srebrzystej łunie księżyca wymaga ode mnie koncentracji. Na tym, żeby nie denerwować młodziutkiej kobiety, chociaż zastanawiam się czy gdybym spotkał na swej drodze każdą inną Parkinsonównę to zrobiłbym to samo. Pytanie pozornie pozostaje bez odpowiedzi, gdyż przecinające krótką, melodramatyczną pauzę słowo wprowadza mnie w odrętwienie spowodowane zdziwieniem. - To ja dziękuję - odpowiadam szczerze, domyślając się już, że lady Elodie nie zamierza skazywać mnie na jeszcze większe potępienie. Jestem jej okropnie wdzięczny, ale zanim z moich ust spływa kolejna wypowiedź wdzięczności, okazuje się, że arystokratka interpretuje moje słowa zupełnie inaczej niż chciałbym, żeby je zrozumiała. - Ależ nie - zaprzeczam żywo, cofając się nieznacznie. - Sugeruję, że nie mogę nadużywać twej dobroci i łaskawości, lady - mówię nieco speszony oraz zdezorientowany, ale to szczera prawda. - A ja, chociaż było warto dla spędzenia z lady tę parę chwil, to nie będę już nadwyrężać cierpliwości gospodarzy. Uczę się na błędach - zapewniam solennie, chociaż nie wiem czy czarownica mi wierzy. Nie musi przecież. Nie ma nawet ku temu powodów, a jednak ufa mi na tyle, że składa na moje barki żądanie dotyczące odprowadzenia do domu. Podejrzewam, że nie spotkałaby tu nikogo ani niczego gorszego ode mnie, przepłaszacza niewinnych zwierząt, ale nawet gdybym mógł odmówić - nie chciałbym.
- Z wielką chęcią - stwierdzam spokojnie, a przynajmniej sprawiając takie wrażenie. - Raz jeszcze dziękuję ci pani za pomoc oraz zrozumienie. Nie chciałbym, żeby to zdarzenie rzutowało na naszą relację, dlatego jestem pełen nadziei, że kiedyś mi wybaczysz mój nietakt - dodaję na zakończenie, idąc krok w krok za lady Parkinson; nie znam tych terenów, więc muszę zdać się na nią w swej ocenie geograficznego położenia. Milczę o tym, że szczególnie przydatna ta dobroć okaże się w poczet naszego przyszłego życia, to na pewno jest najgorszy z możliwych momentów do wygłaszania podobnych słów. Z tego powodu koncentruję się na ścieżce i tym, żeby w razie potrzeby wesprzeć młodą lady w starciu z niecnie wystającym korzeniem lub jakimś rzezimieszkiem czającym się na ingrediencje. Och…
Przeszłość przeszłością, ale teraźniejszość skąpana w srebrzystej łunie księżyca wymaga ode mnie koncentracji. Na tym, żeby nie denerwować młodziutkiej kobiety, chociaż zastanawiam się czy gdybym spotkał na swej drodze każdą inną Parkinsonównę to zrobiłbym to samo. Pytanie pozornie pozostaje bez odpowiedzi, gdyż przecinające krótką, melodramatyczną pauzę słowo wprowadza mnie w odrętwienie spowodowane zdziwieniem. - To ja dziękuję - odpowiadam szczerze, domyślając się już, że lady Elodie nie zamierza skazywać mnie na jeszcze większe potępienie. Jestem jej okropnie wdzięczny, ale zanim z moich ust spływa kolejna wypowiedź wdzięczności, okazuje się, że arystokratka interpretuje moje słowa zupełnie inaczej niż chciałbym, żeby je zrozumiała. - Ależ nie - zaprzeczam żywo, cofając się nieznacznie. - Sugeruję, że nie mogę nadużywać twej dobroci i łaskawości, lady - mówię nieco speszony oraz zdezorientowany, ale to szczera prawda. - A ja, chociaż było warto dla spędzenia z lady tę parę chwil, to nie będę już nadwyrężać cierpliwości gospodarzy. Uczę się na błędach - zapewniam solennie, chociaż nie wiem czy czarownica mi wierzy. Nie musi przecież. Nie ma nawet ku temu powodów, a jednak ufa mi na tyle, że składa na moje barki żądanie dotyczące odprowadzenia do domu. Podejrzewam, że nie spotkałaby tu nikogo ani niczego gorszego ode mnie, przepłaszacza niewinnych zwierząt, ale nawet gdybym mógł odmówić - nie chciałbym.
- Z wielką chęcią - stwierdzam spokojnie, a przynajmniej sprawiając takie wrażenie. - Raz jeszcze dziękuję ci pani za pomoc oraz zrozumienie. Nie chciałbym, żeby to zdarzenie rzutowało na naszą relację, dlatego jestem pełen nadziei, że kiedyś mi wybaczysz mój nietakt - dodaję na zakończenie, idąc krok w krok za lady Parkinson; nie znam tych terenów, więc muszę zdać się na nią w swej ocenie geograficznego położenia. Milczę o tym, że szczególnie przydatna ta dobroć okaże się w poczet naszego przyszłego życia, to na pewno jest najgorszy z możliwych momentów do wygłaszania podobnych słów. Z tego powodu koncentruję się na ścieżce i tym, żeby w razie potrzeby wesprzeć młodą lady w starciu z niecnie wystającym korzeniem lub jakimś rzezimieszkiem czającym się na ingrediencje. Och…
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Atramentowa czerń wkradła się na nieboskłon niemalże niezauważenie, wraz z nią przybył blask gwiazd migoczących oraz chłód muskający odsłoniętą skórę. Sunął po gładkiej powierzchni, pozostawiając po sobie ledwie dreszcze oraz szczypiący róż od zimna. Cisza, jaka zapadła nad polaną, przerywana jedynie przez dwa głosy, zdawała się być ciężka oraz pełna napięcia. Nie zdążył ni jeden świerszcz zaćwierkać, ni sowa wydać z siebie dźwięku. Być może, jeśli nadstawiłoby się ucho, usłyszano by trzepot skrzydeł, być może, jeśli posiadałoby się nader płodną wyobraźnię, usłyszano by jak pazury rozrywają ziemię. Noc sprzyjała koszmarom, przy którym nie musiano nawet zamykać oczu, wystarczył chłonny umysł oraz ziąb przeszywający na wskroś. Ten sen na jawie, niekoniecznie znowu przyjemny, wyglądał zawsze dla każdego inaczej, jakże więc dziwnym byłoby tak stać się jego częścią. Ale czy nie tym właśnie była lady Elodie w tym momencie? Niezbędnym elementem, skazującym nieszczęsnego mężczyznę na milczące potępienie, zawstydzenie oraz zgryzotę. Jednocześnie fragmentem na tyle dlań istotnym — pod względem politycznym naturalnie — iż nie jest on w stanie się przed nią bronić, próbować się otrząsnąć, obudzić, nawet jeśli wymusiłoby to na nim nader radykalne decyzje. Postanawia więc trwać, ratować się słowami, które nigdy nie były mu pomocne, zmierzyć się z lękiem trącącym o konsekwencje wobec własnych działań, czy słusznie? Najwyraźniej, bowiem jakże groźna mara, jaką niewątpliwie była lady Parkinson, nie zaciska swych szponów na gardle arystokraty, słowami skąpanymi w jadzie nie przewiduje mu jeszcze większego upokorzenia oraz przepełnionych potępieniem spojrzeń członków rodziny. Nie potrafi co prawda mu, ot tak wybaczyć zranionego zaufania wobec szlacheckiej braci, jednak nie zaprzeczy temu, iż słowa bruneta koją nieznacznie urazę, jakiej nabyła. Ellie potrafiła słuchać, była w stanie zrozumieć potrzebę wykazania się, nawet jeżeli została ona uczyniona w sposób godny pożałowania. Niemniej te jakże nieczyste pragnienia zostały pomszczone przez samą naturę (tudzież ogromną zwierzęcą niechęć), tak więc alchemik nie musiał obawiać się już więcej o potencjalne drwiny.
— Och, doprawdy? — pyta, brew ciemną przy tym unosząc, chociaż w półmroku ciężko jest to dosyć dostrzec. Naprawdę było warto zakraść się na teren rezerwatu wrogiego rodu, dać pogonić się jednorożcowi prosto na drzewo? Dla niej, nawet jeśli był to li jedynie przypadek? Jeden na milion co prawda, jednak wciąż przypadek. Cóż za pochlebstwo, mało wiarygodne, lecz miłe. Lubiła bycie miłym — Ktoś kiedyś powiedział, iż najlepszych ludzi uformowało naprawianie własnych błędów — pozwala sobie zauważyć miękko, nie odchodząc ni o krok od uprzejmego tonu, jak na dobrze wychowaną panienkę przystało. Nieco dziwi ją za to odpowiedź na swą prośbę, naturalnie nie spodziewała się odmowy, lecz zawarcie w niej wyrazów takich jak 'nasza relacja' było co najmniej niecodzienne. Przelotne spojrzenia podczas sabatów, gdzie smolista czerń tęczówek nie stykała się na dłużej niźli sekunda z orzechem jej własnych oczu oraz obecny wieczór nie mógł zostać uznany za żadną relację, nawiązana natomiast znajomość ulegnie zapomnieniu (acz odpowiednia szufladka w umyśle została już częściowo wypełniona), ograniczając się do nieco zakłopotanych powitań na wspólnych uroczystościach. Tego się spodziewała, nie wyobrażając sobie niczego ponadto, choć przyszłe dni przyniosą niesmak samą sobą, za tak jawną ignorancję. Póki co, zepchnęła tę wypowiedź jako nawiązanie do ich rodzin, Ellie nie czuła się dobrze z myślą, iż swoją osobą może pogłębić jeszcze bardziej niechętne względem siebie stosunki.
— Kiedyś — przytakuje więc, opuszkami palców muskając dolną wargę, zupełnie tak jakby próbowała powstrzymać cisnący się na różane usta figlarny uśmiech. Niemniej ruszają, on otoczony mrokiem kroczy zaraz za dzierlatką w jasnej sukni, która obraca się wokół własnej osi przynajmniej raz, jakby chciała się upewnić, iż Quentin rzeczywiście za nią podąża. Czy zdołał się zorientować w jej drobnym fortelu, poruszającym jego gentlemeński obowiązek? Któż wie. Droga upływa im jednak w przyjemnej ciszy, przetykanej odgłosami lasu, poruszającej się w ciemnościach zwierzyny oraz cichych proszę uważać. Księżyc, choć nie był w pełni, oświetlał im wystarczająco drogę, by nie musieli potykać się o własne nogi, natomiast pamięć młodziutkiej lady pozwalała na brak użycia lumos, bowiem całkiem pewnie odnajdowała odpowiednią ścieżkę. Kiedy znaleźli się na obrzeżu, Elodie zatrzymała się całkowicie, pocierając niepewnie nadgarstek.
— Dziękuję bardzo za wasze towarzystwo sir, nawet jeśli nie było ono celowe, tak zapewniło mi ono bezpieczeństwo. Ach, proszę wybaczyć tak egoistyczne stwierdzenie — odzywa się niemalże szeptem, naturalną słodycz głosu okraszając ciepłymi tonami — Szanowny wuj lord Parkinson czeka na mnie tuż za tym zakrętem, dlatego też będzie lord musiał niestety chwilę poczekać z powrotem do swego domostwa, nim nie znikniemy — dodaje zaraz, mimo wszystko nie chcąc, by lord Burke został przez wujaszka nakryty. Co więcej, nie mogłaby swemu drogiemu krewnemu spojrzeć w oczy, gdyby tylko dostrzegł ją z obcym mężczyzną u boku i to jeszcze w nocy! Cóż to byłby za wstyd! Nie chciała narażać dobrego imienia żadnego z nich, stąd pożegnanie musiało nastąpić teraz — Dlatego też raz jeszcze dziękuję, mam jednocześnie nadzieję, iż wrócicie bezpiecznie do Durham — kiedy to mówi, subtelnie napominając swego rozmówcę, iż faktycznie winien skierować się w stronę siedziby rodu, nie zaś ponownie między drzewa, dyga przy tym, drobną rączkę po chwili wyciągając ku arystokracie. Czeka, aż ujmie ją delikatnie i złoży nań pożegnalny pocałunek, a gdy tak się staje, na ledwie moment przytrzymuje jego dłoń, jednocześnie spogląda wprost w niezmierzoną otchłań jego oczu. Po tym dyga raz jeszcze i rusza ku czekającemu nań wujaszkowi, świergotliwie oraz radośnie witając go za zakrętem. Czeka na nich powóz, mający ich dostarczyć wprost pod samo Broadway Tower. A co zaś się tyczy pozostawionego alchemika, to gdy tylko zdoła dłoń zaciśniętą w pięść rozłożyć, może zauważyć delikatną i nader wąską bransoletkę. Jest to jednak ozdoba dosyć niezwykła, stworzona dokładnie z dwóch włosów jednorożca splecionych ze sobą i opatrzonych drobną, perłową zawieszką w kształcie główki kwiatu konwalii. Tak też zbudź się teraz Quentinie, twój sen właśnie się zakończył, swój cel osiągnąłeś, czas najwyższy wrócić do domu.
| zt x2
— Och, doprawdy? — pyta, brew ciemną przy tym unosząc, chociaż w półmroku ciężko jest to dosyć dostrzec. Naprawdę było warto zakraść się na teren rezerwatu wrogiego rodu, dać pogonić się jednorożcowi prosto na drzewo? Dla niej, nawet jeśli był to li jedynie przypadek? Jeden na milion co prawda, jednak wciąż przypadek. Cóż za pochlebstwo, mało wiarygodne, lecz miłe. Lubiła bycie miłym — Ktoś kiedyś powiedział, iż najlepszych ludzi uformowało naprawianie własnych błędów — pozwala sobie zauważyć miękko, nie odchodząc ni o krok od uprzejmego tonu, jak na dobrze wychowaną panienkę przystało. Nieco dziwi ją za to odpowiedź na swą prośbę, naturalnie nie spodziewała się odmowy, lecz zawarcie w niej wyrazów takich jak 'nasza relacja' było co najmniej niecodzienne. Przelotne spojrzenia podczas sabatów, gdzie smolista czerń tęczówek nie stykała się na dłużej niźli sekunda z orzechem jej własnych oczu oraz obecny wieczór nie mógł zostać uznany za żadną relację, nawiązana natomiast znajomość ulegnie zapomnieniu (acz odpowiednia szufladka w umyśle została już częściowo wypełniona), ograniczając się do nieco zakłopotanych powitań na wspólnych uroczystościach. Tego się spodziewała, nie wyobrażając sobie niczego ponadto, choć przyszłe dni przyniosą niesmak samą sobą, za tak jawną ignorancję. Póki co, zepchnęła tę wypowiedź jako nawiązanie do ich rodzin, Ellie nie czuła się dobrze z myślą, iż swoją osobą może pogłębić jeszcze bardziej niechętne względem siebie stosunki.
— Kiedyś — przytakuje więc, opuszkami palców muskając dolną wargę, zupełnie tak jakby próbowała powstrzymać cisnący się na różane usta figlarny uśmiech. Niemniej ruszają, on otoczony mrokiem kroczy zaraz za dzierlatką w jasnej sukni, która obraca się wokół własnej osi przynajmniej raz, jakby chciała się upewnić, iż Quentin rzeczywiście za nią podąża. Czy zdołał się zorientować w jej drobnym fortelu, poruszającym jego gentlemeński obowiązek? Któż wie. Droga upływa im jednak w przyjemnej ciszy, przetykanej odgłosami lasu, poruszającej się w ciemnościach zwierzyny oraz cichych proszę uważać. Księżyc, choć nie był w pełni, oświetlał im wystarczająco drogę, by nie musieli potykać się o własne nogi, natomiast pamięć młodziutkiej lady pozwalała na brak użycia lumos, bowiem całkiem pewnie odnajdowała odpowiednią ścieżkę. Kiedy znaleźli się na obrzeżu, Elodie zatrzymała się całkowicie, pocierając niepewnie nadgarstek.
— Dziękuję bardzo za wasze towarzystwo sir, nawet jeśli nie było ono celowe, tak zapewniło mi ono bezpieczeństwo. Ach, proszę wybaczyć tak egoistyczne stwierdzenie — odzywa się niemalże szeptem, naturalną słodycz głosu okraszając ciepłymi tonami — Szanowny wuj lord Parkinson czeka na mnie tuż za tym zakrętem, dlatego też będzie lord musiał niestety chwilę poczekać z powrotem do swego domostwa, nim nie znikniemy — dodaje zaraz, mimo wszystko nie chcąc, by lord Burke został przez wujaszka nakryty. Co więcej, nie mogłaby swemu drogiemu krewnemu spojrzeć w oczy, gdyby tylko dostrzegł ją z obcym mężczyzną u boku i to jeszcze w nocy! Cóż to byłby za wstyd! Nie chciała narażać dobrego imienia żadnego z nich, stąd pożegnanie musiało nastąpić teraz — Dlatego też raz jeszcze dziękuję, mam jednocześnie nadzieję, iż wrócicie bezpiecznie do Durham — kiedy to mówi, subtelnie napominając swego rozmówcę, iż faktycznie winien skierować się w stronę siedziby rodu, nie zaś ponownie między drzewa, dyga przy tym, drobną rączkę po chwili wyciągając ku arystokracie. Czeka, aż ujmie ją delikatnie i złoży nań pożegnalny pocałunek, a gdy tak się staje, na ledwie moment przytrzymuje jego dłoń, jednocześnie spogląda wprost w niezmierzoną otchłań jego oczu. Po tym dyga raz jeszcze i rusza ku czekającemu nań wujaszkowi, świergotliwie oraz radośnie witając go za zakrętem. Czeka na nich powóz, mający ich dostarczyć wprost pod samo Broadway Tower. A co zaś się tyczy pozostawionego alchemika, to gdy tylko zdoła dłoń zaciśniętą w pięść rozłożyć, może zauważyć delikatną i nader wąską bransoletkę. Jest to jednak ozdoba dosyć niezwykła, stworzona dokładnie z dwóch włosów jednorożca splecionych ze sobą i opatrzonych drobną, perłową zawieszką w kształcie główki kwiatu konwalii. Tak też zbudź się teraz Quentinie, twój sen właśnie się zakończył, swój cel osiągnąłeś, czas najwyższy wrócić do domu.
| zt x2
Run your fingers through my hair,
Tell me I'm the fairest of the fair
Tell me I'm the fairest of the fair
| 26 września
Nigdy nie były z Willow blisko. Choć spały w tym samym dormitorium w Hogwarcie przez cały okres swojej edukacji, nigdy nie związały się jakoś szczególnie. Gwen, skupiona najpierw na Morie, potem na zauroczeniu w panu Bottcie i chowaniu się przed tymi szlachetnie urodzonymi młodymi czarodziejami, niełatwo budowała szkolne relacje. Dlatego choć z Willow się znały i kojarzyły nigdy nie zostały bliskimi koleżankami.
Gdy jednak rudowłosa spotkała ją na chwilę na Pokątnej nie mogła się oprzeć wrażeniu, że jej dawna, szkolna koleżanka jest absolutnie prześliczną dziewczyną. Niewinna uroda, jasne włosy i piękne, duże oczy naprawdę zwracały jej uwagę. Dlatego już następnego dnia malarka wysłała do Willow zapytanie. Czy będzie jej pozować do następnego obrazu? Już dawno nie malowała portretu w plenerze…
Ku uciesze malarki, blondynka wyraziła zgodę. Miały się spotkać w rezerwacie jednorożców: Gwen nie wiedziała wiele o tych zwierzętach, ale ich gracja i piękno wydawały się idealnym uzupełnieniem dla portretu Willow. Malarka przybyła więc na miejsce wcześniej. Pracownice rezerwatu zaprowadziły ją na polanę, gdzie zwykle przebywały te zwierzęta i Gwen właśnie rozkładała sztalugę, przyglądając się pasącym w oddali rogatym koniom. Większość z nich miała złotą sierść i jak wcześniej wyjaśniły malarce pracownice, były młodymi osobnikami. Rudowłosa została jednak przestrzeżona: lepiej się do nich nie zbliżać, to nie są domowe zwierzątka. Dlatego mimo wielkiej chęci, trzymała się swojej sztalugi. Jednorożce wydawały się jednak całkiem ciekawskie i regularnie zbliżały się do niej, uciekając jednak, gdy tylko malarka wykonała gwałtowniejszy ruch.
Gwen miała na sobie płaszcz, który jednak szybko ściągnęła, rzucając go na swoją dużą torbę z rzeczami: słońce świeciło, a dzień był przyjemnie ciepły. Poza tym malarka miała na sobie lnianą, niebarwioną i prostą sukienkę, pobrudzoną od farby: jej typowy, roboczy strój. Włosy spięła w niedbały kok, podpinając je wsuwkami, tak aby nie wpadały jej do oczu w trakcie pracy. Nie wyglądała więc najpiękniej, ale przecież znajdowała się w środku lasu! Nikt nie będzie jej oceniać, prawda?
Przed sztalugą Gwen znajdował się wielki kamień, na którym malarka miała zamiar posadzić modelkę.
Nigdy nie były z Willow blisko. Choć spały w tym samym dormitorium w Hogwarcie przez cały okres swojej edukacji, nigdy nie związały się jakoś szczególnie. Gwen, skupiona najpierw na Morie, potem na zauroczeniu w panu Bottcie i chowaniu się przed tymi szlachetnie urodzonymi młodymi czarodziejami, niełatwo budowała szkolne relacje. Dlatego choć z Willow się znały i kojarzyły nigdy nie zostały bliskimi koleżankami.
Gdy jednak rudowłosa spotkała ją na chwilę na Pokątnej nie mogła się oprzeć wrażeniu, że jej dawna, szkolna koleżanka jest absolutnie prześliczną dziewczyną. Niewinna uroda, jasne włosy i piękne, duże oczy naprawdę zwracały jej uwagę. Dlatego już następnego dnia malarka wysłała do Willow zapytanie. Czy będzie jej pozować do następnego obrazu? Już dawno nie malowała portretu w plenerze…
Ku uciesze malarki, blondynka wyraziła zgodę. Miały się spotkać w rezerwacie jednorożców: Gwen nie wiedziała wiele o tych zwierzętach, ale ich gracja i piękno wydawały się idealnym uzupełnieniem dla portretu Willow. Malarka przybyła więc na miejsce wcześniej. Pracownice rezerwatu zaprowadziły ją na polanę, gdzie zwykle przebywały te zwierzęta i Gwen właśnie rozkładała sztalugę, przyglądając się pasącym w oddali rogatym koniom. Większość z nich miała złotą sierść i jak wcześniej wyjaśniły malarce pracownice, były młodymi osobnikami. Rudowłosa została jednak przestrzeżona: lepiej się do nich nie zbliżać, to nie są domowe zwierzątka. Dlatego mimo wielkiej chęci, trzymała się swojej sztalugi. Jednorożce wydawały się jednak całkiem ciekawskie i regularnie zbliżały się do niej, uciekając jednak, gdy tylko malarka wykonała gwałtowniejszy ruch.
Gwen miała na sobie płaszcz, który jednak szybko ściągnęła, rzucając go na swoją dużą torbę z rzeczami: słońce świeciło, a dzień był przyjemnie ciepły. Poza tym malarka miała na sobie lnianą, niebarwioną i prostą sukienkę, pobrudzoną od farby: jej typowy, roboczy strój. Włosy spięła w niedbały kok, podpinając je wsuwkami, tak aby nie wpadały jej do oczu w trakcie pracy. Nie wyglądała więc najpiękniej, ale przecież znajdowała się w środku lasu! Nikt nie będzie jej oceniać, prawda?
Przed sztalugą Gwen znajdował się wielki kamień, na którym malarka miała zamiar posadzić modelkę.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Jakiś czas po swoim odnalezieniu się Willow wybrała się na Pokątną w celu załatwienia niezbędnych sprawunków. Był to pierwszy raz kiedy pojawiła się w tak tłocznym miejscu i początkowo czuła się nieco dziwnie, choć dawniej Pokątna była jej dobrze znana, bo bywała tu regularnie. Odwykła jednak od przebywania wśród ludzi i musiała na nowo do tego przywyknąć. Nie spodziewała się też, że wśród sporej ilości czarodziejów przemykających magiczną ulicą napotka kogoś znajomego – dawną koleżankę z dormitorium. Pamiętała Gwen jako osobę mocno wycofaną, i choć kilka razy próbowała wyciągnąć do niej przyjazną dłoń, nie udało im się nawiązać bliższej znajomości i po skończeniu szkoły już nigdy więcej się nie spotkały i Willy nawet nie wiedziała, co dzieje się z dziewczyną, z którą przez siedem lat dzieliła sypialnię w domu Hufflepuffu. Była jednak na tyle spostrzegawcza że ją rozpoznała, ale nie miały okazji porozmawiać dłużej, choć Grey wysłała do niej list z prośbą o pozowanie do portretu, a Willy, zdziwiona, zgodziła się, zwłaszcza gdy dowiedziała się, jakie malarka zaproponowała miejsce.
Oczywiście Willy już nie raz była w rezerwacie jednorożców; w procesie zdobywania magizoologicznej wiedzy odwiedzała różne rezerwaty magicznych stworzeń, więc i jednorożców nie mogło zabraknąć. Tego dnia przybyła tu znacznie wcześniej, z samego rana, by przed spotkaniem o umówionej godzinie z Gwen zdążyć uciąć sobie pogawędkę z pracownicami i zobaczyć młode okazy. Jak na młody wiek Will posiadała jednak sporą wiedzę o zwierzętach, więc dobrze wiedziała, jak powinna obchodzić się z jednorożcami, które wymagały odpowiedniego podejścia – jak każdy bardziej wymagający gatunek magicznego stworzenia. Później, z miejsca w którym miała okazję obejrzeć i nawet pogłaskać młode jednorożce pod okiem pracownic, poprowadzono ją na polanę, gdzie miała czekać Gwen.
Dostrzegła malarkę z daleka; przedzierające się spomiędzy chmur światło słońca padało na rude włosy. Pożegnała się z dwoma towarzyszącymi jej pracownicami i ruszyła w stronę dawnej szkolnej koleżanki. Willy miała dziś rozpuszczone włosy w swoim naturalnym, jasnym kolorze, ponadto miała na sobie zielony sweterek i granatową spódnicę. Lubiła nietypowe zestawienia kolorystyczne. Jako że zrobiło jej się ciepło, płaszcz niosła zwinięty i zahaczony o pasek brązowej torby, którą miała na ramieniu.
- Dawno się nie widziałyśmy. Naprawdę dawno – zaczęła, podchodząc bliżej. Minęło już ponad dwa lata od ukończenia Hogwartu i rozejścia się ich ścieżek. – To zadziwiające, że chcesz namalować akurat mnie, ale nie ma sprawy, mogę ci pozować. Wybrałaś naprawdę ładne miejsce. Lubisz jednorożce? – zapytała, kątem oka dostrzegając przesuwający się przy krawędzi polany złotawy kształt, zwiastujący młodego jednorożca, który z zaciekawieniem wynurzył się spomiędzy drzew. Uśmiechnęła się. Kto wie, może i zatrudniłaby się w tym miejscu, gdyby nie to, że była stanowczo zbyt wszechstronna by skupiać się na tylko jednym gatunku, i chciała mieć do czynienia z większą ich ilością, dlatego pracowała w ogrodzie magizoologicznym, choć nie stroniła od wizyt w rezerwatach.
- Rozumiem, że mam tu usiąść i siedzieć nieruchomo kiedy ty będziesz mnie malować? – zapytała, wskazując na kamień. Zazwyczaj to ona szkicowała ludzi, zwierzęta (zwłaszcza zwierzęta) i inne obiekty, a nie sama była malowana. Więc to było coś nowego.
Oczywiście Willy już nie raz była w rezerwacie jednorożców; w procesie zdobywania magizoologicznej wiedzy odwiedzała różne rezerwaty magicznych stworzeń, więc i jednorożców nie mogło zabraknąć. Tego dnia przybyła tu znacznie wcześniej, z samego rana, by przed spotkaniem o umówionej godzinie z Gwen zdążyć uciąć sobie pogawędkę z pracownicami i zobaczyć młode okazy. Jak na młody wiek Will posiadała jednak sporą wiedzę o zwierzętach, więc dobrze wiedziała, jak powinna obchodzić się z jednorożcami, które wymagały odpowiedniego podejścia – jak każdy bardziej wymagający gatunek magicznego stworzenia. Później, z miejsca w którym miała okazję obejrzeć i nawet pogłaskać młode jednorożce pod okiem pracownic, poprowadzono ją na polanę, gdzie miała czekać Gwen.
Dostrzegła malarkę z daleka; przedzierające się spomiędzy chmur światło słońca padało na rude włosy. Pożegnała się z dwoma towarzyszącymi jej pracownicami i ruszyła w stronę dawnej szkolnej koleżanki. Willy miała dziś rozpuszczone włosy w swoim naturalnym, jasnym kolorze, ponadto miała na sobie zielony sweterek i granatową spódnicę. Lubiła nietypowe zestawienia kolorystyczne. Jako że zrobiło jej się ciepło, płaszcz niosła zwinięty i zahaczony o pasek brązowej torby, którą miała na ramieniu.
- Dawno się nie widziałyśmy. Naprawdę dawno – zaczęła, podchodząc bliżej. Minęło już ponad dwa lata od ukończenia Hogwartu i rozejścia się ich ścieżek. – To zadziwiające, że chcesz namalować akurat mnie, ale nie ma sprawy, mogę ci pozować. Wybrałaś naprawdę ładne miejsce. Lubisz jednorożce? – zapytała, kątem oka dostrzegając przesuwający się przy krawędzi polany złotawy kształt, zwiastujący młodego jednorożca, który z zaciekawieniem wynurzył się spomiędzy drzew. Uśmiechnęła się. Kto wie, może i zatrudniłaby się w tym miejscu, gdyby nie to, że była stanowczo zbyt wszechstronna by skupiać się na tylko jednym gatunku, i chciała mieć do czynienia z większą ich ilością, dlatego pracowała w ogrodzie magizoologicznym, choć nie stroniła od wizyt w rezerwatach.
- Rozumiem, że mam tu usiąść i siedzieć nieruchomo kiedy ty będziesz mnie malować? – zapytała, wskazując na kamień. Zazwyczaj to ona szkicowała ludzi, zwierzęta (zwłaszcza zwierzęta) i inne obiekty, a nie sama była malowana. Więc to było coś nowego.
Oh, she lives in a fairy tale,
somewhere too far for us to find.
Forgotten the taste and smell
of a world, that she's left behind.
somewhere too far for us to find.
Forgotten the taste and smell
of a world, that she's left behind.
Willow Lovegood
Zawód : opiekunka stworzeń w ogrodzie magizoologicznym
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Wszystko co utraciliśmy, prędzej czy później do nas wróci. Ale nie zawsze wtedy, kiedy tego chcemy.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Gwen nigdy wcześniej nie była w takim miejscu, jak to, ale aktualnie realizowała daną sobie obietnice: musi zobaczyć jak najwięcej magicznych, pięknych miejsc. Tyle w Wielkiej Brytanii było do zobaczenia! Spędzając lata w Hogwarcie, a potem wyjeżdżając do Francji po prostu nie miała jak zwiedzać swojego rodzimego kraju, a co tu mówić o tej czarodziejskiej części. A przecież był tak niezwykły: wrzosowiska Macmillianów, rezerwat smoków w Kent, czy nawet wieża astronomów to były tak malownicze miejsca.
Ponadto Gwen uwielbiała zwierzęta, więc możliwość podziwiania ich była dodatkowym atutem rezerwatów. A że do niedawna nie była nawet pewna, czy smoki składają jaja… cóż, to już nieco inna kwestia. Nie trzeba się na czymś znać, by to lubić, prawda?
Gdy ujrzała idącą w jej stronę koleżankę, uśmiechnęła się szeroko, machając jej z daleka. Dawniej mogły nie utrzymywać bliskich kontaktów, ale Gwen czuła sympatię do niej choćby dlatego, że przystała na jej prośbę. Poza tym to, że się nie znają, nie znaczy, że nie mogą się lubić. Wszak lepiej było żyć z ludźmi na dobrej stopie, jeśli tylko na to pozwalali.
– Cześć!!! – krzyknęła do niej na tyle głośno, by pasące się w oddali zwierzęta drgnęły przestraszone i zrobiły kilka kroków w tył. Gwen, widząc to kątem oka, zreflektowała się gdzie jest i nie próbowała więcej krzyczeć.
– Tak… minęło sporo czasu – powiedziała, kiwając głową, gdy Willow była niedaleko jej. – Ale nic dziwnego, do maja nie było mnie w kraju. – Wzruszyła ramionami.
Pokręciła głową, gdy Willow mówiła o tym, jak „zadziwiający” jest jej wybór jako modelki.
– Przecież jesteś prześliczna, malarze powinni się o ciebie wykłócać! – powiedziała, gdy tylko dziewczyna zamilkła. Naprawdę, tak łagodna i harmonijna uroda zasługiwała według niej na upamiętnienie. – A kto nie lubi? To znaczy… to konie… z rogami… jak w bajkach – wyjaśniła. Dla Gwen do pewnego stopnia istnienie takich stworzeń dalej było magiczne i zaskakujące.
Gdy Willow spytała się o co, co ma robić, Gwen zamyśliła się na chwilę, po czym zaśmiała się cicho.
– I tak… i nie. Zaczekaj chwilę, najpierw rozrysuje sobie mniej więcej plan. – Spojrzała na koleżankę wprawnym okiem, po czym zerknęła na kamień, „przeliczając” w głowie proporcje. – A potem… właściwie możesz się ruszać i nawet nie musisz tam cały czas siedzieć. Bylebym mogła czasem zerknąć dokładniej – wyjaśniła.
Zaczęła delikatnie szkicować na płótnie, ujmując linię lasu, jednorożce w tle i kamień. Widać było, że przez chwilę myśli nad tym, jak ująć na rysunku Willow, zmieniając po chwili koncepcje.
– Może usiądziesz na płaszczy obok kamienia? Tak byłoby wygodniej – zaproponowała.
Ponadto Gwen uwielbiała zwierzęta, więc możliwość podziwiania ich była dodatkowym atutem rezerwatów. A że do niedawna nie była nawet pewna, czy smoki składają jaja… cóż, to już nieco inna kwestia. Nie trzeba się na czymś znać, by to lubić, prawda?
Gdy ujrzała idącą w jej stronę koleżankę, uśmiechnęła się szeroko, machając jej z daleka. Dawniej mogły nie utrzymywać bliskich kontaktów, ale Gwen czuła sympatię do niej choćby dlatego, że przystała na jej prośbę. Poza tym to, że się nie znają, nie znaczy, że nie mogą się lubić. Wszak lepiej było żyć z ludźmi na dobrej stopie, jeśli tylko na to pozwalali.
– Cześć!!! – krzyknęła do niej na tyle głośno, by pasące się w oddali zwierzęta drgnęły przestraszone i zrobiły kilka kroków w tył. Gwen, widząc to kątem oka, zreflektowała się gdzie jest i nie próbowała więcej krzyczeć.
– Tak… minęło sporo czasu – powiedziała, kiwając głową, gdy Willow była niedaleko jej. – Ale nic dziwnego, do maja nie było mnie w kraju. – Wzruszyła ramionami.
Pokręciła głową, gdy Willow mówiła o tym, jak „zadziwiający” jest jej wybór jako modelki.
– Przecież jesteś prześliczna, malarze powinni się o ciebie wykłócać! – powiedziała, gdy tylko dziewczyna zamilkła. Naprawdę, tak łagodna i harmonijna uroda zasługiwała według niej na upamiętnienie. – A kto nie lubi? To znaczy… to konie… z rogami… jak w bajkach – wyjaśniła. Dla Gwen do pewnego stopnia istnienie takich stworzeń dalej było magiczne i zaskakujące.
Gdy Willow spytała się o co, co ma robić, Gwen zamyśliła się na chwilę, po czym zaśmiała się cicho.
– I tak… i nie. Zaczekaj chwilę, najpierw rozrysuje sobie mniej więcej plan. – Spojrzała na koleżankę wprawnym okiem, po czym zerknęła na kamień, „przeliczając” w głowie proporcje. – A potem… właściwie możesz się ruszać i nawet nie musisz tam cały czas siedzieć. Bylebym mogła czasem zerknąć dokładniej – wyjaśniła.
Zaczęła delikatnie szkicować na płótnie, ujmując linię lasu, jednorożce w tle i kamień. Widać było, że przez chwilę myśli nad tym, jak ująć na rysunku Willow, zmieniając po chwili koncepcje.
– Może usiądziesz na płaszczy obok kamienia? Tak byłoby wygodniej – zaproponowała.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Willow widziała w swoim życiu wiele niesamowitych miejsc – ale to nadal było ułamek wszystkiego, co kryło się na całym świecie i co mogła jeszcze zobaczyć. Była Lovegoodem, więc tliło się w niej sporo podróżniczej natury, ale miała dopiero dwadzieścia lat, i aż do momentu skończenia Hogwartu towarzyszyć ojcu w wyjazdach mogła jedynie latem, co ograniczało ilość wypraw oraz ich czas trwania. Szczególnie fascynujące były jednak te miejsca, które słynęły z jakichś magicznych stworzeń. Żałowała jedynie, że będąc kobietą, i to tak młodą, miała ograniczone możliwości samodzielnego podróżowania, ale na szczęście w rodzinie nie brakowało osób, z którymi mogłaby się gdzieś zabrać, począwszy od ojca, a skończywszy na innych krewnych, których miała sporo.
Dorastanie wśród mugoli, jakie przypadło jej dawnej szkolnej koleżance, musiało być dziwnym doświadczeniem, odartym z tego, co dla czarodziejów było oczywistością. Był to świat, w którym smoki czy jednorożce były wyłącznie wytworami bajek, a nie normalnym elementem rzeczywistości. Dla Willy było to dziwne do wyobrażenia – świat bez magicznych stworzeń, roślin, magii i innych cudów, ale miała otwarty umysł, więc tolerowała odmienność, nawet po tym co przeżyła z rąk niemagicznych.
Od jej odnalezienia się minęły trzy tygodnie i fizycznie doszła do siebie, jej policzki znowu się odrobinę wypełniły i zaróżowiły, pojedyncze blizny zblakły i nabrały perłowego odcienia, a włosy odzyskały blask. Nie było po niej widać, że przeszła przez coś trudnego.
W szkole nie rozumiała, dlaczego Gwen tak bardzo się izolowała, skoro wśród Puchonów z pewnością znalazłaby otwartych ludzi, których nie zrażałoby jej mugolskie pochodzenie. Willy mimo swojej lovegoodowskiej dziwności znalazła w szkole przyjaciół, była osóbką dość otwartą i przyjazną.
- Więc gdzie byłaś? Co właściwie robisz po Hogwarcie? Malujesz? – zapytała ze szczerą ciekawością, bo lubiła słuchać o wyjazdowych doświadczeniach innych. – Też trochę podróżowałam, mój ojciec nadal bada magiczne stworzenia i niekiedy mu towarzyszę. A kiedy nie wyjeżdżam z nim, poszerzam swoją wiedzę tu, w kraju.
W szkole często opowiadała o swoim ojcu, zapalonym magizoologu i podróżniku, więc podejrzewała że koleżanka z dormitorium musiała o tym wiedzieć.
- No cóż, obawiam się, że większość czasu spędzam wśród zwierząt – skwitowała stwierdzenie, że malarze powinni się o nią wykłócać. Raczej nie zdarzało jej się otrzymywać podobnych propozycji, bo i stosunkowo niewiele spotykała na swej drodze malarzy. A przez większość sierpnia i kawałek września była wyłączona ze świata, ale o tym prawie nikt nie wiedział.
Zaśmiała się cicho, słysząc, że jednorożce to konie z rogami. Dla przybyszów z mugolskiego świata pewnie tak to wyglądało – rogate konie rodem z baśni, coś zupełnie nierzeczywistego, a jednak były to namacalne stworzenia z krwi i kości, dla młodych czarodziejów całkowicie normalne; nie każdy mag podzielał fascynację Willy i niektórych jej krewnych, którzy mieli hopla na punkcie magicznych stworzeń i dla niej z pewnością nie były to tylko „konie z rogami”, a potrafiłaby bez zastanowienia wymienić całe mnóstwo ich cech i zachowań, a także opisać właściwości ich włosów czy rogu.
- Nadal zadziwiają cię takie stworzenia, mimo że otrzymałaś swój list z Hogwartu już dobrych dziewięć lat temu? – zapytała, unosząc lekko brwi. – Ale jeśli chcesz się dowiedzieć o nich czegoś więcej to chętnie opowiem. Bywałam tu już nie raz. – Och, o zwierzętach mogłaby opowiadać godzinami.
Skinęła głową na jej wyjaśnienia odnośnie pozowania.
- W porządku – rzekła, po czym położyła płaszcz na trawie obok kamienia i usiadła tam, sprawdzając, czy dobrze widać młode jednorożce pasące się na drugim końcu polany. – Czy tak dobrze? Jak mam się usadowić? Przodem co ciebie, czy raczej bokiem?
Dorastanie wśród mugoli, jakie przypadło jej dawnej szkolnej koleżance, musiało być dziwnym doświadczeniem, odartym z tego, co dla czarodziejów było oczywistością. Był to świat, w którym smoki czy jednorożce były wyłącznie wytworami bajek, a nie normalnym elementem rzeczywistości. Dla Willy było to dziwne do wyobrażenia – świat bez magicznych stworzeń, roślin, magii i innych cudów, ale miała otwarty umysł, więc tolerowała odmienność, nawet po tym co przeżyła z rąk niemagicznych.
Od jej odnalezienia się minęły trzy tygodnie i fizycznie doszła do siebie, jej policzki znowu się odrobinę wypełniły i zaróżowiły, pojedyncze blizny zblakły i nabrały perłowego odcienia, a włosy odzyskały blask. Nie było po niej widać, że przeszła przez coś trudnego.
W szkole nie rozumiała, dlaczego Gwen tak bardzo się izolowała, skoro wśród Puchonów z pewnością znalazłaby otwartych ludzi, których nie zrażałoby jej mugolskie pochodzenie. Willy mimo swojej lovegoodowskiej dziwności znalazła w szkole przyjaciół, była osóbką dość otwartą i przyjazną.
- Więc gdzie byłaś? Co właściwie robisz po Hogwarcie? Malujesz? – zapytała ze szczerą ciekawością, bo lubiła słuchać o wyjazdowych doświadczeniach innych. – Też trochę podróżowałam, mój ojciec nadal bada magiczne stworzenia i niekiedy mu towarzyszę. A kiedy nie wyjeżdżam z nim, poszerzam swoją wiedzę tu, w kraju.
W szkole często opowiadała o swoim ojcu, zapalonym magizoologu i podróżniku, więc podejrzewała że koleżanka z dormitorium musiała o tym wiedzieć.
- No cóż, obawiam się, że większość czasu spędzam wśród zwierząt – skwitowała stwierdzenie, że malarze powinni się o nią wykłócać. Raczej nie zdarzało jej się otrzymywać podobnych propozycji, bo i stosunkowo niewiele spotykała na swej drodze malarzy. A przez większość sierpnia i kawałek września była wyłączona ze świata, ale o tym prawie nikt nie wiedział.
Zaśmiała się cicho, słysząc, że jednorożce to konie z rogami. Dla przybyszów z mugolskiego świata pewnie tak to wyglądało – rogate konie rodem z baśni, coś zupełnie nierzeczywistego, a jednak były to namacalne stworzenia z krwi i kości, dla młodych czarodziejów całkowicie normalne; nie każdy mag podzielał fascynację Willy i niektórych jej krewnych, którzy mieli hopla na punkcie magicznych stworzeń i dla niej z pewnością nie były to tylko „konie z rogami”, a potrafiłaby bez zastanowienia wymienić całe mnóstwo ich cech i zachowań, a także opisać właściwości ich włosów czy rogu.
- Nadal zadziwiają cię takie stworzenia, mimo że otrzymałaś swój list z Hogwartu już dobrych dziewięć lat temu? – zapytała, unosząc lekko brwi. – Ale jeśli chcesz się dowiedzieć o nich czegoś więcej to chętnie opowiem. Bywałam tu już nie raz. – Och, o zwierzętach mogłaby opowiadać godzinami.
Skinęła głową na jej wyjaśnienia odnośnie pozowania.
- W porządku – rzekła, po czym położyła płaszcz na trawie obok kamienia i usiadła tam, sprawdzając, czy dobrze widać młode jednorożce pasące się na drugim końcu polany. – Czy tak dobrze? Jak mam się usadowić? Przodem co ciebie, czy raczej bokiem?
Oh, she lives in a fairy tale,
somewhere too far for us to find.
Forgotten the taste and smell
of a world, that she's left behind.
somewhere too far for us to find.
Forgotten the taste and smell
of a world, that she's left behind.
Willow Lovegood
Zawód : opiekunka stworzeń w ogrodzie magizoologicznym
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Wszystko co utraciliśmy, prędzej czy później do nas wróci. Ale nie zawsze wtedy, kiedy tego chcemy.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wzięła głęboki oddech.
– Wyjechałam z mamą do Francji – odpowiedziała radośnie, jakby zapominając, że powodem ich wyjazdu była śmierć jej ojca i trwający już jakiś czas romans matki. Wolała o tym po prostu nie myśleć. – Ile mogę! Ale malarstwo to trudna ścieżka… dorabiam sobie pracując w Muzeum Brytyjskim i ucząc – wyjaśniła. – Ale to też uczy malowania.
Kiwała głową, gdy Willow opowiadała o sobie.
– Pamiętam, że zawsze bardzo lubiłaś zwierzęta – przyznała. Co prawda zawsze żyła w swoim świecie, ale mieszkając z kimś przez siedem lat w jednej sypialni mimo wszystko uczy się czegoś o nim. Nawet, jeśli człowiek stara się odciąć od wszystkich i od wszystkiego, co Gwen w niektórych momentach swojej nauki zdecydowanie próbowała zrobić.
– Takie wyjazdy muszą być fascynujące Zwierzęta, dalekie kraje, nowe odkrycia! Często trafiacie na coś zupełnie nowego? No wiesz, nieodkrytego przez nikogo innego? – spytała. W jej głosie brzmiała szczera ciekawość.
Zaśmiała się, słysząc komentarz koleżanki. Cóż, właściwie ona sama najwięcej czasu spędzała w samotności, malując, szkicując i próbując poprawić swój warsztat. Sztuka była wbrew pozorom bardzo żmudną pracą. Gdyby nie inne obowiązki prawdopodobnie pracowałaby głównie samodzielnie, czy to malując portrety ze zdjęć w pracowni (bo mało komu chciało się siedzieć i pozować), czy to tworząc gdzieś w plenerze.
Wzruszyła ramionami, gdy Willow zwróciła jej uwagę, że to już dziesięć lat.
– Ale w Hogwarcie za dużo tych zwierząt nie było – zauważyła. – A lato spędzałam w niemagicznym świecie, tak samo jak poprzednie lata. Połowa moich znajomych nie ma pojęcia o istnieniu takich zwierząt. – Jasne! Właściwie możesz mi opowiadać pozując, co ty na to?
Gdy dziewczyna usiadła, Gwen odsunęła się na kilka kroków od płótna, patrząc to na nie, to na dziewczynę.
– Tak… może z półprofilu… jakby… skosem do mnie? – poinstruowała ją.
Poczekała, aż dziewczyna się usadowi po czym chwyciła za ołówek.
– No to teraz szkic – mruknęła, bardziej do siebie, niż do Willow, choć dziewczyna niewątpliwie ją słyszała.
Choć jej modelka nie mogła tego zauważyć, Gwen sprawną i pewną dłonią zaczęła szkicować na płótnie zarysy swojej modelki, dość wiernie oddane. Trochę inaczej sprawa miała się z tłem: jednorożce były bliżej, wręcz otaczały Willow, mimo że w rzeczywistości pasły się zdecydowanie dalej. Gwen szkicowała szybko, nie wahając się w stawianiu kresek.
– Wyjechałam z mamą do Francji – odpowiedziała radośnie, jakby zapominając, że powodem ich wyjazdu była śmierć jej ojca i trwający już jakiś czas romans matki. Wolała o tym po prostu nie myśleć. – Ile mogę! Ale malarstwo to trudna ścieżka… dorabiam sobie pracując w Muzeum Brytyjskim i ucząc – wyjaśniła. – Ale to też uczy malowania.
Kiwała głową, gdy Willow opowiadała o sobie.
– Pamiętam, że zawsze bardzo lubiłaś zwierzęta – przyznała. Co prawda zawsze żyła w swoim świecie, ale mieszkając z kimś przez siedem lat w jednej sypialni mimo wszystko uczy się czegoś o nim. Nawet, jeśli człowiek stara się odciąć od wszystkich i od wszystkiego, co Gwen w niektórych momentach swojej nauki zdecydowanie próbowała zrobić.
– Takie wyjazdy muszą być fascynujące Zwierzęta, dalekie kraje, nowe odkrycia! Często trafiacie na coś zupełnie nowego? No wiesz, nieodkrytego przez nikogo innego? – spytała. W jej głosie brzmiała szczera ciekawość.
Zaśmiała się, słysząc komentarz koleżanki. Cóż, właściwie ona sama najwięcej czasu spędzała w samotności, malując, szkicując i próbując poprawić swój warsztat. Sztuka była wbrew pozorom bardzo żmudną pracą. Gdyby nie inne obowiązki prawdopodobnie pracowałaby głównie samodzielnie, czy to malując portrety ze zdjęć w pracowni (bo mało komu chciało się siedzieć i pozować), czy to tworząc gdzieś w plenerze.
Wzruszyła ramionami, gdy Willow zwróciła jej uwagę, że to już dziesięć lat.
– Ale w Hogwarcie za dużo tych zwierząt nie było – zauważyła. – A lato spędzałam w niemagicznym świecie, tak samo jak poprzednie lata. Połowa moich znajomych nie ma pojęcia o istnieniu takich zwierząt. – Jasne! Właściwie możesz mi opowiadać pozując, co ty na to?
Gdy dziewczyna usiadła, Gwen odsunęła się na kilka kroków od płótna, patrząc to na nie, to na dziewczynę.
– Tak… może z półprofilu… jakby… skosem do mnie? – poinstruowała ją.
Poczekała, aż dziewczyna się usadowi po czym chwyciła za ołówek.
– No to teraz szkic – mruknęła, bardziej do siebie, niż do Willow, choć dziewczyna niewątpliwie ją słyszała.
Choć jej modelka nie mogła tego zauważyć, Gwen sprawną i pewną dłonią zaczęła szkicować na płótnie zarysy swojej modelki, dość wiernie oddane. Trochę inaczej sprawa miała się z tłem: jednorożce były bliżej, wręcz otaczały Willow, mimo że w rzeczywistości pasły się zdecydowanie dalej. Gwen szkicowała szybko, nie wahając się w stawianiu kresek.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Dobrze było słyszeć, że Gwen zniknęła, bo wyjechała z własnej woli i nie stało jej się nic złego. Willy czasem też wyjeżdżała, najczęściej z ojcem. Lubiła poznawać świat poza granicami Anglii, choć i w kraju znajdowało się wiele niesamowitych miejsc, a także stworzeń.
- Francja to piękny kraj. I pewnie sprzyjający artystycznym uniesieniom – zauważyła; Francja zawsze kojarzyła jej się ze sztuką, większą ilością słońca i osobliwym jedzeniem. – Też tak kiedyś byłam, z ojcem. Regularnie gdzieś podróżujemy, choć najczęściej ma to związek z magicznymi stworzeniami i badaniami ojca.
Willow też potrafiła rysować i to naprawdę ładnie, choć traktowała to głównie jako odskocznię i hobby, wykorzystywała talent przede wszystkim do ilustrowania notatek i szkicowania zwierząt. Nie była może mistrzynią malarstwa, ale jej szkice miały swój urok.
- Nadal je lubię i uczę się badać ich zwyczaje i zachowania. Pracuję w ogrodzie magizoologicznym – dodała. Lubiła to miejsce, bo mogła tam pracować z różnymi stworzeniami i uczyć się o nich. – W Anglii stosunkowo rzadko odkrywa się zupełnie nowe gatunki, ale jest na świecie wiele miejsc, które jeszcze nie zostały dokładniej zbadane. Kto wie, co można tam znaleźć? Tata przez lata takich wyjazdów zdążył już odkryć parę nowych gatunków. Ja ciągle czekam na ten moment, kiedy opiszę zwierzę, którego nie opisał nikt przede mną.
Czarodzieje mimo możliwości, które niosła ze sobą magia, nie poznali jeszcze wszystkiego, więc Willy była pewna, że któregoś dnia i ona może odkryć coś zupełnie nowego. Wiele czystych kart wciąż czekało na zapisanie, a przed młodymi, dociekliwymi czarodziejami takimi jak Willow znajdowało się całkiem sporo perspektyw.
W Hogwarcie nie było wielu stworzeń, na lekcjach pokazywano im głównie te bardziej bezpieczne gatunki, jak niuchacze, psidwaki czy szpiczaki, ale było też kilka lekcji z hipogryfami czy jednorożcami. Był to ulubiony przedmiot Willy, stanowiący przygotowanie do przyszłego zajęcia, choć dzięki ojcu i bratu zajmującymi się magizoologią zawodowo swoją wiedzą znacząco wyprzedzała rówieśników i wiedziała już wcześniej to, czego większość dowiadywała się dopiero na lekcjach. Szczególnie wyprzedzała dzieci mugoli, dla których te zajęcia były pierwszym zetknięciem się z magicznymi stworzeniami i które dopiero odkrywały zupełnie nowy dla siebie świat.
- Dla mnie to niemagiczny świat jest tym, czym dla twoich bliskich i znajomych świat magicznych zwierząt. Nie mam o nim pojęcia – stwierdziła, bo choć miała okazję poznać to mniej miłe oblicze mugoli, nie poznała ich świata i nie wiedziała, do czego służą różne dziwne urządzenia, ale wiedziała, że mugole potrafili na różne sposoby zastępować sobie magię. Na swój sposób było to fascynujące, choć z pewnością póki co nie miała ochoty intensywniej zagłębiać się w ten świat.
Usiadła, ustawiając się w odpowiedni sposób i kilka razy poprawiając, zanim Gwen uznała, że jest w porządku. Siedziała w miejscu, rzucając kilkoma ciekawostkami na temat jednorożców.
- Te jednorożce, które znajdują się za nami, muszą mieć poniżej dwóch lat, bo po przekroczeniu tego wieku ich sierść zmienia się ze złotej na srebrną. Zupełnie białe robią się, kiedy mają siedem, a ich róg zaczyna wyrastać, kiedy mają około czterech – mówiła. – Młode są najbardziej ufne, pozwalają do siebie podejść nawet chłopcom. Dorosłe preferują dotyk nieskazitelnie czystych kobiet, ale zwykle unikają bliskich spotkań z ludźmi, przynajmniej te dziko żyjące – ciągnęła dalej.
- Francja to piękny kraj. I pewnie sprzyjający artystycznym uniesieniom – zauważyła; Francja zawsze kojarzyła jej się ze sztuką, większą ilością słońca i osobliwym jedzeniem. – Też tak kiedyś byłam, z ojcem. Regularnie gdzieś podróżujemy, choć najczęściej ma to związek z magicznymi stworzeniami i badaniami ojca.
Willow też potrafiła rysować i to naprawdę ładnie, choć traktowała to głównie jako odskocznię i hobby, wykorzystywała talent przede wszystkim do ilustrowania notatek i szkicowania zwierząt. Nie była może mistrzynią malarstwa, ale jej szkice miały swój urok.
- Nadal je lubię i uczę się badać ich zwyczaje i zachowania. Pracuję w ogrodzie magizoologicznym – dodała. Lubiła to miejsce, bo mogła tam pracować z różnymi stworzeniami i uczyć się o nich. – W Anglii stosunkowo rzadko odkrywa się zupełnie nowe gatunki, ale jest na świecie wiele miejsc, które jeszcze nie zostały dokładniej zbadane. Kto wie, co można tam znaleźć? Tata przez lata takich wyjazdów zdążył już odkryć parę nowych gatunków. Ja ciągle czekam na ten moment, kiedy opiszę zwierzę, którego nie opisał nikt przede mną.
Czarodzieje mimo możliwości, które niosła ze sobą magia, nie poznali jeszcze wszystkiego, więc Willy była pewna, że któregoś dnia i ona może odkryć coś zupełnie nowego. Wiele czystych kart wciąż czekało na zapisanie, a przed młodymi, dociekliwymi czarodziejami takimi jak Willow znajdowało się całkiem sporo perspektyw.
W Hogwarcie nie było wielu stworzeń, na lekcjach pokazywano im głównie te bardziej bezpieczne gatunki, jak niuchacze, psidwaki czy szpiczaki, ale było też kilka lekcji z hipogryfami czy jednorożcami. Był to ulubiony przedmiot Willy, stanowiący przygotowanie do przyszłego zajęcia, choć dzięki ojcu i bratu zajmującymi się magizoologią zawodowo swoją wiedzą znacząco wyprzedzała rówieśników i wiedziała już wcześniej to, czego większość dowiadywała się dopiero na lekcjach. Szczególnie wyprzedzała dzieci mugoli, dla których te zajęcia były pierwszym zetknięciem się z magicznymi stworzeniami i które dopiero odkrywały zupełnie nowy dla siebie świat.
- Dla mnie to niemagiczny świat jest tym, czym dla twoich bliskich i znajomych świat magicznych zwierząt. Nie mam o nim pojęcia – stwierdziła, bo choć miała okazję poznać to mniej miłe oblicze mugoli, nie poznała ich świata i nie wiedziała, do czego służą różne dziwne urządzenia, ale wiedziała, że mugole potrafili na różne sposoby zastępować sobie magię. Na swój sposób było to fascynujące, choć z pewnością póki co nie miała ochoty intensywniej zagłębiać się w ten świat.
Usiadła, ustawiając się w odpowiedni sposób i kilka razy poprawiając, zanim Gwen uznała, że jest w porządku. Siedziała w miejscu, rzucając kilkoma ciekawostkami na temat jednorożców.
- Te jednorożce, które znajdują się za nami, muszą mieć poniżej dwóch lat, bo po przekroczeniu tego wieku ich sierść zmienia się ze złotej na srebrną. Zupełnie białe robią się, kiedy mają siedem, a ich róg zaczyna wyrastać, kiedy mają około czterech – mówiła. – Młode są najbardziej ufne, pozwalają do siebie podejść nawet chłopcom. Dorosłe preferują dotyk nieskazitelnie czystych kobiet, ale zwykle unikają bliskich spotkań z ludźmi, przynajmniej te dziko żyjące – ciągnęła dalej.
Oh, she lives in a fairy tale,
somewhere too far for us to find.
Forgotten the taste and smell
of a world, that she's left behind.
somewhere too far for us to find.
Forgotten the taste and smell
of a world, that she's left behind.
Willow Lovegood
Zawód : opiekunka stworzeń w ogrodzie magizoologicznym
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Wszystko co utraciliśmy, prędzej czy później do nas wróci. Ale nie zawsze wtedy, kiedy tego chcemy.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Skinęła głową.
– Tam naprawdę celebrują sztukę. I wydają się bardziej… emocjonalni. Wyspy trzymają dystans, a tego nie można powiedzieć o francuzach. I jakich tam mają chłopców! – dodała ze śmiechem, przypominając sobie adoratorów zaczepiających ją w trakcie malowania. Tutaj czegoś takiego nie doświadczała, tam wydało jej się to normalne. Czy to przez brytyjski akcent, naprawdę inne podejście do życia i sztuki, czy po prostu wtedy miała szczęście? Nie była socjologiem, czy psychologiem, nie była w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Ale kontynent na pewno różnił się od Brytanii. To się po prostu czuło w kościach.
– Nie byłam w takim ogrodzie. Będziesz musiała mi kiedyś jakiś pokazać!
Niemal podskoczyła, gdy Willow opowiedziała jej o odkrywaniu nowych gatunków.
– Jak to jest? Twój ojciec sam wybiera dla nich nazwy? Czy to jest jakiś większy proces, czy może tobie na to pozwalał? – zaczęła dopytywać. W końcu nadanie czemuś nazwy to nie byle co. – Na pewno ci się uda coś odkryć.
W głosie Gwen dało się usłyszeć pełną wiarę w swoje słowa. W końcu kto, jeśli nie młode pokolenie ma zmieniać i opisywać świat! Poza tym wizja nazywania stworzeń naprawdę ją fascynowała. Gdyby tak sama miała taką możliwość… och, chyba nie mogłaby się zdecydować, jak ma nazwać odkryty przez siebie gatunek.
Malarka machnęła ręką, słysząc, że Willow nie ma pojęcia o świecie mugoli.
– Nie martw się, jak chcesz mogę ci chociaż trochę pokazać. Mugole są jak czarodzieje… tylko nie mają magii. A wiesz, mają tak wiele niezwykłych wynalazków, że pewnie niektóre mogłyby ci się przydać w trakcie podróży i odkryć. Latarki, krótkofalówki, lampy elektryczne dające więcej światła, niż świece i te naftowe… wykrywacze metalu, żywność długoterminowa… To naprawdę może być pomocne. A tak mi się przynajmniej wydaje.
Szkicując, z uśmiechem wysłuchiwała ciekawostek Willow, w odpowiednich miejscach wrzucając „aha” i „naprawdę?” – chętnie by z nią podyskutowała, ale mimo wszystko była po części skupiona na pracy. Niemniej, opowieści dziewczyny zdecydowanie pomogły jej jednorożcom nabrać kształtów: tylko pojedyncze miały rogi, a większość z nich miała być barwy złotej, tak jak z resztą było w rzeczywistości.
Gdy skończyła szkic, odłożyła ołówek i zaczęła przygotowywać farby. W międzyczasie rzuciła w stronę koleżanki:
– Chcesz zobaczyć szkic?
– Tam naprawdę celebrują sztukę. I wydają się bardziej… emocjonalni. Wyspy trzymają dystans, a tego nie można powiedzieć o francuzach. I jakich tam mają chłopców! – dodała ze śmiechem, przypominając sobie adoratorów zaczepiających ją w trakcie malowania. Tutaj czegoś takiego nie doświadczała, tam wydało jej się to normalne. Czy to przez brytyjski akcent, naprawdę inne podejście do życia i sztuki, czy po prostu wtedy miała szczęście? Nie była socjologiem, czy psychologiem, nie była w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Ale kontynent na pewno różnił się od Brytanii. To się po prostu czuło w kościach.
– Nie byłam w takim ogrodzie. Będziesz musiała mi kiedyś jakiś pokazać!
Niemal podskoczyła, gdy Willow opowiedziała jej o odkrywaniu nowych gatunków.
– Jak to jest? Twój ojciec sam wybiera dla nich nazwy? Czy to jest jakiś większy proces, czy może tobie na to pozwalał? – zaczęła dopytywać. W końcu nadanie czemuś nazwy to nie byle co. – Na pewno ci się uda coś odkryć.
W głosie Gwen dało się usłyszeć pełną wiarę w swoje słowa. W końcu kto, jeśli nie młode pokolenie ma zmieniać i opisywać świat! Poza tym wizja nazywania stworzeń naprawdę ją fascynowała. Gdyby tak sama miała taką możliwość… och, chyba nie mogłaby się zdecydować, jak ma nazwać odkryty przez siebie gatunek.
Malarka machnęła ręką, słysząc, że Willow nie ma pojęcia o świecie mugoli.
– Nie martw się, jak chcesz mogę ci chociaż trochę pokazać. Mugole są jak czarodzieje… tylko nie mają magii. A wiesz, mają tak wiele niezwykłych wynalazków, że pewnie niektóre mogłyby ci się przydać w trakcie podróży i odkryć. Latarki, krótkofalówki, lampy elektryczne dające więcej światła, niż świece i te naftowe… wykrywacze metalu, żywność długoterminowa… To naprawdę może być pomocne. A tak mi się przynajmniej wydaje.
Szkicując, z uśmiechem wysłuchiwała ciekawostek Willow, w odpowiednich miejscach wrzucając „aha” i „naprawdę?” – chętnie by z nią podyskutowała, ale mimo wszystko była po części skupiona na pracy. Niemniej, opowieści dziewczyny zdecydowanie pomogły jej jednorożcom nabrać kształtów: tylko pojedyncze miały rogi, a większość z nich miała być barwy złotej, tak jak z resztą było w rzeczywistości.
Gdy skończyła szkic, odłożyła ołówek i zaczęła przygotowywać farby. W międzyczasie rzuciła w stronę koleżanki:
– Chcesz zobaczyć szkic?
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Akurat chłopcy niespecjalnie interesowali Willy. O wiele bardziej interesowała ją magiczna fauna danych miejsc, i z ojcem częściej gościła w zagranicznych rezerwatach magicznych stworzeń niż nawiązywała relacje z chłopcami czy kimkolwiek. Lovegoodowie żyli w pewnym oderwaniu od przyziemnych ludzkich spraw, zajęci rozwijaniem swoich pasji i osiąganiem swoich wzniosłych celów. Wymykali się schematom i trudno było ich jednoznacznie określić. Nie na darmo tutaj, w Anglii byli uważani za ekscentryków.
- Naprawdę nigdy nie byłaś? W takim razie chętnie cię zabiorę. Ten w którym pracuję jest w Londynie, łatwo się do niego dostać – rzekła. – Jednorożców może nie ma, ale jest tam dużo innych zwierząt, które mogłabyś narysować.
To było miejsce warte zobaczenia i lubiane przez czarodziejskie rodziny. Dziwiła się, że Gwen nigdy tam nie była, ale jej pewnie nie miał kto tam zabierać w wakacje. Mugole pewnie mieli inne miejsca do spędzania czasu ze swoimi dziećmi.
- Gdzie zabierają dzieci mugolscy rodzice? – zapytała więc. – Czy mugole posiadają swoje rezerwaty i ogrody pełne niemagicznych zwierząt? Kiedyś słyszałam, że tak, chociaż ich ogrody podobno są smutne, bo zwierzęta mieszkają w klatkach i nie mają zbyt wiele wolnej przestrzeni.
To wydawało jej się niezbyt przyjemną wizją. Wolała czarodziejski ogród magizoologiczny z zaczarowanymi wybiegami przystosowanymi do bytowania tam zwierząt.
Prawdę mówiąc nie wiedziała, jak dokładnie wygląda proces nadawania zwierzętom formalnie funkcjonującej nazwy, bo nie zajmowała się tym ani nie interesowała się sztywnymi formalnościami które trzeba było uskuteczniać w ministerstwie czy innych instytucjach, choć parę razy podsunęła ojcu propozycję. Jej nigdy nie zabierał aż tak daleko, żeby mieli realną szansę znaleźć i opisać coś nowego, dokonał tego kiedy ona była w Hogwarcie. Ale w dorosłości już nic jej nie ograniczało, nie musiała wracać co roku na dziesięć miesięcy do szkoły i świat zdawał się stać przed nią otworem.
Gdyby nie niedawne doświadczenia, odpowiedziałaby z entuzjazmem na propozycję poznania świata mugoli, który musiał być na swój sposób fascynujący, choć akurat Willow miała pecha poznać go z trochę gorszej strony, o której nie chciałaby pamiętać. Najchętniej wymazałaby sobie wspomnienia tamtego miesiąca, który rzucał głęboki cień na jej beztroskę i wciąż zsyłał nocne koszmary.
Ale po nich budziła się z tym większym poczuciem szczęścia, że już po wszystkim, i jeszcze bardziej doceniała tak drobne rzeczy, jak dotyk słońca na skórze czy zapach świeżego powietrza, albo widok tych pięknych młodych jednorożców, które pasły się na drugim końcu polany, zupełnie nie przejmując się dwoma młodymi czarownicami.
- Może kiedyś? Nie rozumiem nawet połowy określeń, które wymieniłaś. Od urodzenia dorastałam w magicznej rodzinie i nie miałam w domu takich rzeczy. Rodzice robili praktycznie wszystko magią. – Choć Willy wychowywała się zaledwie kilkanaście kilometrów od Londynu, cywilizacja do ich domu nie dotarła, żyli sobie spokojnie w odosobnieniu.
O wiele pewniejszym gruntem były dla niej magiczne stworzenia, bo o nich mogłaby opowiadać godzinami i nie miałaby dość. Wolała też zmienić temat na taki, który nie prowokował wspomnień z wiadomego okresu, a o jednorożcach mówiło się całkiem miło. Lubiła te stworzenia.
Czas mijał, a ciszę przerywało jedynie skrzypienie ołówka Gwen oraz ciche opowieści Willy.
- Chętnie – odpowiedziała na propozycję zobaczenia szkicu. Podniosła się z miejsca, w którym siedziała, z ulgą prostując nogi, i zbliżyła się do koleżanki, by zerknąć na to, co stworzyła. Musiała przyznać, że Gwen miała spory talent. – Będziesz malować obraz teraz? Mam znowu usiąść?
- Naprawdę nigdy nie byłaś? W takim razie chętnie cię zabiorę. Ten w którym pracuję jest w Londynie, łatwo się do niego dostać – rzekła. – Jednorożców może nie ma, ale jest tam dużo innych zwierząt, które mogłabyś narysować.
To było miejsce warte zobaczenia i lubiane przez czarodziejskie rodziny. Dziwiła się, że Gwen nigdy tam nie była, ale jej pewnie nie miał kto tam zabierać w wakacje. Mugole pewnie mieli inne miejsca do spędzania czasu ze swoimi dziećmi.
- Gdzie zabierają dzieci mugolscy rodzice? – zapytała więc. – Czy mugole posiadają swoje rezerwaty i ogrody pełne niemagicznych zwierząt? Kiedyś słyszałam, że tak, chociaż ich ogrody podobno są smutne, bo zwierzęta mieszkają w klatkach i nie mają zbyt wiele wolnej przestrzeni.
To wydawało jej się niezbyt przyjemną wizją. Wolała czarodziejski ogród magizoologiczny z zaczarowanymi wybiegami przystosowanymi do bytowania tam zwierząt.
Prawdę mówiąc nie wiedziała, jak dokładnie wygląda proces nadawania zwierzętom formalnie funkcjonującej nazwy, bo nie zajmowała się tym ani nie interesowała się sztywnymi formalnościami które trzeba było uskuteczniać w ministerstwie czy innych instytucjach, choć parę razy podsunęła ojcu propozycję. Jej nigdy nie zabierał aż tak daleko, żeby mieli realną szansę znaleźć i opisać coś nowego, dokonał tego kiedy ona była w Hogwarcie. Ale w dorosłości już nic jej nie ograniczało, nie musiała wracać co roku na dziesięć miesięcy do szkoły i świat zdawał się stać przed nią otworem.
Gdyby nie niedawne doświadczenia, odpowiedziałaby z entuzjazmem na propozycję poznania świata mugoli, który musiał być na swój sposób fascynujący, choć akurat Willow miała pecha poznać go z trochę gorszej strony, o której nie chciałaby pamiętać. Najchętniej wymazałaby sobie wspomnienia tamtego miesiąca, który rzucał głęboki cień na jej beztroskę i wciąż zsyłał nocne koszmary.
Ale po nich budziła się z tym większym poczuciem szczęścia, że już po wszystkim, i jeszcze bardziej doceniała tak drobne rzeczy, jak dotyk słońca na skórze czy zapach świeżego powietrza, albo widok tych pięknych młodych jednorożców, które pasły się na drugim końcu polany, zupełnie nie przejmując się dwoma młodymi czarownicami.
- Może kiedyś? Nie rozumiem nawet połowy określeń, które wymieniłaś. Od urodzenia dorastałam w magicznej rodzinie i nie miałam w domu takich rzeczy. Rodzice robili praktycznie wszystko magią. – Choć Willy wychowywała się zaledwie kilkanaście kilometrów od Londynu, cywilizacja do ich domu nie dotarła, żyli sobie spokojnie w odosobnieniu.
O wiele pewniejszym gruntem były dla niej magiczne stworzenia, bo o nich mogłaby opowiadać godzinami i nie miałaby dość. Wolała też zmienić temat na taki, który nie prowokował wspomnień z wiadomego okresu, a o jednorożcach mówiło się całkiem miło. Lubiła te stworzenia.
Czas mijał, a ciszę przerywało jedynie skrzypienie ołówka Gwen oraz ciche opowieści Willy.
- Chętnie – odpowiedziała na propozycję zobaczenia szkicu. Podniosła się z miejsca, w którym siedziała, z ulgą prostując nogi, i zbliżyła się do koleżanki, by zerknąć na to, co stworzyła. Musiała przyznać, że Gwen miała spory talent. – Będziesz malować obraz teraz? Mam znowu usiąść?
Oh, she lives in a fairy tale,
somewhere too far for us to find.
Forgotten the taste and smell
of a world, that she's left behind.
somewhere too far for us to find.
Forgotten the taste and smell
of a world, that she's left behind.
Willow Lovegood
Zawód : opiekunka stworzeń w ogrodzie magizoologicznym
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Wszystko co utraciliśmy, prędzej czy później do nas wróci. Ale nie zawsze wtedy, kiedy tego chcemy.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Gwen, jako niepoprawna i bardzo emocjonalna romantyczka, skrycie marzyła o wielkiej, platonicznej miłości od pierwszego wejrzenia. Jednocześnie jednak była zbyt nieśmiała i obecnie zbyt zajęta życiem, by myśleć o tym głębiej i częściej: romanse nie były jej w głowie, przynajmniej teraz. Szczególnie, że właściwie dopiero niedawno „odkochała się” po latach marzeń o byciu z panem Bottem i czuła, że chyba jednak potrzebuje odrobiny przerwy. Niemniej, Francuzi potrafili naprawdę ją urzekać i tego nie mogła ukrywać.
– Naprawdę? Bardzo chętnie bym pooglądała obecne tam zwierzęta! Na pewno, malowanie zwierząt to cudowna sprawa!
Gwen zamyśliła się na chwilę, nim odpowiedziała na pytanie Willow.
– Właściwie to… mają różne rodzaje ogrodów. Są rezerwaty przyrody, czyli miejsca, gdzie mieszkają dziko różne gatunki zwierząt i roślin, zwykle zupełnie dziko. No i mają typowe ogrody zoologiczne z wybiegami. Wiesz, wydaje mi się, że wielkość „klatek” zależy od samego ogrodu. Większość z nich stawia sobie za cel ochronę środowiska i starają się w miarę możliwości, ale w niewoli nie jesteś w stanie zapewnić perfekcyjnych warunków wszystkim zwierzętom.
Jako dziecko nie raz i nie dwa bywała w takich miejscach z rodzicami, którzy nie odmawiali lubiącej zwierzęta córce takich wycieczek. Faktycznie, niektóre stworzenia wyglądały na smutne, ale cóż Gwen mogła zrobić?
Dodała po chwili ciszej:
– Gdybyśmy mogli połączyć odbywa światy… i nam, i tym zwierzętom mogłoby być lepiej.
Robienie wszystkiego magią było dla Gwen obce nawet teraz. Wolała zrobić coś ręcznie, niż sięgać po różdżkę, nie raz zapominając jej ze sobą. Stare nawyki umierają ostatnie, a w końcu do siedemnastego roku życia i tak nie mogła czarować nawet przebywając we własnym domu. Poza tym to w końcu magiczny świat wbrew pozorom przyniósł w jej życiu najwięcej cierpienia.
– Latarka to taka przenośna lampka. No wiesz, mogłabyś nią świecić na spacerze w nocy i na przykład trzymać różdżkę w pogotowiu, nie wykorzystywać jej do „lumos”. Krótkofalówka pozwala na rozmawianie na odległość kilku kilometrów bez żadnych kabli czy coś, wystarczy, że obydwie osoby mają małe skrzynki przy sobie. A elektronika to bardzo ciekawa sprawa, ale musiałabym o tym więcej poczytać, by ci to fachowo wyjaśnić – tłumaczyła, licząc, że Willow cokolwiek z tego zrozumie. Czasem zaskakiwało ją, jak trudno było wyłożyć czarodziejom najprostsze rzeczy.
– Jak będziesz miała ochotę się gdzieś wybrać to daj znać, mam doświadczenie w byciu przewodnikiem! Właściwie mogłybyśmy obejrzeć to miejsce z magicznymi stworzeniami, a potem mogłabym pokazać ci niemagiczny Londyn– powiedziała z uśmiechem. W końcu to był jeden z jej aktualnych zawodów!
Odsunęła się, aby Willow mogła zobaczyć jej szkic. Sama była zadowolona z dotychczasowej pracy. W końcu takiej modelki i takiego miejsca jednocześnie nie miała już dawno i czuła się naprawdę bardzo zainspirowana.
Przytaknęła, spytana o to, czy będzie teraz malować.
– Złapie ogólne proporcje i światłocienie – powiedziała. – Resztę będę w stanie skończyć już w swojej pracowni. Możesz usiąść, postaram się pośpieszyć.
Farby były już przygotowane, więc Gwen zaczęła swobodnie malować po płótnie, stopniowo nadając barwy swojej pracy. Używała miękkich, pastelowych odcieni, sprawiając, że namalowana rzeczywistość była o wiele bardziej barwna i przyjemna dla oka. Nadając barwy sierści jednorożców, użyła błyszczącej na złoto farby, która pięknie odbijała światło.
– Naprawdę? Bardzo chętnie bym pooglądała obecne tam zwierzęta! Na pewno, malowanie zwierząt to cudowna sprawa!
Gwen zamyśliła się na chwilę, nim odpowiedziała na pytanie Willow.
– Właściwie to… mają różne rodzaje ogrodów. Są rezerwaty przyrody, czyli miejsca, gdzie mieszkają dziko różne gatunki zwierząt i roślin, zwykle zupełnie dziko. No i mają typowe ogrody zoologiczne z wybiegami. Wiesz, wydaje mi się, że wielkość „klatek” zależy od samego ogrodu. Większość z nich stawia sobie za cel ochronę środowiska i starają się w miarę możliwości, ale w niewoli nie jesteś w stanie zapewnić perfekcyjnych warunków wszystkim zwierzętom.
Jako dziecko nie raz i nie dwa bywała w takich miejscach z rodzicami, którzy nie odmawiali lubiącej zwierzęta córce takich wycieczek. Faktycznie, niektóre stworzenia wyglądały na smutne, ale cóż Gwen mogła zrobić?
Dodała po chwili ciszej:
– Gdybyśmy mogli połączyć odbywa światy… i nam, i tym zwierzętom mogłoby być lepiej.
Robienie wszystkiego magią było dla Gwen obce nawet teraz. Wolała zrobić coś ręcznie, niż sięgać po różdżkę, nie raz zapominając jej ze sobą. Stare nawyki umierają ostatnie, a w końcu do siedemnastego roku życia i tak nie mogła czarować nawet przebywając we własnym domu. Poza tym to w końcu magiczny świat wbrew pozorom przyniósł w jej życiu najwięcej cierpienia.
– Latarka to taka przenośna lampka. No wiesz, mogłabyś nią świecić na spacerze w nocy i na przykład trzymać różdżkę w pogotowiu, nie wykorzystywać jej do „lumos”. Krótkofalówka pozwala na rozmawianie na odległość kilku kilometrów bez żadnych kabli czy coś, wystarczy, że obydwie osoby mają małe skrzynki przy sobie. A elektronika to bardzo ciekawa sprawa, ale musiałabym o tym więcej poczytać, by ci to fachowo wyjaśnić – tłumaczyła, licząc, że Willow cokolwiek z tego zrozumie. Czasem zaskakiwało ją, jak trudno było wyłożyć czarodziejom najprostsze rzeczy.
– Jak będziesz miała ochotę się gdzieś wybrać to daj znać, mam doświadczenie w byciu przewodnikiem! Właściwie mogłybyśmy obejrzeć to miejsce z magicznymi stworzeniami, a potem mogłabym pokazać ci niemagiczny Londyn– powiedziała z uśmiechem. W końcu to był jeden z jej aktualnych zawodów!
Odsunęła się, aby Willow mogła zobaczyć jej szkic. Sama była zadowolona z dotychczasowej pracy. W końcu takiej modelki i takiego miejsca jednocześnie nie miała już dawno i czuła się naprawdę bardzo zainspirowana.
Przytaknęła, spytana o to, czy będzie teraz malować.
– Złapie ogólne proporcje i światłocienie – powiedziała. – Resztę będę w stanie skończyć już w swojej pracowni. Możesz usiąść, postaram się pośpieszyć.
Farby były już przygotowane, więc Gwen zaczęła swobodnie malować po płótnie, stopniowo nadając barwy swojej pracy. Używała miękkich, pastelowych odcieni, sprawiając, że namalowana rzeczywistość była o wiele bardziej barwna i przyjemna dla oka. Nadając barwy sierści jednorożców, użyła błyszczącej na złoto farby, która pięknie odbijała światło.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Polana
Szybka odpowiedź