Sypialnia
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Sypialnia
Najgłębiej osadzone pomieszczenie w dworku stanowi przestronna sypialnia zachowana w tonacji chłodnego błękitu przełamanego złotem.
Ciepła nadaje szereg świec otulających odległe kąty. W centrum pod ścianą obitą zielonym aksamitem stoi szerokie łoże o rzeźbionym wezgłowiu i pozłacanych kolorem wykończenia. Dwa nocne stoiki po obu stronach pozwalają na odłożenie czytanej książki czy odstawienie kieliszka z alkoholem, które można sięgnąć z bogato wyposażonego barku ukrytego w jednej z wysokich szafek.
Przeciwległą ścianę wieńczy rzeźbiony w kamieniu kominek, w którym niemal bez przerwy trzaska płomyk ognia. Ułożony u jego stóp puszysty dywan daje szansę na chwilę odpoczynku lub zadumy z filiżanką parującej herbaty.
Sypialnia, niezmiennie utrzymuje w sobie ulotny zapach bzu.
Ciepła nadaje szereg świec otulających odległe kąty. W centrum pod ścianą obitą zielonym aksamitem stoi szerokie łoże o rzeźbionym wezgłowiu i pozłacanych kolorem wykończenia. Dwa nocne stoiki po obu stronach pozwalają na odłożenie czytanej książki czy odstawienie kieliszka z alkoholem, które można sięgnąć z bogato wyposażonego barku ukrytego w jednej z wysokich szafek.
Przeciwległą ścianę wieńczy rzeźbiony w kamieniu kominek, w którym niemal bez przerwy trzaska płomyk ognia. Ułożony u jego stóp puszysty dywan daje szansę na chwilę odpoczynku lub zadumy z filiżanką parującej herbaty.
Sypialnia, niezmiennie utrzymuje w sobie ulotny zapach bzu.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
| 7 kwietnia, późny wieczór
Szum chaotycznych dźwięków powoli cichł w jego głowie, wygłuszany stopniowo miękkim, kojącym, na pewien sposób znajomym poczuciem odosobnienia. Szalona kakofonia głosów i muzyki, towarzysząca mu niezmiennie przez ostatnich kilka godzin, zniknęła, pozostawiając po sobie dziwną pustkę, za której wypełnieniem jednak nie tęsknił, witając chwile spokoju raczej z ulgą niż ze smutkiem – jak nadejście ciepłego wieczoru po dniu wypełnionym pracą albo bezpiecznego schronienia po długiej podróży. Wieczór zresztą rzeczywiście był ciepły, a przynajmniej taki mu się wydawał, gdy stał w samej koszuli na kamiennym ganku swojego nowego domu – ich nowego domu – napawając się owiewającym skórę, nocnym powietrzem, przesyconym ulotnym zapachem igieł i dębowego drewna. Wspomnienia ze ślubu, wciąż świeże i żywe w jego umyśle, rozmywały się w zalegającej dookoła ciemności, pozostawiając jednak po sobie trwały ślad i żłobiąc w pamięci wyraźne ścieżki; wiedział, że będzie wracał do nich jeszcze wielokrotnie, chciał więc zachować je jak najlepiej – żeby widok zmierzającej w jego stronę Inary został z nim już na zawsze. Bez względu na to, co wydarzy lub nie wydarzy się później.
Odetchnął głęboko, opuszczając spojrzenie w dół, na maleńką, uwolnioną z kieszeni marynarki gałązkę bzu, którą od kilku chwil bezwiednie obracał między palcami. Kąciki jego ust drgnęły, unosząc się w lekkim uśmiechu, którego nikt nie widział; nikt nie widział również, jak jego dłoń uniosła się do góry, przytykając do twarzy delikatne płatki. Woń była słaba, ale wyczuwalna, i spowodowała, że jego serce zabiło nieco szybciej, a spojrzenie odruchowo powędrowało do tyłu: w kierunku otwartych drzwi wejściowych, z których wylewała się żółtawa, rozganiająca mroki poświata. Choć trudno było mu w to uwierzyć – jakaś część jego świadomości jeszcze nie do końca rejestrowała, że dzisiejszy dzień był prawdziwy – gdzieś w środku znajdowała się Inara. Piękna jak zawsze, bliska jak nigdy, nawet jeżeli w tamtym jednym momencie zbyt daleka, bo oddzielona od niego kilkoma warstwami cegieł i tynku. Zabawne, że już mu jej brakowało, przecież rozdzielili się zaledwie przed chwilą, gdy – domyślając się, że mogła potrzebować kilku minut dla siebie – powiedział jej, że idzie zapalić. Nie palił jednak wcale; paczka papierosów leżała zapomniana gdzieś w środku, a jemu aktualnie wystarczała znajoma woń trzymanego w dłoni bzu.
Poruszył się niedługo później, znikając we wnętrzu domu (ich domu – nieważne, ile razy powtarzał to w myślach, za każdym razem brzmiało tak samo kojąco) i szczelnie zamykając za sobą drzwi. Miał wrażenie, że rezydencja była zarówno pełna, jak i pusta: niby naznaczona już ich obecnością, ale jednocześnie czekająca na wypełnienie nadchodzącymi wspomnieniami. Rozejrzał się; mimo że nie miał pojęcia, gdzie była, skierował się w górę schodów niemal odruchowo, jakby podążając za krokami, które nie były jego, czy może – wolą, która na zawsze już splątała się z czyjąś inną. Przystanął dopiero w otwartych drzwiach sypialni, bezgłośnie i bezszelestnie opierając się ramieniem o drewnianą framugę. Nie widziała go jeszcze, odwrócona do niego plecami, choć nie mógł być pewny, czy przypadkiem nie zdawała sobie sprawy z jego pojawienia się; może zdradziły go zbyt słabo wygłuszone dywanem kroki albo oddech, przyspieszający jakby, gdy tylko jego spojrzenie zatrzymało się na linii częściowo odsłoniętych, częściowo okrytych białą koronką ramion?
Nie odzywał się długo, bezkarnie chłonąc wzrokiem każdy centymetr jej sylwetki, czując się odrobinę jak złodziej, ale mimo wszystko nie potrafiąc oderwać od niej wzroku, zresztą – wyglądała tak pięknie, że błądził za nią przez całe przyjęcie, prawie irytując się, gdy konwenanse i obowiązki zmuszały go do odwrócenia uwagi w innym kierunku. Teraz nie rozpraszało go już nic; może za wyjątkiem jego własnych myśli, podstępnie wciągających go na ścieżki, którymi nie powinien jeszcze podążać.
Zakasłał cicho, nim zdecydował się poruszyć, niejako oznajmiając w ten sposób swoją obecność. Nie chciał jej zaskoczyć i wystraszyć, podchodząc do niej bez ostrzeżenia – a wreszcie to właśnie zrobił, nie mogąc wytrzymać dłużej w kompletnym bezruchu. Pokonał oddzielający ich dystans z łatwością, trochę nieprzytomnie uświadamiając sobie, że właściwie zawsze przychodziło mu to bez trudu; bez względu na to, jak wiele by ich nie dzieliło i jak długo by się nie widzieli, powroty przypominały naciśnięcie dobrze naoliwionej klamki: naturalne i właściwe, jak wynurzenie głowy ponad powierzchnię wody i zaczerpnięcie drogocennego powietrza. Dlaczego zauważał to dopiero teraz?
Przystanął o pół kroku od niej, czekając, aż się do niego odwróci i dopiero, gdy wyciągnął ku niej rękę zorientował się, że między palcami wciąż trzymał gałązkę bzu. Uśmiechnął się, już nie do siebie, a do niej – odnajdując wreszcie spojrzeniem parę ciemnych oczu. – Zmęczona? – zapytał cicho, wyciągając kwiat w jej kierunku; bliźniaczo podobny do tych tworzących bukiet, który podarował jej trzy miesiące wcześniej w odległej Francji.
Wtedy, kiedy jeszcze wszystko wydawało się niemożliwe do poskładania w całość.
Szum chaotycznych dźwięków powoli cichł w jego głowie, wygłuszany stopniowo miękkim, kojącym, na pewien sposób znajomym poczuciem odosobnienia. Szalona kakofonia głosów i muzyki, towarzysząca mu niezmiennie przez ostatnich kilka godzin, zniknęła, pozostawiając po sobie dziwną pustkę, za której wypełnieniem jednak nie tęsknił, witając chwile spokoju raczej z ulgą niż ze smutkiem – jak nadejście ciepłego wieczoru po dniu wypełnionym pracą albo bezpiecznego schronienia po długiej podróży. Wieczór zresztą rzeczywiście był ciepły, a przynajmniej taki mu się wydawał, gdy stał w samej koszuli na kamiennym ganku swojego nowego domu – ich nowego domu – napawając się owiewającym skórę, nocnym powietrzem, przesyconym ulotnym zapachem igieł i dębowego drewna. Wspomnienia ze ślubu, wciąż świeże i żywe w jego umyśle, rozmywały się w zalegającej dookoła ciemności, pozostawiając jednak po sobie trwały ślad i żłobiąc w pamięci wyraźne ścieżki; wiedział, że będzie wracał do nich jeszcze wielokrotnie, chciał więc zachować je jak najlepiej – żeby widok zmierzającej w jego stronę Inary został z nim już na zawsze. Bez względu na to, co wydarzy lub nie wydarzy się później.
Odetchnął głęboko, opuszczając spojrzenie w dół, na maleńką, uwolnioną z kieszeni marynarki gałązkę bzu, którą od kilku chwil bezwiednie obracał między palcami. Kąciki jego ust drgnęły, unosząc się w lekkim uśmiechu, którego nikt nie widział; nikt nie widział również, jak jego dłoń uniosła się do góry, przytykając do twarzy delikatne płatki. Woń była słaba, ale wyczuwalna, i spowodowała, że jego serce zabiło nieco szybciej, a spojrzenie odruchowo powędrowało do tyłu: w kierunku otwartych drzwi wejściowych, z których wylewała się żółtawa, rozganiająca mroki poświata. Choć trudno było mu w to uwierzyć – jakaś część jego świadomości jeszcze nie do końca rejestrowała, że dzisiejszy dzień był prawdziwy – gdzieś w środku znajdowała się Inara. Piękna jak zawsze, bliska jak nigdy, nawet jeżeli w tamtym jednym momencie zbyt daleka, bo oddzielona od niego kilkoma warstwami cegieł i tynku. Zabawne, że już mu jej brakowało, przecież rozdzielili się zaledwie przed chwilą, gdy – domyślając się, że mogła potrzebować kilku minut dla siebie – powiedział jej, że idzie zapalić. Nie palił jednak wcale; paczka papierosów leżała zapomniana gdzieś w środku, a jemu aktualnie wystarczała znajoma woń trzymanego w dłoni bzu.
Poruszył się niedługo później, znikając we wnętrzu domu (ich domu – nieważne, ile razy powtarzał to w myślach, za każdym razem brzmiało tak samo kojąco) i szczelnie zamykając za sobą drzwi. Miał wrażenie, że rezydencja była zarówno pełna, jak i pusta: niby naznaczona już ich obecnością, ale jednocześnie czekająca na wypełnienie nadchodzącymi wspomnieniami. Rozejrzał się; mimo że nie miał pojęcia, gdzie była, skierował się w górę schodów niemal odruchowo, jakby podążając za krokami, które nie były jego, czy może – wolą, która na zawsze już splątała się z czyjąś inną. Przystanął dopiero w otwartych drzwiach sypialni, bezgłośnie i bezszelestnie opierając się ramieniem o drewnianą framugę. Nie widziała go jeszcze, odwrócona do niego plecami, choć nie mógł być pewny, czy przypadkiem nie zdawała sobie sprawy z jego pojawienia się; może zdradziły go zbyt słabo wygłuszone dywanem kroki albo oddech, przyspieszający jakby, gdy tylko jego spojrzenie zatrzymało się na linii częściowo odsłoniętych, częściowo okrytych białą koronką ramion?
Nie odzywał się długo, bezkarnie chłonąc wzrokiem każdy centymetr jej sylwetki, czując się odrobinę jak złodziej, ale mimo wszystko nie potrafiąc oderwać od niej wzroku, zresztą – wyglądała tak pięknie, że błądził za nią przez całe przyjęcie, prawie irytując się, gdy konwenanse i obowiązki zmuszały go do odwrócenia uwagi w innym kierunku. Teraz nie rozpraszało go już nic; może za wyjątkiem jego własnych myśli, podstępnie wciągających go na ścieżki, którymi nie powinien jeszcze podążać.
Zakasłał cicho, nim zdecydował się poruszyć, niejako oznajmiając w ten sposób swoją obecność. Nie chciał jej zaskoczyć i wystraszyć, podchodząc do niej bez ostrzeżenia – a wreszcie to właśnie zrobił, nie mogąc wytrzymać dłużej w kompletnym bezruchu. Pokonał oddzielający ich dystans z łatwością, trochę nieprzytomnie uświadamiając sobie, że właściwie zawsze przychodziło mu to bez trudu; bez względu na to, jak wiele by ich nie dzieliło i jak długo by się nie widzieli, powroty przypominały naciśnięcie dobrze naoliwionej klamki: naturalne i właściwe, jak wynurzenie głowy ponad powierzchnię wody i zaczerpnięcie drogocennego powietrza. Dlaczego zauważał to dopiero teraz?
Przystanął o pół kroku od niej, czekając, aż się do niego odwróci i dopiero, gdy wyciągnął ku niej rękę zorientował się, że między palcami wciąż trzymał gałązkę bzu. Uśmiechnął się, już nie do siebie, a do niej – odnajdując wreszcie spojrzeniem parę ciemnych oczu. – Zmęczona? – zapytał cicho, wyciągając kwiat w jej kierunku; bliźniaczo podobny do tych tworzących bukiet, który podarował jej trzy miesiące wcześniej w odległej Francji.
Wtedy, kiedy jeszcze wszystko wydawało się niemożliwe do poskładania w całość.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Bose stopy cicho opadały na stopnie, gdy unosiła materiał koronkowej sukienki. Za plecami zostawiła uchylone drzwi i muśnięcie wiatru, który chwycił w palce czarny kosmyk włosów, wyrywający się spod wianka. Łaskotał jej policzek i możliwe ten drobny gest był przyczyną uniesionych kącików umalowanych czerwienią warg. Prawda była taka, że uśmiech trwał niezależnie od czynników zewnętrznych. Źródło tkwił głębiej. W rozlanym cieple, które mimo wieczornego chłodu - otulało jej ramiona. W przyśpieszonych uderzeniach serca, które w dziwny sposób zgrywały się z cichą melodią, która tańczyła w umyśle Inary. I w końcu w myślach, w świadomości o obecności mężczyzny, którego...kochała.
W dłoni trzymała parę białych bucików, które bez żalu rzuciła na ziemię, gdy tylko przekroczyła próg ich sypialni. Zatrzymała krok, by przez kilka uderzeń serca po prostu obserwować tańczące na ścinach cienie i płonący w rogu płomień kominka. Na jego marmurowej fasadzie stała butelka i dwie srebrzące się szkłem naczynia. Pokonała miękko dzielącą ją odległość, a wzrok utkwiła w bursztynowych błyskach alkoholu. Szkoło mieniło się odbijanym blaskiem ognia i barwy trunku. Zdawało się, że smukłe naczynie mieści w sobie żywy płomień.
Uniosła dłonie, a palce przesunęła po kryształowych brzegach dwóch szklanek, niezmiennie prowadzących ją ku wspomnieniu kamienistego wybrzeża i sierpniowego spotkania z nim. Kącik ust uniósł się wyżej i wtedy jej wzrok padł na leżącą obok...książkę?
Idealna żona wieścił tytuł i prawie parsknęła, tłumiąc westchnienie. Ktokolwiek tu był (i zakładała, że maczała w tym palce jej nowa...rodzina) widocznie chciał zadbać o jej odpowiednią edukację i zachowanie. Zapewne z rzuciłaby furkoczące kartki do kominka, by pochłonęły je zachłanne języki ognia, ale otworzyła na oślep jasne stronice. Pochyliła się nad tekstem i zamarła nad treścią, tłumiąc rosnące rozbawienie.
Czy powinna się śmiać? Zerknęła w bok natrafiając spojrzeniem na łoże. Przygryzła dolną wargę przez krótką chwilę czują nieznany do tej pory niepokój, jednocześnie mieszający się z niewyjaśnioną fascynacją? Nie potrafiła wskazać, ani tym bardziej zinterpretować oplatających ją emocji, ale jedna wybijała się ponad wszystkie, przysłaniając cienie i te wszystkie drgające na granicy poznania kłopoty, które kiedykolwiek wisiały nad głową. Była po prostu szczęśliwa.
Nie usłyszała cichych kroków, które miały zwiastować nadejście Percivala. A mimo to wiedziała, że znajdował się u wejścia. Czy związany był z tym odległy zapach bzu, który koniuszkiem nieuchwytnego wspomnienia załomotało na dnie świadomości. A może powietrze zawirowało od ciepła, które uderzyło ją z nagłą pewnością, że na nią patrzy.
Tajemnica całego dzisiejszego dnia wcale nie kończyła się, gdy opuścili szum niesionych głosami gości. Chaos tylko przez krótkie chwile zajmował myśli, ale w ciszy wieczornego powietrze wszystko łagodniało, łącząc spokojem dwoje spojrzeń.
Odetchnęła głębiej, gdy w końcu pomieszczenie rozbrzmiało głosem szlachcica. Odwróciła się przez ramię trafiając wzrokiem na dwa zwierciadła zieleni, które w półmroku wydawały się być jaśniejsze i bardziej żywe, jak pamiętała. Z jedną dłonią, wciąż zatrzymaną na kartkach otwartego "podręcznika", po prostu obróciła się całym ciałem w stronę mężczyzny, stając plecami do kominka.
Wolna dłoń zahaczyła o męskie palce i delikatną gałązkę?. Oderwała wzrok od oblicza Łowcy, by przenieść uwagę na barwę maleńkich płatków bzu. Bez słowa musnęła opuszkami cienką gałązkę, ale wzrok uniosła na powrót wyżej. Rękę zaplotła na wierzchu dłoni, przesuwając się rysowanymi okręgami po nadgarstku.
- Tylko trochę - odpowiedziała miękko mając wrażenie, że powietrze między nimi dziwnie drga, łaskocząc jej usta i zmuszając do poruszenia - Nie pachniesz dymem - przekręciła głowę na bok czując jak ciepło bijące od migających płomieniu otula jej bose stopy - Dostaliśmy chyba prezent na wieczór - puściła jasne kartki, które z głuchym furkotem zamknęły się. Palce trąciły kryształ szklanki i zadzwoniło, gdy uderzyła je paznokciami - W sierpniu obiecałeś mi kolejne świętowanie przy ognistej - uniosła jedną brew, ale zamiast naturalnej, filuternej reakcji, zalała ją fala gorąca. Niekontrolowana i jednocześnie sprzeczna w samym źródle. Czemu? Jasna koszula załamywała światło na wgnieceniach, a ona po prostu patrzyła, rysując wzrokiem linię wyżej, do męskiej szczęki, szyi i kilku pierwszych guzików, na których widok usta czarnowłosej drgnęły. Wróciła do pary źrenic, które nieustannie śledziły jej ruch. Wiedziała to. Czuła to.
Wyciągnęła w końcu delikatną gałązkę z dłoni mężczyzny. Uniosła kwiaty do góry, zatrzymując je na wysokości własnych ust - Pachną Tobą - owionęła oddechem drobne płatki, po czym okręciła się na pięcie i odwróciła się plecami do Łowcy. Serce w nienaturalnym, przyśpieszonym rytmie wygrywało nieznaną melodię, a Inara sięgnęła po butelkę, by nalać do dwóch naczyń bursztynowy trunek.
Tylko odrobinę drżały jej dłonie.
W dłoni trzymała parę białych bucików, które bez żalu rzuciła na ziemię, gdy tylko przekroczyła próg ich sypialni. Zatrzymała krok, by przez kilka uderzeń serca po prostu obserwować tańczące na ścinach cienie i płonący w rogu płomień kominka. Na jego marmurowej fasadzie stała butelka i dwie srebrzące się szkłem naczynia. Pokonała miękko dzielącą ją odległość, a wzrok utkwiła w bursztynowych błyskach alkoholu. Szkoło mieniło się odbijanym blaskiem ognia i barwy trunku. Zdawało się, że smukłe naczynie mieści w sobie żywy płomień.
Uniosła dłonie, a palce przesunęła po kryształowych brzegach dwóch szklanek, niezmiennie prowadzących ją ku wspomnieniu kamienistego wybrzeża i sierpniowego spotkania z nim. Kącik ust uniósł się wyżej i wtedy jej wzrok padł na leżącą obok...książkę?
Idealna żona wieścił tytuł i prawie parsknęła, tłumiąc westchnienie. Ktokolwiek tu był (i zakładała, że maczała w tym palce jej nowa...rodzina) widocznie chciał zadbać o jej odpowiednią edukację i zachowanie. Zapewne z rzuciłaby furkoczące kartki do kominka, by pochłonęły je zachłanne języki ognia, ale otworzyła na oślep jasne stronice. Pochyliła się nad tekstem i zamarła nad treścią, tłumiąc rosnące rozbawienie.
Czy powinna się śmiać? Zerknęła w bok natrafiając spojrzeniem na łoże. Przygryzła dolną wargę przez krótką chwilę czują nieznany do tej pory niepokój, jednocześnie mieszający się z niewyjaśnioną fascynacją? Nie potrafiła wskazać, ani tym bardziej zinterpretować oplatających ją emocji, ale jedna wybijała się ponad wszystkie, przysłaniając cienie i te wszystkie drgające na granicy poznania kłopoty, które kiedykolwiek wisiały nad głową. Była po prostu szczęśliwa.
Nie usłyszała cichych kroków, które miały zwiastować nadejście Percivala. A mimo to wiedziała, że znajdował się u wejścia. Czy związany był z tym odległy zapach bzu, który koniuszkiem nieuchwytnego wspomnienia załomotało na dnie świadomości. A może powietrze zawirowało od ciepła, które uderzyło ją z nagłą pewnością, że na nią patrzy.
Tajemnica całego dzisiejszego dnia wcale nie kończyła się, gdy opuścili szum niesionych głosami gości. Chaos tylko przez krótkie chwile zajmował myśli, ale w ciszy wieczornego powietrze wszystko łagodniało, łącząc spokojem dwoje spojrzeń.
Odetchnęła głębiej, gdy w końcu pomieszczenie rozbrzmiało głosem szlachcica. Odwróciła się przez ramię trafiając wzrokiem na dwa zwierciadła zieleni, które w półmroku wydawały się być jaśniejsze i bardziej żywe, jak pamiętała. Z jedną dłonią, wciąż zatrzymaną na kartkach otwartego "podręcznika", po prostu obróciła się całym ciałem w stronę mężczyzny, stając plecami do kominka.
Wolna dłoń zahaczyła o męskie palce i delikatną gałązkę?. Oderwała wzrok od oblicza Łowcy, by przenieść uwagę na barwę maleńkich płatków bzu. Bez słowa musnęła opuszkami cienką gałązkę, ale wzrok uniosła na powrót wyżej. Rękę zaplotła na wierzchu dłoni, przesuwając się rysowanymi okręgami po nadgarstku.
- Tylko trochę - odpowiedziała miękko mając wrażenie, że powietrze między nimi dziwnie drga, łaskocząc jej usta i zmuszając do poruszenia - Nie pachniesz dymem - przekręciła głowę na bok czując jak ciepło bijące od migających płomieniu otula jej bose stopy - Dostaliśmy chyba prezent na wieczór - puściła jasne kartki, które z głuchym furkotem zamknęły się. Palce trąciły kryształ szklanki i zadzwoniło, gdy uderzyła je paznokciami - W sierpniu obiecałeś mi kolejne świętowanie przy ognistej - uniosła jedną brew, ale zamiast naturalnej, filuternej reakcji, zalała ją fala gorąca. Niekontrolowana i jednocześnie sprzeczna w samym źródle. Czemu? Jasna koszula załamywała światło na wgnieceniach, a ona po prostu patrzyła, rysując wzrokiem linię wyżej, do męskiej szczęki, szyi i kilku pierwszych guzików, na których widok usta czarnowłosej drgnęły. Wróciła do pary źrenic, które nieustannie śledziły jej ruch. Wiedziała to. Czuła to.
Wyciągnęła w końcu delikatną gałązkę z dłoni mężczyzny. Uniosła kwiaty do góry, zatrzymując je na wysokości własnych ust - Pachną Tobą - owionęła oddechem drobne płatki, po czym okręciła się na pięcie i odwróciła się plecami do Łowcy. Serce w nienaturalnym, przyśpieszonym rytmie wygrywało nieznaną melodię, a Inara sięgnęła po butelkę, by nalać do dwóch naczyń bursztynowy trunek.
Tylko odrobinę drżały jej dłonie.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Wystarczyło tak niewiele, żeby jego umysł stał się na powrót całkowicie pusty; szum pozostawionych na londyńskich przedmieściach głosów, przemieszany z wygrywaną przez ślubną orkiestrę muzyką, ucichł zupełnie, wyparty cichymi słowami, wypływającymi miękko spomiędzy warg Inary. Chociaż jeszcze chwilę temu jego myśli wędrowały swobodnie, obijając się o wszystkie mniej lub bardziej ważne tematy, to lekkie muśnięcie palców na dłoni skutecznie skierowało je wszystkie w jedno miejsce: do niej. Przerażające, jak wielką zdawała się mieć nad nim władzę, skoro prostym gestem potrafiła sprawić, że nie widział niczego za wyjątkiem jej oczu, nie słyszał niczego za wyjątkiem jej głosu; brzmiało to patetycznie, może nawet żałośnie, ale skoro w całym wszechświecie istnieli tylko oni dwoje, dlaczego miałby się tym przejmować?
Uśmiechnął się z udawaną skruchą, gdy bez trudu przyłapała go na drobnym kłamstwie. – Nie – przytaknął krótko, cicho, nawet nie siląc się na udawanie, czy tłumaczenie; żadnego zresztą nie przygotował. Racjonalizowanie własnych zachowań sprawiało w tamtym momencie wrażenie zadania niewykonalnego; szukanie sensu w czymkolwiek było zresztą właśnie takie, zdrowy rozsądek rzadko był jego wiernym towarzyszem, gdy przebywał w jej obecności.
Kolejne zdania dotarły do niego jak zza grubej mgły, a choć zrozumiał ich sens, nie podążył spojrzeniem za cichym szelestem kartek ani ledwie słyszalnym stuknięciem paznokci o gładkie szkło. Jego oczy, otwarte odrobinę za szeroko, bezkarnie zatrzymały się na jej twarzy, śledząc uważnie każde drgnięcie policzka czy ruch czerwonych warg, zupełnie jakby z jakiegoś powodu starał się nauczyć jej rysów na pamięć. Może tak właśnie było; a może, jako utalentowana alchemiczka, zwyczajnie rzuciła na niego urok, spod którego nie mógł się uwolnić. Nie to, żeby miał ochotę to zrobić; gdyby zależało to od niego, zatrzymałby tę chwilę na zawsze, zakląłby czas w miejscu i uwięził w nim ich oboje, bo nie pamiętał, kiedy po raz ostatni czuł się tak…
Zabrakło mu odpowiedniego słowa.
Serce zabiło mu gwałtowniej, gdy wspomniała ich spotkanie na kamienistym brzegu – to samo, w czasie którego wylał przed nią wszystkie swoje najgorsze przewinienia, a ona, wbrew wszelkim oczekiwaniom, nie odepchnęła go od siebie. Powinien był wiedzieć już wtedy; i, właściwie, może wiedział, ale nigdy nie przyszłoby mu do głowy, że mógłby kiedykolwiek na nią zasłużyć. – Obiecałem – potwierdził, głosem cichym i zachrypniętym, bo z jakiegoś irracjonalnego powodu podniesienie go wydawało mu się niewłaściwe; chyba częściowo wciąż obawiał się, że śnił, snem, który bezlitośnie rozmyłby się w szarym świetle poranka, gdyby tylko odważył się na coś więcej niż szeptane półsłówka. A on nie chciał jeszcze się budzić; nie, kiedy na jasnych policzkach wykwitał ten piękny, delikatny rumieniec, zakryty na moment obsypaną kwiatami gałązką, którą podniosła do twarzy tak samo, jak on zrobił to zaledwie kilka minut temu.
Poruszył się dopiero, gdy odwróciła się do niego plecami, niejako uwalniając go spod miękkiego, otumaniającego czaru. Odetchnął głębiej, półprzytomnie orientując się, że przez jakiś czas bezwiednie wstrzymywał powietrze i przenosząc spojrzenie na jej dłonie, oplatające butelkę drogiego alkoholu. Obserwował przez chwilę, jak sprawnie odkorkowuje trunek, ale zanim zdążyła choćby przechylić naczynie, zrobił krok do przodu, prawie zupełnie niwelując wciąż pozostający między nimi dystans. Ciepło płonącego w kominku ognia owionęło jego nogi, ale ledwie to zauważył, pochylając się nad Inarą i wyciągając rękę w kierunku butelki, jedną dłonią obejmując chłodne szkło i zaciskając palce zaraz obok jej, odrobinę bledszych i szczuplejszych. Jej bliskość – póki co – rozpraszała go tylko odrobinę, choć trudno mu było ignorować fakt, że ich prawe ręce i przedramiona stykały się ze sobą niemal na całej długości, a ciemne kosmyki delikatnie łaskotały go w twarz, gdy zbliżył usta do jej ucha. – Pozwól mi – poprosił, ledwie powstrzymując się od muśnięcia wargami fragmentu odsłoniętej skóry na jej szyi, znajdującej się tuż-tuż i pachnącej mieszanką kwiatów bzu oraz czegoś jeszcze, czego nie potrafił jednoznacznie zidentyfikować.
Jego dłoń wydawała się zaskakująco stabilna, gdy unosił nieco butelkę, sprawnym, ale niespiesznym ruchem rozlewając bursztynowy płyn do dwóch bliźniaczych szklanek. Światło kominka wygrywało na grubym szkle imponujący spektakl świateł i ciepłych barw, jednak tym razem nie był w stanie skupić na nim uwagi. Nie wiedział też, kto właściwie zostawił tu ten drobny podarek, ale w myślach milcząco dziękował mu za zapobiegliwość; w trakcie samego przyjęcia nie wypił ani kropli alkoholu, zmuszony do nieustannego pilnowania stawianych kroków. Tutaj nie musiał udawać; nie przed kimś, kto prawdopodobnie wiedział o nim więcej, niż on sam.
Ostawił cicho butelkę z powrotem na gzyms kominka, żeby w następnej sekundzie podać jedną ze szklanek Inarze, drugą unosząc we własnej dłoni. Przechylił ją lekko, przez moment obserwując, jak płyn przelewa się z jednej strony na drugą. – Zechciałaby lady wznieść toast? – zapytał; wciąż znajdując się na tyle blisko, że poszczególne słowa poruszały ciepłym oddechem luźne kosmyki wysuwających się z upięcia włosów.
Uśmiechnął się z udawaną skruchą, gdy bez trudu przyłapała go na drobnym kłamstwie. – Nie – przytaknął krótko, cicho, nawet nie siląc się na udawanie, czy tłumaczenie; żadnego zresztą nie przygotował. Racjonalizowanie własnych zachowań sprawiało w tamtym momencie wrażenie zadania niewykonalnego; szukanie sensu w czymkolwiek było zresztą właśnie takie, zdrowy rozsądek rzadko był jego wiernym towarzyszem, gdy przebywał w jej obecności.
Kolejne zdania dotarły do niego jak zza grubej mgły, a choć zrozumiał ich sens, nie podążył spojrzeniem za cichym szelestem kartek ani ledwie słyszalnym stuknięciem paznokci o gładkie szkło. Jego oczy, otwarte odrobinę za szeroko, bezkarnie zatrzymały się na jej twarzy, śledząc uważnie każde drgnięcie policzka czy ruch czerwonych warg, zupełnie jakby z jakiegoś powodu starał się nauczyć jej rysów na pamięć. Może tak właśnie było; a może, jako utalentowana alchemiczka, zwyczajnie rzuciła na niego urok, spod którego nie mógł się uwolnić. Nie to, żeby miał ochotę to zrobić; gdyby zależało to od niego, zatrzymałby tę chwilę na zawsze, zakląłby czas w miejscu i uwięził w nim ich oboje, bo nie pamiętał, kiedy po raz ostatni czuł się tak…
Zabrakło mu odpowiedniego słowa.
Serce zabiło mu gwałtowniej, gdy wspomniała ich spotkanie na kamienistym brzegu – to samo, w czasie którego wylał przed nią wszystkie swoje najgorsze przewinienia, a ona, wbrew wszelkim oczekiwaniom, nie odepchnęła go od siebie. Powinien był wiedzieć już wtedy; i, właściwie, może wiedział, ale nigdy nie przyszłoby mu do głowy, że mógłby kiedykolwiek na nią zasłużyć. – Obiecałem – potwierdził, głosem cichym i zachrypniętym, bo z jakiegoś irracjonalnego powodu podniesienie go wydawało mu się niewłaściwe; chyba częściowo wciąż obawiał się, że śnił, snem, który bezlitośnie rozmyłby się w szarym świetle poranka, gdyby tylko odważył się na coś więcej niż szeptane półsłówka. A on nie chciał jeszcze się budzić; nie, kiedy na jasnych policzkach wykwitał ten piękny, delikatny rumieniec, zakryty na moment obsypaną kwiatami gałązką, którą podniosła do twarzy tak samo, jak on zrobił to zaledwie kilka minut temu.
Poruszył się dopiero, gdy odwróciła się do niego plecami, niejako uwalniając go spod miękkiego, otumaniającego czaru. Odetchnął głębiej, półprzytomnie orientując się, że przez jakiś czas bezwiednie wstrzymywał powietrze i przenosząc spojrzenie na jej dłonie, oplatające butelkę drogiego alkoholu. Obserwował przez chwilę, jak sprawnie odkorkowuje trunek, ale zanim zdążyła choćby przechylić naczynie, zrobił krok do przodu, prawie zupełnie niwelując wciąż pozostający między nimi dystans. Ciepło płonącego w kominku ognia owionęło jego nogi, ale ledwie to zauważył, pochylając się nad Inarą i wyciągając rękę w kierunku butelki, jedną dłonią obejmując chłodne szkło i zaciskając palce zaraz obok jej, odrobinę bledszych i szczuplejszych. Jej bliskość – póki co – rozpraszała go tylko odrobinę, choć trudno mu było ignorować fakt, że ich prawe ręce i przedramiona stykały się ze sobą niemal na całej długości, a ciemne kosmyki delikatnie łaskotały go w twarz, gdy zbliżył usta do jej ucha. – Pozwól mi – poprosił, ledwie powstrzymując się od muśnięcia wargami fragmentu odsłoniętej skóry na jej szyi, znajdującej się tuż-tuż i pachnącej mieszanką kwiatów bzu oraz czegoś jeszcze, czego nie potrafił jednoznacznie zidentyfikować.
Jego dłoń wydawała się zaskakująco stabilna, gdy unosił nieco butelkę, sprawnym, ale niespiesznym ruchem rozlewając bursztynowy płyn do dwóch bliźniaczych szklanek. Światło kominka wygrywało na grubym szkle imponujący spektakl świateł i ciepłych barw, jednak tym razem nie był w stanie skupić na nim uwagi. Nie wiedział też, kto właściwie zostawił tu ten drobny podarek, ale w myślach milcząco dziękował mu za zapobiegliwość; w trakcie samego przyjęcia nie wypił ani kropli alkoholu, zmuszony do nieustannego pilnowania stawianych kroków. Tutaj nie musiał udawać; nie przed kimś, kto prawdopodobnie wiedział o nim więcej, niż on sam.
Ostawił cicho butelkę z powrotem na gzyms kominka, żeby w następnej sekundzie podać jedną ze szklanek Inarze, drugą unosząc we własnej dłoni. Przechylił ją lekko, przez moment obserwując, jak płyn przelewa się z jednej strony na drugą. – Zechciałaby lady wznieść toast? – zapytał; wciąż znajdując się na tyle blisko, że poszczególne słowa poruszały ciepłym oddechem luźne kosmyki wysuwających się z upięcia włosów.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Lekki, koronkowy materiał sukienki łaskotał ją w palce stóp, gdy najpierw zakołysała się nieznacznie, a potem poruszyła. Rzeczywistość wydawała się niesamowicie wrażliwa na każdy, najdrobniejszy nawet bodziec, wywołując w Inarze dziwne poczucie oderwania i niesamowitego zbliżenia. Jakby jednocześnie obserwowała się z niedużej odległości i doświadczała wszystkiego - zwielokrotnionego, zintensyfikowanego i zalanego niekontrolowaną lekkością. Najmniejszy dotyk, muśnięcie, czy ledwie oddech na skórze wywoływał gęsią skórkę i drżenie, które niepostrzeżenie kradło zapasy rozsądku. A źródło całego zamieszania i spokoju jednocześnie był on. Jak zawsze. Nawet wtedy, gdy nie rozumiała kim dla niej był. Kim jest.
Ciepło uderzało ją z kilku stron. Zamknięta w niewidzialnym kręgu, który otaczał ją z każdej możliwej strony. A pełgające czerwienią języki ognia i marmurowe ściany kominka, które iskrzyły opalizującą zielenią były najsłabszym ogniwem powstrzymującym ją przed...ucieczką? Nie. Nie mogła uciekać. Nie potrafiła. Nie chciała.
Chciała jego.
Niewidoczna siła, która unieruchamiała drgające gdzieś na dnie świadomości, paniczne odruchy, tkwiła w także w niej samej. Ciepło, które płynęło we krwi i rozlewało się przez ciało kolejnymi dreszczami i coraz bardziej widocznym rumieńcem. I znowu, źródło tego ciepła stało przed nią. Z dwoma lustrami źrenic niemożliwie wręcz jasnych, w których odbijał się ten sam błysk tańczący w jej własnych oczach. I niezależnie od tego - ile razy zamykała powieki, spojrzenie pozostawało tak samo żywe. I coraz mocniej rozpraszające.
Szept był właściwy. Konieczny wręcz, spajający się z niewerbalną ciszą ich spóźnionych gestów, drgających w półsłowach warg i oddechu, który urywał się raz za razem. Tak jak powietrze, sprzężone w kumulacji wirujących emocji - nienazwanych (a może?), zawieszonych w oczekiwaniu, tajemniczo uśmiechając się, ale nie zdradzając swego sekretu.
Musiała oderwać się, na krótką chwilę, kilka uderzeń serca, które bez ustanku tłukło jeden rytm układający się w imię. Inara miała wrażenie, że gdyby Łowca nachylił się mocniej - usłyszałby je. Bezskutecznie próbowała uciszyć ten głos w zakłopotanym umyśle uznając za absurd. Nie pomogło nic. Nawet chłód szkła pod palcami i mieniący się ogniem trunek za przeźroczystą ścianką kryształowego naczynia. I byłaby nawet odetchnęła cicho, ale wzrok, który utrzymywał ją w stanie sprzecznego odrętwienia i poruszenia jednocześnie, nie zaprzestał swojej wędrówki. Czuła ślizgające się po plecach spojrzenie, zatrzymujące się gdzieś na karku. Ale to dotyk i rozbita przestrzeń, która do tej pory ich dzieliła, wstrzymał oddech czarnowłosej.
Stał tuż za nią. I chociaż wydawało się to niemożliwe - czuła paraliżującą wręcz świadomość, że nie dzieliło ich nic. Dłoń przy dłoni i ramię, które w zetknięciu z jej własnym, rysowało gorejący ślad. Ledwie słyszalny głos odbijający się oddechem tuż przy uchu sprawił, że nieświadomie, ledwie widocznie, odchyliła głowę na bok, odsłaniając jasną skórę bardziej. Bliżej. Odsłaniając się samej ze swoim pragnieniem. Otwartością...na niego.
Nie odpowiedziała, chociaż wypuszczone z tłumionym świstem powietrze mogło być wystarczającą odpowiedzią. Bezwiednie rozchyliła usta, ale nie odezwała się dopóki kilka ostatnich kropel alkoholu nie zatańczyło na iskrzących brzegach szklanek.
Głowę odwróciła tylko odrobinę, podążając za głosem i ustami, które odezwały sie ponownie. Zbyt blisko, by mogła zignorować narastający dreszcz i tańczący na jej brzegach niepokój. Ulotny i nieuchwytny, kryjący się w tajemnicy dzisiejszego wieczoru.
- Powiedz tylko za co? - poruszyła wargami w tym samym, stłumionym tonie. I chociaż nie patrzyła mu w oczy, a ciemne tęczówki tylko kątem chwytały zarys twarzy i świateł na niej tańczących.
Serce niebezpiecznie przyśpieszało (czy było to możliwe jeszcze?) i tylko siłą woli nie poddała się wizjom, które walczyły o realizację. Wciąż niepewne, intuicyjnie wędrując na do tej pory nietykalne granice.
Wolną dłonią chwyciła oferowany trunek, który kusił, by wypiła go duszkiem. Zamiast tego, odnalazła drugą dłonią zamknięte kartki leżącej smętnie książki. Tytuł raził, ale Inara nie zważała na ich treść. Nie patrząc na strony - otworzyła i podsunęła bliżej, by w nikłym blasku kominkowego ognia odnaleźć fragment...poradnika. Łomot serca zakołysał jej ciałem
- Według autora... - zaczęła wciąż stłumionym głosem, dziwnie nieswoim tonem - uwiodę cię... - oddech przyśpieszył nieznacznie na równi z wyrywającym się rytmem w piersi - jeśli powiem ci kilka....wskazanych słów...
Obudź mnie i cały, cały zmysłów tłum
obudź gdy ze skóry będziesz kradł
tych parę krótkich chwil za dnia
tych parę nocy długich jak
czekanie aż się zdarzy cud
i ukryjesz mnie w małej kropli co była łzą
Mówiła cicho, ale nadawała słowom własnej, romantycznie teatralnej interpretacji. Ostatecznie jednak nie wytrzymała, podsumowując całość drgnieniem śmiechu. Przekręciła głowę w stronę Łowcy i w niezrozumiałym? odruchu oparła się plecami o jego ciało, skazując się na płomień ciepła, gdy materiał sukienki starł się z męską koszulą - I jak?...działa? - w jednym ręku wciąż trzymała otwarte kartki tekstu, a drugą rękę przysunęła do ust już nie będąc pewną, gdzie kończyła i zaczynała się bliskość ich ciał - Uwiodłam cię?
Ciepło uderzało ją z kilku stron. Zamknięta w niewidzialnym kręgu, który otaczał ją z każdej możliwej strony. A pełgające czerwienią języki ognia i marmurowe ściany kominka, które iskrzyły opalizującą zielenią były najsłabszym ogniwem powstrzymującym ją przed...ucieczką? Nie. Nie mogła uciekać. Nie potrafiła. Nie chciała.
Chciała jego.
Niewidoczna siła, która unieruchamiała drgające gdzieś na dnie świadomości, paniczne odruchy, tkwiła w także w niej samej. Ciepło, które płynęło we krwi i rozlewało się przez ciało kolejnymi dreszczami i coraz bardziej widocznym rumieńcem. I znowu, źródło tego ciepła stało przed nią. Z dwoma lustrami źrenic niemożliwie wręcz jasnych, w których odbijał się ten sam błysk tańczący w jej własnych oczach. I niezależnie od tego - ile razy zamykała powieki, spojrzenie pozostawało tak samo żywe. I coraz mocniej rozpraszające.
Szept był właściwy. Konieczny wręcz, spajający się z niewerbalną ciszą ich spóźnionych gestów, drgających w półsłowach warg i oddechu, który urywał się raz za razem. Tak jak powietrze, sprzężone w kumulacji wirujących emocji - nienazwanych (a może?), zawieszonych w oczekiwaniu, tajemniczo uśmiechając się, ale nie zdradzając swego sekretu.
Musiała oderwać się, na krótką chwilę, kilka uderzeń serca, które bez ustanku tłukło jeden rytm układający się w imię. Inara miała wrażenie, że gdyby Łowca nachylił się mocniej - usłyszałby je. Bezskutecznie próbowała uciszyć ten głos w zakłopotanym umyśle uznając za absurd. Nie pomogło nic. Nawet chłód szkła pod palcami i mieniący się ogniem trunek za przeźroczystą ścianką kryształowego naczynia. I byłaby nawet odetchnęła cicho, ale wzrok, który utrzymywał ją w stanie sprzecznego odrętwienia i poruszenia jednocześnie, nie zaprzestał swojej wędrówki. Czuła ślizgające się po plecach spojrzenie, zatrzymujące się gdzieś na karku. Ale to dotyk i rozbita przestrzeń, która do tej pory ich dzieliła, wstrzymał oddech czarnowłosej.
Stał tuż za nią. I chociaż wydawało się to niemożliwe - czuła paraliżującą wręcz świadomość, że nie dzieliło ich nic. Dłoń przy dłoni i ramię, które w zetknięciu z jej własnym, rysowało gorejący ślad. Ledwie słyszalny głos odbijający się oddechem tuż przy uchu sprawił, że nieświadomie, ledwie widocznie, odchyliła głowę na bok, odsłaniając jasną skórę bardziej. Bliżej. Odsłaniając się samej ze swoim pragnieniem. Otwartością...na niego.
Nie odpowiedziała, chociaż wypuszczone z tłumionym świstem powietrze mogło być wystarczającą odpowiedzią. Bezwiednie rozchyliła usta, ale nie odezwała się dopóki kilka ostatnich kropel alkoholu nie zatańczyło na iskrzących brzegach szklanek.
Głowę odwróciła tylko odrobinę, podążając za głosem i ustami, które odezwały sie ponownie. Zbyt blisko, by mogła zignorować narastający dreszcz i tańczący na jej brzegach niepokój. Ulotny i nieuchwytny, kryjący się w tajemnicy dzisiejszego wieczoru.
- Powiedz tylko za co? - poruszyła wargami w tym samym, stłumionym tonie. I chociaż nie patrzyła mu w oczy, a ciemne tęczówki tylko kątem chwytały zarys twarzy i świateł na niej tańczących.
Serce niebezpiecznie przyśpieszało (czy było to możliwe jeszcze?) i tylko siłą woli nie poddała się wizjom, które walczyły o realizację. Wciąż niepewne, intuicyjnie wędrując na do tej pory nietykalne granice.
Wolną dłonią chwyciła oferowany trunek, który kusił, by wypiła go duszkiem. Zamiast tego, odnalazła drugą dłonią zamknięte kartki leżącej smętnie książki. Tytuł raził, ale Inara nie zważała na ich treść. Nie patrząc na strony - otworzyła i podsunęła bliżej, by w nikłym blasku kominkowego ognia odnaleźć fragment...poradnika. Łomot serca zakołysał jej ciałem
- Według autora... - zaczęła wciąż stłumionym głosem, dziwnie nieswoim tonem - uwiodę cię... - oddech przyśpieszył nieznacznie na równi z wyrywającym się rytmem w piersi - jeśli powiem ci kilka....wskazanych słów...
Obudź mnie i cały, cały zmysłów tłum
obudź gdy ze skóry będziesz kradł
tych parę krótkich chwil za dnia
tych parę nocy długich jak
czekanie aż się zdarzy cud
i ukryjesz mnie w małej kropli co była łzą
Mówiła cicho, ale nadawała słowom własnej, romantycznie teatralnej interpretacji. Ostatecznie jednak nie wytrzymała, podsumowując całość drgnieniem śmiechu. Przekręciła głowę w stronę Łowcy i w niezrozumiałym? odruchu oparła się plecami o jego ciało, skazując się na płomień ciepła, gdy materiał sukienki starł się z męską koszulą - I jak?...działa? - w jednym ręku wciąż trzymała otwarte kartki tekstu, a drugą rękę przysunęła do ust już nie będąc pewną, gdzie kończyła i zaczynała się bliskość ich ciał - Uwiodłam cię?
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Jego zmysły wydawały się jednocześnie otumanione i nienaturalnie wyostrzone. Z jednej strony, odbierał wszystko wyjątkowo wyraźnie: czuł ogień, grający niebezpiecznie blisko ich nóg, chciwie wyciągający gorące języki ku bieli koronkowej sukienki i kontrastującej czerni spodni; czuł chłód szkła pod palcami, studzonego dodatkowo przez wypełniający naczynie trunek, magicznie utrzymywany w niskiej temperaturze; czuł delikatną mgiełkę oddechu, od czasu do czasu zatrzymującą się na jego skórze, łaskotanie włosów, drganie głosu, ledwie wyczuwalną nerwowość w głoskach; wreszcie – czuł ciepło rozchodzące się po jego klatce piersiowej i dalej, rozpływające się falami po wszystkich komórkach, sprawiające, że serce zaczynało mu bić szybciej, ale nie mające nic wspólnego z trzaskającymi w kominku płomieniami. Doznania były prawdziwe i niezaprzeczalne, przyjmowane z pełną świadomością, jednakże działające całkowicie poza jego kontrolą; odczuwał je, ale ich nie rozumiał, obserwował, ale nie potrafił rozłożyć ich na czynniki pierwsze. W normalnych okolicznościach by mu to przeszkadzało, skłonność do nadmiernego myślenia stanowiła nieodłączną część jego jestestwa; dzisiaj jednak ignorował uciekające myśli bez problemu, po raz pierwszy od dawna nie widząc potrzeby do wznoszenia ochronnych barier ani pilnowania każdego kroku. Dlatego, kiedy zapytała, nie musiał długo szukać odpowiedzi.
– Za nas – mruknął, unosząc wyżej elegancką szklankę, mentalnie zamykając w tym jednym słowie nie tylko fakt, że byli teraz mężem i żoną; mogli mieć o wiele więcej, bo przecież nie stanowili jedynie zgrabnie dobranej przez nestorów pary. Rozumieli się na poziomach, o których kiedyś bałby się chociaż marzyć i chociaż małżeństwo od zawsze kojarzyło mu się nieodzownie z ograniczeniami, to będąc z Inarą wcale ich nie czuł; być może zaślepiała go naiwność, może robiła to rozkwitająca powoli miłość, ale miał wrażenie, że zamiast wzajemnie się tłamsić, pomagali sobie, otwierając się nie tylko na siebie nawzajem, ale też na wyzwania, których samotnie bali się podjąć.
Alkohol smakował na jego języku lekką goryczą, niosącą za sobą przyjemne ciepło i echo wspomnień, które wydawały się odległe, choć w rzeczywistości wcale takie nie były. Nie pił jednak dużo; jego głowa i bez tego wydawała się dziwnie lekka, a gesty miękkie. Szklanka stuknęła cicho o gzyms, gdy postawił ją obok otwartej butelki, część uwagi przenosząc wreszcie na trzymaną przez Inarę książkę. Nie znał jej i nigdy wcześniej nie widział, a przynajmniej tak mu się wydawało, gdy zerkał przez kobiece ramię, próbując rozczytać pojedyncze wyrazy. Porzucił starania, kiedy zaczęła czytać na głos, wsłuchując się w jej głos niemal odruchowo, bardziej oczarowany samym jego brzmieniem, niż płynącym ze zdań sensem. Ten zresztą przez większość czasu mu umykał, wypierany przez utrzymującą się bliskość oraz odurzający zapach bzu, białych róż i jej.
Nie odpowiedział jej od razu, przez chwilę bezkarnie wsłuchując się w dźwięczny śmiech, który zdawał się rozlegać nie tylko w jego uszach, ale również wibrować w całej klatce piersiowej, tak blisko przylegającej do jej pleców; uśmiechał się odruchowo, bezwiednie, bardziej do siebie niż do niej, na kolejne przełamanie dystansu reagując automatycznie i obejmując ją ramionami. Jedną ręką sięgnął w stronę książki, ostrożnie wysuwając kartki spomiędzy jej palców i pozwalając, by okładka opadła z powrotem na swoje miejsce, odsłaniając tytuł. Zaśmiał się cicho, bezgłośnie, wydmuchując niewielką porcję powietrza przez nos. – Nie potrzebujesz poradników – powiedział, po czym płynnym gestem wrzucił podręcznik do kominka, nie śledząc jego lotu ani przez sekundę. Nie widział więc, jak kartki zajęły się ogniem, błyskawicznie zwijając się i kurcząc, ani jak wystrojona kobieta, uśmiechająca się zalotnie z okładki, zasłoniła usta z oburzeniem; zamiast tego odszukał spojrzeniem parę ciemnych oczu. – Chyba, że zamierzasz uwieść kogoś jeszcze – dodał cicho, unosząc wyżej jedną brew i spoglądając na nią pytająco, choć drgające kąciki ust zdradzały słabo skrywane rozbawienie.
Nie dał jej jednak dużo czasu na odpowiedź; obrócił się nieznacznie, jedną dłonią sięgając do jej policzka, opuszkami palców prosząc ją milcząco, by spojrzała w jego kierunku, choć to nie kontaktu wzrokowego szukał tym razem. Jego spojrzenie przesunęło się po jej twarzy gładko, na sekundę lądując na czerwonych ustach; podążył zaraz za nim, pochylając się i niwelując ostatnie centymetry dzielącego ich dystansu i składając na jej wargach pocałunek, dopiero teraz orientując się, że czekał na to od momentu, w którym przekroczył próg sypialni – a może od chwili, gdy po raz pierwszy ją dzisiaj zobaczył, kroczącą w jego stronę usłaną czerwonymi płatkami alejką. Wtedy jeszcze się wahał, teraz nie miał jednak już żadnych wątpliwości, nie krył ich w sobie również pocałunek; była jego, a on był jej, i to była jednocześnie najwspanialsza, i najbardziej przerażająca rzecz, o jakiej był w stanie pomyśleć.
– Za nas – mruknął, unosząc wyżej elegancką szklankę, mentalnie zamykając w tym jednym słowie nie tylko fakt, że byli teraz mężem i żoną; mogli mieć o wiele więcej, bo przecież nie stanowili jedynie zgrabnie dobranej przez nestorów pary. Rozumieli się na poziomach, o których kiedyś bałby się chociaż marzyć i chociaż małżeństwo od zawsze kojarzyło mu się nieodzownie z ograniczeniami, to będąc z Inarą wcale ich nie czuł; być może zaślepiała go naiwność, może robiła to rozkwitająca powoli miłość, ale miał wrażenie, że zamiast wzajemnie się tłamsić, pomagali sobie, otwierając się nie tylko na siebie nawzajem, ale też na wyzwania, których samotnie bali się podjąć.
Alkohol smakował na jego języku lekką goryczą, niosącą za sobą przyjemne ciepło i echo wspomnień, które wydawały się odległe, choć w rzeczywistości wcale takie nie były. Nie pił jednak dużo; jego głowa i bez tego wydawała się dziwnie lekka, a gesty miękkie. Szklanka stuknęła cicho o gzyms, gdy postawił ją obok otwartej butelki, część uwagi przenosząc wreszcie na trzymaną przez Inarę książkę. Nie znał jej i nigdy wcześniej nie widział, a przynajmniej tak mu się wydawało, gdy zerkał przez kobiece ramię, próbując rozczytać pojedyncze wyrazy. Porzucił starania, kiedy zaczęła czytać na głos, wsłuchując się w jej głos niemal odruchowo, bardziej oczarowany samym jego brzmieniem, niż płynącym ze zdań sensem. Ten zresztą przez większość czasu mu umykał, wypierany przez utrzymującą się bliskość oraz odurzający zapach bzu, białych róż i jej.
Nie odpowiedział jej od razu, przez chwilę bezkarnie wsłuchując się w dźwięczny śmiech, który zdawał się rozlegać nie tylko w jego uszach, ale również wibrować w całej klatce piersiowej, tak blisko przylegającej do jej pleców; uśmiechał się odruchowo, bezwiednie, bardziej do siebie niż do niej, na kolejne przełamanie dystansu reagując automatycznie i obejmując ją ramionami. Jedną ręką sięgnął w stronę książki, ostrożnie wysuwając kartki spomiędzy jej palców i pozwalając, by okładka opadła z powrotem na swoje miejsce, odsłaniając tytuł. Zaśmiał się cicho, bezgłośnie, wydmuchując niewielką porcję powietrza przez nos. – Nie potrzebujesz poradników – powiedział, po czym płynnym gestem wrzucił podręcznik do kominka, nie śledząc jego lotu ani przez sekundę. Nie widział więc, jak kartki zajęły się ogniem, błyskawicznie zwijając się i kurcząc, ani jak wystrojona kobieta, uśmiechająca się zalotnie z okładki, zasłoniła usta z oburzeniem; zamiast tego odszukał spojrzeniem parę ciemnych oczu. – Chyba, że zamierzasz uwieść kogoś jeszcze – dodał cicho, unosząc wyżej jedną brew i spoglądając na nią pytająco, choć drgające kąciki ust zdradzały słabo skrywane rozbawienie.
Nie dał jej jednak dużo czasu na odpowiedź; obrócił się nieznacznie, jedną dłonią sięgając do jej policzka, opuszkami palców prosząc ją milcząco, by spojrzała w jego kierunku, choć to nie kontaktu wzrokowego szukał tym razem. Jego spojrzenie przesunęło się po jej twarzy gładko, na sekundę lądując na czerwonych ustach; podążył zaraz za nim, pochylając się i niwelując ostatnie centymetry dzielącego ich dystansu i składając na jej wargach pocałunek, dopiero teraz orientując się, że czekał na to od momentu, w którym przekroczył próg sypialni – a może od chwili, gdy po raz pierwszy ją dzisiaj zobaczył, kroczącą w jego stronę usłaną czerwonymi płatkami alejką. Wtedy jeszcze się wahał, teraz nie miał jednak już żadnych wątpliwości, nie krył ich w sobie również pocałunek; była jego, a on był jej, i to była jednocześnie najwspanialsza, i najbardziej przerażająca rzecz, o jakiej był w stanie pomyśleć.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Gdyby tylko patrzyła ściany sypialni - zachwyciłaby się tańcem cieni, które długimi, lejącymi się w drgnieniach smugach rysowały nieznana historię. Opowiadaną mrokiem gnącym się przed światłem, które wypalało na malowanych przestrzeniach niewidzialne kreski. Inara mogłaby zobaczyć, jak w górę unosiły się ślady iskier, raźno umykające poza kominkowe ramiona i cicho zasypiające na chłodnym marmurze. Wszystko to mogłaby dostrzec, gdyby tylko jej zmysły nie tonęły w dotyku, który wyrazistą nitką poruszały jej ciałem, niby napiętą struną skrzypiec. Ciemne oczy niepatrzące na odległe, teatralne pokazy cieni. Zawieszona pomiędzy dwiema, plecionymi przestrzeniami bycia ja i ty w zupełnie nową, dziwnie pociągające (której kiedyś tak bardzo się bała i tak mocno się przed nią broniła) my.
Nie próbowała kłócić się z wrażeniami, które już bez jej woli zajmowały należne miejsce. Z chłodną fakturą szklanki w jednej dłoni, ze spojrzeniem utkwionym niebezpiecznie nisko warg, które odpowiadały jej nie tylko słowami - Za nas - powtórzyła cicho i nim alkohol zakołysał się na języku ostrą nutą goryczy, otrzymała nienaturalnie słodką, chociaż niematerialną porcję smaku.
Przechyliła kryształ odrobinę zbyt szybko, upijając nieco więcej niż powinna przy toaście. I wydawało się, że nawet więcej niż mężczyzna obok niej. Chciałaby powiedzieć, że była spokojna, ale z każdą mijającą sekundą i uderzeniem serca, które bezskutecznie próbowało odnaleźć jednostajny rytm, jej ciało (a może tylko zmysły?) działało szybciej, niż tłoczące się w głowie myśli (a może jednak ciepła pustka?).
Wystarczyła tylko jego obecność, by wprawić Inarę w zakłopotaną wersję samej siebie. Nie rozumiała zasady, która sprawiała, że w obecności innych odbijała z łatwością każdą próbę kurtuazyjnych zalotów. W jego wykonaniu nawet uśmiech i rysująca się na policzku zmarszczka potrafiła przyprawić ją o drżenie i szybszy oddech. Mogła przesadzać, reinterpretując kolejne sygnały, bo kochała, ale sposób w jaki na nią patrzył sprawiał, że świat wokół (i w niej samej) zapalał się. niby gorejąca pochodnia.
Odstawiła szklankę z odrobiną bursztynu rozlewającego się na dnie. Chwile później dłoń zajmowała kartkami, absurdalnie ciężkimi, gdy czytała kolejne wersy układających się w dziwną, wierszowaną i kiczowatą wersje poezji. A jednak mimo całej, absurdalnej otoczki "idealności", której zapewne chciano jej nauczyć - była wdzięczna. Nie za treść, bo ta niedługo potem zasypiać miała w ognistym popiele z płomieniem tańczącym po drukowanych słowach. Była wdzięczna za zajęcie dłoni, które nie potrafiły znaleźć sobie miejsca, a jedyną, zbyt bliską przestrzenią był on. Bliższy niż kiedykolwiek, oddzielony zaledwie kilkoma centymetrami dzielącego ich powietrza. I zapachu. Nie, nie chodziło o to, że nie chciała znaleźć w nim oparcia dla rąk. próbowała się jednak bronić, raczej nieporadnie i nieskutecznie przed tęsknotą, która wspomnieniem przypominała nie tylko świąteczne spotkanie, ale i to we francuskim pokoju. Oba wspomnienia dziś był żywsze, wiercące się pytaniami, na które jeszcze nie znała odpowiedzi.
Oplatające ja ramiona przyjęła z cichym oddechem ulgi i przymknięciem powiek. Nie próbowała nawet zatrzymać dłoni, która wysunęła z palców oprawione w ciemna okładkę książkę. Nie patrzyła z wciąż zamkniętymi oczami, jak ogień chłonął czytane przed momentem słowa.
Śmiech zabrzmiał w jej uszach ciepła melodią, a Inara uniosła twarz wyżej, intuicyjnie podążając za tonem i głosem olejnych, wypowiadanych słów - Tylko Ciebie. Codziennie. - głos urwał się, gdy z pozoru szorstki dotyk palców musnął jej policzek. Uchyliła czarne rzęsy natrafiając na skrzącą się zieleń dwóch źrenic. Potem nie widziała znowu nic. Wystarczył jej miękki dotyk warg na jej własnych i ulotny smak alkoholu na języku. Nie była mu dłużna urwanym tchnieniem i pragnieniem, które splatało parę ust w jedno z intensywnością, która uwolniona - nie próbowała się nawet zatrzymać. Nie nachalnie, podążając za pewnością z jaką on ją całował.
Obróciła się nieznacznie, tylko na moment odrywając usta od gorejącego ciepła pocałunku. Wsparła się jedną dłonią o męską pierś a sama Inara wspięła się na palce w niemej prośbie (do świata?), by świat nie zniknął, a wszystko co się działo okazało się tylko słodkim snem.
Nie zarejestrowała momentu, w którym stała już przodem, odwrócona całym ciałem w stronę Percivala, a dłonie znaczyły ścieżkę przez pierś, barki, zahaczając o nieszczęsne? guziki, a swoją wędrówkę zatrzymać dopiero na jego karku. Palce jednej ręki wsunęła za kołnierz koszuli, drugą przeniosła wyżej, wplatając w ciemne pasma włosów. A wszystko w otoczce eterycznej świadomości, że właściwie nie wiedziała, co dokładnie robiła, kierowana płomiennym wezwaniem i nieporadnym (nieukształtowanym?) pragnieniem.
Nie próbowała kłócić się z wrażeniami, które już bez jej woli zajmowały należne miejsce. Z chłodną fakturą szklanki w jednej dłoni, ze spojrzeniem utkwionym niebezpiecznie nisko warg, które odpowiadały jej nie tylko słowami - Za nas - powtórzyła cicho i nim alkohol zakołysał się na języku ostrą nutą goryczy, otrzymała nienaturalnie słodką, chociaż niematerialną porcję smaku.
Przechyliła kryształ odrobinę zbyt szybko, upijając nieco więcej niż powinna przy toaście. I wydawało się, że nawet więcej niż mężczyzna obok niej. Chciałaby powiedzieć, że była spokojna, ale z każdą mijającą sekundą i uderzeniem serca, które bezskutecznie próbowało odnaleźć jednostajny rytm, jej ciało (a może tylko zmysły?) działało szybciej, niż tłoczące się w głowie myśli (a może jednak ciepła pustka?).
Wystarczyła tylko jego obecność, by wprawić Inarę w zakłopotaną wersję samej siebie. Nie rozumiała zasady, która sprawiała, że w obecności innych odbijała z łatwością każdą próbę kurtuazyjnych zalotów. W jego wykonaniu nawet uśmiech i rysująca się na policzku zmarszczka potrafiła przyprawić ją o drżenie i szybszy oddech. Mogła przesadzać, reinterpretując kolejne sygnały, bo kochała, ale sposób w jaki na nią patrzył sprawiał, że świat wokół (i w niej samej) zapalał się. niby gorejąca pochodnia.
Odstawiła szklankę z odrobiną bursztynu rozlewającego się na dnie. Chwile później dłoń zajmowała kartkami, absurdalnie ciężkimi, gdy czytała kolejne wersy układających się w dziwną, wierszowaną i kiczowatą wersje poezji. A jednak mimo całej, absurdalnej otoczki "idealności", której zapewne chciano jej nauczyć - była wdzięczna. Nie za treść, bo ta niedługo potem zasypiać miała w ognistym popiele z płomieniem tańczącym po drukowanych słowach. Była wdzięczna za zajęcie dłoni, które nie potrafiły znaleźć sobie miejsca, a jedyną, zbyt bliską przestrzenią był on. Bliższy niż kiedykolwiek, oddzielony zaledwie kilkoma centymetrami dzielącego ich powietrza. I zapachu. Nie, nie chodziło o to, że nie chciała znaleźć w nim oparcia dla rąk. próbowała się jednak bronić, raczej nieporadnie i nieskutecznie przed tęsknotą, która wspomnieniem przypominała nie tylko świąteczne spotkanie, ale i to we francuskim pokoju. Oba wspomnienia dziś był żywsze, wiercące się pytaniami, na które jeszcze nie znała odpowiedzi.
Oplatające ja ramiona przyjęła z cichym oddechem ulgi i przymknięciem powiek. Nie próbowała nawet zatrzymać dłoni, która wysunęła z palców oprawione w ciemna okładkę książkę. Nie patrzyła z wciąż zamkniętymi oczami, jak ogień chłonął czytane przed momentem słowa.
Śmiech zabrzmiał w jej uszach ciepła melodią, a Inara uniosła twarz wyżej, intuicyjnie podążając za tonem i głosem olejnych, wypowiadanych słów - Tylko Ciebie. Codziennie. - głos urwał się, gdy z pozoru szorstki dotyk palców musnął jej policzek. Uchyliła czarne rzęsy natrafiając na skrzącą się zieleń dwóch źrenic. Potem nie widziała znowu nic. Wystarczył jej miękki dotyk warg na jej własnych i ulotny smak alkoholu na języku. Nie była mu dłużna urwanym tchnieniem i pragnieniem, które splatało parę ust w jedno z intensywnością, która uwolniona - nie próbowała się nawet zatrzymać. Nie nachalnie, podążając za pewnością z jaką on ją całował.
Obróciła się nieznacznie, tylko na moment odrywając usta od gorejącego ciepła pocałunku. Wsparła się jedną dłonią o męską pierś a sama Inara wspięła się na palce w niemej prośbie (do świata?), by świat nie zniknął, a wszystko co się działo okazało się tylko słodkim snem.
Nie zarejestrowała momentu, w którym stała już przodem, odwrócona całym ciałem w stronę Percivala, a dłonie znaczyły ścieżkę przez pierś, barki, zahaczając o nieszczęsne? guziki, a swoją wędrówkę zatrzymać dopiero na jego karku. Palce jednej ręki wsunęła za kołnierz koszuli, drugą przeniosła wyżej, wplatając w ciemne pasma włosów. A wszystko w otoczce eterycznej świadomości, że właściwie nie wiedziała, co dokładnie robiła, kierowana płomiennym wezwaniem i nieporadnym (nieukształtowanym?) pragnieniem.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Jeżeli w jego umyśle nadal tliły się jakiekolwiek wątpliwości, słabe echa budowanych przez lata uprzedzeń, głęboko wyryte ścieżki rozczarowań – to pewny dotyk miękkich warg, wciąż jeszcze smakujących chłodem wytwornego alkoholu, skutecznie je strawił, nie pozostawiając po zapodzianych myślach nawet odległego śladu. Ogień bijący już nie od trzaskającego głośno kominka, a bezpośrednio od niej, wciągnął go prosto w płomienie i chociaż miał z nimi do czynienia już wcześniej – owiewały go ciepłem kilkakrotnie, w paryskim pokoju prawie go parząc – to po raz pierwszy nie czuł wewnętrznej potrzeby, żeby w porę je stłumić; być może nigdy tak naprawdę nie miał na to szansy.
Podążył za nią odruchowo, szukając jej ust w tej samej sekundzie, w której się odsunęła, ale na szczęście nie musiał czekać długo; jeden obrót i znów była w jego zasięgu, jeszcze bliżej niż przed sekundą, łamiąc nieistniejący dystans, znacząc palcami odsłoniętą skórę na jego karku, i mimo że wiedział, dlaczego reagowała w ten sposób – słodkie słowa nadal rozbrzmiewały w jego pamięci częściej, niż byłby gotów się przyznać – nie mógł milcząco przestać się dziwić, że przyciągała go do siebie, zamiast z odrazą odpychać. Zabezpieczona na wszelkie sposoby, ukryta przed światem cząstka jego osobowości, ta wrażliwa i podatna, którą było zranić zbyt łatwo, by ośmielił się ryzykować jej odsłonięciem, przypominała mu bezgłośnie, że na nią nie zasługiwał; niechętnie, ostrożnie przyznawał jej rację, nie potrafiąc nie dostrzegać, że podczas gdy Inara była dobra i czysta, on wnosił razem ze sobą przeszłość splugawioną i brzydką, kontrastującą z nią tak mocno, jak mocno kontrastowały jego poznaczone odciskami i bliznami ręce z delikatną skórą na jej policzkach, które muskał bezwiednie kciukami, odsuwając do tyłu miękkie kosmyki ciemnych włosów. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego chciała go takiego (może powinien był ją przed tym uchronić i odsunąć od siebie, chociaż znów – przecież kiedyś już próbował), ale wydawało się, że z szacunku do niej nauczył się akceptować tę decyzję, jednocześnie wraz z każdym pocałunkiem składając milczące obietnice jej, sobie i światu, że od tej pory każdego dnia będzie starał się jej to wynagrodzić, nawet jeżeli zaciągnięty dług już w tej chwili wydawał się zbyt wielki, żeby mógł chociażby marzyć o jego spłacie.
(Zabawne; ktoś, kto od zawsze nienawidził długów, spotkał wreszcie jedyną osobę, na której łasce z radością mógłby się znaleźć.)
Pojedyncza myśl uderzyła go nagle i niespodziewanie, i tym razem to on odsunął się jako pierwszy, nieznacznie, tylko odrobinę, o centymetry, z dłońmi nadal delikatnie obejmującymi jej twarz, jakby jej również próbował nauczyć się na pamięć; uchylił powieki, szukając wzrokiem jej ciemnych źrenic, znajdujących się tak blisko, że gdyby chciał, bez problemu mógłby policzyć zawinięte do góry rzęsy; jego wargi zadrżały lekko, poruszane tysiącami palących w gardło słów, ale chociaż na co dzień nazwisko gwarantowało mu srebrnoustość, to teraz wszystkie wytworne i gładkie zdania gdzieś mu umknęły. Być może dlatego, że wcale nie czuł się przy niej Nottem; był sobą, prawdziwym, niedoskonałym i nadpalonym na krawędziach; nie wyrzeźbioną starannie wersją, którą prezentował na salonach, ani tą wyniosłą i zdystansowaną, którą sprzedawał wszędzie indziej.
Ale może to było w porządku, bo chociaż szukał intensywnie, to w jej spojrzeniu nie odnalazł ani kropli fałszu; nie było go również w sylabach, które spłynęły szeptem z jego języka, choć wypowiedziane na głos smakowały dziwnie obco, bardziej jak odłupane świeżo kryształy, niż gładkie, obmyte przez wodę kamienie. – Kocham cię – powiedział, ledwie poruszając wargami, które następnie rozciągnęły się w (pełnym zaskoczenia?) uśmiechu, gdy uświadomił sobie, że po raz pierwszy w życiu wypowiada te słowa nie nastawiając się wewnętrznie na odrzucenie, walkę ani zalew wyrzutów sumienia; a fala uczuć, która uderzyła w niego w odpowiedzi na tę realizację odebrała mu oddech.
Zagłuszył ją kolejnym pocałunkiem, bardziej śmiałym i zdecydowanie mniej wyważonym od poprzedniego, prawie chaotycznym, napędzanym potrzebą przekazania jej tego wszystkiego, czego nie potrafił przekazać jej zdaniami, chociaż jego działania wciąż jeszcze podszyte były niezadanym pytaniem, jakby za każdym razem odruchowo prosił o przyzwolenie. Nachylił się, żeby nie musiała dłużej już stawać na palcach, jednocześnie odrywając jedną dłoń od jej twarzy i przenosząc ją niżej; jego palce musnęły odsłonięty obojczyk, ramię, bok, zatrzymując się na koronkowym materiale sukienki okrywającej jej talię, powoli przesuwając się na dolną część pleców; drugą ręką sięgnął jej włosów, zaplątując palce w ciemnych kosmykach i odnajdując utrzymujące je spinki, wyciągając je jedna po drugiej i pozwalając, by bezgłośnie opadły na dywan.
A może tylko mu się wydawało, że zrobiły to bezgłośnie, bo bicie serca i szum krwi w uszach skutecznie opanowały jego zmysł słuchu.
Podążył za nią odruchowo, szukając jej ust w tej samej sekundzie, w której się odsunęła, ale na szczęście nie musiał czekać długo; jeden obrót i znów była w jego zasięgu, jeszcze bliżej niż przed sekundą, łamiąc nieistniejący dystans, znacząc palcami odsłoniętą skórę na jego karku, i mimo że wiedział, dlaczego reagowała w ten sposób – słodkie słowa nadal rozbrzmiewały w jego pamięci częściej, niż byłby gotów się przyznać – nie mógł milcząco przestać się dziwić, że przyciągała go do siebie, zamiast z odrazą odpychać. Zabezpieczona na wszelkie sposoby, ukryta przed światem cząstka jego osobowości, ta wrażliwa i podatna, którą było zranić zbyt łatwo, by ośmielił się ryzykować jej odsłonięciem, przypominała mu bezgłośnie, że na nią nie zasługiwał; niechętnie, ostrożnie przyznawał jej rację, nie potrafiąc nie dostrzegać, że podczas gdy Inara była dobra i czysta, on wnosił razem ze sobą przeszłość splugawioną i brzydką, kontrastującą z nią tak mocno, jak mocno kontrastowały jego poznaczone odciskami i bliznami ręce z delikatną skórą na jej policzkach, które muskał bezwiednie kciukami, odsuwając do tyłu miękkie kosmyki ciemnych włosów. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego chciała go takiego (może powinien był ją przed tym uchronić i odsunąć od siebie, chociaż znów – przecież kiedyś już próbował), ale wydawało się, że z szacunku do niej nauczył się akceptować tę decyzję, jednocześnie wraz z każdym pocałunkiem składając milczące obietnice jej, sobie i światu, że od tej pory każdego dnia będzie starał się jej to wynagrodzić, nawet jeżeli zaciągnięty dług już w tej chwili wydawał się zbyt wielki, żeby mógł chociażby marzyć o jego spłacie.
(Zabawne; ktoś, kto od zawsze nienawidził długów, spotkał wreszcie jedyną osobę, na której łasce z radością mógłby się znaleźć.)
Pojedyncza myśl uderzyła go nagle i niespodziewanie, i tym razem to on odsunął się jako pierwszy, nieznacznie, tylko odrobinę, o centymetry, z dłońmi nadal delikatnie obejmującymi jej twarz, jakby jej również próbował nauczyć się na pamięć; uchylił powieki, szukając wzrokiem jej ciemnych źrenic, znajdujących się tak blisko, że gdyby chciał, bez problemu mógłby policzyć zawinięte do góry rzęsy; jego wargi zadrżały lekko, poruszane tysiącami palących w gardło słów, ale chociaż na co dzień nazwisko gwarantowało mu srebrnoustość, to teraz wszystkie wytworne i gładkie zdania gdzieś mu umknęły. Być może dlatego, że wcale nie czuł się przy niej Nottem; był sobą, prawdziwym, niedoskonałym i nadpalonym na krawędziach; nie wyrzeźbioną starannie wersją, którą prezentował na salonach, ani tą wyniosłą i zdystansowaną, którą sprzedawał wszędzie indziej.
Ale może to było w porządku, bo chociaż szukał intensywnie, to w jej spojrzeniu nie odnalazł ani kropli fałszu; nie było go również w sylabach, które spłynęły szeptem z jego języka, choć wypowiedziane na głos smakowały dziwnie obco, bardziej jak odłupane świeżo kryształy, niż gładkie, obmyte przez wodę kamienie. – Kocham cię – powiedział, ledwie poruszając wargami, które następnie rozciągnęły się w (pełnym zaskoczenia?) uśmiechu, gdy uświadomił sobie, że po raz pierwszy w życiu wypowiada te słowa nie nastawiając się wewnętrznie na odrzucenie, walkę ani zalew wyrzutów sumienia; a fala uczuć, która uderzyła w niego w odpowiedzi na tę realizację odebrała mu oddech.
Zagłuszył ją kolejnym pocałunkiem, bardziej śmiałym i zdecydowanie mniej wyważonym od poprzedniego, prawie chaotycznym, napędzanym potrzebą przekazania jej tego wszystkiego, czego nie potrafił przekazać jej zdaniami, chociaż jego działania wciąż jeszcze podszyte były niezadanym pytaniem, jakby za każdym razem odruchowo prosił o przyzwolenie. Nachylił się, żeby nie musiała dłużej już stawać na palcach, jednocześnie odrywając jedną dłoń od jej twarzy i przenosząc ją niżej; jego palce musnęły odsłonięty obojczyk, ramię, bok, zatrzymując się na koronkowym materiale sukienki okrywającej jej talię, powoli przesuwając się na dolną część pleców; drugą ręką sięgnął jej włosów, zaplątując palce w ciemnych kosmykach i odnajdując utrzymujące je spinki, wyciągając je jedna po drugiej i pozwalając, by bezgłośnie opadły na dywan.
A może tylko mu się wydawało, że zrobiły to bezgłośnie, bo bicie serca i szum krwi w uszach skutecznie opanowały jego zmysł słuchu.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
To nie była burza. Roztańczone iskry gorejące każdy zakamarek ciała i umysłu, który nie umiał ich opanować. I nawet nie myślała, by próbować zatrzymać fale, które rozbijały z intensywnością ostatnie, błąkające się zaprzeczenia. Nie miała ich wiele, ale te, które wciąż wierciły się pod skórą wynikały z nieznanego. Z dotyku męskiej skóry pod palcami, dreszczy, które niezatrzymanym ciągiem rozlewały się w koniuszkach nerwowych, z nienaturalnie przyspieszoną melodią serca i pragnieniem, którego nie znała. Nie - znała. Ciche wołanie omiatało już kilkukrotnie, ale wciąż dotyczyły jednej osoby. Jego. Przestała się zastanawiać nad fenomenem, zbierając maleńkie fragmenty misternie plecionej układanki - od samego początku ich poznania. Nawet jeśli nie rozumiała wirującego w sercu pytania i tęsknoty, którą uparcie dusiła. W jego obecności - nie potrafiła się bronić, ale i nie musiała. Odnajdowała w nim spokój i bezpieczeństwo, które oferowały jego ramiona i uśmiech, kiedyś tak odległy. Zupełnie, jakby zatopiony źródłem w przeszłości, którą nosił na barkach. Czy była w stanie zdjąć ich ciężar z ramion? Czy pozwoli jej trwać u swego boku bez wypalanego piętna, które znaczyło szlachecką linię życia. Czy oni się jej wyrwali? Czy zawiązana na ich dłoniach szarfa przecięła niewidzialną granicę, która ich zatrzymywała?
Jego usta smakowały bzem. Wiedziała, ze to absurdalna myśl, ale nie potrafiła pozbyć się wrażenia, nawet, gdy podzieliła ich krótka sekunda odległości. Tylko po to, by mogła zatrzymać na własnych wargach ich smak i odnowić ich treść. Kolejny raz, jak zaklęcie, które musiała powtórzyć, by umocnić jego moc. A Inara trwała w tym czarze bez najmniejszego oporu. Odrzucając kolejne, niezadane pytania i wiszącą w przestrzeni magię, która wcale nie pochodziła z ich różdżek, chociaż tak jak talent, żywo płynęła we krwi, wyraźnie przypominając o swoim istnieniu.
Dotyk jego dłoni niósł ze sobą coś więcej. Sposób w jaki odgarniał plączące się przy policzkach pasma włosów, umykającemu luźnemu upięciu, czy delikatność, która kryła się pod percivalowymi palcami - szorstkimi tylko pozornie. Nie chciała innych tak blisko siebie, otulających jej twarz i rysującym kolejne ścieżki, po których wędrowały dreszcze.
Jej własne dłonie drżały lekko, gdy pokonywały drogę do jego karku. I chociaż niepewność gestów była aż nadto widoczna, jej dotyk naznaczony był (wciąż?) nieśmiałą dawką zachłanności, jakby próbowała udowodnić samej sobie, że wcale nie śniła.
Ciche westchnienie zatańczyło na ustach w tej samej chwili, gdy ciepło ust Łowcy zerwało się z pocałunku. Minęło kilka sekund nim zrozumiała, że kąciki ust unoszą się lekko, a gdy otworzyła oczy, natrafiając parę jadeitów spojrzenia, uśmiech pogłębił się. Wciąż miała wrażenie, że brakuje jej powietrza, ale nie chciała przestać. Zatrzymać się. Chciała wrócić. Do niego. Do jego ust, ale w mieniących się zielenią źrenicach - tańczyła nieuchwytna iskra, zaledwie mgnienie, które myślała, że zniknie, a to zamarło dźwiękiem w powietrzu, wstrzymało nawet bieg serca, które rzuciło się w pogoń tuz po tym, gdy dwa wyrazy, szept zaledwie naznaczył rzeczywistość głosem Percivala. Opadła miękko na całe stopy, a dłonie zsunęły się odrobinę niżej, zatrzymując się na barkach i szyi.
- Kochaj - ton jej słów wplotła w pocałunek, który na nowo połączył ich usta. A Inara w tym jednym słowie zawarła więcej niż jedną odpowiedź. Cichą, wciąż drżącą pośród targających ją uczuć, ale pewną, pozbawioną znamion ucieczki, która kiedyś tak często kazała jej się wycofywać. Także przed nim. Sięgała tam, gdzie kiedyś tak panicznie bała się dotrzeć. Dziś, przy nim chciała więcej. Bliżej, chociaż to wydawało się niemożliwe, gdy we własnej piersi słyszała odbitą kawalkadę uderzeń, które tętniło sercem Łowcy.
Podążyła za gestem intuicyjnie. I już nie wiedziała, czy to jej własne dłonie przyciągnęło go bliżej, czy to on się ku niech nachylił. Nie miała szansy się zastanowić, bo płomień rozlał się wzdłuż ścieżki, jaką pokonała dłoń Łowcy. Zatrzymane na jej plecach palce ścieliły jej skórę ogniem, chociaż wciąż dzielił ją materiał koronkowej sukienki. Nie rejestrowała momentu, w którym kolejne spinki opuszczały jej włosy, a czarne pasma opadały na ramiona, łaskocząc odsłoniętą skórę. Nie pamiętała, bo zatraciła się w tańcu warg i nieustannie urywanym oddechem. Nie wiedziała, że tak potrafi. Nie tak. Nie z pasją i przekonaniem, niemal wołaniem. Przyzwoleniem?...
Jedna ręką zacisnęła się na jasnym materiale koszuli, tylko po to, by druga zsunęła się z męskiego barku niżej, natrafiając na...guziki. Nie zawahała się, gdy palce oplotła na pierwszym z nich. I tak jak podczas grudniowego wieczoru - odpięła nieporadnie. Kolejne gesty rozchyliły brzegi bielącego się materiału, zupełnie tak, jak w niezapowiedzianym spotkaniu w paryskim pokoju. Zatrzymała dłoń dopiero, gdy jeden umknął jej palcom, tym razem znacząc ruch niezidentyfikowaną niepewnością, zupełnie rożną od tęsknoty, która zapalała jej zmysły jaśniej, niż kominkowe płomienie.
Jego usta smakowały bzem. Wiedziała, ze to absurdalna myśl, ale nie potrafiła pozbyć się wrażenia, nawet, gdy podzieliła ich krótka sekunda odległości. Tylko po to, by mogła zatrzymać na własnych wargach ich smak i odnowić ich treść. Kolejny raz, jak zaklęcie, które musiała powtórzyć, by umocnić jego moc. A Inara trwała w tym czarze bez najmniejszego oporu. Odrzucając kolejne, niezadane pytania i wiszącą w przestrzeni magię, która wcale nie pochodziła z ich różdżek, chociaż tak jak talent, żywo płynęła we krwi, wyraźnie przypominając o swoim istnieniu.
Dotyk jego dłoni niósł ze sobą coś więcej. Sposób w jaki odgarniał plączące się przy policzkach pasma włosów, umykającemu luźnemu upięciu, czy delikatność, która kryła się pod percivalowymi palcami - szorstkimi tylko pozornie. Nie chciała innych tak blisko siebie, otulających jej twarz i rysującym kolejne ścieżki, po których wędrowały dreszcze.
Jej własne dłonie drżały lekko, gdy pokonywały drogę do jego karku. I chociaż niepewność gestów była aż nadto widoczna, jej dotyk naznaczony był (wciąż?) nieśmiałą dawką zachłanności, jakby próbowała udowodnić samej sobie, że wcale nie śniła.
Ciche westchnienie zatańczyło na ustach w tej samej chwili, gdy ciepło ust Łowcy zerwało się z pocałunku. Minęło kilka sekund nim zrozumiała, że kąciki ust unoszą się lekko, a gdy otworzyła oczy, natrafiając parę jadeitów spojrzenia, uśmiech pogłębił się. Wciąż miała wrażenie, że brakuje jej powietrza, ale nie chciała przestać. Zatrzymać się. Chciała wrócić. Do niego. Do jego ust, ale w mieniących się zielenią źrenicach - tańczyła nieuchwytna iskra, zaledwie mgnienie, które myślała, że zniknie, a to zamarło dźwiękiem w powietrzu, wstrzymało nawet bieg serca, które rzuciło się w pogoń tuz po tym, gdy dwa wyrazy, szept zaledwie naznaczył rzeczywistość głosem Percivala. Opadła miękko na całe stopy, a dłonie zsunęły się odrobinę niżej, zatrzymując się na barkach i szyi.
- Kochaj - ton jej słów wplotła w pocałunek, który na nowo połączył ich usta. A Inara w tym jednym słowie zawarła więcej niż jedną odpowiedź. Cichą, wciąż drżącą pośród targających ją uczuć, ale pewną, pozbawioną znamion ucieczki, która kiedyś tak często kazała jej się wycofywać. Także przed nim. Sięgała tam, gdzie kiedyś tak panicznie bała się dotrzeć. Dziś, przy nim chciała więcej. Bliżej, chociaż to wydawało się niemożliwe, gdy we własnej piersi słyszała odbitą kawalkadę uderzeń, które tętniło sercem Łowcy.
Podążyła za gestem intuicyjnie. I już nie wiedziała, czy to jej własne dłonie przyciągnęło go bliżej, czy to on się ku niech nachylił. Nie miała szansy się zastanowić, bo płomień rozlał się wzdłuż ścieżki, jaką pokonała dłoń Łowcy. Zatrzymane na jej plecach palce ścieliły jej skórę ogniem, chociaż wciąż dzielił ją materiał koronkowej sukienki. Nie rejestrowała momentu, w którym kolejne spinki opuszczały jej włosy, a czarne pasma opadały na ramiona, łaskocząc odsłoniętą skórę. Nie pamiętała, bo zatraciła się w tańcu warg i nieustannie urywanym oddechem. Nie wiedziała, że tak potrafi. Nie tak. Nie z pasją i przekonaniem, niemal wołaniem. Przyzwoleniem?...
Jedna ręką zacisnęła się na jasnym materiale koszuli, tylko po to, by druga zsunęła się z męskiego barku niżej, natrafiając na...guziki. Nie zawahała się, gdy palce oplotła na pierwszym z nich. I tak jak podczas grudniowego wieczoru - odpięła nieporadnie. Kolejne gesty rozchyliły brzegi bielącego się materiału, zupełnie tak, jak w niezapowiedzianym spotkaniu w paryskim pokoju. Zatrzymała dłoń dopiero, gdy jeden umknął jej palcom, tym razem znacząc ruch niezidentyfikowaną niepewnością, zupełnie rożną od tęsknoty, która zapalała jej zmysły jaśniej, niż kominkowe płomienie.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Zadziwiające, jak łatwo w jej obecności było mu uwierzyć w obietnicę dobrej przyszłości; nie tylko dzisiaj, nie tylko ze względu na tkwiącą od kilku godzin na palcu obrączkę, ani nawet zapadające głęboko w pamięć i serce słowa przysięgi, którą oboje złożyli sobie stojąc na podwyższeniu przed jej rodzinnym domem. Słodka iluzja bezpieczeństwa, jaką roztaczała wokół siebie Inara (równie nieodłączna co lekki, odbierany na jakimś podprogowym poziomie zapach bzu), towarzyszyła jej od zawsze, od ich pierwszego spotkania na balkonie. Chociaż nie zrozumiał tego od razu – potrzebował wielu lat, niekończących się prób i błędów, oraz mało wyraźnych, alkoholowych przemyśleń, snujących się wzdłuż pustych ścian londyńskiego mieszkania o piątej nad ranem – to ta kojąca aura była jedną z głównych rzeczy, która go do niej przyciągała, sprawiając, że zawsze do niej wracał, jak szukająca światła ćma, zahipnotyzowana ciepłym blaskiem tak bardzo, że nie obawiała się nawet bijącego od niego gorąca. Nie potrafił wyjaśnić, dlaczego (ani tym bardziej ubrać tego w słowa), ale Inara miała jedyną w swoim rodzaju umiejętność rozpraszania ciągnących się za nim cieni; sprawiała (bez wysiłku, lekko, być może nieświadomie), że świat dookoła wydawał się piękniejszy i łagodniejszy, niż był w rzeczywistości. Co jednocześnie go zdumiewało, zachwycało i przerażało do głębi; podejrzewał (powolna, nieuchronna realizacja przesączała się przez kolejne warstwy jego świadomości z każdym dniem i każdą sekundą), że kobieta, którą trzymał w ramionach, mogła równie dobrze okazać się kiedyś jego ocaleniem, jak i ostateczną zgubą, i być może oszalał do reszty, ale nie przeszkadzała mu żadna z tych możliwości. Czy mógłby wyobrazić sobie cudowniejszy koniec niż ten poniesiony z jej ręki?
Wszystkie te myśli (czy może ich skrawki, poszarpane nitki) przemknęły mu przez głowę w odpowiedzi na jedno, wyszeptane przez Inarę słowo, tak ciche i przypominające westchnięcie, że nie był do końca pewien, czy go sobie nie wyobraził. Szczere kochaj brzmiało jednak w jego umyśle wyraźnie, mieszając się nie tylko z dźwiękiem szumiącej w uszach krwi, ale również jego własnym oddechem, i sprawiając, że wypuszczane spomiędzy warg powietrze zadrżało niekontrolowanie, schwytane w ostatniej chwili przez jej miękkie usta. Nie odpowiedział jej już, nie słowami, których zresztą i tak nie potrafiłby teraz (może nigdy) odnaleźć, zamiast tego wszystkie uczucia, obnażone i surowe, pozbawione ochronnej otoczki, starając się przekazać za pomocą gestów, dłońmi przyciągając ją jeszcze bliżej, całując głębiej, w milczącym wyrazie czułości chwytając ustami jej dolną wargę i lekko przejeżdżając po niej językiem, przez cały czas absolutnie świadomy obecności jej wędrujących wzdłuż guzików palców, od czasu do czasu muskających skórę na klatce piersiowej, dopóki nie zatrzymały się nagle, zawieszone w miejscu z jakąś niewinną niepewnością, która sprawiła, że jego serce zabiło jeszcze mocniej.
Zatrzymał się w pół gestu, odsuwając się od niej o milimetry, ale jednocześnie pochylając się tak, że ich czoła zetknęły się ze sobą. Jego dłoń wyplątała się z jej włosów, teraz spływających swobodnie na szczupłe ramiona; szorstkie palce odnalazły jej własne, przykrywając je i obejmując, odciągając na moment od czynności, którą do tej pory były zajęte. Uniósł je do ust, w geście niezrozumiałym nawet dla niego samego delikatnie muskając wargami wszystkie pięć opuszków po kolei, żeby w następnej chwili pokierować ich złączonymi dłońmi do odsłoniętego mostka, z jednej strony osłaniającego uderzające mocno serce, z drugiej – częściowo okrytego materiałem i rzędem pozostałych guzików. Nie był pewien, co próbował jej w ten sposób przekazać; czy odpowiadał milcząco na niezadane pytanie, czy może sam wypowiadał swoje, ale miał nadzieję, że nie wyczuwała, jak żałośnie drżała mu ręka, bo chociaż mogło się wydawać, że to on przełamywał jej bariery, to w rzeczywistości i ona zmuszała go do opuszczenia jego własnych murów, sprawiając, że czuł się zupełnie nagi zanim jeszcze jej dłoń wsunęła się za tkaninę koszuli. W normalnych okolicznościach już dawno by się wycofał, słuchając niezawodnego instynktu samozachowawczego, ale może na tym właśnie polegało zaufanie; na powierzeniu własnego życia w ręce drugiej osoby, z nadzieją i pewnością, że nie zgniecie go na proch.
Czy on był w stanie zaopiekować się czymś tak cennym?
Zagłuszył te wątpliwości kolejnym pocałunkiem, tym razem złożonym w kąciku jej ust, na policzku, na linii szczęki, płatku ucha, jasnej skórze na szyi; jego palce musnęły jeszcze przelotnie wierzch jej dłoni, zanim powędrowały na jej plecy, obrysowując starannie skomplikowane, koronkowe wzory i odnajdując zasznurowane mocno zapięcie sukienki. Nie spieszył się, choć stoickie opanowanie z każdą chwilą coraz bardziej mu umykało, rozpraszane skutecznie zarówno przez dotyk jej palców, jak i cudowny, nieporównywalny z niczym zapach, wypełniający powietrze tuż przy jej skórze, której nie przestawał obsypywać pocałunkami, docierając powoli do załamania szyi, ramienia i schodząc niżej na delikatną linię obojczyka, dopóki drogi nie zagrodził mu jasny materiał sukienki.
Wszystkie te myśli (czy może ich skrawki, poszarpane nitki) przemknęły mu przez głowę w odpowiedzi na jedno, wyszeptane przez Inarę słowo, tak ciche i przypominające westchnięcie, że nie był do końca pewien, czy go sobie nie wyobraził. Szczere kochaj brzmiało jednak w jego umyśle wyraźnie, mieszając się nie tylko z dźwiękiem szumiącej w uszach krwi, ale również jego własnym oddechem, i sprawiając, że wypuszczane spomiędzy warg powietrze zadrżało niekontrolowanie, schwytane w ostatniej chwili przez jej miękkie usta. Nie odpowiedział jej już, nie słowami, których zresztą i tak nie potrafiłby teraz (może nigdy) odnaleźć, zamiast tego wszystkie uczucia, obnażone i surowe, pozbawione ochronnej otoczki, starając się przekazać za pomocą gestów, dłońmi przyciągając ją jeszcze bliżej, całując głębiej, w milczącym wyrazie czułości chwytając ustami jej dolną wargę i lekko przejeżdżając po niej językiem, przez cały czas absolutnie świadomy obecności jej wędrujących wzdłuż guzików palców, od czasu do czasu muskających skórę na klatce piersiowej, dopóki nie zatrzymały się nagle, zawieszone w miejscu z jakąś niewinną niepewnością, która sprawiła, że jego serce zabiło jeszcze mocniej.
Zatrzymał się w pół gestu, odsuwając się od niej o milimetry, ale jednocześnie pochylając się tak, że ich czoła zetknęły się ze sobą. Jego dłoń wyplątała się z jej włosów, teraz spływających swobodnie na szczupłe ramiona; szorstkie palce odnalazły jej własne, przykrywając je i obejmując, odciągając na moment od czynności, którą do tej pory były zajęte. Uniósł je do ust, w geście niezrozumiałym nawet dla niego samego delikatnie muskając wargami wszystkie pięć opuszków po kolei, żeby w następnej chwili pokierować ich złączonymi dłońmi do odsłoniętego mostka, z jednej strony osłaniającego uderzające mocno serce, z drugiej – częściowo okrytego materiałem i rzędem pozostałych guzików. Nie był pewien, co próbował jej w ten sposób przekazać; czy odpowiadał milcząco na niezadane pytanie, czy może sam wypowiadał swoje, ale miał nadzieję, że nie wyczuwała, jak żałośnie drżała mu ręka, bo chociaż mogło się wydawać, że to on przełamywał jej bariery, to w rzeczywistości i ona zmuszała go do opuszczenia jego własnych murów, sprawiając, że czuł się zupełnie nagi zanim jeszcze jej dłoń wsunęła się za tkaninę koszuli. W normalnych okolicznościach już dawno by się wycofał, słuchając niezawodnego instynktu samozachowawczego, ale może na tym właśnie polegało zaufanie; na powierzeniu własnego życia w ręce drugiej osoby, z nadzieją i pewnością, że nie zgniecie go na proch.
Czy on był w stanie zaopiekować się czymś tak cennym?
Zagłuszył te wątpliwości kolejnym pocałunkiem, tym razem złożonym w kąciku jej ust, na policzku, na linii szczęki, płatku ucha, jasnej skórze na szyi; jego palce musnęły jeszcze przelotnie wierzch jej dłoni, zanim powędrowały na jej plecy, obrysowując starannie skomplikowane, koronkowe wzory i odnajdując zasznurowane mocno zapięcie sukienki. Nie spieszył się, choć stoickie opanowanie z każdą chwilą coraz bardziej mu umykało, rozpraszane skutecznie zarówno przez dotyk jej palców, jak i cudowny, nieporównywalny z niczym zapach, wypełniający powietrze tuż przy jej skórze, której nie przestawał obsypywać pocałunkami, docierając powoli do załamania szyi, ramienia i schodząc niżej na delikatną linię obojczyka, dopóki drogi nie zagrodził mu jasny materiał sukienki.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Wiara potrafiła czynić cuda. Kiedyś usłyszane powiedzenie, zakotwiczyło się w życiu Inary jak niewidzialna nić. Nigdy nie rozumiała fascynacji mugoli i fenomenu bogów, w których upatrywali pewną ostateczność, ale w końcu nawet świat czarodziejski posiadał swoich - metaforycznych bożków. I wiarę...chociaż w zupełnie innym wydaniu. To magia nadawał im pęd, kusiła, nęciła, czasem odpychała, ale wyznaczała życiu istotę, bez której ciężko było się obyć. Wplatała się we wszystko, nawet w najbardziej ludzkie...uczucia. Była alchemikiem i nie obce były jej eliksiry, które intensyfikowały emocje, bądź wyciszały niektóre ich aspekty. Tylko sama nie wierzyła, że kiedykolwiek sama doświadczy oceanu uczuć, które wypełniały każda komórkę jej ciała. Wystarczył on.
Czy kiedykolwiek miała szansę zrozumieć? nie wiedziała i nie chciała się zastanawiać. A rzeczywistość, której tak intensywnie właśnie doświadczała, skutecznie przeganiał każdą niepotrzebną myśl. Żar, który spijała wprost z jego warg, palący dotyk, który mieszał zmysły, splatając je w jedno, rosnące pragnienie. Wciąż jeszcze trzymane w ryzach niepewności i tajemnicą nieznanego, ale i te granice powoli opadały, jak rozplatane włosy z upięcia i spinki niknące w miękkiej fakturze dywanu.
Ciepły oddech odbijał się od skóry, tworząc dziwnie eteryczne wrażenie lekkości, niosący się z nim zapach, otulał zmysły niby delikatny płaszcz. Zastygłe w oczekiwaniu i pędzące, gdy tylko jej własne dłonie odnalazły niedokończone do tej pory dzieło. Ile razy już próbowała świadomie lub nie, sięgnąć umykającego? czy też zakazanego wcześniej dzieła? Ile razy gasiła zapalające się ogniki, jak zbieg uciekając przed palącą ją bliskością?
Wszystko stało się bardziej skomplikowane, gdy obiecała więcej nie uciekać. Nie przed nim. Naturalna wręcz tendencja odrzucania tego, czego serce rzeczywiście pragnęło stanęło przed wizją poddania. Strach przed utratą wolności rozsypał się niczym śniegowy płatek, gdy w końcu rozumiała, że to ona sama ja ograniczała. Ofiarowując siebie - otrzymała więcej niż mogłaby marzyć. A przecież wyobraźnię miała aż nazbyt rozwiniętą, na tyle, by malować lica nieustannym szkarłatem w obliczu wizji, które nieśmiało wdzierały się w zasięg jej ciała. Prowadzone niespiesznie jego dłońmi, jego ustami. Nim całym.
Ileż razy dostrzegała nie-magiczne zwolnienie czasu, które absurdalnie działało teraz na podwójnej sprzeczności. Chociaż zamknięte powieki ograniczały pole widzenia, nie potrafiła zapomnieć błyszczących zielenią źrenic, kumulujących się przenikliwa jasnością przekazu, które nie miały szansy odnaleźć swej treści w słowach. Mówiło jego ciało i paląca bliskość, wpędzająca ją na skraj rozumienia - nie wiedziała przecież co miała robić, a próżno było szukać w jej gestach niezgody. Może przyobleczone niepewnością, którą rozwiewał każdy kolejny oddech porwany ustami Percivala.
Oddech rwał się, gdy nieoczekiwana chwila wytchnienia (czy zapomniała już o własnym oddechu?) zatrzymała czas na nowo. Nieustająca melodia, którą wygrywała gdzieś przestrzeń, okazała się szumem dudniącej w jej uszach krwi. (Czemu wciąż słyszała w niej wygrywane i zgrywane z jej ciałem dźwięki?) Już nie liczyła łomotu serca, które rwało się w piersi tak mocno, że mogłaby się zdziwić, ze wciąż pozostawało na miejscu, w jej piersi, tym bardziej gnane szaleńczą galopadą, gdy męska dłoń odnalazła jej własną, tak nieporadnie? (a może już nie tak bardzo) próbując dokończyć zadanie, tyle razy przerywane w połowie. I może ta właśnie niepewność zatrzymała drżące palce, które odnalazł w ręku Łowca. Z każdym, składanym na opuszkach pocałunkiem i nieskutecznie uspokajanym oddechem - otrzymywała odpowiedź. Te samą, na niezadane pytania i tę samą, którą sama chciała mu przekazać.
Czy przestała myśleć, gdy pokierowana dłoń znalazła się na rysowanej i zatrzymanej do tej pory ścieżce ciała. Nie pamiętała. Nie pamiętała też, gdy kolejne guziki oddzieliła od jasnego materiału. Smukłe palce z nieznanym jej samej namaszczeniem powtórzyły drogę, którą pokonywała usuwając zapięcia. Tym razem nie ograniczana cienką materią koszuli, rysując nieregularną linię od brzucha, aż na pierś, zatrzymując na dłużej w miejscu, gdzie znajdowało się jego serce, tam, gdzie jeszcze przed momentem jej dłoń przykrywały męskie palce. Nie zatrzymała się długo, chociaż rosnąca fala dreszczy przyprawiała o (znowu?) dziwne zawroty głowy, sprawiając, że nawet nogi jej lekko drżały, prawie uginając, gdy rozlewające się ciepło skumulowało swoja intensywność.
odchyliła lekko głowę w tej samej chwili, gdy wargi Łowcy składały kolejne pocałunki już nie tylko na jej ustach. Inara nie panowała nad budzącymi się do ognia zmysłami, odsłaniając jasną szyję, by ułatwić (a może przyciągnąć?) dostęp do siebie. Paraliżujący i jednocześnie zniewalająco nieprzytomny dotyk przypominał burzę - zmysłów, uczuć i doznań, które coraz mocniej zatracały się w swoich opuszczanych blokadach. Należała do niego, tak jak on do niej i w tej jednej (a może wielu?) chwilach chciała mu to wszystko powiedzieć, przekazać, pokazać. I niemal przygryzła kąciki ust, gdy pocałunek zatrzymał się na kolejnej, dzielącej ich, koronkowej granicy. Tak dziwnie niewygodnej.
Ale to ona pierwsza zrzuciła na podłogę materiał. Męska koszula opadła na dywan z cichym szelestem białych rękawów, gdy jej własne dłonie, jakoś niecierpliwie oderwały ręce Percivala od rozluźnionego zapięcia jej sukienki, by zsunąć cienki materiał jego ubrania. Uderzył ją zapach bzu, leśnych igieł i jego samego, gdy nachyliła się nad nagą piersią, tylko przez moment drażniąc skórę ciepłym oddechem i ledwie muśnięciem ust. Dłonie, niezatrzymywane nakreślały kolejną ścieżkę, zaczynając podróż od podstawy szczęki, przez szyję, barki i z czułą delikatnością okrążając nierówne blizny na ramionach i przedramionach. Przyjmowała go całego, z każdym uśmiechem, który kochała i bliznami, które znaczyły nie tylko ciało.
Kocham cię
Czy kiedykolwiek miała szansę zrozumieć? nie wiedziała i nie chciała się zastanawiać. A rzeczywistość, której tak intensywnie właśnie doświadczała, skutecznie przeganiał każdą niepotrzebną myśl. Żar, który spijała wprost z jego warg, palący dotyk, który mieszał zmysły, splatając je w jedno, rosnące pragnienie. Wciąż jeszcze trzymane w ryzach niepewności i tajemnicą nieznanego, ale i te granice powoli opadały, jak rozplatane włosy z upięcia i spinki niknące w miękkiej fakturze dywanu.
Ciepły oddech odbijał się od skóry, tworząc dziwnie eteryczne wrażenie lekkości, niosący się z nim zapach, otulał zmysły niby delikatny płaszcz. Zastygłe w oczekiwaniu i pędzące, gdy tylko jej własne dłonie odnalazły niedokończone do tej pory dzieło. Ile razy już próbowała świadomie lub nie, sięgnąć umykającego? czy też zakazanego wcześniej dzieła? Ile razy gasiła zapalające się ogniki, jak zbieg uciekając przed palącą ją bliskością?
Wszystko stało się bardziej skomplikowane, gdy obiecała więcej nie uciekać. Nie przed nim. Naturalna wręcz tendencja odrzucania tego, czego serce rzeczywiście pragnęło stanęło przed wizją poddania. Strach przed utratą wolności rozsypał się niczym śniegowy płatek, gdy w końcu rozumiała, że to ona sama ja ograniczała. Ofiarowując siebie - otrzymała więcej niż mogłaby marzyć. A przecież wyobraźnię miała aż nazbyt rozwiniętą, na tyle, by malować lica nieustannym szkarłatem w obliczu wizji, które nieśmiało wdzierały się w zasięg jej ciała. Prowadzone niespiesznie jego dłońmi, jego ustami. Nim całym.
Ileż razy dostrzegała nie-magiczne zwolnienie czasu, które absurdalnie działało teraz na podwójnej sprzeczności. Chociaż zamknięte powieki ograniczały pole widzenia, nie potrafiła zapomnieć błyszczących zielenią źrenic, kumulujących się przenikliwa jasnością przekazu, które nie miały szansy odnaleźć swej treści w słowach. Mówiło jego ciało i paląca bliskość, wpędzająca ją na skraj rozumienia - nie wiedziała przecież co miała robić, a próżno było szukać w jej gestach niezgody. Może przyobleczone niepewnością, którą rozwiewał każdy kolejny oddech porwany ustami Percivala.
Oddech rwał się, gdy nieoczekiwana chwila wytchnienia (czy zapomniała już o własnym oddechu?) zatrzymała czas na nowo. Nieustająca melodia, którą wygrywała gdzieś przestrzeń, okazała się szumem dudniącej w jej uszach krwi. (Czemu wciąż słyszała w niej wygrywane i zgrywane z jej ciałem dźwięki?) Już nie liczyła łomotu serca, które rwało się w piersi tak mocno, że mogłaby się zdziwić, ze wciąż pozostawało na miejscu, w jej piersi, tym bardziej gnane szaleńczą galopadą, gdy męska dłoń odnalazła jej własną, tak nieporadnie? (a może już nie tak bardzo) próbując dokończyć zadanie, tyle razy przerywane w połowie. I może ta właśnie niepewność zatrzymała drżące palce, które odnalazł w ręku Łowca. Z każdym, składanym na opuszkach pocałunkiem i nieskutecznie uspokajanym oddechem - otrzymywała odpowiedź. Te samą, na niezadane pytania i tę samą, którą sama chciała mu przekazać.
Czy przestała myśleć, gdy pokierowana dłoń znalazła się na rysowanej i zatrzymanej do tej pory ścieżce ciała. Nie pamiętała. Nie pamiętała też, gdy kolejne guziki oddzieliła od jasnego materiału. Smukłe palce z nieznanym jej samej namaszczeniem powtórzyły drogę, którą pokonywała usuwając zapięcia. Tym razem nie ograniczana cienką materią koszuli, rysując nieregularną linię od brzucha, aż na pierś, zatrzymując na dłużej w miejscu, gdzie znajdowało się jego serce, tam, gdzie jeszcze przed momentem jej dłoń przykrywały męskie palce. Nie zatrzymała się długo, chociaż rosnąca fala dreszczy przyprawiała o (znowu?) dziwne zawroty głowy, sprawiając, że nawet nogi jej lekko drżały, prawie uginając, gdy rozlewające się ciepło skumulowało swoja intensywność.
odchyliła lekko głowę w tej samej chwili, gdy wargi Łowcy składały kolejne pocałunki już nie tylko na jej ustach. Inara nie panowała nad budzącymi się do ognia zmysłami, odsłaniając jasną szyję, by ułatwić (a może przyciągnąć?) dostęp do siebie. Paraliżujący i jednocześnie zniewalająco nieprzytomny dotyk przypominał burzę - zmysłów, uczuć i doznań, które coraz mocniej zatracały się w swoich opuszczanych blokadach. Należała do niego, tak jak on do niej i w tej jednej (a może wielu?) chwilach chciała mu to wszystko powiedzieć, przekazać, pokazać. I niemal przygryzła kąciki ust, gdy pocałunek zatrzymał się na kolejnej, dzielącej ich, koronkowej granicy. Tak dziwnie niewygodnej.
Ale to ona pierwsza zrzuciła na podłogę materiał. Męska koszula opadła na dywan z cichym szelestem białych rękawów, gdy jej własne dłonie, jakoś niecierpliwie oderwały ręce Percivala od rozluźnionego zapięcia jej sukienki, by zsunąć cienki materiał jego ubrania. Uderzył ją zapach bzu, leśnych igieł i jego samego, gdy nachyliła się nad nagą piersią, tylko przez moment drażniąc skórę ciepłym oddechem i ledwie muśnięciem ust. Dłonie, niezatrzymywane nakreślały kolejną ścieżkę, zaczynając podróż od podstawy szczęki, przez szyję, barki i z czułą delikatnością okrążając nierówne blizny na ramionach i przedramionach. Przyjmowała go całego, z każdym uśmiechem, który kochała i bliznami, które znaczyły nie tylko ciało.
Kocham cię
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Rzeczywistość ulegała stopniowej fragmentaryzacji; starannie uporządkowane pomieszczenie rozpadało się na części pierwsze, bodźce rozdzielały się, przestając tworzyć spójną całość, myśli rozwarstwiały się, jak zbyt luźno spleciona tkanina – a wszystko to dzięki ciepłym palcom Inary, przesuwającym się po jego skórze i sprawiającym, że uformowanie sensownego ciągu słów stawało się niemożliwością. Nie potrafił już myśleć o przyszłości, przeszłości, ani nawet świeżo stworzonej teraźniejszości; nie potrafił i nie chciał, woląc skupiać się na błądzących po jego klatce piersiowej dłoniach, przesyconym zapachem ognistej whisky oddechu oraz tym, jak gładka była jej jasna szyja pod jego ustami.
Zadrżał nieznacznie, gdy rozpięta koszula opadła wreszcie na podłogę; wciąż bijący od kominka żar nie pozwalał jednak na zrzucenie winy za tę reakcję na karb chłodnego powietrza. Nie przejmował się jednak wytłumaczeniami, bo w następnej sekundzie kobiece palce musnęły jego przedramiona; gładkie opuszki przesunęły się po pofałdowanej, zabliźnionej tkance, sprawiając, że znieruchomiał na całą długą sekundę: jego wargi zawisły nad odsłoniętym częściowo obojczykiem, ale przecież dawno już postanowił jej zaufać. Wiedziała, kim był; zdradził jej to już na kamienistym brzegu, a ona mimo to nie odsunęła się od niego z pogardą, akceptując, wybaczając, próbując zrozumieć. On też próbował; mimo oczywistych faktów, mimo szczerych deklaracji i mimo tego wszystkiego, co oboje dzisiaj sobie przysięgali, trudno było mu uwierzyć, że te same dłonie, które delikatnymi pociągnięciami ołówka wyczarowywały na pergaminie piękne linie obrazów, które starannie odmierzały alchemiczne składniki, i które z troską i pewnością gładziły dumne grzbiety aetonanów, mogły bez wzdrygnięcia dotykać jego niedoskonałej formy, osłaniając brzydotę, którą tak starannie chował przed światem. Godził się na to, rozumiejąc, że tego właśnie chciała, zastanawiając się, czy kiedykolwiek się do tego przyzwyczai; czy nadejdzie dzień, w którym drzemiące w jej sercu dobroć i miłość przestaną go dziwić, zamiast tego stając się czymś normalnym, naturalnym, oczekiwanym.
Nie wierzył, że taki stan rzeczy był w ogóle możliwy.
Lekkie, ulotne jak poranna mgła muśnięcie warg gdzieś w okolicach mostka (był pewien, że przez ten ułamek sekundy Inara była w stanie wyczuć, jak mocno biło jego serce) przywróciło go do rzeczywistości, pozwalając drżącym dłoniom ponownie odnaleźć zapięcie koronkowej sukienki; rozluźnił je niespiesznie, powoli pozbywając się kolejnych misternie splecionych sznurków, wyczulony na jakiekolwiek oznaki sprzeciwu, które jednak nie nadchodziły, żeby powściągnąć coraz mocniej wpychającą się w gesty niecierpliwość. Nie mówił już nic, słowa go zawiodły, choć i tak chaotycznie i bez skutku szukał sposobu, żeby pokazać jej, co tak naprawdę kłębiło się w jego myślach; nie chciał, żeby myślała, że był tu z nią z obowiązku, albo jedynie ze względu na tkwiące na ich serdecznych palcach obrączki; powinności już dawno odeszły gdzieś na dalszy plan – to nie one kierowały jego działaniami, ani teraz, ani wcześniej, właściwie: czy kiedykolwiek tak naprawdę się nimi przejmował? Gdy gasły jaskrawe światła salonów, gdy odwracały się czujne spojrzenia nestorów, zawsze robił to, czego pragnął – a obecnie pragnął jej, teraz, jutro, zawsze. Jak miał jej to powiedzieć, żeby zrozumiała i uwierzyła?
Nawet nie próbował, odsuwając się jedynie odrobinę, gdy biały gorset przestał utrzymywać sukienkę, a jego dłoniom udało się wsunąć pod koronkowy materiał; otworzył oczy, żeby przesunąć wzrokiem po jej twarzy, zaróżowionych policzkach, zburzonych, pozostających w nieładzie kosmykach czarnych włosów, zatrzymując się w końcu na ciemnych tęczówkach, mając wrażenie, że czająca się w spojrzeniu intensywność była niemalże namacalna. Wiedział doskonale, że potrafiła czytać z niego jak z otwartej księgi i miał nadzieję, że robiła to również teraz, bo w żadnym znanym sobie języku nie potrafił odnaleźć słów, które przekazałyby jego uczucia jaśniej niż te niedoskonałe, intuicyjne gesty. Pochylił się, żeby pocałować ją raz jeszcze – czule, długo, niespiesznie – tak, jak całowało się kogoś najdroższego, z kim chciało się spędzić resztę życia, nie jedną noc – zanim jego ręce, teraz spoczywające na nagiej skórze jej talii pociągnęły ją do przodu, ostrożnie, ale pewnie, z on sam zrobił kilka uważnych kroków w tył, prowadząc ich oboje w stronę stojącego pod przeciwległą ścianą łóżka.
| koniec części publicznej
Zadrżał nieznacznie, gdy rozpięta koszula opadła wreszcie na podłogę; wciąż bijący od kominka żar nie pozwalał jednak na zrzucenie winy za tę reakcję na karb chłodnego powietrza. Nie przejmował się jednak wytłumaczeniami, bo w następnej sekundzie kobiece palce musnęły jego przedramiona; gładkie opuszki przesunęły się po pofałdowanej, zabliźnionej tkance, sprawiając, że znieruchomiał na całą długą sekundę: jego wargi zawisły nad odsłoniętym częściowo obojczykiem, ale przecież dawno już postanowił jej zaufać. Wiedziała, kim był; zdradził jej to już na kamienistym brzegu, a ona mimo to nie odsunęła się od niego z pogardą, akceptując, wybaczając, próbując zrozumieć. On też próbował; mimo oczywistych faktów, mimo szczerych deklaracji i mimo tego wszystkiego, co oboje dzisiaj sobie przysięgali, trudno było mu uwierzyć, że te same dłonie, które delikatnymi pociągnięciami ołówka wyczarowywały na pergaminie piękne linie obrazów, które starannie odmierzały alchemiczne składniki, i które z troską i pewnością gładziły dumne grzbiety aetonanów, mogły bez wzdrygnięcia dotykać jego niedoskonałej formy, osłaniając brzydotę, którą tak starannie chował przed światem. Godził się na to, rozumiejąc, że tego właśnie chciała, zastanawiając się, czy kiedykolwiek się do tego przyzwyczai; czy nadejdzie dzień, w którym drzemiące w jej sercu dobroć i miłość przestaną go dziwić, zamiast tego stając się czymś normalnym, naturalnym, oczekiwanym.
Nie wierzył, że taki stan rzeczy był w ogóle możliwy.
Lekkie, ulotne jak poranna mgła muśnięcie warg gdzieś w okolicach mostka (był pewien, że przez ten ułamek sekundy Inara była w stanie wyczuć, jak mocno biło jego serce) przywróciło go do rzeczywistości, pozwalając drżącym dłoniom ponownie odnaleźć zapięcie koronkowej sukienki; rozluźnił je niespiesznie, powoli pozbywając się kolejnych misternie splecionych sznurków, wyczulony na jakiekolwiek oznaki sprzeciwu, które jednak nie nadchodziły, żeby powściągnąć coraz mocniej wpychającą się w gesty niecierpliwość. Nie mówił już nic, słowa go zawiodły, choć i tak chaotycznie i bez skutku szukał sposobu, żeby pokazać jej, co tak naprawdę kłębiło się w jego myślach; nie chciał, żeby myślała, że był tu z nią z obowiązku, albo jedynie ze względu na tkwiące na ich serdecznych palcach obrączki; powinności już dawno odeszły gdzieś na dalszy plan – to nie one kierowały jego działaniami, ani teraz, ani wcześniej, właściwie: czy kiedykolwiek tak naprawdę się nimi przejmował? Gdy gasły jaskrawe światła salonów, gdy odwracały się czujne spojrzenia nestorów, zawsze robił to, czego pragnął – a obecnie pragnął jej, teraz, jutro, zawsze. Jak miał jej to powiedzieć, żeby zrozumiała i uwierzyła?
Nawet nie próbował, odsuwając się jedynie odrobinę, gdy biały gorset przestał utrzymywać sukienkę, a jego dłoniom udało się wsunąć pod koronkowy materiał; otworzył oczy, żeby przesunąć wzrokiem po jej twarzy, zaróżowionych policzkach, zburzonych, pozostających w nieładzie kosmykach czarnych włosów, zatrzymując się w końcu na ciemnych tęczówkach, mając wrażenie, że czająca się w spojrzeniu intensywność była niemalże namacalna. Wiedział doskonale, że potrafiła czytać z niego jak z otwartej księgi i miał nadzieję, że robiła to również teraz, bo w żadnym znanym sobie języku nie potrafił odnaleźć słów, które przekazałyby jego uczucia jaśniej niż te niedoskonałe, intuicyjne gesty. Pochylił się, żeby pocałować ją raz jeszcze – czule, długo, niespiesznie – tak, jak całowało się kogoś najdroższego, z kim chciało się spędzić resztę życia, nie jedną noc – zanim jego ręce, teraz spoczywające na nagiej skórze jej talii pociągnęły ją do przodu, ostrożnie, ale pewnie, z on sam zrobił kilka uważnych kroków w tył, prowadząc ich oboje w stronę stojącego pod przeciwległą ścianą łóżka.
| koniec części publicznej
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
| 7 września
Korytarz prowadzący do komnat świeżo poślubionych małżonków był lodowaty i cichy, dłużył się też w nieskończoność, tak, że Lysander tracił nadzieję na to, że zdoła dotrzeć tam w jednym kawałku. Przy każdej kolejnej zbroi, ustawionej wzdłuż holu, jęczał z niezadowoleniem, jedną ręką przyciskając do piersi prawie pustą butelkę Toujours Pur, drugą próbując zawiązać rozchełstany materiał szmaragdowozielonego szlafroka, wyłożonego atłasowym kołnierze. Złote włosy były mokre od kąpieli, woda skapywała mu na kark i przeszywała go nieprzyjemnym dreszczem chłodu. Po powrocie z całonocnych wojaży postanowił wspaniałomyślnie zażyć odświeżenia, by odrobinę wytrzeźwieć, ale po fakcie uznawał ten pomysł za całkiem chybiony. Nie dość, że paradował przez posiadłość w stroju pasującym jedynie do prywatnych komnat, to jeszcze przemarzał do szpiku kości. Uderzający - wciąż - do głowy alkohol łagodził jednakże dyskomfort na tyle, by lordowi Nottowi udało się dotrzeć do celu swej straceńczej wędrówki.
Piątkowy poranek, tuż przed brzaskiem, nie był najlepszą porą na odwiedziny u starszego brata, ale Lysander niezbyt się tym przejmował. Bez pukania wszedł do komnat Percivala, nieco chwiejąc się w progu, po czym dumnie przemaszerował wprost do najbardziej intymnej części prywatnych apartamentów. Od progu zorientował się, że - szczęśliwie dla Inary - nowa bratowa nie spoczywa w małżeńskim łożu, może wygnana z niego obowiązkami a może odpoczywająca w innej sypialni, co byłoby zrozumiałe ze względu na błogosławiony stan. W pościeli znajdował się za to upragniony wzór cnót wszelakich, za którym Lys stęsknił się nieziemsko. Może to alkohol, może spotkanie wspólnych znajomych ze Slytherinu, może fakt, że nie wiedzieli się od dawien dawna - nie zastanawiał się nad powodami, radośnie, jak za młodzieńczych lat, zwalając się na materac tuż obok Percivala.
- Pobudka, książę! - zawołał radośnie, zapewne owiewając brata wonią mięty, damskich perfum oraz mieszanki różnych alkoholi. Poczochrał brunetowi włosy, zdając się nie zauważać niepokoju mężczyzny, ba, może nawet przerażenia i agresji: wydawał się gotowy, by sięgnąć po różdżkę i wbić mu ją w oko. A może tylko tak mu się wydawało, nieistotne: przymknął na moment oczy, podsuwając pod brodę Percy'ego butelkę Toujours. - Spodziewałeś się kogoś? - spytał rozbawiony, wygodniej moszcząc się na poduchach. Coś mu tutaj nie pasowało, materac był zbyt twardy: wolał swoje łóżko. - Nie zgadniesz kogo spotkałem wczoraj w Wenus - wyszeptał podekscytowany, łypiąc na brata jednym okiem. Mokry lok przykleił mu się do środka czoła, nadając mu niezbyt poważnego wyglądu, szlafrok rozchełstał się na dobre, przykrywając jednak newralgiczne punkty ciała - materiał zaplątał się wokół jednej ręki i Lysander przez chwilę mocował się z nim. Jeszcze pijany, jeszcze w dobrym humorze, wyraźnie wczorajszy i beztroski. Groteskowo inny od swej doroślejszej wersji, pana lorda, dziedzica, ukochanego nestora i tak dalej, i tak dalej. Odkąd Percival spełniał się jako mąż i awansował jako smokolog, nie tylko widywali się znacznie mniej, ale i starszy brat rósł w oczach całej rodziny. Lys nie potrafił się zdecydować: czy bardziej go to denerwowało, czy też dawało więcej luzu, z którego skwapliwie korzystał, doprowadzając się do stanu radosnej nietrzeźwości.
Korytarz prowadzący do komnat świeżo poślubionych małżonków był lodowaty i cichy, dłużył się też w nieskończoność, tak, że Lysander tracił nadzieję na to, że zdoła dotrzeć tam w jednym kawałku. Przy każdej kolejnej zbroi, ustawionej wzdłuż holu, jęczał z niezadowoleniem, jedną ręką przyciskając do piersi prawie pustą butelkę Toujours Pur, drugą próbując zawiązać rozchełstany materiał szmaragdowozielonego szlafroka, wyłożonego atłasowym kołnierze. Złote włosy były mokre od kąpieli, woda skapywała mu na kark i przeszywała go nieprzyjemnym dreszczem chłodu. Po powrocie z całonocnych wojaży postanowił wspaniałomyślnie zażyć odświeżenia, by odrobinę wytrzeźwieć, ale po fakcie uznawał ten pomysł za całkiem chybiony. Nie dość, że paradował przez posiadłość w stroju pasującym jedynie do prywatnych komnat, to jeszcze przemarzał do szpiku kości. Uderzający - wciąż - do głowy alkohol łagodził jednakże dyskomfort na tyle, by lordowi Nottowi udało się dotrzeć do celu swej straceńczej wędrówki.
Piątkowy poranek, tuż przed brzaskiem, nie był najlepszą porą na odwiedziny u starszego brata, ale Lysander niezbyt się tym przejmował. Bez pukania wszedł do komnat Percivala, nieco chwiejąc się w progu, po czym dumnie przemaszerował wprost do najbardziej intymnej części prywatnych apartamentów. Od progu zorientował się, że - szczęśliwie dla Inary - nowa bratowa nie spoczywa w małżeńskim łożu, może wygnana z niego obowiązkami a może odpoczywająca w innej sypialni, co byłoby zrozumiałe ze względu na błogosławiony stan. W pościeli znajdował się za to upragniony wzór cnót wszelakich, za którym Lys stęsknił się nieziemsko. Może to alkohol, może spotkanie wspólnych znajomych ze Slytherinu, może fakt, że nie wiedzieli się od dawien dawna - nie zastanawiał się nad powodami, radośnie, jak za młodzieńczych lat, zwalając się na materac tuż obok Percivala.
- Pobudka, książę! - zawołał radośnie, zapewne owiewając brata wonią mięty, damskich perfum oraz mieszanki różnych alkoholi. Poczochrał brunetowi włosy, zdając się nie zauważać niepokoju mężczyzny, ba, może nawet przerażenia i agresji: wydawał się gotowy, by sięgnąć po różdżkę i wbić mu ją w oko. A może tylko tak mu się wydawało, nieistotne: przymknął na moment oczy, podsuwając pod brodę Percy'ego butelkę Toujours. - Spodziewałeś się kogoś? - spytał rozbawiony, wygodniej moszcząc się na poduchach. Coś mu tutaj nie pasowało, materac był zbyt twardy: wolał swoje łóżko. - Nie zgadniesz kogo spotkałem wczoraj w Wenus - wyszeptał podekscytowany, łypiąc na brata jednym okiem. Mokry lok przykleił mu się do środka czoła, nadając mu niezbyt poważnego wyglądu, szlafrok rozchełstał się na dobre, przykrywając jednak newralgiczne punkty ciała - materiał zaplątał się wokół jednej ręki i Lysander przez chwilę mocował się z nim. Jeszcze pijany, jeszcze w dobrym humorze, wyraźnie wczorajszy i beztroski. Groteskowo inny od swej doroślejszej wersji, pana lorda, dziedzica, ukochanego nestora i tak dalej, i tak dalej. Odkąd Percival spełniał się jako mąż i awansował jako smokolog, nie tylko widywali się znacznie mniej, ale i starszy brat rósł w oczach całej rodziny. Lys nie potrafił się zdecydować: czy bardziej go to denerwowało, czy też dawało więcej luzu, z którego skwapliwie korzystał, doprowadzając się do stanu radosnej nietrzeźwości.
Źle sypiał. Od dawna, właściwie – odkąd pamiętał, ostatnie dni jednak odbiły na nim piętno nieukojonego zmęczenia wyjątkowo mocno, wprowadzając do sennych mar obrazy nie tylko abstrakcyjne, ale i zupełnie realistyczne, w których podjęte świeżo decyzje po raz kolejny obracały się przeciwko niemu. Niepokój zdawał się osiadać na jego ramionach jak pajęczyna, lepka i mocna jednocześnie, w której plątał się tym bardziej, im intensywniej próbował się uwolnić. Nie, to nie był jeszcze etap drżenia na widok własnego cienia, ale lekka paranoja okraszona tysiącem teorii spiskowych majaczyła już na horyzoncie, sprawiając, że częściej niż zwykle oglądał się za siebie, czujnie sprawdzając szczelność zawiasów (tak, jakby coś tak trywialnego jak drzwi, było w stanie kogokolwiek zatrzymać) i nakładając na pomieszczenia rezydencji wszystkie rodzaje ochronnych zaklęć, jakie był w stanie rzucić. Dla Inary, tłumaczył, i dla bezpieczeństwa dziecka, gwarantując sobie serię zdziwionych spojrzeń i uniesionych wysoko brwi – nikt zdawał się jednak nie utrudniać mu zadania, uznając, że była to jedna z nieszkodliwych fanaberii przyszłego ojca. Nie tak do końca nieusprawiedliwionych; anomalie nadal szalały, a czasy były niespokojne również i dla odgrodzonej od świata zewnętrznego arystokracji – nadchodzące spotkanie, zwołane przez Malfoyów, było tego wystarczającym dowodem. Dodatkowa ochrona nie mogła nikomu zaszkodzić (chyba że Percival wysadziłby sam siebie przy wypowiadaniu inkantacji), ale niestety również nie pomogła, nie uspokajając ani odrobinę rozedrganych nerwów; spał więc płytko, czujnie, gotowy w każdej chwili, by zerwać się z łóżka i odegnać ewentualnych intruzów.
A przynajmniej tak mu się wydawało.
Nagłe ugięcie materaca, połączone z głośnym jęknięciem sprężyn i radosnym okrzykiem, nie wyciągnęło go ze snu od razu; opóźnienie było niewielkie, wystarczająco jednak znaczne, by wyrwać z kontekstu nagłe poczucie czyjejś obecności tuż obok – i to obecności zupełnie innej niż ta, do której przywykł, niemającej nic wspólnego z subtelną, kwiatową wonią i cichym oddechem, charakterystycznymi dla Inary. Otwierając oczy, tkwił więc wciąż w tym irracjonalnym, pół-rzeczywistym stanie, w którym scenariusze o czyhających w zasłonach potworach i zmutowanych, różowych bahankach kryjących się za załamaniami ścian, brzmiały całkiem racjonalnie; sensowne wydało mu się też niezbite przekonanie, że oto w jego łożu pojawił się któryś z Rycerzy, chcąc wymierzyć mu karę za dokonaną niedawno, słowną zdradę. Pewności co do tego przypuszczenia nie rozwiała przy tym ani mieszanka miętowo-alkoholowych zapachów, ani znajome brzmienie głosu, ani nawet mignięcie cherubinowych loków; Percival, stuprocentowo pewien, że za kilka chwil czeka go bolesna śmierć, w wyrobionym odruchu zamachnął się dłonią do tyłu, chcąc prędko porwać różdżkę z nocnego stolika. Nie przewidział jedynie, że jego kończyny wciąż będą niezdarne i ciężkie od snu, a palce, zamiast chwycić za drewnianą rączkę, popchną ją ku krawędzi, strącając drogocenną różdżkę na podłogę. Stuknęło, a później cicho huknęło, gdy różdżka – najwidoczniej niezadowolona z tego, jak się ją traktowało – kaszlnęła iskrami, przypalając lekko dywan i fragment pościeli; po pomieszczeniu rozniósł się smród palonego materiału.
– Psidwacza mać – mruknął Percival, podnosząc się do pozycji siedzącej i dopiero wtedy w pełni dostrzegając rozłożoną obok sylwetkę. Serce wciąż waliło mu głośno po niedoszłym spotkaniu ze śmiercią, ale poczucie rzeczywistości wreszcie do niego wracało, pozwalając na zirytowane prychnięcie. Przetarł dłonią twarz, z widoczną ulgą opadając z powrotem na poduszki i jeszcze raz zerkając na Lysandra. – Tak, Lys – odpowiedział, nienaturalnie głośno, z wyraźnie brzmiącym w głosie sarkazmem. – Często przyjmuję gości w środku nocy. We własnej sypialni – wyjaśnił, podciągając narzutę wyżej pod brodę i dopiero teraz dostrzegając butelkę w ręce brata. Właściwie to nie był na niego zły – w kąciki ust powoli wkradało się nawet rozbawienie, przemieszane z jakąś braterską czułością, swoje źródło mającą jeszcze w czasach, kiedy czteroletni Lysander plątał mu się pod nogami, udając, że ćwiczy balet – ale poranno-senne naburmuszenie opuszczało go powoli, podsycane dodatkowo przerwanym w połowie koszmarem. – Nie zgadnę – powtórzył za nim, przymykając z powrotem powieki. – Ale zapewne zaraz mnie oświecisz. – Zamilkł na chwilę, pozwalając, by jego myśli poukładały się wreszcie w sensowną całość. Był piątek, co oznaczało, że miał przed sobą jeszcze jeden dzień wolnego, a w jego planach znajdowała się jedynie popołudniowa rozmowa z jego następcą w Ministerstwie, mogąca jednak poczekać co najmniej kilka godzin. Otworzył jedno oko, zerkając na brata. – Masz coś jeszcze w tej butelce? – zapytał z zainteresowaniem, wskazując głową gdzieś w nieokreślonym kierunku.
A przynajmniej tak mu się wydawało.
Nagłe ugięcie materaca, połączone z głośnym jęknięciem sprężyn i radosnym okrzykiem, nie wyciągnęło go ze snu od razu; opóźnienie było niewielkie, wystarczająco jednak znaczne, by wyrwać z kontekstu nagłe poczucie czyjejś obecności tuż obok – i to obecności zupełnie innej niż ta, do której przywykł, niemającej nic wspólnego z subtelną, kwiatową wonią i cichym oddechem, charakterystycznymi dla Inary. Otwierając oczy, tkwił więc wciąż w tym irracjonalnym, pół-rzeczywistym stanie, w którym scenariusze o czyhających w zasłonach potworach i zmutowanych, różowych bahankach kryjących się za załamaniami ścian, brzmiały całkiem racjonalnie; sensowne wydało mu się też niezbite przekonanie, że oto w jego łożu pojawił się któryś z Rycerzy, chcąc wymierzyć mu karę za dokonaną niedawno, słowną zdradę. Pewności co do tego przypuszczenia nie rozwiała przy tym ani mieszanka miętowo-alkoholowych zapachów, ani znajome brzmienie głosu, ani nawet mignięcie cherubinowych loków; Percival, stuprocentowo pewien, że za kilka chwil czeka go bolesna śmierć, w wyrobionym odruchu zamachnął się dłonią do tyłu, chcąc prędko porwać różdżkę z nocnego stolika. Nie przewidział jedynie, że jego kończyny wciąż będą niezdarne i ciężkie od snu, a palce, zamiast chwycić za drewnianą rączkę, popchną ją ku krawędzi, strącając drogocenną różdżkę na podłogę. Stuknęło, a później cicho huknęło, gdy różdżka – najwidoczniej niezadowolona z tego, jak się ją traktowało – kaszlnęła iskrami, przypalając lekko dywan i fragment pościeli; po pomieszczeniu rozniósł się smród palonego materiału.
– Psidwacza mać – mruknął Percival, podnosząc się do pozycji siedzącej i dopiero wtedy w pełni dostrzegając rozłożoną obok sylwetkę. Serce wciąż waliło mu głośno po niedoszłym spotkaniu ze śmiercią, ale poczucie rzeczywistości wreszcie do niego wracało, pozwalając na zirytowane prychnięcie. Przetarł dłonią twarz, z widoczną ulgą opadając z powrotem na poduszki i jeszcze raz zerkając na Lysandra. – Tak, Lys – odpowiedział, nienaturalnie głośno, z wyraźnie brzmiącym w głosie sarkazmem. – Często przyjmuję gości w środku nocy. We własnej sypialni – wyjaśnił, podciągając narzutę wyżej pod brodę i dopiero teraz dostrzegając butelkę w ręce brata. Właściwie to nie był na niego zły – w kąciki ust powoli wkradało się nawet rozbawienie, przemieszane z jakąś braterską czułością, swoje źródło mającą jeszcze w czasach, kiedy czteroletni Lysander plątał mu się pod nogami, udając, że ćwiczy balet – ale poranno-senne naburmuszenie opuszczało go powoli, podsycane dodatkowo przerwanym w połowie koszmarem. – Nie zgadnę – powtórzył za nim, przymykając z powrotem powieki. – Ale zapewne zaraz mnie oświecisz. – Zamilkł na chwilę, pozwalając, by jego myśli poukładały się wreszcie w sensowną całość. Był piątek, co oznaczało, że miał przed sobą jeszcze jeden dzień wolnego, a w jego planach znajdowała się jedynie popołudniowa rozmowa z jego następcą w Ministerstwie, mogąca jednak poczekać co najmniej kilka godzin. Otworzył jedno oko, zerkając na brata. – Masz coś jeszcze w tej butelce? – zapytał z zainteresowaniem, wskazując głową gdzieś w nieokreślonym kierunku.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Bose stopy przemarzły mu niemiłosiernie od lodowatych, marmurowych posadzek, po których stąpał tanecznym krokiem, by jak najszybciej odwiedzić umiłowanego brata. Lysander miał wrażenie, że zimno promieniuje od kostki wyżej, wzdłuż łydki, ud i bioder, sięgając aż do żeber. Zadrżał gwałtownie, po czym dość niezgrabnie - ciągle trzymał w jednej ręce butelkę, a drugą zaledwie przed momentem oswobodził z materiału szlafroka - naciągnął na siebie choć część ciężkiej, puchowej kołdry, okrywającej Percivala. Poszamotał się z pościelą, chcąc zagarnąć jej jak najwięcej dla siebie, kopnął też kilka razy zimną nogą rozgrzane łydki brata. Przez czysty przypadek, rzecz jasna, chociaż liczył na to, że to nieco podłamie jego morale i pozwoli w końcu się zagrzać. Wylegiwanie się w blasku najstarszego wzoru cnót wszelakich weszło mu w krew, nie zaszkodziło zrobić to także fizycznie, chroniąc swój wrażliwy organizm przed wyziębieniem. Przeszywające go dreszcze były najlepszą wskazówką, boleśnie przesuwającą się na proces trzeźwienia - wstawiony mógłby latać z gołym, wyrzeźbionym latami ćwiczeń tanecznych ciałem choćby i po zaspach, nie odczuwając przy tym najmniejszego dyskomfortu. Niedobrze, nie lubił powrotu do rzeczywistości. Głębiej zakopał się pod zdobyczną kołdrę, przy okazji rozlewając na łóżku trochę alkoholu. Dopiero po wykokoszeniu się do najwygodniejszej (i najcieplejszej) możliwej pozycji, ponownie zwrócił uwagę na poddenerwowanego Percivala. Uśmiechnął się szeroko, ciesząc się, że po początkowym grymasie niechęci i niepokoju, na twarzy brata zauważył przyjazny, znajomy, czuły wręcz sarkazm.
- O, nie opowiadałeś mi o tych gościach - zainteresował się nagle. - Brunetki? Blondynki? Błagam, powiedz, że nie rude, te ogniste i piegowate brzydactwa na milę śmierdzą glonami - jęknął cicho, przymykając powieki. Po kilku chwilach otworzył je gwałtownie, nieco unosząc się na poduchach tuż obok brata. Wyciągnął drugą rękę na wierzch i poklepał go po ramieniu. - Nie martw się, nic nie powiem Inarze. Przysięgam na - urwał i zawiesił nieco głos: dla Lysandra nie istniały żadne świętości, musiał się więc poważnie zastanowić. - Po prostu przysięgam - wybrnął z gracją, prezentując najpiękniejszy z arsenału swych uśmiechów. Urok ten psuła nieco woń zwietrzałego alkoholu oraz mięty, ale nie wylądował w łóżku jakiejś mało cnotliwej panienki a swego brata. - Swoją drogą, dlatego się tak wystraszyłeś? Myślałeś, że to Inara wraca i nakryje cię na niecnych uczynkach? - kontynuował paplaninę, spoglądając na Percivala spod przemoczonych, złotych loków. Mówił bardzo dużo, lecz składnie i miłym dla ucha tonem; starał się nadrobić poprzednie tygodnie bez wymiany braterskich informacji. Zwłaszcza tych dotyczących małżeństwa, wiszącego także i nad głową Lysandra. Podświadomie wypytywał o kwestie, które i jemu spędzały sen z powiek - wraz z nadużywaniem alkoholu oraz zbyt częstym świętowaniem stanu kawalerskiego w przeróżnych restauracjach i klubokawiarniach. - Naszego drogiego kuzyna, wiesz, Ollivandera. Tego takiego młokosa, co sądziliśmy, że taki grzeczny, nieśmiałek bez pazurków. Fideliusa czy jak on się tam nazywał. Całkiem nieźle sobie poczynał, nie uwierzyłbyś, że to on - podzielił się tym sekretem z dumą, czekając na równie rozemocjonowaną reakcję wyrwanego ze snu Percivala. Nie musiał odpowiadać na retoryczne zagajenie o alkohol, podsunął mu butelkę jeszcze bliżej twarzy, prawie uderzając szkłem o policzki brata. - Mam cię napoić jak małą Ullę? - spytał ironicznie, przywołując wspomnienie swoich prób opieki nad najmłodszą siostrą. Kilka razy prawie wybił jej zęby, próbując się nią zaopiekować, nie mówiąc już o wykręconych rękach, kiedy to zbyt gwałtownie obracał ją w dziecięcym tańcu.
- O, nie opowiadałeś mi o tych gościach - zainteresował się nagle. - Brunetki? Blondynki? Błagam, powiedz, że nie rude, te ogniste i piegowate brzydactwa na milę śmierdzą glonami - jęknął cicho, przymykając powieki. Po kilku chwilach otworzył je gwałtownie, nieco unosząc się na poduchach tuż obok brata. Wyciągnął drugą rękę na wierzch i poklepał go po ramieniu. - Nie martw się, nic nie powiem Inarze. Przysięgam na - urwał i zawiesił nieco głos: dla Lysandra nie istniały żadne świętości, musiał się więc poważnie zastanowić. - Po prostu przysięgam - wybrnął z gracją, prezentując najpiękniejszy z arsenału swych uśmiechów. Urok ten psuła nieco woń zwietrzałego alkoholu oraz mięty, ale nie wylądował w łóżku jakiejś mało cnotliwej panienki a swego brata. - Swoją drogą, dlatego się tak wystraszyłeś? Myślałeś, że to Inara wraca i nakryje cię na niecnych uczynkach? - kontynuował paplaninę, spoglądając na Percivala spod przemoczonych, złotych loków. Mówił bardzo dużo, lecz składnie i miłym dla ucha tonem; starał się nadrobić poprzednie tygodnie bez wymiany braterskich informacji. Zwłaszcza tych dotyczących małżeństwa, wiszącego także i nad głową Lysandra. Podświadomie wypytywał o kwestie, które i jemu spędzały sen z powiek - wraz z nadużywaniem alkoholu oraz zbyt częstym świętowaniem stanu kawalerskiego w przeróżnych restauracjach i klubokawiarniach. - Naszego drogiego kuzyna, wiesz, Ollivandera. Tego takiego młokosa, co sądziliśmy, że taki grzeczny, nieśmiałek bez pazurków. Fideliusa czy jak on się tam nazywał. Całkiem nieźle sobie poczynał, nie uwierzyłbyś, że to on - podzielił się tym sekretem z dumą, czekając na równie rozemocjonowaną reakcję wyrwanego ze snu Percivala. Nie musiał odpowiadać na retoryczne zagajenie o alkohol, podsunął mu butelkę jeszcze bliżej twarzy, prawie uderzając szkłem o policzki brata. - Mam cię napoić jak małą Ullę? - spytał ironicznie, przywołując wspomnienie swoich prób opieki nad najmłodszą siostrą. Kilka razy prawie wybił jej zęby, próbując się nią zaopiekować, nie mówiąc już o wykręconych rękach, kiedy to zbyt gwałtownie obracał ją w dziecięcym tańcu.
Strona 1 z 2 • 1, 2
Sypialnia
Szybka odpowiedź