jezioro
AutorWiadomość
Jezioro
Jezioro jest właściwie zbiornikiem wodnym, założonym przed wielu laty z powodu kaprysu prababki Lamii, która podczas wyjątkowo gorącego lata pragnęła ochłody oraz estetycznego wzbogacenia ogrodów. Do pracy nad wykopaniem kanału, łączącego ziemie Wilton z przepływającą nieopodal rzeką Avon, nie wykorzystano jednak magii. Ówczesny nestor zaprzągł do pracy mugoli z niedalekiego miasteczka; budowa kanału trwała niezwykle długo, wielu nieszczęśników zmarło w trakcie katorżniczej pracy, którą przy pomocy czarodziejskich sił można byłoby skończyć w zaledwie kilka dni. Zaprojektowany, doskonale okrągły, zbiornik wodny w końcu został napełniony wodą, stając się ważnym elementem piękna ogrodów. Oddalony od dworu, otoczony jest najdzikszą jego częścią. Brzegi porasta wysoka roślinność a woda zawsze jest lodowato zimna. Zdarzają się tutaj nieprzycięte gałęzie, rozrastające się dziko szuwary albo przekwitłe krzewy, lecz to nieuporządkowanie stanowi miłą odmianę i przyciąga mieszkańców dworu - zwłaszcza tych pragnących chwili spokoju i wyciszenia od gwarnych sal. Na środku jeziora znajdują się wykute w marmurze rzeźby i bogato rzeźbiona altana, stanowiąca doskonałe miejsce tajnych rozmów. Dostać mogą się na nią jedyne osoby znające odpowiedni ruch różdżki, który należy wykonać na korze najstarszej z wierzb, rosnących od stuleci po prawej stronie jeziora. Gdy kora rozjaśni się srebrzystą poświatą, na tafli wody pojawiają się marmurowe, równo ociosane głazy, po których spokojnie i elegancko można przejść aż do altany, w której - dzięki magii skrzatów - pojawiają się wtedy misy pełne świeżych owoców i karafki drogich trunków. Marmurowa samotnia, choć z brzegu wydaje się niewielka, potrafi zwiększać swe rozmiary, odpowiednio do ilości osób, rozsiadających się na wygodnych ławach.
Z brzegu niemożliwym jest dostrzeżenie tego, co dzieje się pomiędzy marmurowymi kolumnami, a głazy, prowadzące na środek jeziora, znikają w momencie, w którym ostatni gość postawi swoją stopę na kamiennej posadzce, co odcina dostęp niepowołanym intruzom.
Z brzegu niemożliwym jest dostrzeżenie tego, co dzieje się pomiędzy marmurowymi kolumnami, a głazy, prowadzące na środek jeziora, znikają w momencie, w którym ostatni gość postawi swoją stopę na kamiennej posadzce, co odcina dostęp niepowołanym intruzom.
Abraxas C. Malfoy
Zawód : znawca prawa, polityk
Wiek : 33
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
The strength of a nation derives from the integrity of the home
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
17 maja
Jakby ktoś spróbował zamknąć mnie w domu, rozniósłbym tę budę, nieważne, czy byłabym ze słomy, drewna, czy z kamienia. Tak bym dmuchnął, tak bym chuchnął, że pojedyncza cegła by się nie ostała. Desperacja zwiększa możliwości organizmu, udowodniono to naukowo, a mi wówczas na pewno coś by skoczyło. Wyniki grubo poza skalę i pojemność płuc jak u smoka, a to wszystko pomimo palenia paczki dziennie. Gdyby Cynthia zechciała, coś podobnego mógłbym zrobić dla niej. Zorganizować spektakularną ucieczkę, ucieczkę królewny z jej pilnie strzeżonej wieży, tylko że... ona wcale o to nie prosiła. Byłbym gotów nawet wypić eliksir wielosokowy i wskoczyć w jej kieckę, ale przecież nie chcę uszczęśliwiać jej na siłę. Wizyta standardowa też pozostaje opcją, tylko po prostu nie tak atrakcyjną, jak skrzętne knucie chytrych planów i adrenalina skacząca jak narowisty ogier. Następnym razem, w liście obiecuję jej przyzwoitość i żadnych niecnych zamiarów, a gołosłowności nie lubię bardziej niż tłustego mięsa. Zapowiadam się oficjalnie, więc żeby w tym tonie pozostać, pakuję się w wizytowy strój. Taki w sam raz, nadal mam trudność z ubieraniem się stosownie do pogody, lecz co do okazji, zazwyczaj trafiam w sedno. A przynajmniej w jeden z kręgów na wewnętrznej tarczy, choć (na szczęście) bliżej mi do przesady w tą dobrą stronę i idąc na wino czasem wyglądam, jakbym wybierał się na ślub. Lub pogrzeb, na przykład czyichś marzeń i ambicji.
Uśmiecham się do swojego odbicia w lustrze, pod jedną pachę chowam butelkę wina, pod drugą bukiet kwiatów, zataczam się - nie jak pijany - wkoło własnej osi i bach, ląduję pod bramami Wilton. Coś tam zagaduję oczekującego mnie odźwiernego, ale mężczyzna najwyraźniej w nastroju na pogawędki nie jest, bo choć jego ton pozostaje uprzejmy, to odpowiada jedynie "tak, sir" i "nie, sir". Szybko się nużę, więc się zamykam - brawo, osiągnąłeś swój cel, myślę, patrząc ze złością na lokaja. Ten odprowadza mnie do rodziny Malfoyów i jak na dobrego sługę przystało, ulatnia się. Witam się grzecznie ze wszystkimi, oczywiście startując od pana domu, a kończąc na Cynthii, mimo że wolałbym formalności mieć już za sobą, zaszyć się z kuzynką i zająć się tym, co ważne. A zatem: plotkami.
Najpierw jednak ściskam dłonie (Armanda), całuję rączki (pani mamy oraz Cynki) oraz wręczam prezenty dla swych gospodarzy i odpowiadam na tuzin pytań o zdrowie, o rodzinę, o Evandrę, o zdrowie, o Evana, o plan gospodarczy na kolejne pół roku, o zdrowie... Herbatka się przeciąga - zaczynam podejrzewać, czy imbryki nie są zaczarowane i same się nie napełniają - ale finalnie w filiżankach ukazuje się dno, a my dostajemy od głowy rodziny błogosławieństwo na spacerek. Oczywiście, nie sami, a w towarzystwie Góry, którego umięśnione ramiona wprawiają mnie w delikatne kompleksy i sprawiają, że intensywnie zaczynam myśleć o praktyce jakichś dzikich serii ćwiczeń. W ostatniej Czarownicy pod niebiosa wychwalali Skalpel - może powinienem spróbować. Ale najpierw się dowiem, na jakie to partie ciała.
-On będzie z nami cały czas? - pytam szeptem Cynthię, gdy pod ramię spacerujemy sobie zieloną ścieżką prowadzącą do jeziora o nienaturalnie ciemnej wodzie - twój ojciec musi sądzić, że mam wobec ciebie złe zamiary albo że jestem wyjątkową ofermą - krzywię się, rzucając dźwięczną uwagę pół żartem, pół serio.
-Możemy się tam jakoś dostać? - pytam, dyskretnie wskazując na kamienną altanę pośrodku jeziora. Rozsądek podpowiada, że nie, ale przecież jesteśmy czarodziejami. Po cholerę byłby ozdobna wysepka na wodzie, do której dostać się nie sposób? Sam pokonałbym jezioro wpław, lecz mokra szlachcianka pasuje do sypialni, a nie do otwartej altanki pośród gładkich, granatowych wód.
Jakby ktoś spróbował zamknąć mnie w domu, rozniósłbym tę budę, nieważne, czy byłabym ze słomy, drewna, czy z kamienia. Tak bym dmuchnął, tak bym chuchnął, że pojedyncza cegła by się nie ostała. Desperacja zwiększa możliwości organizmu, udowodniono to naukowo, a mi wówczas na pewno coś by skoczyło. Wyniki grubo poza skalę i pojemność płuc jak u smoka, a to wszystko pomimo palenia paczki dziennie. Gdyby Cynthia zechciała, coś podobnego mógłbym zrobić dla niej. Zorganizować spektakularną ucieczkę, ucieczkę królewny z jej pilnie strzeżonej wieży, tylko że... ona wcale o to nie prosiła. Byłbym gotów nawet wypić eliksir wielosokowy i wskoczyć w jej kieckę, ale przecież nie chcę uszczęśliwiać jej na siłę. Wizyta standardowa też pozostaje opcją, tylko po prostu nie tak atrakcyjną, jak skrzętne knucie chytrych planów i adrenalina skacząca jak narowisty ogier. Następnym razem, w liście obiecuję jej przyzwoitość i żadnych niecnych zamiarów, a gołosłowności nie lubię bardziej niż tłustego mięsa. Zapowiadam się oficjalnie, więc żeby w tym tonie pozostać, pakuję się w wizytowy strój. Taki w sam raz, nadal mam trudność z ubieraniem się stosownie do pogody, lecz co do okazji, zazwyczaj trafiam w sedno. A przynajmniej w jeden z kręgów na wewnętrznej tarczy, choć (na szczęście) bliżej mi do przesady w tą dobrą stronę i idąc na wino czasem wyglądam, jakbym wybierał się na ślub. Lub pogrzeb, na przykład czyichś marzeń i ambicji.
Uśmiecham się do swojego odbicia w lustrze, pod jedną pachę chowam butelkę wina, pod drugą bukiet kwiatów, zataczam się - nie jak pijany - wkoło własnej osi i bach, ląduję pod bramami Wilton. Coś tam zagaduję oczekującego mnie odźwiernego, ale mężczyzna najwyraźniej w nastroju na pogawędki nie jest, bo choć jego ton pozostaje uprzejmy, to odpowiada jedynie "tak, sir" i "nie, sir". Szybko się nużę, więc się zamykam - brawo, osiągnąłeś swój cel, myślę, patrząc ze złością na lokaja. Ten odprowadza mnie do rodziny Malfoyów i jak na dobrego sługę przystało, ulatnia się. Witam się grzecznie ze wszystkimi, oczywiście startując od pana domu, a kończąc na Cynthii, mimo że wolałbym formalności mieć już za sobą, zaszyć się z kuzynką i zająć się tym, co ważne. A zatem: plotkami.
Najpierw jednak ściskam dłonie (Armanda), całuję rączki (pani mamy oraz Cynki) oraz wręczam prezenty dla swych gospodarzy i odpowiadam na tuzin pytań o zdrowie, o rodzinę, o Evandrę, o zdrowie, o Evana, o plan gospodarczy na kolejne pół roku, o zdrowie... Herbatka się przeciąga - zaczynam podejrzewać, czy imbryki nie są zaczarowane i same się nie napełniają - ale finalnie w filiżankach ukazuje się dno, a my dostajemy od głowy rodziny błogosławieństwo na spacerek. Oczywiście, nie sami, a w towarzystwie Góry, którego umięśnione ramiona wprawiają mnie w delikatne kompleksy i sprawiają, że intensywnie zaczynam myśleć o praktyce jakichś dzikich serii ćwiczeń. W ostatniej Czarownicy pod niebiosa wychwalali Skalpel - może powinienem spróbować. Ale najpierw się dowiem, na jakie to partie ciała.
-On będzie z nami cały czas? - pytam szeptem Cynthię, gdy pod ramię spacerujemy sobie zieloną ścieżką prowadzącą do jeziora o nienaturalnie ciemnej wodzie - twój ojciec musi sądzić, że mam wobec ciebie złe zamiary albo że jestem wyjątkową ofermą - krzywię się, rzucając dźwięczną uwagę pół żartem, pół serio.
-Możemy się tam jakoś dostać? - pytam, dyskretnie wskazując na kamienną altanę pośrodku jeziora. Rozsądek podpowiada, że nie, ale przecież jesteśmy czarodziejami. Po cholerę byłby ozdobna wysepka na wodzie, do której dostać się nie sposób? Sam pokonałbym jezioro wpław, lecz mokra szlachcianka pasuje do sypialni, a nie do otwartej altanki pośród gładkich, granatowych wód.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Nie potrzebowała ratunku - bo i cóż miałaby zrobić, gdyby już uciekła z Wilton? Ciągle musiałaby się kryć przed wzrokiem innych, by żaden ptaszek nie doniósł ojcu o tym podstępnym wybiegu, pomijając już oczywiście fakt, że po swych ostatnich wybrykach znów drżała na myśl o nieposłuszeństwie, a także sprawieniu Armandowi zawodu. Nie wiedział o tym, co przytrafiło się na ziemiach Traversów, nie mógł nie zauważyć jednak zniknięcia córki, gdy jej samowolna wycieczka do Stonehenge przedłużyła się; cały dwór został postawiony na równe nogi - byle tylko ją odnaleźć. Cynthia nigdy jeszcze nie widziała go w takim stanie. Po raz pierwszy - i oby ostatni - był na nią zły, ba, wprost wściekły. Co gorsza nie podnosił głosu, nie krzyczał, zachowując przy tym surową wyniosłość. I choć otoczono ją wtedy najtroskliwszą opieką, to wiedziała, czuła, że narastający na przestrzeni lat dystans tylko się zwiększył, a jej podskórna chęć zwrócenia na siebie uwagi, postawienia na swoim, sprowadziła na nią kolejne nieszczęście. Dlatego też jedynym, czego teraz potrzebowała, było miłe sercu towarzystwo. Ktoś, z kim mogłaby względnie szczerze porozmawiać, a przy tym pociągnąć za język, by dowiedzieć się, jak wyglądało teraz życie poza Wiltshire. Czy inne szlachcianki wciąż bywały w Londynie? Czy tylko ona została zamknięta w swej wieży, zmuszona do znoszenia niezbyt rozmownego, postawnego czarodzieja, który stale podążał za nią jak cień...? Francis z pewnością mógł rzucić nieco światła na te zagadnienia, wpierw jednak musiała skupić się na skrupulatnych przygotowaniach do jego nadchodzącej wielkimi krokami wizyty, na ułożeniu fryzury, dobraniu odpowiedniej do pogody i okazji sukni.
Kiedy już kuzyn znalazł się w ich progach, w skąpanym wielobarwnym światłem holu ze spreparowanym pyskiem czarnego smoka, o którym nie tak dawno mu pisała, mimowolnie wygięła usta w uśmiechu - zadziwiająco szczerym i przychylnym. Był ekscentrykiem, owszem, na salonach krążyły o nim przerażające plotki, lecz jednocześnie stanowił powiew upragnionej świeżości, a z czasem zyskał też coś na kształt zaufania. Ograniczonego, podszytego podejrzliwością, mimo to pozwalającego na poruszanie tematów, których nie podjęłaby z nikim innym. I choć najchętniej od razu ruszyłaby na spacer, do oświetlanego wiosennym słońcem ogrodu, to wiedziała - uprzedzała go zresztą - że wpierw czeka ich popołudniowa herbatka okraszona taktownym przesłuchaniem dotyczącym zdrowia zarówno pięknej Evandry, jak i jej pierwszego potomka. Po wysączeniu dwóch filiżanek naparu spotkanie z najbliższymi dobiegło końca, Armand musiał wracać do swych obowiązków, Eavan zaszyć się w swych komnatach, a oni mogli rozprostować nogi, nacieszyć się pogodą. Oczywiście, nie sami, a w towarzystwie Grigorija, którego obecność działa Cynthii na nerwy, z każdym dniem coraz bardziej; widziała, że i on nie jest jej przychylny, nie po ucieczce i po naganie, którą musiał za to zebrać. Mimo to uśmiechnęła się do niego pięknie, wyniośle, kiedy, pod ramię z odzianym w piękne szaty Francisem, opuszczali posiadłość.
Z wyprzedzeniem zaplanowała, gdzie go zaprowadzi, nie pozwalając, by ich przechadzka zamieniła się w przypadkowy dobór ścieżek. I choć jezioro nie znajdowało się tuż przy rezydencji, nie miała zamiaru zmieniać raz powziętej decyzji - przecież nie śpieszyło im się, prawda? Poprawiała właśnie ciężki materiał sięgającej niemalże ziemi szaty, granatowej, o długich rękawach, kiedy towarzysz zadał swe pytanie. Westchnęła cicho, boleśnie, a później podchwyciła jego wzrok, składając usta w przepraszającym uśmiechu. - Nie odbieraj tego personalnie, Francisie. Wiesz, że ktoś musi nam towarzyszyć. - Nawet jeśli rzeczywiście nie masz żadnych niecnych zamiarów. Zamilkła na chwilę, myśląc, co i kiedy powinna mu powiedzieć, a także - w jakim języku. - On zaś podąża za mną niemalże stale odkąd Londyn spłynął krwią niemagicznych... Podejdźmy do tej wierzby, proszę. - Wskazała na rosnące po prawej stronie zbiornika wodnego drzewo, niezwykle stare i zdające się sięgać ku samemu niebu. A kiedy już znaleźli się obok, wyciągnęła z niewielkiej, skrywającej się między fałdami materiału, kieszonki różdżkę, by wykonać odpowiedni gest i przywołać równo ociosane głazy, po których mogli dostać się do altany. - I gotowe. Lubię tu przychodzić z książką, by zaszyć się z dala od innych... - urwała, by ponad ramieniem kuzyna posłać Grigorijowi wymowne spojrzenie. Miał tutaj zostać, krążyć wokół brzegów, lecz nie podążać za nimi ku altanie. Tylko tego jej brakowało, by siedział przy nich cały ten czas, chuchał w karki. - Chodźmy. Mam ci wiele do opowiedzenia, Francisie. - Wzniosła wzrok do góry, odnajdując nim oczy lorda Lestrange'a, w oczekiwaniu aż poprowadzi ją dalej, ku imponującej samotni, w której już czekały na nich świeże owoce i trunki. Łudziła się przy tym, że nie zaniedbał on lekcji francuskiego i mógł zrozumieć całą wypowiedź, nie tylko krótkie polecenie, ale i obietnicę.[bylobrzydkobedzieladnie]
Kiedy już kuzyn znalazł się w ich progach, w skąpanym wielobarwnym światłem holu ze spreparowanym pyskiem czarnego smoka, o którym nie tak dawno mu pisała, mimowolnie wygięła usta w uśmiechu - zadziwiająco szczerym i przychylnym. Był ekscentrykiem, owszem, na salonach krążyły o nim przerażające plotki, lecz jednocześnie stanowił powiew upragnionej świeżości, a z czasem zyskał też coś na kształt zaufania. Ograniczonego, podszytego podejrzliwością, mimo to pozwalającego na poruszanie tematów, których nie podjęłaby z nikim innym. I choć najchętniej od razu ruszyłaby na spacer, do oświetlanego wiosennym słońcem ogrodu, to wiedziała - uprzedzała go zresztą - że wpierw czeka ich popołudniowa herbatka okraszona taktownym przesłuchaniem dotyczącym zdrowia zarówno pięknej Evandry, jak i jej pierwszego potomka. Po wysączeniu dwóch filiżanek naparu spotkanie z najbliższymi dobiegło końca, Armand musiał wracać do swych obowiązków, Eavan zaszyć się w swych komnatach, a oni mogli rozprostować nogi, nacieszyć się pogodą. Oczywiście, nie sami, a w towarzystwie Grigorija, którego obecność działa Cynthii na nerwy, z każdym dniem coraz bardziej; widziała, że i on nie jest jej przychylny, nie po ucieczce i po naganie, którą musiał za to zebrać. Mimo to uśmiechnęła się do niego pięknie, wyniośle, kiedy, pod ramię z odzianym w piękne szaty Francisem, opuszczali posiadłość.
Z wyprzedzeniem zaplanowała, gdzie go zaprowadzi, nie pozwalając, by ich przechadzka zamieniła się w przypadkowy dobór ścieżek. I choć jezioro nie znajdowało się tuż przy rezydencji, nie miała zamiaru zmieniać raz powziętej decyzji - przecież nie śpieszyło im się, prawda? Poprawiała właśnie ciężki materiał sięgającej niemalże ziemi szaty, granatowej, o długich rękawach, kiedy towarzysz zadał swe pytanie. Westchnęła cicho, boleśnie, a później podchwyciła jego wzrok, składając usta w przepraszającym uśmiechu. - Nie odbieraj tego personalnie, Francisie. Wiesz, że ktoś musi nam towarzyszyć. - Nawet jeśli rzeczywiście nie masz żadnych niecnych zamiarów. Zamilkła na chwilę, myśląc, co i kiedy powinna mu powiedzieć, a także - w jakim języku. - On zaś podąża za mną niemalże stale odkąd Londyn spłynął krwią niemagicznych... Podejdźmy do tej wierzby, proszę. - Wskazała na rosnące po prawej stronie zbiornika wodnego drzewo, niezwykle stare i zdające się sięgać ku samemu niebu. A kiedy już znaleźli się obok, wyciągnęła z niewielkiej, skrywającej się między fałdami materiału, kieszonki różdżkę, by wykonać odpowiedni gest i przywołać równo ociosane głazy, po których mogli dostać się do altany. - I gotowe. Lubię tu przychodzić z książką, by zaszyć się z dala od innych... - urwała, by ponad ramieniem kuzyna posłać Grigorijowi wymowne spojrzenie. Miał tutaj zostać, krążyć wokół brzegów, lecz nie podążać za nimi ku altanie. Tylko tego jej brakowało, by siedział przy nich cały ten czas, chuchał w karki. - Chodźmy. Mam ci wiele do opowiedzenia, Francisie. - Wzniosła wzrok do góry, odnajdując nim oczy lorda Lestrange'a, w oczekiwaniu aż poprowadzi ją dalej, ku imponującej samotni, w której już czekały na nich świeże owoce i trunki. Łudziła się przy tym, że nie zaniedbał on lekcji francuskiego i mógł zrozumieć całą wypowiedź, nie tylko krótkie polecenie, ale i obietnicę.[bylobrzydkobedzieladnie]
Sanctimonia vincet semper
Ostatnio zmieniony przez Cynthia Malfoy dnia 22.04.20 7:16, w całości zmieniany 1 raz
Cynthia Malfoy
Zawód : Dama, historyczka, dramatopisarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
A wolf is a wolf,
even in a cage,
even dressed in silk.
even in a cage,
even dressed in silk.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gen domatora gryzie się z moimi zakusami odkrywcy, bo niemalże na równi cenię wieczór, gdy owinięty w najcieplejszy pled odpoczywam na tarasie, słuchając muzyki ze staromodnego gramofonu i obserwując mewy, a ten, gdy bawię się na mieście do białego rana, a gdy wracam, nie mogę nawet przeliterować własnego nazwiska. Odmiana jest dobra, toteż wizja zamieniania nadmorskiego krajobrazu na ten leśny, dzikszy, bardziej kontynentalny, wywołuje minimalny dreszczyk niedoczekiwania. Nie będę co prawda zmagał się ze smokiem czy rozjuszonym trójgłowym psem, ale stoczę pewnie pojedynek na spojrzenia z wujem Armandem czy trudną walkę z samym sobą, by utrzymać szczękę zaciśniętą i powstrzymać się przed ziewaniem w towarzystwie dam. Wysiłek oczywiście opłacalny: cóż, jestem przedsiębiorcą i podobno instynktownie dokonuję w głowie takiej, czy innej kalkulacji, przeliczając i rozmieniając na drobne. Zdarza mi się naturalnie położyć te obliczenia, pomylić się w tych, czy innych rachunkach, lecz dziś żadna wątpliwość nie osiada na mojej brwi. Wymienione z Cynthią spojrzenia znad krawędzi porcelanowej zastawy sprawiają, że wytrwale znoszę posiedzenie na wygodnych fotelach, choć nie za bardzo wiem, co powinienem zrobić ze swoimi nogami. Kolana mam prawie przy stoliku i naprawdę, kilka razy już brakuje dosłownie ociupinkę, bym wydzwonił nimi o mebel, przy okazji rozlewając herbatkę i tłukąc antyczne naczynia. Do katastrofy jednak nie dochodzi, a ja znakomicie udaję, że wszystko jest pod całkowitą kontrolą. Gawędzi się właściwie całkiem miło, ale ogromny ścienny zegar tyka i czuję, że jeszcze chwila i zapuszczę tu korzenie. Kamienne popiersie któregoś z Septimusów zerka na mnie surowo swymi pustymi oczodołami, a ja się wzdrygam, serio, należy się stąd zmywać. Muszę mrugnąć, bo wydaje mi się, że rzeźba złożyła usta i właśnie obrzuca mnie stekiem niemych, acz niezwykle dosadnych obelg, to chyba znak dostateczny, że potrzeba mi powietrza. Z rodziną żegnam się równie oficjalnie, jak się witaliśmy, choć lady Malfoy uśmiecha się do mnie nieco cieplej, a ojciec Cynthii nie sprawia wrażenia, jakby chciał mi... coś urwać. Zatem sukces. Bez wyrzutów sumienia płynących z naruszenia po drodze kilkunastu zasad etykiety mogę więc zaoferować kuzynce ramię i uprowadzić ją na kilka godzin, choć nasz spacer ogranicza eleganckie ogrodzenie dookoła posiadłości oraz potężna sylwetka Grigorija, kołyszącego się o parę kroków za nami. Dla jej dobra, intencje lorda Malfoya są jasne, a krótko ostrzyżony mężczyzna wzbudza instynktowny respekt. Tutaj nawet zabłąkany i wygłodniały wilk nie ważyłby się skoczyć na Cynthię z jednego, samczego powodu. I nie mówię tu niestety o sobie.
Czy naprawdę szlacheckie córki wymagają aż takiej uwagi i troski? Albo raczej, aż takich ograniczeń i zakazów? Odziana w elegancką, granatową suknię kuzynka i tak jest już nadto ściśnięta przez gorset, by dokładać jej kolejnych obciążeń. Godzi się na to - musi - ale czy ponad to, szuka, jak może odbić sobie każde nie, wystosowane do niej przez opiekuna?
Owszem, a ja cieszę się, że biorę udział w tych ograniczonych zrywach niepodległościowych. Pełny wymiar raczej na realizację szans nie ma, lecz ten połowiczny, tajny i tak przeskakuje po moim ciele jak ciepła elektryczna iskra. Psocimy, gramy na nosie dorosłym, udowadniamy - sobie - że możemy więcej, niż tylko to, czego się po nas spodziewają. Sama świadomość satysfakcjonuje i powoduje (słuszny zresztą) przebłysk samouwielbienia.
-Och, nie jestem zły - odpowiadam, machnąwszy bezceremonialnie ręką, jakbym odganiał od siebie wyjątkowo przykrą muchę - czujesz się z nim bezpieczna? - machinalnie przestawiam się na francuski. Dopytuję, choć właściwie pytanie brzmi: czy w ogóle możemy czuć się bezpieczni. Ród Malfoyów zyskał wraz z mianowaniem Cronusa ministrem, Cynthię znam z opinii zachowawczych i mimo, że bardzo potrzebuję podzielić się z kimś własnymi obawami, wątpię, by kuzynka je zrozumiała. Wedle jej życzenia zbliżam się do brzozy, z zachwytem patrząc, jak dziewczę robi czary, a spod nieporuszonej tafli jeziora wyłaniają się kamienne bloki prowadzące wprost do altany. Są suche, noga nie ślizga się po wilgotnej powierzchni i stąpa pewnie, więc już po chwili cali, zdrowi i nieprzemoczeni docieramy do niewielkiej samotni.
-Umieram z ciekawości, Cynthio. I lepiej, nich twe opowieści będą bardziej wylewne, niż listy - odgrażam się, choć nigdy nie formułuję konsekwencji - ich brzmienie nie jest nam potrzebne. Przysiadam na kamiennej ławce, z kieszeni szaty wyjmując niewielkie pudełeczko obite zielonym aksamitem i popycham je lekko w stronę kuzynki, przysiadłej po drugiej stronie. W środku są kolczyki wykonane z pereł o lekko różowym zabarwieniu o skromnych, srebrnych wykończeniach, obiecałem jej coś, a oprócz materialnej wersji, przygotowałem jeszcze barwną historię. Jednak, to jej kolej, czekam na wylew smutku, radości, żalu, kłębowiska niestałych emocji, które być może razem okiełznamy.
-Możesz zacząć od spotkania z Traversem - proponuję, rozlewając do kieliszków białe wino, hojnie, nie kłopocząc się tym, że sugerowana pojemność jest o połowę mniejsza - za parę dni z nim wypływam. Jeśli cię znieważył, skutecznie uprzykrzę mu życie - oferuję od razu, a w myślach już wyobrażam sobie magiczny pojedynek na pełnym morzu podczas magicznego sztormu. Romantyczne, cały ja, a ludzie i tak mają o mnie zdanie jak najgorsze.
Czy naprawdę szlacheckie córki wymagają aż takiej uwagi i troski? Albo raczej, aż takich ograniczeń i zakazów? Odziana w elegancką, granatową suknię kuzynka i tak jest już nadto ściśnięta przez gorset, by dokładać jej kolejnych obciążeń. Godzi się na to - musi - ale czy ponad to, szuka, jak może odbić sobie każde nie, wystosowane do niej przez opiekuna?
Owszem, a ja cieszę się, że biorę udział w tych ograniczonych zrywach niepodległościowych. Pełny wymiar raczej na realizację szans nie ma, lecz ten połowiczny, tajny i tak przeskakuje po moim ciele jak ciepła elektryczna iskra. Psocimy, gramy na nosie dorosłym, udowadniamy - sobie - że możemy więcej, niż tylko to, czego się po nas spodziewają. Sama świadomość satysfakcjonuje i powoduje (słuszny zresztą) przebłysk samouwielbienia.
-Och, nie jestem zły - odpowiadam, machnąwszy bezceremonialnie ręką, jakbym odganiał od siebie wyjątkowo przykrą muchę - czujesz się z nim bezpieczna? - machinalnie przestawiam się na francuski. Dopytuję, choć właściwie pytanie brzmi: czy w ogóle możemy czuć się bezpieczni. Ród Malfoyów zyskał wraz z mianowaniem Cronusa ministrem, Cynthię znam z opinii zachowawczych i mimo, że bardzo potrzebuję podzielić się z kimś własnymi obawami, wątpię, by kuzynka je zrozumiała. Wedle jej życzenia zbliżam się do brzozy, z zachwytem patrząc, jak dziewczę robi czary, a spod nieporuszonej tafli jeziora wyłaniają się kamienne bloki prowadzące wprost do altany. Są suche, noga nie ślizga się po wilgotnej powierzchni i stąpa pewnie, więc już po chwili cali, zdrowi i nieprzemoczeni docieramy do niewielkiej samotni.
-Umieram z ciekawości, Cynthio. I lepiej, nich twe opowieści będą bardziej wylewne, niż listy - odgrażam się, choć nigdy nie formułuję konsekwencji - ich brzmienie nie jest nam potrzebne. Przysiadam na kamiennej ławce, z kieszeni szaty wyjmując niewielkie pudełeczko obite zielonym aksamitem i popycham je lekko w stronę kuzynki, przysiadłej po drugiej stronie. W środku są kolczyki wykonane z pereł o lekko różowym zabarwieniu o skromnych, srebrnych wykończeniach, obiecałem jej coś, a oprócz materialnej wersji, przygotowałem jeszcze barwną historię. Jednak, to jej kolej, czekam na wylew smutku, radości, żalu, kłębowiska niestałych emocji, które być może razem okiełznamy.
-Możesz zacząć od spotkania z Traversem - proponuję, rozlewając do kieliszków białe wino, hojnie, nie kłopocząc się tym, że sugerowana pojemność jest o połowę mniejsza - za parę dni z nim wypływam. Jeśli cię znieważył, skutecznie uprzykrzę mu życie - oferuję od razu, a w myślach już wyobrażam sobie magiczny pojedynek na pełnym morzu podczas magicznego sztormu. Romantyczne, cały ja, a ludzie i tak mają o mnie zdanie jak najgorsze.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Czy czuła się z nim bezpieczna? Przelotnie ściągnęła usta w wąską kreskę, odwracając przy tym wzrok w stronę altany, do której próbowali się dostać. Od samego początku nie przepadała za milczącym, gburowatym czarodziejem, niechęć ta nasiliła się tylko po kwietniowej samowolnej wycieczce do ruin Stonehenge, mimo to nie obawiała się, by Grigorij mógł jej zaszkodzić. Bo gdyby oczywiście spróbował, bez wątpienia odniósłby sukces - nie miałaby najmniejszych szans w starciu z rosłym, z pewnością biegłym w magii ofensywnej i defensywnej mężczyzną. Widziała go jednak jako posłusznego, próbującego dorobić się - lub wkupić w łaski rodziny ministra - imigranta, któremu nie w głowie było robienie sobie wrogów wśród możnych. I choć spoglądał czasem ku niej z niedookreślonym błyskiem w oku, odczytywała to raczej jako objaw znużenia, irytacji, nie zaś złych zamiarów. - Wystarczająco bezpieczna, choć nie ukrywam, że jego towarzystwo bywa... uciążliwe - odpowiedziała po chwili milczenia, dopiero teraz skupiając spojrzenie zielonych, podkreślonych subtelnym makijażem oczu na twarzy kuzyna. Nie zawiódł jej, płynnie przechodząc na francuski; jakże to było wygodne, że mogli konwersować w tym właśnie języku. Nie podejrzewała Grigorija o bycie poliglotą, zaraz i tak miał zostawić ich w spokoju, pozostać na brzegu stworzonego na życzenie prababki Lamii jeziora, mimo to czerpała przyjemność z wsłuchiwania się w melodyjne, przypominające śpiew dźwięki. - Ty również nie byłeś szczególnie wylewny w swej korespondencji, drogi Francisie - odparła bez choćby śladu wyrzutu czy irytacji. Choć tradycja epistolarna była piękna, a Cynthia lubowała się w kreśleniu kolejnych ostrożnie dobieranych słów na gustownej papeterii, to nic nie było w stanie zastąpić rozmowy twarzą w twarz, czytania gestów drugiej osoby, wsłuchiwania się w ton jej głosu.
Ostrożnie przebyli kamienną ścieżkę, która pojawiła się po wykonaniu odpowiedniego gestu przy najstarszej z wierzb, a która zniknęła jak tylko bezpiecznie postawili stopy na posadzce niewielkiej, lecz wystarczającej dla ich dwójki altany. Dopiero teraz, z pewnym ociąganiem, puściła ramię towarzysza, by ostrożnie - przytrzymując przy tym materiał sukni - zająć miejsce na jednej z wykonanych z kamienia ławeczek, przesunąć wzrokiem po zdobieniach i imponujących rzeźbach samotni. Wtedy jednak dostrzegła kątem oka ruch, ponownie skupiła się więc na osobie towarzysza, unosząc przy tym brwi w subtelnym wyrazie zdziwienia. - Dla mnie? - zapytała z cieniem uśmiechu powoli wstępującym na usta, próbując przy tym podchwycić spojrzenie garbiącego się, jak zwykle, Francisa. Powoli wyciągnęła wypielęgnowaną, dumnie prezentującą wężowy pierścień dłoń ku popchniętemu w jej stronę puzderku, by następnie otworzyć je, zapoznać się z wyłożoną na aksamicie biżuterią. - Rozpieszczasz mnie. Czym sobie na to zasłużyłam? - Przechyliła głowę, przypatrując mu się z figlarnym błyskiem w oku. Sprawił jej przyjemność, schlebiając taktownym podarkiem, nie mogła zaprzeczyć. Wtedy jednak wspomniał o Traversie, a wyraz twarzy Cynthii uległ zmianie; uśmiech zbladł, spojrzenie utraciło na żartobliwości, zamiast tego stając się uważnym, badawczym. - Widzę, że wieści szybko się rozchodzą - odparła niby to lekko, przez krótką chwilę zastanawiając się, skąd kuzyn o tym wiedział. Od rodziny? Czy od samego żeglarza? Kolejne słowa zdawały się potwierdzać podejrzenia. - Wypływacie razem w morze? Jak dobrze go znasz, Francisie? - dodała, chwytając hojnie wypełniony winem kieliszek w dłoń, nie odejmując wzroku od lica rozmówcy. Wtedy też poczuła się, jak gdyby rozgrywali partię szachów, musiała więc nie tylko słuchać jego słów, ale i obserwować mowę ciała. - Jak już pewnie wiesz, na początku kwietnia odbyliśmy wizytę w Corbenic Castle - podjęła, po czym upiła pierwszy łyk alkoholu. - Lord Travers raczył mnie opowieściami o bogactwach i wpływach swego rodu, niewiele sobie robiąc z tego, co mówiłam lub o co pytałam. A przynajmniej do czasu aż nie poprosiłam go, żeby pokazał mi hipokampusy. - Przelotnie zmarszczyła brwi, wspominając tę chwilę z mieszanymi uczuciami. Gdyby tylko wiedziała, jak się to skończy, nigdy by się na to nie zdecydowała. - Dzięki temu zyskał okazję, by później uratować mi życie, kiedy oboje... nieoczekiwanie wpadliśmy do wody - odezwała się z goryczą, nerwowo bawiąc się przy tym otrzymanym od towarzysza pudełeczkiem. - Proszę cię jednak o dyskrecję, kuzynie. Ani pan ojciec, ani pani matka o tym nie wiedzą - dodała na koniec, chcąc postawić sprawę jasno. Nikt nie mógł o tym usłyszeć. Nawet Evandra.[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostrożnie przebyli kamienną ścieżkę, która pojawiła się po wykonaniu odpowiedniego gestu przy najstarszej z wierzb, a która zniknęła jak tylko bezpiecznie postawili stopy na posadzce niewielkiej, lecz wystarczającej dla ich dwójki altany. Dopiero teraz, z pewnym ociąganiem, puściła ramię towarzysza, by ostrożnie - przytrzymując przy tym materiał sukni - zająć miejsce na jednej z wykonanych z kamienia ławeczek, przesunąć wzrokiem po zdobieniach i imponujących rzeźbach samotni. Wtedy jednak dostrzegła kątem oka ruch, ponownie skupiła się więc na osobie towarzysza, unosząc przy tym brwi w subtelnym wyrazie zdziwienia. - Dla mnie? - zapytała z cieniem uśmiechu powoli wstępującym na usta, próbując przy tym podchwycić spojrzenie garbiącego się, jak zwykle, Francisa. Powoli wyciągnęła wypielęgnowaną, dumnie prezentującą wężowy pierścień dłoń ku popchniętemu w jej stronę puzderku, by następnie otworzyć je, zapoznać się z wyłożoną na aksamicie biżuterią. - Rozpieszczasz mnie. Czym sobie na to zasłużyłam? - Przechyliła głowę, przypatrując mu się z figlarnym błyskiem w oku. Sprawił jej przyjemność, schlebiając taktownym podarkiem, nie mogła zaprzeczyć. Wtedy jednak wspomniał o Traversie, a wyraz twarzy Cynthii uległ zmianie; uśmiech zbladł, spojrzenie utraciło na żartobliwości, zamiast tego stając się uważnym, badawczym. - Widzę, że wieści szybko się rozchodzą - odparła niby to lekko, przez krótką chwilę zastanawiając się, skąd kuzyn o tym wiedział. Od rodziny? Czy od samego żeglarza? Kolejne słowa zdawały się potwierdzać podejrzenia. - Wypływacie razem w morze? Jak dobrze go znasz, Francisie? - dodała, chwytając hojnie wypełniony winem kieliszek w dłoń, nie odejmując wzroku od lica rozmówcy. Wtedy też poczuła się, jak gdyby rozgrywali partię szachów, musiała więc nie tylko słuchać jego słów, ale i obserwować mowę ciała. - Jak już pewnie wiesz, na początku kwietnia odbyliśmy wizytę w Corbenic Castle - podjęła, po czym upiła pierwszy łyk alkoholu. - Lord Travers raczył mnie opowieściami o bogactwach i wpływach swego rodu, niewiele sobie robiąc z tego, co mówiłam lub o co pytałam. A przynajmniej do czasu aż nie poprosiłam go, żeby pokazał mi hipokampusy. - Przelotnie zmarszczyła brwi, wspominając tę chwilę z mieszanymi uczuciami. Gdyby tylko wiedziała, jak się to skończy, nigdy by się na to nie zdecydowała. - Dzięki temu zyskał okazję, by później uratować mi życie, kiedy oboje... nieoczekiwanie wpadliśmy do wody - odezwała się z goryczą, nerwowo bawiąc się przy tym otrzymanym od towarzysza pudełeczkiem. - Proszę cię jednak o dyskrecję, kuzynie. Ani pan ojciec, ani pani matka o tym nie wiedzą - dodała na koniec, chcąc postawić sprawę jasno. Nikt nie mógł o tym usłyszeć. Nawet Evandra.[bylobrzydkobedzieladnie]
Sanctimonia vincet semper
Ostatnio zmieniony przez Cynthia Malfoy dnia 23.04.20 13:55, w całości zmieniany 1 raz
Cynthia Malfoy
Zawód : Dama, historyczka, dramatopisarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
A wolf is a wolf,
even in a cage,
even dressed in silk.
even in a cage,
even dressed in silk.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gdy tak z boku patrzę na wychowanie młodych dziewcząt w szlacheckich rodzinach, dochodzę do prostego wniosku, że nie chciałbym córki. I nie jest to jakaś chora potrzeba posiadania potomka męskiego, który przejmie nazwisko, odziedziczy po ojcu najlepsze cechy, a łaskawa genetyczna krzyżówka uczyni go na dodatek pięknym i wrażliwym po matce (bo taka przecież dama być powinna), a zwyczajne pobożne życzenie w celu oszczędzenia sobie trosk. Nie miałbym serca odmawiać małej dziewczynce tego, czego musiałbym jej odmawiać, aby nie została wykluczona czy to przez rówieśniczki, czy przez gremium staruchów, trzymających w garści nas i nasze więzy krwi. Brakuje mi pomysłów na sensowne tłumaczenia, dlaczego, a takie pytania padałyby na pewno, w częstotliwości sporej. Prócz tego ten nieustanny niepokój, czy kruszynka sobie niczego nie zrobi, czy nikt jej nie porwie, nie znieważy: nie chcę przez to przechodzić. Nie chcę, by moje dziecko tak żyło, wiecznie pod kloszem, wiecznie z kimś, kto pilnuje, by nie zbiła kolana albo nie odsłoniła nóg. Grigorij może i wykonuje rozkazy Malfoyów i zobowiązany jest do szacunku i słuchania poleceń Cynthii, lecz w sytuacji ostatecznej i on ma to ostatnie słowo.
-Chyba ci się nie narzuca? - upewniam się, kątem oka spoglądając na postawnego mężczyznę, który nie odezwał się do nich przez całą drogę. Żadne imię nie pada, więc Grigorij raczej nie zorientuje się, jak intensywnie omawiamy jego obecność - może najmiesz kogoś innego na jego miejsce? Mogę zasięgnąć języka - proponuję, kogoś, kto nie ma miny takiej, jakby właśnie ścisnął dziecięcą główkę niczym arbuza, to już dopowiadam we własnych myślach. Ostatecznie w tym także tkwi taktyka, widząc Cynthię poza Wilton w towarzystwie mężczyzny, nie będąc zapowiedzianym, raczej bym się nie przywitał.
-Im dłuższy byłby mój list, tym więcej błędów bym w nim zrobił - tłumaczę jej przyczynę mej powściągliwości, choć pisząc do niej, wcale mi to do głowy nie przychodzi. Łaknę ludzkiego kontaktu, nasze sprawy pewnie moglibyśmy skrócić do kilku listów, lecz cóż by nam z tego przyszło, prócz, w moim przypadku, kilku kleksów na mankietach? Skoro możemy rozmawiać, rozmawiajmy, okoliczności są co prawda niesprzyjające, lecz i z tym sobie radzimy, zaszywając się w tej samotni. Dziwnie cichej, białe rzeźby unoszące się na wodzie, podobnie jak wcześniej popiersie Septimusa nieco mnie rozstrajają, więc sadowię się tak, by ich nie widzieć - i by one nie obserwowały mnie. Głupie to, ale wciąż wyobrażam sobie, że kiedy w końcu już zastygnę, czeka mnie podobny los, a niczego nie świadomi spacerowicze będą zachwycać się kunsztem rzeźbiarza, który tak znakomicie oddał ludzkie emocje.
-Owszem - odpowiadam, rad z zainteresowania, jakie wykazała podarunkiem. Niezbyt drogim zresztą, kupowanie biżuterii wartej więcej ode mnie nie leży w mym stylu - niedawno wypłynąłem łódką nieco dalej niż zwykle, moje syrenki szepnęły mi zatopionym skarbie - pochodzącym zapewne od marynarzy, którzy zakończyli swój żywot na skałach lub z rąk mych słodkich panien - zanurkowałem i znalazłem kilka drobiazgów, w tym mieszek pełen pereł. Wybrałem najokazalsze z nich i postanowiłem je oprawić. Szkoda, by dalej gniły na dnie morza, skoro mogłabyś je nosić - w dużym skrócie relacjonuję jej mą wyprawę. Gdy byłem młodszy, łudziłem się, że podczas mych wypraw na dno co i rusz będę natykać się na pola pełne drogocennych małży, ale nauka geografii rozwiała moje złudzenia i pozostało mi tylko zbieractwo podobnych resztek - pozwolisz? - pytam sugestywnie, wskazując na kolczyki, nadal leżące w puzderku. Upijam łyk wina i bystro patrzę na Cynthię, która błyskawicznie ulega zmianie nastroju i spina się, jakbym położył jej na karku lodowatą dłoń.
-Och, tego rodzaju wieści zawsze płyną z wiatrem. Zawsze możesz jednak próbować nadać mu odpowiedni kierunek - moja złota rada, plotek i pomówień nie da się zatrzymać, można co najwyżej im pomóc. Częstuję się jedną z brzoskwiń, zauważając, że podane winogrona obrani ze skórki. Wariactwo.
-Dość dobrze. Powiedzmy, że mamy podobne zainteresowania[/i] - i podobny stosunek do kwestii społecznych konwenansów, choć nawet w siedmiomilowych butach nie dogoniłbym Haverlocka i jego pogardy do etykiety - nie sądzę jednak, by wasze pasje miały szanse się zetknąć. Chyba, że pochłonął cię ostatnio temat zwierząt gospodarskich - kończę ze złośliwym uśmiechem. Świat jeszcze nie usłyszał o przygodach Haverlocka, lecz to chyba odpowiednia pora, aby puścić to w eter? Gryzę brzoskwinię, słodki sok spływa mi po brodzie, a ja niezbyt elegancko ocieram go kciukiem lewej dłoni, słuchając opowieści Cynthii. W jej trakcie coraz bardziej marszczę brwi, aż w końcu prycham, tak gwałtownie podrywając ze stołu kielich z winem, że część trunku wylewa się na blat.
-Co za prostak - pieklę się, choć nie powinienem okazać zaskoczenia, znając upodobania Haverlocka i jego styl - Posłuchaj, Travers najpierw robi, potem myśli, więc i tężyznę fizyczną rozwinął bardziej niż umiejętności umysłowe. Nudzi się przy stole, nudzi się przy każdym wolniejszym tańcu. Jeśli chcesz mu utrzeć nosa, rzuć mu wyzwanie - podpowiadam, za punkt honoru stawiając sobie... honor Cynthii? - jesteś niezłą Amazonką, to prawda? - pytam, mrugając do niej porozumiewawczo - wiesz, co robić, gdy podejmiecie go w Wilton - stwierdzam, ogryzając pestkę brzoskwini i odkładając ją na pusty talerzyk, zapewne do takich celów przeznaczony. Moje zainteresowanie skupia się na tych dziwnych, obranych winogronach, pakuję kilka do ust, a w tym samym momencie, Cynka zaczyna mówić o przymusowej kąpieli. Zaczynam lekko się krztusić: przytłumiony śmiech + kuliste jedzenie w ustach to zdecydowanie nie najlepsza kombinacja. Udaje mi się jednak poskromić ten atak, już uspokojony odzywam się niezwykle poważnie z nadzieją, że nie przyłapała mnie na rozbawieniu.
-Nikomu nie powiem - obiecuję solennie, udając gest zamykania usta na kłódkę i ciśnięcia kluczyka daleko do jeziora - jednak... jak do tego doszło? Sprowokował to, czy to był zwykły wypadek? - pytam, bo nie wierzę w taki zbieg okoliczności. Cynthii zaś o perfidię nie posądzam, zresztą, przecież nie doprowadziłaby do takiej sytuacji, nawet chcąc zdyskredytować Haverlocka.
-Jeśli tylko chcesz, mogę nauczyć cię pływać - oferuję, mimo że prawdopodobieństwo kolejnej wpadki oceniam jako bliskie zeru. To jednak mi o czymś przypomina i wyjmuję z kieszeni swej szaty magicznie pomniejszone woluminy - przyniosłem ci księgi, o które prosiłaś. I takie, o które nie prosiłaś też - dodaję, podsuwając jej konkretne tytuły. Zaawansowane eliksiry, diabelskie trucizny, szczypta czarnej magii, a pomiędzy tym wszystkim mała książeczka w żółtej oprawie. Jedyna, służąca jedynie rozrywce.
-Chyba ci się nie narzuca? - upewniam się, kątem oka spoglądając na postawnego mężczyznę, który nie odezwał się do nich przez całą drogę. Żadne imię nie pada, więc Grigorij raczej nie zorientuje się, jak intensywnie omawiamy jego obecność - może najmiesz kogoś innego na jego miejsce? Mogę zasięgnąć języka - proponuję, kogoś, kto nie ma miny takiej, jakby właśnie ścisnął dziecięcą główkę niczym arbuza, to już dopowiadam we własnych myślach. Ostatecznie w tym także tkwi taktyka, widząc Cynthię poza Wilton w towarzystwie mężczyzny, nie będąc zapowiedzianym, raczej bym się nie przywitał.
-Im dłuższy byłby mój list, tym więcej błędów bym w nim zrobił - tłumaczę jej przyczynę mej powściągliwości, choć pisząc do niej, wcale mi to do głowy nie przychodzi. Łaknę ludzkiego kontaktu, nasze sprawy pewnie moglibyśmy skrócić do kilku listów, lecz cóż by nam z tego przyszło, prócz, w moim przypadku, kilku kleksów na mankietach? Skoro możemy rozmawiać, rozmawiajmy, okoliczności są co prawda niesprzyjające, lecz i z tym sobie radzimy, zaszywając się w tej samotni. Dziwnie cichej, białe rzeźby unoszące się na wodzie, podobnie jak wcześniej popiersie Septimusa nieco mnie rozstrajają, więc sadowię się tak, by ich nie widzieć - i by one nie obserwowały mnie. Głupie to, ale wciąż wyobrażam sobie, że kiedy w końcu już zastygnę, czeka mnie podobny los, a niczego nie świadomi spacerowicze będą zachwycać się kunsztem rzeźbiarza, który tak znakomicie oddał ludzkie emocje.
-Owszem - odpowiadam, rad z zainteresowania, jakie wykazała podarunkiem. Niezbyt drogim zresztą, kupowanie biżuterii wartej więcej ode mnie nie leży w mym stylu - niedawno wypłynąłem łódką nieco dalej niż zwykle, moje syrenki szepnęły mi zatopionym skarbie - pochodzącym zapewne od marynarzy, którzy zakończyli swój żywot na skałach lub z rąk mych słodkich panien - zanurkowałem i znalazłem kilka drobiazgów, w tym mieszek pełen pereł. Wybrałem najokazalsze z nich i postanowiłem je oprawić. Szkoda, by dalej gniły na dnie morza, skoro mogłabyś je nosić - w dużym skrócie relacjonuję jej mą wyprawę. Gdy byłem młodszy, łudziłem się, że podczas mych wypraw na dno co i rusz będę natykać się na pola pełne drogocennych małży, ale nauka geografii rozwiała moje złudzenia i pozostało mi tylko zbieractwo podobnych resztek - pozwolisz? - pytam sugestywnie, wskazując na kolczyki, nadal leżące w puzderku. Upijam łyk wina i bystro patrzę na Cynthię, która błyskawicznie ulega zmianie nastroju i spina się, jakbym położył jej na karku lodowatą dłoń.
-Och, tego rodzaju wieści zawsze płyną z wiatrem. Zawsze możesz jednak próbować nadać mu odpowiedni kierunek - moja złota rada, plotek i pomówień nie da się zatrzymać, można co najwyżej im pomóc. Częstuję się jedną z brzoskwiń, zauważając, że podane winogrona obrani ze skórki. Wariactwo.
-Dość dobrze. Powiedzmy, że mamy podobne zainteresowania[/i] - i podobny stosunek do kwestii społecznych konwenansów, choć nawet w siedmiomilowych butach nie dogoniłbym Haverlocka i jego pogardy do etykiety - nie sądzę jednak, by wasze pasje miały szanse się zetknąć. Chyba, że pochłonął cię ostatnio temat zwierząt gospodarskich - kończę ze złośliwym uśmiechem. Świat jeszcze nie usłyszał o przygodach Haverlocka, lecz to chyba odpowiednia pora, aby puścić to w eter? Gryzę brzoskwinię, słodki sok spływa mi po brodzie, a ja niezbyt elegancko ocieram go kciukiem lewej dłoni, słuchając opowieści Cynthii. W jej trakcie coraz bardziej marszczę brwi, aż w końcu prycham, tak gwałtownie podrywając ze stołu kielich z winem, że część trunku wylewa się na blat.
-Co za prostak - pieklę się, choć nie powinienem okazać zaskoczenia, znając upodobania Haverlocka i jego styl - Posłuchaj, Travers najpierw robi, potem myśli, więc i tężyznę fizyczną rozwinął bardziej niż umiejętności umysłowe. Nudzi się przy stole, nudzi się przy każdym wolniejszym tańcu. Jeśli chcesz mu utrzeć nosa, rzuć mu wyzwanie - podpowiadam, za punkt honoru stawiając sobie... honor Cynthii? - jesteś niezłą Amazonką, to prawda? - pytam, mrugając do niej porozumiewawczo - wiesz, co robić, gdy podejmiecie go w Wilton - stwierdzam, ogryzając pestkę brzoskwini i odkładając ją na pusty talerzyk, zapewne do takich celów przeznaczony. Moje zainteresowanie skupia się na tych dziwnych, obranych winogronach, pakuję kilka do ust, a w tym samym momencie, Cynka zaczyna mówić o przymusowej kąpieli. Zaczynam lekko się krztusić: przytłumiony śmiech + kuliste jedzenie w ustach to zdecydowanie nie najlepsza kombinacja. Udaje mi się jednak poskromić ten atak, już uspokojony odzywam się niezwykle poważnie z nadzieją, że nie przyłapała mnie na rozbawieniu.
-Nikomu nie powiem - obiecuję solennie, udając gest zamykania usta na kłódkę i ciśnięcia kluczyka daleko do jeziora - jednak... jak do tego doszło? Sprowokował to, czy to był zwykły wypadek? - pytam, bo nie wierzę w taki zbieg okoliczności. Cynthii zaś o perfidię nie posądzam, zresztą, przecież nie doprowadziłaby do takiej sytuacji, nawet chcąc zdyskredytować Haverlocka.
-Jeśli tylko chcesz, mogę nauczyć cię pływać - oferuję, mimo że prawdopodobieństwo kolejnej wpadki oceniam jako bliskie zeru. To jednak mi o czymś przypomina i wyjmuję z kieszeni swej szaty magicznie pomniejszone woluminy - przyniosłem ci księgi, o które prosiłaś. I takie, o które nie prosiłaś też - dodaję, podsuwając jej konkretne tytuły. Zaawansowane eliksiry, diabelskie trucizny, szczypta czarnej magii, a pomiędzy tym wszystkim mała książeczka w żółtej oprawie. Jedyna, służąca jedynie rozrywce.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Pokręciła przecząco głową; Grigorij był daleki od narzucania się. Podążał za nią krok w krok, milcząc przy tym niczym zaklęty, lecz nigdy nie wykonał gestu, który mógłby się jej nie spodobać. Nie tak naprawdę. – Próbowałam poruszyć ten temat z panem ojcem, temat zmiany mojego… towarzysza. Nalegał jednak na Grigorija, obawiam się więc, że jesteśmy na siebie skazani. – Wygięła usta w niewielkim uśmiechu, powstrzymując się przed zerknięcie przez ramię ku ostrzyżonemu krótko dryblasowi, by nie zdradzić się z faktem, że tak bezlitośnie wzięli go na języki. Dlaczego Armandowi zależało akurat na nim? Podejrzewała, że ze względu na jego umiejętności; choć nie potrafiła ich jeszcze ocenić, nie widziała go w akcji, to przecież czarodziej musiał być groźny, nie tylko odstraszać ewentualnych natrętów swą aparycją, ale i być w stanie otoczyć ją opieką – gdyby zaszła taka potrzeba. Zaśmiała się krótko, kiedy tylko Francis wspomniał o błędach; niewątpliwie miał rację, im więcej pisał, tym więcej byków by się tam znalazło. – Zrobiłeś postępy, będzie już tylko lepiej. Następnym razem możemy udać się na spacer do biblioteki, by popracować nad poprawnością językową twej korespondencji, jeśli tylko wyrazisz taką ochotę – powiedziała niewinnie, lekko, lecz posyłając mu przy tym wymowne spojrzenie zmrużonych od szerokiego uśmiechu oczu. Wolała sugerować niż zmuszać, dawać mężczyźnie poczucie, że to on podejmuje ostateczną decyzję; jeśli jednak kuzyn będzie omijać temat szerokim łukiem, sama prędzej czy później do niego wróci.
- Twoje syrenki… - pokiwała krótko głową, wznosząc wzrok znad uchylonego puzderka, wodząc nim po licu rozmówcy. Wiedziała przecież o jego relacji z zamieszkującymi wyspę Wight istotami, choć wciąż nie pojmowała w pełni jej natury. Wyobrażała sobie niewinne rozmowy, czasem nawet wspólne pluski, lecz nie więcej. Nie z nimi. – To brzmi jak ciekawa wyprawa, Francisie, zaś perły są przepiękne. Schlebia mi, że patrząc na nie pomyślałeś akurat o mnie – dodała aluzyjnie, pozwalając sobie na tę niegroźną zaczepkę, jednocześnie ściągając łopatki, prostując plecy. – Oczywiście – odezwała się znowu, miękkim gestem zbierając spływające na ramiona włosy, odsłaniając tym samym smukłą, bladą szyję. Po chwili nowe ozdoby były już na swoim miejscu, zaś te założone specjalnie na tę okazję – bezpiecznie w pudełeczku. – Dziękuję. Pasują mi? – podjęła, czerpiąc przyjemność z nieszkodliwych prowokacji, bawiąc się słowami. Znała przecież odpowiedź, a mimo to chciała ją usłyszeć. Bo choć kuzyn był ekscentrykiem, to nie takim jak lord Travers; umiał prawić komplementy, słuchać, zajmować rozmową.
Niewiele później jej dobry nastrój prysł, zastąpiony przez wspomnienie wszechobecnej, lodowato zimnej wody. – Doprawdy? – mruknęła, nieświadomie bawiąc się pierścieniem w kształcie węża, wyraźnie przygaszona. Bo choć przecież sama chciała porozmawiać o tym, co wydarzyło się na początku kwietnia, w trakcie przymusowej wizyty w Corbenic Castle, to niewątpliwie nie był to przyjemny i lekki temat. Lecz może właśnie dlatego powinni go poruszyć, wspólnie się nad nim pochylić. – Podobne zainteresowania? Masz tu na myśli żeglugę, czy coś zgoła innego? – wtrąciła, korzystając z faktu, że towarzyszący jej lord najwidoczniej znał Haverlocka na tyle dobrze, by móc się o nim szerzej wypowiedzieć. Domyślała się, że w grę wchodziły też liczne kobiety, lejący się strumieniami alkohol czy jeszcze inne używki, tego jednak nie odważyłaby się powiedzieć na głos, przemyślenia tego pokroju zachowując dla siebie samej. – Zwierząt gospodarskich? – dodała z zakłopotaniem, widocznie wybita z rytmu. Złośliwy uśmiech kuzyna zapowiadał historię, którą musiała usłyszeć. – Nie trzymaj mnie w niepewności, proszę. – Poprawiła się na swym miejscu, sięgając do patery z owocami po jedno z obranych ze skórki winogron, obserwując twarz rozmówcy z zainteresowaniem, a także czymś na kształt obawy.
Zakręciła trzymanym w dłoni kieliszkiem, wprawiając zawartość kryształu w ruch. Jej uwadze nie umknął spływający po brodzie Francisa sok z brzoskwini; na salonach jego zachowanie byłoby nie do pomyślenia, lady Lestrange od razu zaczęłaby go strofować, by doprowadził się do porządku, ona jednak przemilczała ten fakt, uznając to uchybienie za niegroźne, a przy tym przywodzące na myśl małego chłopca… Wtedy jednak lord prychnął, rozlał część wina, na co zareagowała uniesieniem brwi do góry. – Gdyby jednak najpierw myślał, potem robił, mogłabym już być martwa – odpowiedziała, oddając mu tym samym sprawiedliwość. Gdyby zwlekał, nie przechodząc od razu do działania, ich spotkanie mogłoby się skończyć zgoła inaczej. Jeszcze gorzej. – Niewątpliwie masz rację, nie zrobił na mnie wrażenia takiego, który lubuje się w naszych typowych rozrywkach. Myślę też, że ma tendencję do przesady – mruknęła, wznosząc kieliszek do ust, biorąc z niego niewielki łyk przyjemnie chłodnego alkoholu. Aż od tego zadrżała; do altany nie docierało wiele promieni wiosennego słońca, wszak była skryta w cieniu rozłożystych drzew. – Podoba mi się twój tok rozumowania, kuzynie. I dziękuję za radę – odezwała się znowu, a uśmiech powrócił na jej usta. Wiedziała przecież, że rewizyta nadchodziła wielkimi krokami. Już wcześniej sama rozważała zaproponowanie żeglarzowi przejażdżki konnej, najlepiej wyścigu, teraz zaś zyskała potwierdzenie, że pomysł ten był trafny. Bo nie wątpiła przecież, że zdoła go prześcignąć, zawstydzić – tak jak i on zawstydził ją nad brzegiem morza.
- Czy powinnam wezwać uzdrowiciela? – Zmarszczyła brwi, posyłając Lestrange’owi podejrzliwe spojrzenie zmrużonych oczu. Nie miała pewności, czy ten był w szoku – a przecież powinien – czy raczej został rozbawiony przez wizję przemoczonej, ledwo unoszącej się na wodzie kuzynki. Wtedy też upiła kolejny łyk, czekając, aż Francis uspokoi się, zapanuje nad głosem. Skinęła krótko głową, a później milczała jeszcze przez chwilę, rozważając wszelkie za i przeciw. Lecz przecież musiała o tym z kimś porozmawiać, przyznać się do swego… wybiegu. – Sprowokował mnie – naprostowała, odszukując wzrokiem bystre spojrzenie rozmówcy. Była poważna, a przy tym zaskakująco szczera. – Próbowałam wepchnąć go do wody… Niby to przypadkiem. Nie przewidziałam, że ja też w niej wyląduję – rozwinęła, w napięciu oczekując reakcji kuzyna. Zachowała się głupio, nierozsądnie, wiedziała o tym. Nie mogła jednak cofnąć czasu. – Dziękuję, choć nie sądzę, żebym była na to gotowa – Albo żeby tak wypadało. Niewątpliwie jednak umiejętność pływania mogłaby się jej przydać – czy w trakcie kolejnej wizyty na wyspie Lestrange’ów, czy na wypadek nieszczęśliwego zbiegu okoliczności. – Och! – Ożywiła się, gdy wyjął z kieszeni szaty księgi, o których pisali w listach. Już myślała, że o nich zapomniał bądź coś stanęło na drodze do ich pozyskania. – Wspaniale, jestem niezwykle wdzięczna za pamięć – dodała już swobodniej, pochylając się ku leżącym na stoliczku woluminom, oglądając ich okładki, zapoznając się z tytułami. – Wiesz coś na ten temat? – zapytała ostrożnie, pokazując palcem na tom rzekomo traktujący o odmianie magii, od której ojciec trzymał ją z daleka. Później spojrzała na niewielką żółtą książeczkę, wciąż wyczekując odpowiedzi kuzyna.
- Twoje syrenki… - pokiwała krótko głową, wznosząc wzrok znad uchylonego puzderka, wodząc nim po licu rozmówcy. Wiedziała przecież o jego relacji z zamieszkującymi wyspę Wight istotami, choć wciąż nie pojmowała w pełni jej natury. Wyobrażała sobie niewinne rozmowy, czasem nawet wspólne pluski, lecz nie więcej. Nie z nimi. – To brzmi jak ciekawa wyprawa, Francisie, zaś perły są przepiękne. Schlebia mi, że patrząc na nie pomyślałeś akurat o mnie – dodała aluzyjnie, pozwalając sobie na tę niegroźną zaczepkę, jednocześnie ściągając łopatki, prostując plecy. – Oczywiście – odezwała się znowu, miękkim gestem zbierając spływające na ramiona włosy, odsłaniając tym samym smukłą, bladą szyję. Po chwili nowe ozdoby były już na swoim miejscu, zaś te założone specjalnie na tę okazję – bezpiecznie w pudełeczku. – Dziękuję. Pasują mi? – podjęła, czerpiąc przyjemność z nieszkodliwych prowokacji, bawiąc się słowami. Znała przecież odpowiedź, a mimo to chciała ją usłyszeć. Bo choć kuzyn był ekscentrykiem, to nie takim jak lord Travers; umiał prawić komplementy, słuchać, zajmować rozmową.
Niewiele później jej dobry nastrój prysł, zastąpiony przez wspomnienie wszechobecnej, lodowato zimnej wody. – Doprawdy? – mruknęła, nieświadomie bawiąc się pierścieniem w kształcie węża, wyraźnie przygaszona. Bo choć przecież sama chciała porozmawiać o tym, co wydarzyło się na początku kwietnia, w trakcie przymusowej wizyty w Corbenic Castle, to niewątpliwie nie był to przyjemny i lekki temat. Lecz może właśnie dlatego powinni go poruszyć, wspólnie się nad nim pochylić. – Podobne zainteresowania? Masz tu na myśli żeglugę, czy coś zgoła innego? – wtrąciła, korzystając z faktu, że towarzyszący jej lord najwidoczniej znał Haverlocka na tyle dobrze, by móc się o nim szerzej wypowiedzieć. Domyślała się, że w grę wchodziły też liczne kobiety, lejący się strumieniami alkohol czy jeszcze inne używki, tego jednak nie odważyłaby się powiedzieć na głos, przemyślenia tego pokroju zachowując dla siebie samej. – Zwierząt gospodarskich? – dodała z zakłopotaniem, widocznie wybita z rytmu. Złośliwy uśmiech kuzyna zapowiadał historię, którą musiała usłyszeć. – Nie trzymaj mnie w niepewności, proszę. – Poprawiła się na swym miejscu, sięgając do patery z owocami po jedno z obranych ze skórki winogron, obserwując twarz rozmówcy z zainteresowaniem, a także czymś na kształt obawy.
Zakręciła trzymanym w dłoni kieliszkiem, wprawiając zawartość kryształu w ruch. Jej uwadze nie umknął spływający po brodzie Francisa sok z brzoskwini; na salonach jego zachowanie byłoby nie do pomyślenia, lady Lestrange od razu zaczęłaby go strofować, by doprowadził się do porządku, ona jednak przemilczała ten fakt, uznając to uchybienie za niegroźne, a przy tym przywodzące na myśl małego chłopca… Wtedy jednak lord prychnął, rozlał część wina, na co zareagowała uniesieniem brwi do góry. – Gdyby jednak najpierw myślał, potem robił, mogłabym już być martwa – odpowiedziała, oddając mu tym samym sprawiedliwość. Gdyby zwlekał, nie przechodząc od razu do działania, ich spotkanie mogłoby się skończyć zgoła inaczej. Jeszcze gorzej. – Niewątpliwie masz rację, nie zrobił na mnie wrażenia takiego, który lubuje się w naszych typowych rozrywkach. Myślę też, że ma tendencję do przesady – mruknęła, wznosząc kieliszek do ust, biorąc z niego niewielki łyk przyjemnie chłodnego alkoholu. Aż od tego zadrżała; do altany nie docierało wiele promieni wiosennego słońca, wszak była skryta w cieniu rozłożystych drzew. – Podoba mi się twój tok rozumowania, kuzynie. I dziękuję za radę – odezwała się znowu, a uśmiech powrócił na jej usta. Wiedziała przecież, że rewizyta nadchodziła wielkimi krokami. Już wcześniej sama rozważała zaproponowanie żeglarzowi przejażdżki konnej, najlepiej wyścigu, teraz zaś zyskała potwierdzenie, że pomysł ten był trafny. Bo nie wątpiła przecież, że zdoła go prześcignąć, zawstydzić – tak jak i on zawstydził ją nad brzegiem morza.
- Czy powinnam wezwać uzdrowiciela? – Zmarszczyła brwi, posyłając Lestrange’owi podejrzliwe spojrzenie zmrużonych oczu. Nie miała pewności, czy ten był w szoku – a przecież powinien – czy raczej został rozbawiony przez wizję przemoczonej, ledwo unoszącej się na wodzie kuzynki. Wtedy też upiła kolejny łyk, czekając, aż Francis uspokoi się, zapanuje nad głosem. Skinęła krótko głową, a później milczała jeszcze przez chwilę, rozważając wszelkie za i przeciw. Lecz przecież musiała o tym z kimś porozmawiać, przyznać się do swego… wybiegu. – Sprowokował mnie – naprostowała, odszukując wzrokiem bystre spojrzenie rozmówcy. Była poważna, a przy tym zaskakująco szczera. – Próbowałam wepchnąć go do wody… Niby to przypadkiem. Nie przewidziałam, że ja też w niej wyląduję – rozwinęła, w napięciu oczekując reakcji kuzyna. Zachowała się głupio, nierozsądnie, wiedziała o tym. Nie mogła jednak cofnąć czasu. – Dziękuję, choć nie sądzę, żebym była na to gotowa – Albo żeby tak wypadało. Niewątpliwie jednak umiejętność pływania mogłaby się jej przydać – czy w trakcie kolejnej wizyty na wyspie Lestrange’ów, czy na wypadek nieszczęśliwego zbiegu okoliczności. – Och! – Ożywiła się, gdy wyjął z kieszeni szaty księgi, o których pisali w listach. Już myślała, że o nich zapomniał bądź coś stanęło na drodze do ich pozyskania. – Wspaniale, jestem niezwykle wdzięczna za pamięć – dodała już swobodniej, pochylając się ku leżącym na stoliczku woluminom, oglądając ich okładki, zapoznając się z tytułami. – Wiesz coś na ten temat? – zapytała ostrożnie, pokazując palcem na tom rzekomo traktujący o odmianie magii, od której ojciec trzymał ją z daleka. Później spojrzała na niewielką żółtą książeczkę, wciąż wyczekując odpowiedzi kuzyna.
Sanctimonia vincet semper
Cynthia Malfoy
Zawód : Dama, historyczka, dramatopisarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
A wolf is a wolf,
even in a cage,
even dressed in silk.
even in a cage,
even dressed in silk.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ledwo powstrzymuję się przed obejrzeniem się przez ramię i ten szczątkowy gest maskuję strzepnięciem z ramienia nieistniejącego paprocha, choć moje oko mimowolnie pomyka w kierunku osiłka. Krępy, milczący, o ponurym, zaciętym wyrazie twarzy. Wiem, że ma on - znaczy, wszystko w nim, od postury po grymas - za zadanie zniechęcać potencjalnych napastników, lecz mógłby przy okazji nie oddziaływać tak na Cynthię. Zasada jest taka, że ze służbą się nie spoufalamy i istnieje ku temu szereg przeciwwskazań, lecz ostatecznie...
-Może spróbuj z nim porozmawiać? - sugeruję ostrożnie i - pewnie głupio. Mój tok myślowy rozgałęzia się w różne strony, z czego jedna zakłada, że Grigorij to gbur i jest w stanie wyrzucić z siebie wyłącznie "nie, lady" i "tak, lady", zapewne basowym i nieprzyjemnym głosem, a druga opiera się na konserwatyzmie i zastaniu szlacheckich reguł. Które wiążą nie tylko ręce, ale także myśli, pierzchnące przed tak jawnym sprzeniewierzeniem się etykiecie - wyobrażam sobie, że przyjemniej jest towarzyszyć komuś, do kogo czuje się choć odrobinę sympatii, nie tylko dystansu. I ty wówczas przekonasz się, że możesz przy nim odetchnąć lżej - wnioskuję - jeśli ma o ciebie dbać, dobrze by było, żebyś mu ufała - stwierdzam lekko, stukając palcami po marmurowej balustradzie altanki. Absolutnie nie chcę na nią naciskać, lecz ciężka atmosfera naprawdę daje się we znaki, a zamieszki - póki co unikam nazywania tej rzeczy jej właściwym imieniem - jeszcze potrwają. Grigorij prędko nie zostanie odwołany, więc pozostaje jedynie wypracowanie ostrożnej siatki kompromisów - pozostawił nam przestrzeń, choć mógłby się uprzeć i przyjść tu z nami - zauważam trzeźwo, niejako stając po stronie ochroniarza Cynthii, choć w istocie ten konflikt rozpatruję zupełnie subiektywnie. Co z tego, że jestem rodziną, skoro dość daleką, by coś się tu zadziało. Moja reputacja też nie skłania do zaufania i mimo nadzwyczaj przyjemnego popołudnia, podejrzewam, że Armand zdołał szepnąć o mnie parę odpowiednich słów do czujnego ucha najemnika. A ten uległ życzeniu Cynthii, podarował nam prywatność, uwierzył w nasz rozsądek, w dobrym tonie byłoby się odwdzięczyć. Wolałbym zresztą chyba dalej roztrząsać problem Grigorija, niż rozwodzić się nad własnym, to jest, tym ortograficznym. Robię zbolałą minę, bo to przecież nie moja wina, ale kiwam głową na znak, że propozycję przyjmuję. Cynka, złotko doskonale wie, jak zwrócić mi uwagę, bym nie poczuł się totalną amebą umysłową, robię postępy - czyli efekty mojej pracy są widoczne. Łatwiej przegryźć tą krytykę (smakuje jak gruz - nie pytajcie, skąd wiem, jak smakuje gruz), gdy opatrzona zostaje dodatkowym przypisem, tu, komplementem.
-Nie odmówię takiej wycieczki. O ile nie każesz mi czytać albo przepisywać słownika - zastrzegam prędko, bo na takie atrakcje się nie zgodzę, choćby alternatywą był faktycznie powrót do Hogwartu. W ławce z jedenastolatkami wiódłbym przynajmniej prym we wszystkich przedmiotach, no, poza tym jednym. Niech sobie kpi, skoro dzięki temu się uśmiecha. W kwietniu było ku temu okazji niewiele, więc śmiało, proszę nadrabiać. Niestety nie da się tak: podobnie jak gromadzić śmiechu na zapas. Jesteś szczęśliwa, Cynthio? A przynajmniej radosna? Bo ja chyba tak, przynajmniej teraz, nawet z lepkim, owocowym sokiem ściekającym po brodzie i uporczywym spojrzeniu kamiennych rzeźb, wbijających w moje plecy wyimaginowane sztylety. Bawię się dobrze, na tyle, by reszta trosk - może nie tyle zniknęła, ale znacząco zbladła.
-Drobiazg - bagatelizuję, choć nie umykają mi wcale jej delikatne gesty, jakimi ciągnie mnie za język. Chce więcej słodkich słów i uśmiechów, więcej uwagi. Coś mi się zdaje, że sam koncept podarku podoba się Cynthii bardziej od jego materialnej formy i mi to również do gustu przypada. Niewinny flirt - bo to przecież flirt - skutkuje tym, że szczerzę się do niej z niedowierzaniem, ale i przyjemnością, gdy delikatnie przymierzam się do zmiany biżuterii. Nie nadużywam ani cierpliwości ani zaufania, ostrożnie zamykając chłodny metal w jej uszach, a drugą parę kolczyków odkładając bezpiecznie do puzderka po tych ofiarowanych.
-Tak. Wyglądasz bardzo elegancko, perły do ciebie pasują. Podkreślą kolor twojej cery, ale jej nie zakrzyczą - mówię, taki ze mnie znawca. Jak byłem mały nie tykałem się lalek, a w zamian za to, w wieku trzydziestu lat, ubieram i przebieram je żywe. Doświadczenie w przemyśle dziwkarskim nabywam jak widać wszechstronne. Mam ochotę musnąć jej policzek, lecz powstrzymuję się z tym gestem, trochę czułym, trochę protekcjonalnym.
-Między innymi. Haverlockowi wolno to, na co mi nigdy by nie pozwolono i odrobinę mu tego zazdroszczę, stąd nasze spotkania to przeważnie wymiana doświadczeń, wszelkiego rodzaju - odpowiadam, licząc, że z grubsza zdołałem wyłuszczyć, o co nam chodzi, nie wdeptując przy okazji na grunt grząskiego bagna. Jeśli będzie ciekawa, dopyta, z takiego założenia wychodzę - a wówczas odpowiem, bez zbędnego kluczenia i wymykania się prawdzie. I tak się tego dowie, a moim skromnym zdaniem, lepiej wcześniej niż później. Bo czasami to późno, to za późno.
-Niedawno umówiliśmy się na pojedynek. Zwykły sparing na szpady, do pierwszej krwi, kwestia treningu, a nie wyrównania rachunków - zaczynam snuć opowieść, starając się zrobić z niej prawdziwą gawędę - byliśmy w drodze na polankę, gdy drogę zagrodziła nam krowa. Haverlock się na nią zamierzył, ale tylko ją rozsierdził, a kiedy zdołałem załagodzić sytuację, ten postanowił zabawić się w kowboja. Wsiadł na nią i zaczęło się rodeo. Chciałbym powiedzieć, że solidnie gruchnął o ziemię, ale skubany miał dobre lądowanie - kończę, mam nadzieję, że barwny opis, wystarczający, by pożywić wyobraźnię Cynthii i stworzyć jej pole do wizualizacji sobie komicznej sceny - jeśli jeździ konno, tak, jak na krowie, nie masz się czego obawiać, kuzynko - dodaję, znacząco unosząc brew. Dojedź go, mówi moje zawadiackie spojrzenie. Głośno tego nie powiem, jak nic zwróciłaby mi za to uwagę, a tak - może da niewerbalny znak, że sugestia jest jej wystarczająco w smak.
-Medalu za to nie dostanie - warczę, wciąż rozeźlony i z średnio konkretnymi planami wobec Traversa. Walka na wiosła? Siłowanie na ręce? Zapasy? Zwyczajowe pranie mordy? A może szpady i to na desce? Morska tradycja daje pole do popisu w zorganizowaniu scenerii - w pierwszej kolejności do takiej sytuacji nie powinien w ogóle dopuścić - burczę, upijając wino, by skupić złość gdzie indziej, niż w bezwiednie zaciskających się pięściach - to akurat zaś domena każdego żeglarza. Za dużo czasu spędzają sami. Po paru miesiącach widoku tych samych twarzy, odechciewa się z nimi gadać - wyjaśniam fenomen tej złotustości. Nieważne, czy arystokrata, czy pachołek, pół roku na morzu sprawia, że nagle zaczynasz się wyrażać - nadrabiają za to jak schodzą na ląd. Marynarze znają najlepsze historie. To zawsze przechwałki, fanfaronada i kwieciste słówka podsłyszane od markiza lub baronowej, często użyte w złym kontekście, lecz gdzieś te kłamstwa spotykają się z prawdą. Nie można w nie wierzyć, ale dobrze się ich słucha - zdradzam Cynthii swoje spostrzeżenia, te, zebrane podczas dwuletniego rejsu oraz całą resztę, kolekcjonowaną podczas eskapad na ciemną stronę Londynu. Przeczesuję włosy palcami, chcąc ukryć zmieszanie, bo zdaję sobie sprawę, że oto prezentuję wiedzę, do której - tak dokładnej - nie powinienem posiadać podstaw. To w połączeniu z wizją stonowanej kuzyneczki wpadającej do wody o, zapewne, równie stonowanej temperaturze to dla mnie za dużo. Winogrono też wpada nie w tą dziurkę, co nadaje mej symulacji dramatycznego efektu, a ja rozkaszluję się całkiem na serio.
-Nieeh trzeba - stękam rzężąco. Zapijam to wszystko winem, przypuszczając, że to koniec rewelacji na dziś. No i się przeliczam i o mało co nie parskam po raz kolejny, a wówczas musiałbym się zaś gęsto tłumaczyć, bo czerwone wino plus suknia damy to nigdy nie jest dobry duet.
-Słucham? - nie wierzę własnym uszom i domagam się, by to powtórzyła. Nie mogę rozgryźć, czy jest zawstydzona, czy raczej dumna. Stawiam więc pół na pół, podzielimy się po pięćdziesiąt procent - nie wierzę, że to zrobiłaś. Brawo! - to ostatnie wymyka mi się bardzo niewychowawczo, ale i tak równo lejemy tu na obowiązujące maniery. Jak Cynthia jeszcze raz się do mnie tak uśmiechnie, to już nie wytrzymam i położę swoją dłoń na... jej dłoni. Albo na policzku.
-Zorientował się? - dopytuję, podekscytowany tym wybrykiem drogiej kuzyneczki. Pokazuje pazurki, nadal odrobinę stępione, ale jeszcze jest dla niej nadzieja - przemyśl to. Znam parę ustronnych kąpielisk - konfrontuję lekko, nie dałbym jej się opić słonej wody, tak samo, jak zadbałbym o to, by nikt niepowołany nas nie przydybał. W głowie mam dość oleju, by jeśli hańbić, to tylko siebie. Blisko związany z Evandrą, nie dopuściłem, by o niej z mego powodu mówiono źle, więc z Cynthią również na to nie pozwolił.
-Drobiazg - raz jeszcze umniejszam swym zasługom, w istocie, niewielkim ponownie. Wycieczka do biblioteki nie wymaga, przywołanie odpowiednich woluminów do ręki - również - cieszę się, że mogłem pomóc. Czy to na wypadek Haverlocka? - nie powstrzymuję się od cienkiego żartu, choć jeśli przytaknie, rozważę przypadkowe podziurawienie go nożami kapryśnym lamino - odrobinę. Nie jestem ekspertem, poznałem jednak ten rodzaj magii na tyle, by wiedzieć, że raczej nie jest mi potrzebny. A przy tym, wcale nie taki zły, jak się o nim mówi - odpowiadam, lekko wzruszając ramionami. Moja przygoda z czarną magią skończyła się, nim na dobre się zaczęła i choć nauki nie żałuję, tak dawno z niej nie korzystałem - a to - stukam w okładkę żółtej książki - lektura, którą dzielę z Dorianem Grayem. Na wspak. Jeśli tylko cię nie znuży, to z pewnością zachwyci - mówię tak z przekonaniem, jak i z przekąsem. Ile ja miałem do niej podejść? Więcej niż jedno, więcej niż trzy, a ten konkretny egzemplarz ma już pomięte strony, stępione rogi, a materiał na okładce jest wytarty i wyblakły od słońca, świadczący o sczytaniu - na zdrowie - wznoszę toast za nas, w domyśle, za nasze pragnienia. Dogońmy je, jesteśmy całkiem blisko.
-Może spróbuj z nim porozmawiać? - sugeruję ostrożnie i - pewnie głupio. Mój tok myślowy rozgałęzia się w różne strony, z czego jedna zakłada, że Grigorij to gbur i jest w stanie wyrzucić z siebie wyłącznie "nie, lady" i "tak, lady", zapewne basowym i nieprzyjemnym głosem, a druga opiera się na konserwatyzmie i zastaniu szlacheckich reguł. Które wiążą nie tylko ręce, ale także myśli, pierzchnące przed tak jawnym sprzeniewierzeniem się etykiecie - wyobrażam sobie, że przyjemniej jest towarzyszyć komuś, do kogo czuje się choć odrobinę sympatii, nie tylko dystansu. I ty wówczas przekonasz się, że możesz przy nim odetchnąć lżej - wnioskuję - jeśli ma o ciebie dbać, dobrze by było, żebyś mu ufała - stwierdzam lekko, stukając palcami po marmurowej balustradzie altanki. Absolutnie nie chcę na nią naciskać, lecz ciężka atmosfera naprawdę daje się we znaki, a zamieszki - póki co unikam nazywania tej rzeczy jej właściwym imieniem - jeszcze potrwają. Grigorij prędko nie zostanie odwołany, więc pozostaje jedynie wypracowanie ostrożnej siatki kompromisów - pozostawił nam przestrzeń, choć mógłby się uprzeć i przyjść tu z nami - zauważam trzeźwo, niejako stając po stronie ochroniarza Cynthii, choć w istocie ten konflikt rozpatruję zupełnie subiektywnie. Co z tego, że jestem rodziną, skoro dość daleką, by coś się tu zadziało. Moja reputacja też nie skłania do zaufania i mimo nadzwyczaj przyjemnego popołudnia, podejrzewam, że Armand zdołał szepnąć o mnie parę odpowiednich słów do czujnego ucha najemnika. A ten uległ życzeniu Cynthii, podarował nam prywatność, uwierzył w nasz rozsądek, w dobrym tonie byłoby się odwdzięczyć. Wolałbym zresztą chyba dalej roztrząsać problem Grigorija, niż rozwodzić się nad własnym, to jest, tym ortograficznym. Robię zbolałą minę, bo to przecież nie moja wina, ale kiwam głową na znak, że propozycję przyjmuję. Cynka, złotko doskonale wie, jak zwrócić mi uwagę, bym nie poczuł się totalną amebą umysłową, robię postępy - czyli efekty mojej pracy są widoczne. Łatwiej przegryźć tą krytykę (smakuje jak gruz - nie pytajcie, skąd wiem, jak smakuje gruz), gdy opatrzona zostaje dodatkowym przypisem, tu, komplementem.
-Nie odmówię takiej wycieczki. O ile nie każesz mi czytać albo przepisywać słownika - zastrzegam prędko, bo na takie atrakcje się nie zgodzę, choćby alternatywą był faktycznie powrót do Hogwartu. W ławce z jedenastolatkami wiódłbym przynajmniej prym we wszystkich przedmiotach, no, poza tym jednym. Niech sobie kpi, skoro dzięki temu się uśmiecha. W kwietniu było ku temu okazji niewiele, więc śmiało, proszę nadrabiać. Niestety nie da się tak: podobnie jak gromadzić śmiechu na zapas. Jesteś szczęśliwa, Cynthio? A przynajmniej radosna? Bo ja chyba tak, przynajmniej teraz, nawet z lepkim, owocowym sokiem ściekającym po brodzie i uporczywym spojrzeniu kamiennych rzeźb, wbijających w moje plecy wyimaginowane sztylety. Bawię się dobrze, na tyle, by reszta trosk - może nie tyle zniknęła, ale znacząco zbladła.
-Drobiazg - bagatelizuję, choć nie umykają mi wcale jej delikatne gesty, jakimi ciągnie mnie za język. Chce więcej słodkich słów i uśmiechów, więcej uwagi. Coś mi się zdaje, że sam koncept podarku podoba się Cynthii bardziej od jego materialnej formy i mi to również do gustu przypada. Niewinny flirt - bo to przecież flirt - skutkuje tym, że szczerzę się do niej z niedowierzaniem, ale i przyjemnością, gdy delikatnie przymierzam się do zmiany biżuterii. Nie nadużywam ani cierpliwości ani zaufania, ostrożnie zamykając chłodny metal w jej uszach, a drugą parę kolczyków odkładając bezpiecznie do puzderka po tych ofiarowanych.
-Tak. Wyglądasz bardzo elegancko, perły do ciebie pasują. Podkreślą kolor twojej cery, ale jej nie zakrzyczą - mówię, taki ze mnie znawca. Jak byłem mały nie tykałem się lalek, a w zamian za to, w wieku trzydziestu lat, ubieram i przebieram je żywe. Doświadczenie w przemyśle dziwkarskim nabywam jak widać wszechstronne. Mam ochotę musnąć jej policzek, lecz powstrzymuję się z tym gestem, trochę czułym, trochę protekcjonalnym.
-Między innymi. Haverlockowi wolno to, na co mi nigdy by nie pozwolono i odrobinę mu tego zazdroszczę, stąd nasze spotkania to przeważnie wymiana doświadczeń, wszelkiego rodzaju - odpowiadam, licząc, że z grubsza zdołałem wyłuszczyć, o co nam chodzi, nie wdeptując przy okazji na grunt grząskiego bagna. Jeśli będzie ciekawa, dopyta, z takiego założenia wychodzę - a wówczas odpowiem, bez zbędnego kluczenia i wymykania się prawdzie. I tak się tego dowie, a moim skromnym zdaniem, lepiej wcześniej niż później. Bo czasami to późno, to za późno.
-Niedawno umówiliśmy się na pojedynek. Zwykły sparing na szpady, do pierwszej krwi, kwestia treningu, a nie wyrównania rachunków - zaczynam snuć opowieść, starając się zrobić z niej prawdziwą gawędę - byliśmy w drodze na polankę, gdy drogę zagrodziła nam krowa. Haverlock się na nią zamierzył, ale tylko ją rozsierdził, a kiedy zdołałem załagodzić sytuację, ten postanowił zabawić się w kowboja. Wsiadł na nią i zaczęło się rodeo. Chciałbym powiedzieć, że solidnie gruchnął o ziemię, ale skubany miał dobre lądowanie - kończę, mam nadzieję, że barwny opis, wystarczający, by pożywić wyobraźnię Cynthii i stworzyć jej pole do wizualizacji sobie komicznej sceny - jeśli jeździ konno, tak, jak na krowie, nie masz się czego obawiać, kuzynko - dodaję, znacząco unosząc brew. Dojedź go, mówi moje zawadiackie spojrzenie. Głośno tego nie powiem, jak nic zwróciłaby mi za to uwagę, a tak - może da niewerbalny znak, że sugestia jest jej wystarczająco w smak.
-Medalu za to nie dostanie - warczę, wciąż rozeźlony i z średnio konkretnymi planami wobec Traversa. Walka na wiosła? Siłowanie na ręce? Zapasy? Zwyczajowe pranie mordy? A może szpady i to na desce? Morska tradycja daje pole do popisu w zorganizowaniu scenerii - w pierwszej kolejności do takiej sytuacji nie powinien w ogóle dopuścić - burczę, upijając wino, by skupić złość gdzie indziej, niż w bezwiednie zaciskających się pięściach - to akurat zaś domena każdego żeglarza. Za dużo czasu spędzają sami. Po paru miesiącach widoku tych samych twarzy, odechciewa się z nimi gadać - wyjaśniam fenomen tej złotustości. Nieważne, czy arystokrata, czy pachołek, pół roku na morzu sprawia, że nagle zaczynasz się wyrażać - nadrabiają za to jak schodzą na ląd. Marynarze znają najlepsze historie. To zawsze przechwałki, fanfaronada i kwieciste słówka podsłyszane od markiza lub baronowej, często użyte w złym kontekście, lecz gdzieś te kłamstwa spotykają się z prawdą. Nie można w nie wierzyć, ale dobrze się ich słucha - zdradzam Cynthii swoje spostrzeżenia, te, zebrane podczas dwuletniego rejsu oraz całą resztę, kolekcjonowaną podczas eskapad na ciemną stronę Londynu. Przeczesuję włosy palcami, chcąc ukryć zmieszanie, bo zdaję sobie sprawę, że oto prezentuję wiedzę, do której - tak dokładnej - nie powinienem posiadać podstaw. To w połączeniu z wizją stonowanej kuzyneczki wpadającej do wody o, zapewne, równie stonowanej temperaturze to dla mnie za dużo. Winogrono też wpada nie w tą dziurkę, co nadaje mej symulacji dramatycznego efektu, a ja rozkaszluję się całkiem na serio.
-Nieeh trzeba - stękam rzężąco. Zapijam to wszystko winem, przypuszczając, że to koniec rewelacji na dziś. No i się przeliczam i o mało co nie parskam po raz kolejny, a wówczas musiałbym się zaś gęsto tłumaczyć, bo czerwone wino plus suknia damy to nigdy nie jest dobry duet.
-Słucham? - nie wierzę własnym uszom i domagam się, by to powtórzyła. Nie mogę rozgryźć, czy jest zawstydzona, czy raczej dumna. Stawiam więc pół na pół, podzielimy się po pięćdziesiąt procent - nie wierzę, że to zrobiłaś. Brawo! - to ostatnie wymyka mi się bardzo niewychowawczo, ale i tak równo lejemy tu na obowiązujące maniery. Jak Cynthia jeszcze raz się do mnie tak uśmiechnie, to już nie wytrzymam i położę swoją dłoń na... jej dłoni. Albo na policzku.
-Zorientował się? - dopytuję, podekscytowany tym wybrykiem drogiej kuzyneczki. Pokazuje pazurki, nadal odrobinę stępione, ale jeszcze jest dla niej nadzieja - przemyśl to. Znam parę ustronnych kąpielisk - konfrontuję lekko, nie dałbym jej się opić słonej wody, tak samo, jak zadbałbym o to, by nikt niepowołany nas nie przydybał. W głowie mam dość oleju, by jeśli hańbić, to tylko siebie. Blisko związany z Evandrą, nie dopuściłem, by o niej z mego powodu mówiono źle, więc z Cynthią również na to nie pozwolił.
-Drobiazg - raz jeszcze umniejszam swym zasługom, w istocie, niewielkim ponownie. Wycieczka do biblioteki nie wymaga, przywołanie odpowiednich woluminów do ręki - również - cieszę się, że mogłem pomóc. Czy to na wypadek Haverlocka? - nie powstrzymuję się od cienkiego żartu, choć jeśli przytaknie, rozważę przypadkowe podziurawienie go nożami kapryśnym lamino - odrobinę. Nie jestem ekspertem, poznałem jednak ten rodzaj magii na tyle, by wiedzieć, że raczej nie jest mi potrzebny. A przy tym, wcale nie taki zły, jak się o nim mówi - odpowiadam, lekko wzruszając ramionami. Moja przygoda z czarną magią skończyła się, nim na dobre się zaczęła i choć nauki nie żałuję, tak dawno z niej nie korzystałem - a to - stukam w okładkę żółtej książki - lektura, którą dzielę z Dorianem Grayem. Na wspak. Jeśli tylko cię nie znuży, to z pewnością zachwyci - mówię tak z przekonaniem, jak i z przekąsem. Ile ja miałem do niej podejść? Więcej niż jedno, więcej niż trzy, a ten konkretny egzemplarz ma już pomięte strony, stępione rogi, a materiał na okładce jest wytarty i wyblakły od słońca, świadczący o sczytaniu - na zdrowie - wznoszę toast za nas, w domyśle, za nasze pragnienia. Dogońmy je, jesteśmy całkiem blisko.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
- Porozmawiać? – powtórzyła nie bez zdziwienia, marszcząc przy tym brwi, kątem oka spoglądając ku twarzy towarzysza. Czy naprawdę uważał, by z Grigorijem dało się porozumieć? – Obawiam się, że nie mielibyśmy o czym rozmawiać, kuzynie – dodała, nie będąc przekonaną, by chociażby próba podjęcia dialogu z gburowatym, najpewniej uprzedzonym już do niej mężczyzną miała większy sens. Niewątpliwie jednak byłoby jej lżej i przyjemniej na sercu, gdyby darzyła go choćby namiastką sympatii, albo i on nie spoglądał ku niej wilkiem. Dobrze, że ochroniarz nie musiał roztaczać nad nią opieki, kiedy zaszywała się w swych komnatach z książką, inaczej już dawno zażądałaby odesłania do Francji; tam przecież byłaby bezpieczna. A przynajmniej tak jej się wydawało. – Wydaje mi się, że nie muszę ufać jemu samemu, a jedynie jego umiejętnościom – odpowiedziała powoli, ważąc słowa. – A nie przyszedł tutaj za nami tylko dlatego, że nie chce, żebym poskarżyła się panu ojcu. – Obstawała przy swoim, nie potrafiąc spojrzeć na problem z innej perspektywy, kurczowo trzymając się wyrobionego na przestrzeni niemalże dwóch miesięcy zdania. Może i bywała kapryśna, uparta, lecz przecież wciąż jej czegoś odmawiano – najpierw powrotu w rodzinne strony, teraz zaś choćby namiastki wolności. Wiedziała przy tym, że Grigorij podążał za nią krok w krok dla jej dobra, że ktoś mógłby ważyć się podnieść na nią różdżkę… Lecz czy naprawdę miałoby dojść do tego tutaj, w ich rodowej posiadłości? Taka była jednak cena za niedawną ucieczkę do ruin Stonehenge; zniknęła mu z oczu tamtego wieczoru, ten błąd nie mógł się powtórzyć. Złożyła usta w weselszym uśmiechu, gdy dostrzegła grymas Francisa; nie oponował jednak, nie unikał tematu, dzielnie stawiając mu czoła. – Nie musisz się obawiać, nie będziemy zaczytywać się w słownikach – uspokoiła go, korzystając z okazji i rozluźniając się odrobinę. Wciąż musiała pilnować słów i gestów, nikt jednak nie oceniał, czy plecy są wystarczająco proste, broda wystarczająco dumnie zadarta do góry, a materiał sukni starannie ułożony; na czas tej względnie samotnej rozmowy mogła pozwolić sobie na więcej swobody. Czy była szczęśliwa? Na tyle, na ile mogła, wciąż mając w głowie wizję rychłego zamążpójścia, najpewniej za kandydata, któremu daleko było do dziewczęcych wyobrażeń na temat partnera godnego jej ręki. Relacje z najbliższymi również nie wyglądały tak, jak by sobie tego życzyła – nad tym jednak mogła próbować pracować, a przynajmniej tak długo, jak długo była mieszkanką Malfoy Manor. Wszak niebawem mieli ją ponownie wygnać.
Zamarła w bezruchu, by ułatwić mu zadanie zmiany pobłyskujących w uszach kolczyków – nie mogła się jednak powstrzymać przed zerkaniem w jego stronę, przed śledzeniem uważnym wzrokiem zadziwiająco wprawnych ruchów. – Nie spodziewałam się, że przyjdzie ci to z taką łatwością, Francisie. Czyżbyś pomagał niekiedy Evandrze ze zmianą biżuterii? – odezwała się lekko, bezwiednie sięgając ku nowej ozdobie. Niedbale poprawiła zebrane na chwilę włosy, przeczesując je dłonią. – Powiedziałabym, że mnie zawstydzasz, ale oboje wiemy, że nie byłaby to prawda. Dlatego ograniczę się do krótkiego, lecz szczerego – dziękuję. Założę je, gdy Traversowie przybędą z wizytą – kontynuowała, odprowadzając czarodzieja wzrokiem, unosząc kąciki ust jeszcze wyżej. Prowokowała, lecz niewinnie i niegroźnie, czerpiąc przyjemność z zapoczątkowanej podarkiem wymiany zdań. Daleko jej było do skrajnie próżnych, interesujących się jedynie swym wyglądem czy najnowszymi ploteczkami dam, potrzebowała jednak komplementów, zaś towarzystwo, w którym ostatnio się obracała, nie zwykło okazywać odpowiedniego podziwu czy to dla jej umiejętności, czy aparycji.
Pokiwała krótko głową, rozumiejąc, że kuzyn odnosi się do żeglugi, do mniej restrykcyjnych zasad, które musiały obowiązywać potomków Króla Rybaka. Wciąż jednak nie miała całości obrazu, on zaś sam zostawiał miejsce na pytania. – Wszelkiego rodzaju…? – powtórzyła, dbając o odpowiednią intonację, chcąc pociągnąć towarzysza za język. Oczywiście, że była ciekawa, co też takiego miał na myśli. Wiedziała jednak, że mógł wybrnąć na wiele różnych sposobów i bez zbliżania się do prawdy. Płynnie przeszedł do swej opowieści, ona zaś wysłuchała całej w milczeniu, w trakcie unosząc brwi do góry, wyobrażając sobie całą tę sytuację na tyle dokładnie, na ile była w stanie. Upiła łyk wina, a nawet dwa, zastanawiając się, czy mężczyźni naprawdę mogli wyprawiać takie rzeczy bez stróżów chuchających im w kark, lecz nie wypowiedziała swych myśli na głos. – Często urządzacie sobie takie… sparingi? I och, i tak nie miałabym się czego obawiać, przecież wiesz – skomentowała oszczędnie, podchwytując przy tym spojrzenie siedzącego naprzeciwko lorda. Kącik ust drgnął jej przy tym w porozumiewawczym uśmiechu; zamierzała zwabić Haverlocka, a później pokonać go w swej koronnej dyscyplinie. Wszak nie sądziła, by mógłby jeździć konno lepiej od niej – nawet jeśli w jego żyłach płynęła również krew Carrowów, bo przecież miała tego świadomość, odrobiła lekcje.
- Każdego żeglarza? Czyżbyś sam nie był żeglarzem, drogi kuzynie? – zapytała, kiedy przeczesywał włosy dłonią, spoglądał gdzieś w bok; skąd ta nagła zmiana zachowania? – Brzmisz, jakbyś wysłuchał wielu takich opowieści, miał do czynienia z wieloma wilkami morskimi… - urwała, nie chcąc ani zbyt naciskać, ani pozwolić tematowi wygasnąć. Możliwe, że wszelkie doświadczenia, którymi się z nią właśnie podzielił, nabył w trakcie swego rejsu, o którym słyszała na salonach. Próbowała wykorzystać okazję, by nakłonić go do dalszych zwierzeń, zmienić nieco temat, lecz wtedy rozkasłał się raz, drugi, nieelegancko parskając na stolik. Przelotnie przymknęła powieki, wciąż jednak nie zwracała mu uwagi, wiedząc, że odczuwana irytacja nie jest powodowana jego zachowaniem, przynajmniej nie w pełni, a wspomnieniem wizyty w Corbenic Castle, ciążącymi wyrzutami sumienia. – Och, usłyszałeś przecież za pierwszym razem – odparła prędko, próbując zachować przy tym pełnię opanowania, choć policzki pokryły się bladym rumieńcem; wiedziała, że postąpiła nieodpowiednio. Dlatego też nie mówiła o tym nikomu innemu. – Brawo? – powtórzyła już nieco lżej, z nutą niedowierzania, nieudolnie powstrzymując się przed mimowolnym uśmiechem. Tylko on mógłby zareagować w posobny sposób na takie rewelacje. Nie wiedziała przy tym, co działo się w głowie kuzyna, o czym myślał albo przed czym się wzbraniał; zamiast tego skupiała się na oszacowaniu, na ile prawdopodobnym było, by lord Travers odgadł prawdę. – Nie, nie sądzę. A przynajmniej nie dał mi tego odczuć, choć miał ku temu okazję. Kiedy już wydostaliśmy się na ląd, z pomocą przyszła nam jego matka – dodała, marszcząc przy tym brwi, w zamyśleniu bawiąc się trzymanym w dłoni kieliszkiem. – Gdyby jednak wspomniał ci choćby słowem o całej tej sytuacji, byłabym wdzięczna za przekazanie mi, czy domyślił się, że upadek do wody nie był jedynie nieszczęśliwym wypadkiem. – Posłała rozmówcy wymowne spojrzenie, uśmiechając się przy tym miło i słodko; łudziła się, że odczuwał większą lojalność względem kuzynki niż kolegi od ujeżdżania krów. – Przemyślę, obiecuję – odparła, odnotowując w pamięci propozycję. Obawiała się przy tym, że nawet jeśli znał ustronne kąpieliska, pan ojciec nie pozwoliłby im na zrobienie z nich użytku. Wysłałby tam razem z nimi Gregorija, trzy przyzwoitki, a najlepiej i samego ojca Francisa, byle tylko upewnić się, że wszystko przebiega tak, jakby sobie tego życzył.
Przez krótką chwilę zapoznawała się z przyniesionymi przez niego tytułami, błądząc dłońmi od jednej okładki do drugiej. Oderwała od nich wzrok dopiero wtedy, gdy kuzyn pozwolił sobie na żart – oboje pamiętali przecież tamtą rozmowę o Lynette. – Wiesz, że choćby tak było, nie wypadałoby mi przyznać się na głos. – I choć odmawiała odpowiedzi wprost, to jej spojrzenie było wystarczająco wymowne. Nie wiedziała, do czego zostanie zmuszona, ostatnie wydarzenia sprawiły jednak, że nie chciała czuć się bezsilna, słaba, zdana na łaskę od mężczyzn. Nie zamierzała walczyć o emancypację, a jedynie o namiastkę niezależności. – Czyli… gdybym zaczęła zadawać pytania, byłbyś w stanie na jakieś odpowiedzieć? – Przekrzywiła głowę, spoglądając ku niemu badawczo. – Gdzie poznałeś ten rodzaj magii? W domu? – kontynuowała; wiedziała, że niektórzy mieli taką możliwość, pewnie nawet jej brat, David, odebrał podstawowe nauki z tego zakresu. Armand postanowił jednak, że jego córki nie powinny zagłębiać się w tajniki czarnej magii, zamiast tego spędzając czas na malowaniu czy tańcu. – Na wspak? Udało ci się mnie zaskoczyć, nie słyszałam o niej. Podzielę się wrażeniami, jak tylko ją przeczytam – dodała jeszcze, chwytając w dłoń niewielką, podniszczoną już książeczkę. Jej stan ani trochę nie przeszkadzał młodej lady, wprost przeciwnie. – Na zdrowie, kuzynie. – Złożyła usta w kolejnym uśmiechu, by zaraz później upić łyk wina. Kieliszek miała już prawie pusty, wierzyła jednak, że rozmówca wiedział, co powinien z tym uczynić.
Zamarła w bezruchu, by ułatwić mu zadanie zmiany pobłyskujących w uszach kolczyków – nie mogła się jednak powstrzymać przed zerkaniem w jego stronę, przed śledzeniem uważnym wzrokiem zadziwiająco wprawnych ruchów. – Nie spodziewałam się, że przyjdzie ci to z taką łatwością, Francisie. Czyżbyś pomagał niekiedy Evandrze ze zmianą biżuterii? – odezwała się lekko, bezwiednie sięgając ku nowej ozdobie. Niedbale poprawiła zebrane na chwilę włosy, przeczesując je dłonią. – Powiedziałabym, że mnie zawstydzasz, ale oboje wiemy, że nie byłaby to prawda. Dlatego ograniczę się do krótkiego, lecz szczerego – dziękuję. Założę je, gdy Traversowie przybędą z wizytą – kontynuowała, odprowadzając czarodzieja wzrokiem, unosząc kąciki ust jeszcze wyżej. Prowokowała, lecz niewinnie i niegroźnie, czerpiąc przyjemność z zapoczątkowanej podarkiem wymiany zdań. Daleko jej było do skrajnie próżnych, interesujących się jedynie swym wyglądem czy najnowszymi ploteczkami dam, potrzebowała jednak komplementów, zaś towarzystwo, w którym ostatnio się obracała, nie zwykło okazywać odpowiedniego podziwu czy to dla jej umiejętności, czy aparycji.
Pokiwała krótko głową, rozumiejąc, że kuzyn odnosi się do żeglugi, do mniej restrykcyjnych zasad, które musiały obowiązywać potomków Króla Rybaka. Wciąż jednak nie miała całości obrazu, on zaś sam zostawiał miejsce na pytania. – Wszelkiego rodzaju…? – powtórzyła, dbając o odpowiednią intonację, chcąc pociągnąć towarzysza za język. Oczywiście, że była ciekawa, co też takiego miał na myśli. Wiedziała jednak, że mógł wybrnąć na wiele różnych sposobów i bez zbliżania się do prawdy. Płynnie przeszedł do swej opowieści, ona zaś wysłuchała całej w milczeniu, w trakcie unosząc brwi do góry, wyobrażając sobie całą tę sytuację na tyle dokładnie, na ile była w stanie. Upiła łyk wina, a nawet dwa, zastanawiając się, czy mężczyźni naprawdę mogli wyprawiać takie rzeczy bez stróżów chuchających im w kark, lecz nie wypowiedziała swych myśli na głos. – Często urządzacie sobie takie… sparingi? I och, i tak nie miałabym się czego obawiać, przecież wiesz – skomentowała oszczędnie, podchwytując przy tym spojrzenie siedzącego naprzeciwko lorda. Kącik ust drgnął jej przy tym w porozumiewawczym uśmiechu; zamierzała zwabić Haverlocka, a później pokonać go w swej koronnej dyscyplinie. Wszak nie sądziła, by mógłby jeździć konno lepiej od niej – nawet jeśli w jego żyłach płynęła również krew Carrowów, bo przecież miała tego świadomość, odrobiła lekcje.
- Każdego żeglarza? Czyżbyś sam nie był żeglarzem, drogi kuzynie? – zapytała, kiedy przeczesywał włosy dłonią, spoglądał gdzieś w bok; skąd ta nagła zmiana zachowania? – Brzmisz, jakbyś wysłuchał wielu takich opowieści, miał do czynienia z wieloma wilkami morskimi… - urwała, nie chcąc ani zbyt naciskać, ani pozwolić tematowi wygasnąć. Możliwe, że wszelkie doświadczenia, którymi się z nią właśnie podzielił, nabył w trakcie swego rejsu, o którym słyszała na salonach. Próbowała wykorzystać okazję, by nakłonić go do dalszych zwierzeń, zmienić nieco temat, lecz wtedy rozkasłał się raz, drugi, nieelegancko parskając na stolik. Przelotnie przymknęła powieki, wciąż jednak nie zwracała mu uwagi, wiedząc, że odczuwana irytacja nie jest powodowana jego zachowaniem, przynajmniej nie w pełni, a wspomnieniem wizyty w Corbenic Castle, ciążącymi wyrzutami sumienia. – Och, usłyszałeś przecież za pierwszym razem – odparła prędko, próbując zachować przy tym pełnię opanowania, choć policzki pokryły się bladym rumieńcem; wiedziała, że postąpiła nieodpowiednio. Dlatego też nie mówiła o tym nikomu innemu. – Brawo? – powtórzyła już nieco lżej, z nutą niedowierzania, nieudolnie powstrzymując się przed mimowolnym uśmiechem. Tylko on mógłby zareagować w posobny sposób na takie rewelacje. Nie wiedziała przy tym, co działo się w głowie kuzyna, o czym myślał albo przed czym się wzbraniał; zamiast tego skupiała się na oszacowaniu, na ile prawdopodobnym było, by lord Travers odgadł prawdę. – Nie, nie sądzę. A przynajmniej nie dał mi tego odczuć, choć miał ku temu okazję. Kiedy już wydostaliśmy się na ląd, z pomocą przyszła nam jego matka – dodała, marszcząc przy tym brwi, w zamyśleniu bawiąc się trzymanym w dłoni kieliszkiem. – Gdyby jednak wspomniał ci choćby słowem o całej tej sytuacji, byłabym wdzięczna za przekazanie mi, czy domyślił się, że upadek do wody nie był jedynie nieszczęśliwym wypadkiem. – Posłała rozmówcy wymowne spojrzenie, uśmiechając się przy tym miło i słodko; łudziła się, że odczuwał większą lojalność względem kuzynki niż kolegi od ujeżdżania krów. – Przemyślę, obiecuję – odparła, odnotowując w pamięci propozycję. Obawiała się przy tym, że nawet jeśli znał ustronne kąpieliska, pan ojciec nie pozwoliłby im na zrobienie z nich użytku. Wysłałby tam razem z nimi Gregorija, trzy przyzwoitki, a najlepiej i samego ojca Francisa, byle tylko upewnić się, że wszystko przebiega tak, jakby sobie tego życzył.
Przez krótką chwilę zapoznawała się z przyniesionymi przez niego tytułami, błądząc dłońmi od jednej okładki do drugiej. Oderwała od nich wzrok dopiero wtedy, gdy kuzyn pozwolił sobie na żart – oboje pamiętali przecież tamtą rozmowę o Lynette. – Wiesz, że choćby tak było, nie wypadałoby mi przyznać się na głos. – I choć odmawiała odpowiedzi wprost, to jej spojrzenie było wystarczająco wymowne. Nie wiedziała, do czego zostanie zmuszona, ostatnie wydarzenia sprawiły jednak, że nie chciała czuć się bezsilna, słaba, zdana na łaskę od mężczyzn. Nie zamierzała walczyć o emancypację, a jedynie o namiastkę niezależności. – Czyli… gdybym zaczęła zadawać pytania, byłbyś w stanie na jakieś odpowiedzieć? – Przekrzywiła głowę, spoglądając ku niemu badawczo. – Gdzie poznałeś ten rodzaj magii? W domu? – kontynuowała; wiedziała, że niektórzy mieli taką możliwość, pewnie nawet jej brat, David, odebrał podstawowe nauki z tego zakresu. Armand postanowił jednak, że jego córki nie powinny zagłębiać się w tajniki czarnej magii, zamiast tego spędzając czas na malowaniu czy tańcu. – Na wspak? Udało ci się mnie zaskoczyć, nie słyszałam o niej. Podzielę się wrażeniami, jak tylko ją przeczytam – dodała jeszcze, chwytając w dłoń niewielką, podniszczoną już książeczkę. Jej stan ani trochę nie przeszkadzał młodej lady, wprost przeciwnie. – Na zdrowie, kuzynie. – Złożyła usta w kolejnym uśmiechu, by zaraz później upić łyk wina. Kieliszek miała już prawie pusty, wierzyła jednak, że rozmówca wiedział, co powinien z tym uczynić.
Sanctimonia vincet semper
Cynthia Malfoy
Zawód : Dama, historyczka, dramatopisarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
A wolf is a wolf,
even in a cage,
even dressed in silk.
even in a cage,
even dressed in silk.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Spoglądam z ukosa ku twarzy kuzynki, zdaje mi się, że rozumiem to strapienie. Powątpiewanie w porozumienie wygląda przecież na zupełnie słuszne. Dziedzicka Malfoyów i postawny imigrant to duet typowy wyłącznie w zestawieniu pani-sługa, gdzie wygodną przestrzenią pozostaje milczenie i nie zwracanie na siebie uwagi. Skoro jednak Grigorij chodzi przy nodze Cynthii niby wierny pies, przy czym za lojalność zapewne słono płaci jej ojciec, to może warto by jednak przełamać lody? Just sayin. Ona się męczy, on się męczy, przy czym dramaty młodej lady niekorzystnie wpływają na jej cerę, włosy i paznokcie. Na jej miejscu też bym wariował, buntował się i okazywał humory, lecz nagięcie sytuacji, w jaką zostaliśmy wrzuceni do swej woli to opcja korzystniejsza, niż po prostu poddanie się cudzej decyzji.
-Kto wie, Cynthio - mówię, lekko wzruszając ramionami i pilnując się bardziej niż wcześniej, by nie obejrzeć się przez ramię i nie sięgnąć wzrokiem dryblasa - być może Grigorij zaczytuje się w niemieckich preromantycznych utworach albo komponuje utwory na mandolę - ciągnę beztrosko, chociaż nie wyobrażam sobie tego olbrzyma w takich sytuacyjnych kleszczach. Myślę stereotypowo, że w wolnym czasie palcami rozgniata orzechy albo rzuca kamieniami do celu oddalonego o kilkadziesiąt metrów, jednak wiem, że to obrzydliwe i że powinienem zwalczać takie uprzedzenia - po mnie też raczej nie spodziewałaś się niczego dobrego - zauważam nieco zgryźliwie, chociaż absolutnie nie żywię do niej urazy. Powiedzmy, że miała dobre usprawiedliwienie. Ona, młodziutka i idealnie ułożona, żywcem wyjęta z katalogu perfekcyjniej pani lady, a ja co? Łachudra i nic ponadto.
I szczerze, wiele się w tym względzie nie zmieniło, poza tym, że oboje jesteśmy odrobinę starsi. Mądrzejsi chyba też, chociaż nie powiedziałbym, że u mnie idzie to w parze z wiekiem - bardziej z doświadczeniem, a ono tak jakoś mimochodem do mnie napływa. Wiem na przykład, że spoufalenie się z Cynthią wychodzi mi na zdrowie, moi rodzice aż biją brawo, jej też są co najmniej zadowoleni (w końcu rodzina!), a my możemy poczuć się spuszczeni ze smyczy. W końcu, dookoła nas przyzwoitek brak, a to znaczne już rozluźnienie obyczajów oraz gorsetu, który mimo wszystko Cynthia nosi bez słowa skargi.
-Poskarżyła? - trochę mnie ponosi, ale nie wytrzymuję, unosząc brew i z lekkim rozbawieniem spoglądając na blondynkę. W moim mniemaniu jej ojciec jeszcze by temu przyklasnął, zresztą, Grigorij faktycznie pozostaje pod zwierzchnictwem Armanda, nie Cynthii. Wiem, że ona wie, nie należy do tych pustych, bezmyślnych laleczek, ale przypuszczam, że łudzenie się posiadaniem pewnej władzy nieco ułatwia jej znoszenie życia pod bezustannym nadzorem. Najpierw: ojca, matki i tuzina wykwalifikowanych guwernantek, a później jeszcze obcego chłopa o byczym karku.
-Planujesz przygotować dla mnie dyktando? - dopytuję z wyraźnym rozbawieniem. Doprawdy, nie wiem, jak uchowałem się przez tyle lat popełniając tak kardynalne błędy i dlaczego nikt wcześniej nie zwrócił mi na to uwagi. To przecież wstyd, jak nic. Hańba, bez przesady, ale poprawność to estetyka, a także - tak sądzę - szacunek dla adresata pisma. Obojętnie, czy to korespondencja prywatna, czy służbowa, a jak wrócę do tego, to aż mnie mrozi, ile kwiatków mieści się w dokumentacji Wenus - oprócz tego poproszę jeszcze o jakąś motywację, która skłoni mnie do należytego odrobienia lekcji - dodaję z krzywym uśmiechem, kiedyś wystarczyła mi obietnica ciastka z kremem, ale teraz ceny poszły w górę. Obliczony jestem, co tu dużo mówić, cyferki zmieniły we mnie to i owo, choć nie zdołały zrobić ze mnie pana porządnickiego. W tej chwili zresztą nawet Cynthia sobie odpuszcza, co zauważam z pewną przyjemnością. Nie wygląda już jakby trzymała się na drutach, buzię ma zwróconą ku mnie naturalnie, nie patrzy z wystudiowaną wyższością. Drobne znaki na niebie i ziemi szepczą mi na uszko, że czuje się swobodnie. Nareszcie, bo samo ściśnięcie talii gorsetem nosi w sobie znamiona okrucieństwa, a duszenie pewnych gestów, to dla mnie już zdecydowana przesada.
-Evandrze... i nie tylko - odpowiadam z zamyśleniem, ostrożnie operując biżuterią. Nie przeciągam struny, ale nie kryję też zadowolenia z efektu. Cynthia prezentuje się pięknie, lubię właśnie takie skromne ozdoby - trzeba umieć je nosić. Ona to potrafi, mimo że kolczyki mogłyby zginąć pod jej długimi włosami, to jednak błyszczą wdzięcznie między jasnymi puklami - kiedyś robiłem dla Wandzi bransoletki z muszelek i kamyków znalezionych nad morzem. Ciekawe, czy jeszcze gdzieś je ma - zastanawiam się na głos, nagle ugodzony przebłyskiem przeszłości. Miłym, ciepłym, przywodzącym na myśl dzieciństwo sielankowe, pachnące rozgrzanym piaskiem i świeżym sokiem z mango.
-Myślisz, że Haverlock doceni morską biżuterię? Pomyśli, że to specjalnie dla niego? - pytanie leci w eter, chociaż wiadomo, że to zwykła retoryka. Męskie oko zawiesza się zwykle na innych rejonach, a Travers chyba nie posłużyłby nam za wyjątek. Niezmiennie jednak czuję się mile połechtany i nabieram przekonania, że sztukę przyjmowania komplementów Cynthia opanowała do perfekcji, bo lada moment i to ja mógłbym się rozpłynąć.
-Alkohole, hazard, kobiety, polityka - wyjaśniam pokrótce, operując hasłami, nie dlatego, że wstydzę się wdać w dłuższą opowieść, a z powodów bardziej prozaicznych: zajęłoby to wieki - dwóch ostatnich tematów wolę jednak unikać, mamy skrajnie różne poglądy - tłumaczę, sięgając po kieliszek wina. I tak niewinna pogawędka faktycznie przeistacza się w rozmowę, której zapewne toczyć nie powinniśmy. Alkohol ma dodać mi animuszu, bo coś czuję, że padnie między nami niejedno jeszcze niejedno słowo, a tych nieodpowiednich, szczególnie muszę się wystrzegać. Cynthii zapewne też mógłbym nie faszerować swymi wymysłami, lecz brakuje mi kogoś, komu mógłby się zwierzyć. To egoistyczne z mej strony, ale przecież nie otworzę się przed skrzatem domowym, na Merlina!
-Czasami. Damom każą szydełkować, nam walczyć na szpady o stępionych końcach. I jedno i drugie wielkiego zastosowania nie ma, chociaż, całkiem teoretycznie, gdyby odpadł mi guzik od koszuli, mogłabyś temu zaradzić, a ja pozostałbym bezradny - odpowiadam, nieco bagatelizując rolę fechtunku. Ćwiczenie jak ćwiczenie, ja wolę przebieżki po plaży i siłowanie się z falami, aczkolwiek sprawdzenie się w samczym zajęciu to zawsze alternatywa dla pykania cygara i podkręcania wąsa - wiem. I dlatego sam nie zamierzam się z tobą ścigać. Takiej porażki bym nie przełknął - odpowiadam, uśmiechając się szeroko, zupełnie nie speszony przyznając wyższość Cynthii w tej dyscyplinie - pokaż mu, gdzie żmijoptaki zimują - mruczę, zabierając się za zielone jabłko, którego skórka błyszczy się tak mocno, jakby skrzat polerował je przed ułożeniem do miski.
-Raz jeden wypłynąłem w morze, Cynthio. Byłem chłystkiem i o żegludze wiedziałem figę, a na statku robiłem to wszystko, czego nie chcieli robić bardziej doświadczeni marynarze. Chciałbym być żeglarzem, ale jestem Lestrange'em - odpowiadam cicho, poważniejąc - tak naprawdę z nikim nie rozmawiałem o moich młodzieńczych przygodach. W domu nikt nie pytał, zgodnie udawaliśmy, że moja ucieczka nigdy nie miała miejsca, tak dla wszystkich było wygodniej. Tylko moja facjata bez brwi jeszcze przez jakiś czas przypominała o tym, co zaszło - konkretnie o karze, wymierzonej mi skuteczniej przez Evandrę niż przez ojca - to, co teraz powiem, nie wydostanie się dalej, niż poza te ściany - zaznaczam, choć właściwie już mi wszystko jedno i czuję się nieco zobojętniały na swoje wybryki. Może to zmęczenie, może dorastanie, a może poczucie, że i tak nic kurwa w swoim życiu od dawna nie zdołałem zmienić - od czasu do czasu wyprawiam się do portu, przesiaduję z tymi zuchami. Piję z nimi piwo, śpiewam szanty, słucham ich bajania. To prości ludzie, czasem ordynarni, ale zaspokajają moje tęsknoty za morzem. Do pewnego stopnia - zdradzam, nerwowo zaciskając dłoń na nóżce od kieliszka. Pewnie powiedziałem za dużo, nie spodziewam się, że Cynthia zrozumie. Do diabła, z moich rozterek nawet Evandrze się nie wyspowiadałem - może dlatego, że teraz jest żoną i matką i ma na głowie inne sprawy, niż zamartwianie się pajacem, który na jej nieszczęście jest jej bratem. Przynajmniej Cynthia też ma coś za uszami, choć jedna gafa to i tak nic w porównaniu do maskaarady, którą uprawiam sukcesywnie od, no.. dawna. Udaję jednak pięknie, że nie widzę jej rumieńca i jakoś tak łatwiej mi się uśmiechnąć od ucha do ucha, połaskotany w odpowiednie miejsc jej - właściwie - bohaterskim wyznaniem. Szok stulecia normalnie, gdyby istniała jakaś nagroda za najbardziej nieoczekiwane wyznanie, to na pewno przypadłaby Cynthii, włączając w to samodzielne wydziedziczenie się Isabelli Selwyn.
-Brawo - potwierdzam, kiwając głową, dalej cały uchachany - dobrze mu tak, do ciężkiego... - reszta mojej wypowiedzi tonie w niezrozumiałym dla blondynki pomruku, bo zatapiam zęby w tym dziwnym, polerowanym jabłuszku - gdyby się domyślił, już dałby ci o tym znać. Travers nie należy do tych typów, którzy czekają z zemstą, aż ostygnie - mniej fachowo mówi się o nich, że są w gorącej wodzie kąpani. To też o mnie, chociaż w porównaniu z Haverlockiem muszę wydawać się niemal statecznym dziadkiem. Tu i tam strzyka, kwestia paskudnego choróbska schodzi jednak na dalszy plan, bo szalej już trochę ze mnie zdążył wyparować - no, pomijając moje eskapady na ciemną stronę Londynu.
-Nie musisz mówić ojcu - dodaję, bo właściwie świta mi, jak mógłbym wykraść Cynthię z jej wieży niepostrzeżenie. Jeśli tylko zgodzi mi się zaufać, zagwarantuję jej noc pełną wrażeń, przy zachowaniu stuprocentowej przyzwoitości. Oto ja i moje nowe wcielenie niewinności, przy czym, zdaje się, że nieco uszkodziłem swą kuzynkę, bo oto mówi rzeczy, które ponownie mnie zaskakują. Skłamałbym mówiąc, że negatywnie.
-Właśnie przyznałaś się do tego na głos - wytykam jej całkiem trzeźwo, przy czym sam wzdrygam się gwałtownie, bo zdaje mi się, że któraś z rzeźb się poruszyła. Przesuwam się nieco na kamiennej ławce i wracam do zabawy prawie pustym już kieliszkiem i próby zdrapywania z niego złotych zdobień. Cynthia intryguje mnie coraz bardziej, posłuszeństwo jednak nie płynie tak naturalnie w jej żyłach, aczkolwiek nie przypuszczam, by potrafiła przeciwstawić się ojcu. Z mężem dostanie więc dokładnie tyle, ile ugra sama, szacunek często zaś kończy się po jego ślubowaniu. Zabawne, lecz rzekłbym, że przed związkiem posiadamy dokładnie te same opory. I zaczęto na swatać prawie równocześnie.
-Postarałbym się, ale, jak już zaznaczyłem, nie czuję się żadnym autorytetem - odpowiadam, krótki okres fascynacji szybko prysnął. Cały czar magii zakazanej zgasł, gdy tylko przekonałem się, co takiego ona kryje - cóż, mój ojciec nigdy nie zainteresował się mym kształceniem na tyle, by się to zaangażować. Wiem, że niektórzy moi kuzyni studiowali ten rodzaj magii pod okiem swoich rodziców, ale ja nie. Miałem inne... - tu wydymam usta. Syrenki, syrenki, syrenki. Seks - zainteresowania. Nadrobiłem, kiedy pływałem, lecz ni czuję szczególnego pociągu ku tym czarom. Podobne efekty można osiągnąć sięgając po zaawansowane uroki - opowiadam bez szczególnego entuzjazmu. Ponownie: dociera do mnie motywacja Cynthii, w pełni rozumiem ciekawość i to tupnięcie drobną nóżką, pokazanie, że i ona ma głos. I że ja miałbym przesrane, gdyby ktoś ją przyłapał nad studiowaniem tych lektur. Raz się żyje - tak to się mówi?
-Niech cię nie zmylą rozmiary. Studiuje się ją jak Biblię - przestrzegam żartobliwie, usiłując znaleźć porównanie odpowiednie gabarytowo. Hojnie dolewam jej wina, zwróciwszy uwagę na delikatną sugestię. Nie wyliczam jej lampek - ale czy odprowadzenie jej do domu lekko podchmielonej pozostanie w dobrym guście?
-Kto wie, Cynthio - mówię, lekko wzruszając ramionami i pilnując się bardziej niż wcześniej, by nie obejrzeć się przez ramię i nie sięgnąć wzrokiem dryblasa - być może Grigorij zaczytuje się w niemieckich preromantycznych utworach albo komponuje utwory na mandolę - ciągnę beztrosko, chociaż nie wyobrażam sobie tego olbrzyma w takich sytuacyjnych kleszczach. Myślę stereotypowo, że w wolnym czasie palcami rozgniata orzechy albo rzuca kamieniami do celu oddalonego o kilkadziesiąt metrów, jednak wiem, że to obrzydliwe i że powinienem zwalczać takie uprzedzenia - po mnie też raczej nie spodziewałaś się niczego dobrego - zauważam nieco zgryźliwie, chociaż absolutnie nie żywię do niej urazy. Powiedzmy, że miała dobre usprawiedliwienie. Ona, młodziutka i idealnie ułożona, żywcem wyjęta z katalogu perfekcyjniej pani lady, a ja co? Łachudra i nic ponadto.
I szczerze, wiele się w tym względzie nie zmieniło, poza tym, że oboje jesteśmy odrobinę starsi. Mądrzejsi chyba też, chociaż nie powiedziałbym, że u mnie idzie to w parze z wiekiem - bardziej z doświadczeniem, a ono tak jakoś mimochodem do mnie napływa. Wiem na przykład, że spoufalenie się z Cynthią wychodzi mi na zdrowie, moi rodzice aż biją brawo, jej też są co najmniej zadowoleni (w końcu rodzina!), a my możemy poczuć się spuszczeni ze smyczy. W końcu, dookoła nas przyzwoitek brak, a to znaczne już rozluźnienie obyczajów oraz gorsetu, który mimo wszystko Cynthia nosi bez słowa skargi.
-Poskarżyła? - trochę mnie ponosi, ale nie wytrzymuję, unosząc brew i z lekkim rozbawieniem spoglądając na blondynkę. W moim mniemaniu jej ojciec jeszcze by temu przyklasnął, zresztą, Grigorij faktycznie pozostaje pod zwierzchnictwem Armanda, nie Cynthii. Wiem, że ona wie, nie należy do tych pustych, bezmyślnych laleczek, ale przypuszczam, że łudzenie się posiadaniem pewnej władzy nieco ułatwia jej znoszenie życia pod bezustannym nadzorem. Najpierw: ojca, matki i tuzina wykwalifikowanych guwernantek, a później jeszcze obcego chłopa o byczym karku.
-Planujesz przygotować dla mnie dyktando? - dopytuję z wyraźnym rozbawieniem. Doprawdy, nie wiem, jak uchowałem się przez tyle lat popełniając tak kardynalne błędy i dlaczego nikt wcześniej nie zwrócił mi na to uwagi. To przecież wstyd, jak nic. Hańba, bez przesady, ale poprawność to estetyka, a także - tak sądzę - szacunek dla adresata pisma. Obojętnie, czy to korespondencja prywatna, czy służbowa, a jak wrócę do tego, to aż mnie mrozi, ile kwiatków mieści się w dokumentacji Wenus - oprócz tego poproszę jeszcze o jakąś motywację, która skłoni mnie do należytego odrobienia lekcji - dodaję z krzywym uśmiechem, kiedyś wystarczyła mi obietnica ciastka z kremem, ale teraz ceny poszły w górę. Obliczony jestem, co tu dużo mówić, cyferki zmieniły we mnie to i owo, choć nie zdołały zrobić ze mnie pana porządnickiego. W tej chwili zresztą nawet Cynthia sobie odpuszcza, co zauważam z pewną przyjemnością. Nie wygląda już jakby trzymała się na drutach, buzię ma zwróconą ku mnie naturalnie, nie patrzy z wystudiowaną wyższością. Drobne znaki na niebie i ziemi szepczą mi na uszko, że czuje się swobodnie. Nareszcie, bo samo ściśnięcie talii gorsetem nosi w sobie znamiona okrucieństwa, a duszenie pewnych gestów, to dla mnie już zdecydowana przesada.
-Evandrze... i nie tylko - odpowiadam z zamyśleniem, ostrożnie operując biżuterią. Nie przeciągam struny, ale nie kryję też zadowolenia z efektu. Cynthia prezentuje się pięknie, lubię właśnie takie skromne ozdoby - trzeba umieć je nosić. Ona to potrafi, mimo że kolczyki mogłyby zginąć pod jej długimi włosami, to jednak błyszczą wdzięcznie między jasnymi puklami - kiedyś robiłem dla Wandzi bransoletki z muszelek i kamyków znalezionych nad morzem. Ciekawe, czy jeszcze gdzieś je ma - zastanawiam się na głos, nagle ugodzony przebłyskiem przeszłości. Miłym, ciepłym, przywodzącym na myśl dzieciństwo sielankowe, pachnące rozgrzanym piaskiem i świeżym sokiem z mango.
-Myślisz, że Haverlock doceni morską biżuterię? Pomyśli, że to specjalnie dla niego? - pytanie leci w eter, chociaż wiadomo, że to zwykła retoryka. Męskie oko zawiesza się zwykle na innych rejonach, a Travers chyba nie posłużyłby nam za wyjątek. Niezmiennie jednak czuję się mile połechtany i nabieram przekonania, że sztukę przyjmowania komplementów Cynthia opanowała do perfekcji, bo lada moment i to ja mógłbym się rozpłynąć.
-Alkohole, hazard, kobiety, polityka - wyjaśniam pokrótce, operując hasłami, nie dlatego, że wstydzę się wdać w dłuższą opowieść, a z powodów bardziej prozaicznych: zajęłoby to wieki - dwóch ostatnich tematów wolę jednak unikać, mamy skrajnie różne poglądy - tłumaczę, sięgając po kieliszek wina. I tak niewinna pogawędka faktycznie przeistacza się w rozmowę, której zapewne toczyć nie powinniśmy. Alkohol ma dodać mi animuszu, bo coś czuję, że padnie między nami niejedno jeszcze niejedno słowo, a tych nieodpowiednich, szczególnie muszę się wystrzegać. Cynthii zapewne też mógłbym nie faszerować swymi wymysłami, lecz brakuje mi kogoś, komu mógłby się zwierzyć. To egoistyczne z mej strony, ale przecież nie otworzę się przed skrzatem domowym, na Merlina!
-Czasami. Damom każą szydełkować, nam walczyć na szpady o stępionych końcach. I jedno i drugie wielkiego zastosowania nie ma, chociaż, całkiem teoretycznie, gdyby odpadł mi guzik od koszuli, mogłabyś temu zaradzić, a ja pozostałbym bezradny - odpowiadam, nieco bagatelizując rolę fechtunku. Ćwiczenie jak ćwiczenie, ja wolę przebieżki po plaży i siłowanie się z falami, aczkolwiek sprawdzenie się w samczym zajęciu to zawsze alternatywa dla pykania cygara i podkręcania wąsa - wiem. I dlatego sam nie zamierzam się z tobą ścigać. Takiej porażki bym nie przełknął - odpowiadam, uśmiechając się szeroko, zupełnie nie speszony przyznając wyższość Cynthii w tej dyscyplinie - pokaż mu, gdzie żmijoptaki zimują - mruczę, zabierając się za zielone jabłko, którego skórka błyszczy się tak mocno, jakby skrzat polerował je przed ułożeniem do miski.
-Raz jeden wypłynąłem w morze, Cynthio. Byłem chłystkiem i o żegludze wiedziałem figę, a na statku robiłem to wszystko, czego nie chcieli robić bardziej doświadczeni marynarze. Chciałbym być żeglarzem, ale jestem Lestrange'em - odpowiadam cicho, poważniejąc - tak naprawdę z nikim nie rozmawiałem o moich młodzieńczych przygodach. W domu nikt nie pytał, zgodnie udawaliśmy, że moja ucieczka nigdy nie miała miejsca, tak dla wszystkich było wygodniej. Tylko moja facjata bez brwi jeszcze przez jakiś czas przypominała o tym, co zaszło - konkretnie o karze, wymierzonej mi skuteczniej przez Evandrę niż przez ojca - to, co teraz powiem, nie wydostanie się dalej, niż poza te ściany - zaznaczam, choć właściwie już mi wszystko jedno i czuję się nieco zobojętniały na swoje wybryki. Może to zmęczenie, może dorastanie, a może poczucie, że i tak nic kurwa w swoim życiu od dawna nie zdołałem zmienić - od czasu do czasu wyprawiam się do portu, przesiaduję z tymi zuchami. Piję z nimi piwo, śpiewam szanty, słucham ich bajania. To prości ludzie, czasem ordynarni, ale zaspokajają moje tęsknoty za morzem. Do pewnego stopnia - zdradzam, nerwowo zaciskając dłoń na nóżce od kieliszka. Pewnie powiedziałem za dużo, nie spodziewam się, że Cynthia zrozumie. Do diabła, z moich rozterek nawet Evandrze się nie wyspowiadałem - może dlatego, że teraz jest żoną i matką i ma na głowie inne sprawy, niż zamartwianie się pajacem, który na jej nieszczęście jest jej bratem. Przynajmniej Cynthia też ma coś za uszami, choć jedna gafa to i tak nic w porównaniu do maskaarady, którą uprawiam sukcesywnie od, no.. dawna. Udaję jednak pięknie, że nie widzę jej rumieńca i jakoś tak łatwiej mi się uśmiechnąć od ucha do ucha, połaskotany w odpowiednie miejsc jej - właściwie - bohaterskim wyznaniem. Szok stulecia normalnie, gdyby istniała jakaś nagroda za najbardziej nieoczekiwane wyznanie, to na pewno przypadłaby Cynthii, włączając w to samodzielne wydziedziczenie się Isabelli Selwyn.
-Brawo - potwierdzam, kiwając głową, dalej cały uchachany - dobrze mu tak, do ciężkiego... - reszta mojej wypowiedzi tonie w niezrozumiałym dla blondynki pomruku, bo zatapiam zęby w tym dziwnym, polerowanym jabłuszku - gdyby się domyślił, już dałby ci o tym znać. Travers nie należy do tych typów, którzy czekają z zemstą, aż ostygnie - mniej fachowo mówi się o nich, że są w gorącej wodzie kąpani. To też o mnie, chociaż w porównaniu z Haverlockiem muszę wydawać się niemal statecznym dziadkiem. Tu i tam strzyka, kwestia paskudnego choróbska schodzi jednak na dalszy plan, bo szalej już trochę ze mnie zdążył wyparować - no, pomijając moje eskapady na ciemną stronę Londynu.
-Nie musisz mówić ojcu - dodaję, bo właściwie świta mi, jak mógłbym wykraść Cynthię z jej wieży niepostrzeżenie. Jeśli tylko zgodzi mi się zaufać, zagwarantuję jej noc pełną wrażeń, przy zachowaniu stuprocentowej przyzwoitości. Oto ja i moje nowe wcielenie niewinności, przy czym, zdaje się, że nieco uszkodziłem swą kuzynkę, bo oto mówi rzeczy, które ponownie mnie zaskakują. Skłamałbym mówiąc, że negatywnie.
-Właśnie przyznałaś się do tego na głos - wytykam jej całkiem trzeźwo, przy czym sam wzdrygam się gwałtownie, bo zdaje mi się, że któraś z rzeźb się poruszyła. Przesuwam się nieco na kamiennej ławce i wracam do zabawy prawie pustym już kieliszkiem i próby zdrapywania z niego złotych zdobień. Cynthia intryguje mnie coraz bardziej, posłuszeństwo jednak nie płynie tak naturalnie w jej żyłach, aczkolwiek nie przypuszczam, by potrafiła przeciwstawić się ojcu. Z mężem dostanie więc dokładnie tyle, ile ugra sama, szacunek często zaś kończy się po jego ślubowaniu. Zabawne, lecz rzekłbym, że przed związkiem posiadamy dokładnie te same opory. I zaczęto na swatać prawie równocześnie.
-Postarałbym się, ale, jak już zaznaczyłem, nie czuję się żadnym autorytetem - odpowiadam, krótki okres fascynacji szybko prysnął. Cały czar magii zakazanej zgasł, gdy tylko przekonałem się, co takiego ona kryje - cóż, mój ojciec nigdy nie zainteresował się mym kształceniem na tyle, by się to zaangażować. Wiem, że niektórzy moi kuzyni studiowali ten rodzaj magii pod okiem swoich rodziców, ale ja nie. Miałem inne... - tu wydymam usta. Syrenki, syrenki, syrenki. Seks - zainteresowania. Nadrobiłem, kiedy pływałem, lecz ni czuję szczególnego pociągu ku tym czarom. Podobne efekty można osiągnąć sięgając po zaawansowane uroki - opowiadam bez szczególnego entuzjazmu. Ponownie: dociera do mnie motywacja Cynthii, w pełni rozumiem ciekawość i to tupnięcie drobną nóżką, pokazanie, że i ona ma głos. I że ja miałbym przesrane, gdyby ktoś ją przyłapał nad studiowaniem tych lektur. Raz się żyje - tak to się mówi?
-Niech cię nie zmylą rozmiary. Studiuje się ją jak Biblię - przestrzegam żartobliwie, usiłując znaleźć porównanie odpowiednie gabarytowo. Hojnie dolewam jej wina, zwróciwszy uwagę na delikatną sugestię. Nie wyliczam jej lampek - ale czy odprowadzenie jej do domu lekko podchmielonej pozostanie w dobrym guście?
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
- Drogi Francisie, nie rozpoznałby przecież takiego utworu choćby ktoś podstawił mu go pod sam nos. To samo tyczy się mandoli – odpowiedziała pozornie spokojnie, choć w jej wypowiedzi dało się wyczuć nutę pobłażania, niegroźnej kpiny. Najchętniej prychnęłaby cicho, lecz przecież tak nie wypadało, nie jej. Nie posądzała Gregorija o takie zainteresowania, niezależnie od tego, na ile ocena jego osoby była niesprawiedliwa, podyktowana przez nabyte na przestrzeni ostatnich tygodni uprzedzenia. Nie wierzyła też, by kuzyn mógł dostrzegać w nim coś więcej. Bo i na podstawie czego miałby wysnuć podobne wnioski? Marsowej miny? Wtedy jednak temat zboczył na jego jakże skromną lordowską osobę, a usta młodziutkiej panienki wygiął subtelny, jakże niewinny uśmiech. – Doprawdy? Skąd ta myśl? Czyżbym kiedyś dała ci odczuć coś podobnego...? – zawiesiła głos, przyglądając się twarzy towarzysza z uwagą. Oczywiście, miał rację. Z początku podchodziła do niego z wiele większą rezerwą, adekwatnym dystansem, choć już przecież na ceremonii urodzinowej Lynette podburzył wpajane na salonach poglądy, że panicz Lestrange ma ni mniej, ni więcej jak pstro w głowie. Niewątpliwie, był ekscentryczny, a gdyby nie pilnująca go pani matka zapewne uchybiałby panującym przy stole zasadom średnio co pięć minut – lecz to było za mało, by ją skutecznie odstraszyć. A to za sprawą pamiętnej rozmowy na temat imienniczki krewniaczki Cynthii, wszak wymiana zdań okazała się na tyle ożywcza, że nie zamierzała kuzyna unikać. Chciała wierzyć, że dotrzymał danego wtedy słowa i zachował sekret tylko i wyłącznie dla siebie. Tak jak i inne, zdradzane powoli informacje na tematy, których nie poruszyłaby z nikim innym.
Uniósł do góry brew, spojrzał ku niej z widocznym na pierwszy rzut oka rozbawieniem – nie przejęła się jednak. – Potrafię być bardzo przekonująca – skomentowała miękko, z niewinną zaczepką, a przez jej twarz przemknął cień niezachwianej pewności siebie. Wszak nie wierzyła, nie chciała wierzyć, że w ostatecznej konfrontacji przegrałaby z zatrudnionym dopiero co osiłkiem. Nie zasłużył sobie na przyjaźń Malfoyów, nikt nie powinien wierzyć mu na słowo, zaś po niedawnej wyprawie do Stonehenge – długo jeszcze będzie pracować, by odbudować nadszarpnięte zaufanie. Wolała przy tym nie myśleć, że i ona zawiodła pana ojca pozwalając sobie na tę niebezpieczną i samowolną wycieczkę do kręgu. – A chciałbyś, żebym je przygotowała? – odpowiedziała pytaniem na pytanie; w jej mniemaniu niewiele by to dało, zawsze jednak mogli spróbować, przekonać się o tym na własnej skórze, choć przecież rozbawienie pobrzmiewające w głosie towarzysza było aż nadto wyraźne. Uczynił już pewne postępy, a zatem była nadzieja, że – mimo swego zaawansowanego wieku – podoła przyswojeniu kolejnych zasad ortograficznych. Czy naprawdę nikt nigdy wcześniej nie zwrócił mu na to uwagi? Ani w domu rodzinnym, ani później, w szkole…? Przyjrzała mu się uważniej, poświęcając pełnię uwagi, gdy pozwolił sobie na krzywy, nieco wilczy uśmiech. – Myślałam, że chęć sprawienia ulubionej kuzynce przyjemności to wystarczająco dobra motywacja – odparła niby to z zawodem, spoglądając ku niemu znad wznoszonego do usta kielicha. W jej oczach na próżno byłoby szukać przygany, było w nich jednak coś na kształt niemego ostrzeżenia. Musiała pamiętać, z kim ma do czynienia i że niekiedy musiała myśleć za nich dwoje. Nie było nic złego w rozluźnieniu się, zwłaszcza z dala od uważnych spojrzeń pozostałych domowników czy krążącego dookoła jeziorka Gregorija, mimo to powinni pamiętać o zasadach, którymi rządził się ich świat… Lecz może tylko źle oceniła jego słowa? Zinterpretowała je przez pryzmat krążących po salonach plotek? Wciąż przecież nie wiedziała, na ile składały się z prawdy, a na ile z wyobrażeń znudzonych szlachciców.
- Nie tylko? – podjęła z ostrożnym zainteresowaniem, próbując pociągnąć go za język, dowiedzieć się czegoś więcej. Pewnie jednak na myśli miał inne kuzynki, krewniaczki, panią matkę. Nie podejrzewała nawet, jakie obrazy wiązały się z przelotną zadumą. – Pamiętam – odpowiedziała tylko, uśmiechając się szczerze, z nostalgią. Kiedy to było? Dekadę temu? A może i dawniej. – Przecież by się ich nie pozbyła, Francisie, na pewno zabrała je ze sobą do Château Rose – dodała, upijając kolejny łyk przyjemnie schłodzonego wina. Nie powinien wątpić w sentyment Evandry, tak przynajmniej jej się zdawało, choć z kuzynką nie miała kontaktu od dłuższego czasu. Zaraz jednak zmarszczyła brwi, pozwalając sobie na nie aż tak perfekcyjny uśmiech. – Mam nadzieję, że nie – skomentowała uwagę dotyczącą lorda Traversa; może i byłby to miły gest, lecz nie pasowałby do ich niedookreślonej, lecz istniejącej przecież rywalizacji. Wolałaby więc, by żeglarz nie interpretował ubranej na czas jego wizyty ozdoby we wspomniany sposób. Mimo to nie zamierzała z niej zrezygnować, skoro już powzięła taką decyzję. – Och – wyrwało się z niewieściej piersi, gdy siedzący naprzeciwko, skąpany w przedzierających się przez korony drzew promieniach słońca Francis zaczął wyliczać zainteresowania, które dzielił z Haverlockiem. Zmarszczyła brwi, przechylając przy tym głowę, przyglądając się jego zapadającej w pamięć twarzy spod wpół przymkniętych powiek. – Kobiety, polityka… to przecież najciekawsze tematy – zauważyła, bawiąc się przy tym zdobiącym dłoń pierścieniem w kształcie węża. – Czy chociaż w tej drugiej kwestii nie powinniście mieć zbliżonych poglądów? – dopytała; o ile gust do przedstawicielek płci pięknej mogli mieć zgoła odmienny, o tyle oba rody odnosiły się w podobny sposób do kwestii brudnej krwi i niemagicznych. W ciszy słuchała o szydełkowaniu czy machaniu szpadą, uśmiechnęła się na myśl o pokonaniu Traversa w trakcie wyścigu konnego. Zaraz jednak przyszedł czas na zamyślenie i zadumę, kiedy rozmowa zeszła na żeglugę, dawną wyprawę Francisa w morze. – Myślałam, że byłeś kapitanem – odpowiedziała ostrożnie; historii krążyło wiele. Jedne mówiły, że panicz Lestrange nigdy nie zniknął, że zaszywał się w rodzinnej posiadłości – problemy zdrowotne. Inne zaś, że owszem, wybrał się w rejs, lecz przecież nie jako marynarz, jako majtek czy bosman, a kapitan. Lub ktoś ponad kapitanem, pan i władca całej łajby. – Masz moje słowo, nikt inny się o tym nie dowie – obiecała, skutecznie rozbudził jej ciekawość. A kiedy już zwierzył się ze swych eskapad do londyńskiego portu, zmrużyła oczy, przyglądając mu się z uwagą; czy to był żart? Czy naprawdę pozwalał sobie na taką zuchwałość? – I jak się wśród nich czujesz, Francisie? – zapytała miękko, starając się utrzymać kamienną twarz. – Nie boisz się? – dodała, bezwiednie poprawiając opadający na policzek pukiel włosów, nie precyzując przy tym, co dokładnie miała na myśli. Strach przed ewentualną krzywdą? Kradzieżą? Była zainteresowana odpowiedzią – niezależnie od tego, czy byłaby ona szczera, czy zmyślona na poczekaniu.
Nie chciała już kontynuować tematu Traversa, nie chciała też odnosić się do tego, czy musiała mówić ojcu, czy też mogłaby go okłamać – znowu. Francis mógł tego nie rozumieć, lecz dla niej ukrywanie się przed Armandem, mydlenie mu oczu, jawiło się jako coś okropnego. Sprawiało fizyczny ból. Co z tego, że wróciła do kraju, jeśli dystans, który między nimi narósł, wcale się nie zmniejszał…?
- Doprawdy? – odpowiedziała, choć w tonie jej głosu nie wybrzmiało zdziwienie. Chciała potrafić się bronić; na tyle, na ile wypadało damie. Słowem, trucizną, niewybrednym zaklęciem. Nie tylko po to, by móc wywalczyć swoje miejsce w nowym rodzie – bądź też stadzie, jak kto wolał – lecz i na wypadek kolejnego niespodziewanego spotkania z kimś z plebsu. Gdyby ktoś znowu powiedział do niej tak, jak brygadier Lupin. Gdyby zasugerował choćby, że mógłby ją skrzywdzić… Pokiwała krótko głową, a następnie podparła podbródek na wierzchu smukłej dłoni. – Dziękuję, będę o tym pamiętać, Francisie. I cóż w takim razie zaprzątało twoje myśli…? – urwała. Do czego w takim razie czuł pociąg? Magii obronnej? Uroków? A może pływania? W czymś przecież musiał się wykazywać; choć kto wie, może jego koronną dyscypliną było prowadzenie eleganckiej restauracji, dbanie o gości, zarządzanie. Prawienie komplementów. Złożyła usta w niewielkim, lecz wdzięcznym uśmiechu, gdy dolał wina do opróżnionego już kieliszka.
Uniósł do góry brew, spojrzał ku niej z widocznym na pierwszy rzut oka rozbawieniem – nie przejęła się jednak. – Potrafię być bardzo przekonująca – skomentowała miękko, z niewinną zaczepką, a przez jej twarz przemknął cień niezachwianej pewności siebie. Wszak nie wierzyła, nie chciała wierzyć, że w ostatecznej konfrontacji przegrałaby z zatrudnionym dopiero co osiłkiem. Nie zasłużył sobie na przyjaźń Malfoyów, nikt nie powinien wierzyć mu na słowo, zaś po niedawnej wyprawie do Stonehenge – długo jeszcze będzie pracować, by odbudować nadszarpnięte zaufanie. Wolała przy tym nie myśleć, że i ona zawiodła pana ojca pozwalając sobie na tę niebezpieczną i samowolną wycieczkę do kręgu. – A chciałbyś, żebym je przygotowała? – odpowiedziała pytaniem na pytanie; w jej mniemaniu niewiele by to dało, zawsze jednak mogli spróbować, przekonać się o tym na własnej skórze, choć przecież rozbawienie pobrzmiewające w głosie towarzysza było aż nadto wyraźne. Uczynił już pewne postępy, a zatem była nadzieja, że – mimo swego zaawansowanego wieku – podoła przyswojeniu kolejnych zasad ortograficznych. Czy naprawdę nikt nigdy wcześniej nie zwrócił mu na to uwagi? Ani w domu rodzinnym, ani później, w szkole…? Przyjrzała mu się uważniej, poświęcając pełnię uwagi, gdy pozwolił sobie na krzywy, nieco wilczy uśmiech. – Myślałam, że chęć sprawienia ulubionej kuzynce przyjemności to wystarczająco dobra motywacja – odparła niby to z zawodem, spoglądając ku niemu znad wznoszonego do usta kielicha. W jej oczach na próżno byłoby szukać przygany, było w nich jednak coś na kształt niemego ostrzeżenia. Musiała pamiętać, z kim ma do czynienia i że niekiedy musiała myśleć za nich dwoje. Nie było nic złego w rozluźnieniu się, zwłaszcza z dala od uważnych spojrzeń pozostałych domowników czy krążącego dookoła jeziorka Gregorija, mimo to powinni pamiętać o zasadach, którymi rządził się ich świat… Lecz może tylko źle oceniła jego słowa? Zinterpretowała je przez pryzmat krążących po salonach plotek? Wciąż przecież nie wiedziała, na ile składały się z prawdy, a na ile z wyobrażeń znudzonych szlachciców.
- Nie tylko? – podjęła z ostrożnym zainteresowaniem, próbując pociągnąć go za język, dowiedzieć się czegoś więcej. Pewnie jednak na myśli miał inne kuzynki, krewniaczki, panią matkę. Nie podejrzewała nawet, jakie obrazy wiązały się z przelotną zadumą. – Pamiętam – odpowiedziała tylko, uśmiechając się szczerze, z nostalgią. Kiedy to było? Dekadę temu? A może i dawniej. – Przecież by się ich nie pozbyła, Francisie, na pewno zabrała je ze sobą do Château Rose – dodała, upijając kolejny łyk przyjemnie schłodzonego wina. Nie powinien wątpić w sentyment Evandry, tak przynajmniej jej się zdawało, choć z kuzynką nie miała kontaktu od dłuższego czasu. Zaraz jednak zmarszczyła brwi, pozwalając sobie na nie aż tak perfekcyjny uśmiech. – Mam nadzieję, że nie – skomentowała uwagę dotyczącą lorda Traversa; może i byłby to miły gest, lecz nie pasowałby do ich niedookreślonej, lecz istniejącej przecież rywalizacji. Wolałaby więc, by żeglarz nie interpretował ubranej na czas jego wizyty ozdoby we wspomniany sposób. Mimo to nie zamierzała z niej zrezygnować, skoro już powzięła taką decyzję. – Och – wyrwało się z niewieściej piersi, gdy siedzący naprzeciwko, skąpany w przedzierających się przez korony drzew promieniach słońca Francis zaczął wyliczać zainteresowania, które dzielił z Haverlockiem. Zmarszczyła brwi, przechylając przy tym głowę, przyglądając się jego zapadającej w pamięć twarzy spod wpół przymkniętych powiek. – Kobiety, polityka… to przecież najciekawsze tematy – zauważyła, bawiąc się przy tym zdobiącym dłoń pierścieniem w kształcie węża. – Czy chociaż w tej drugiej kwestii nie powinniście mieć zbliżonych poglądów? – dopytała; o ile gust do przedstawicielek płci pięknej mogli mieć zgoła odmienny, o tyle oba rody odnosiły się w podobny sposób do kwestii brudnej krwi i niemagicznych. W ciszy słuchała o szydełkowaniu czy machaniu szpadą, uśmiechnęła się na myśl o pokonaniu Traversa w trakcie wyścigu konnego. Zaraz jednak przyszedł czas na zamyślenie i zadumę, kiedy rozmowa zeszła na żeglugę, dawną wyprawę Francisa w morze. – Myślałam, że byłeś kapitanem – odpowiedziała ostrożnie; historii krążyło wiele. Jedne mówiły, że panicz Lestrange nigdy nie zniknął, że zaszywał się w rodzinnej posiadłości – problemy zdrowotne. Inne zaś, że owszem, wybrał się w rejs, lecz przecież nie jako marynarz, jako majtek czy bosman, a kapitan. Lub ktoś ponad kapitanem, pan i władca całej łajby. – Masz moje słowo, nikt inny się o tym nie dowie – obiecała, skutecznie rozbudził jej ciekawość. A kiedy już zwierzył się ze swych eskapad do londyńskiego portu, zmrużyła oczy, przyglądając mu się z uwagą; czy to był żart? Czy naprawdę pozwalał sobie na taką zuchwałość? – I jak się wśród nich czujesz, Francisie? – zapytała miękko, starając się utrzymać kamienną twarz. – Nie boisz się? – dodała, bezwiednie poprawiając opadający na policzek pukiel włosów, nie precyzując przy tym, co dokładnie miała na myśli. Strach przed ewentualną krzywdą? Kradzieżą? Była zainteresowana odpowiedzią – niezależnie od tego, czy byłaby ona szczera, czy zmyślona na poczekaniu.
Nie chciała już kontynuować tematu Traversa, nie chciała też odnosić się do tego, czy musiała mówić ojcu, czy też mogłaby go okłamać – znowu. Francis mógł tego nie rozumieć, lecz dla niej ukrywanie się przed Armandem, mydlenie mu oczu, jawiło się jako coś okropnego. Sprawiało fizyczny ból. Co z tego, że wróciła do kraju, jeśli dystans, który między nimi narósł, wcale się nie zmniejszał…?
- Doprawdy? – odpowiedziała, choć w tonie jej głosu nie wybrzmiało zdziwienie. Chciała potrafić się bronić; na tyle, na ile wypadało damie. Słowem, trucizną, niewybrednym zaklęciem. Nie tylko po to, by móc wywalczyć swoje miejsce w nowym rodzie – bądź też stadzie, jak kto wolał – lecz i na wypadek kolejnego niespodziewanego spotkania z kimś z plebsu. Gdyby ktoś znowu powiedział do niej tak, jak brygadier Lupin. Gdyby zasugerował choćby, że mógłby ją skrzywdzić… Pokiwała krótko głową, a następnie podparła podbródek na wierzchu smukłej dłoni. – Dziękuję, będę o tym pamiętać, Francisie. I cóż w takim razie zaprzątało twoje myśli…? – urwała. Do czego w takim razie czuł pociąg? Magii obronnej? Uroków? A może pływania? W czymś przecież musiał się wykazywać; choć kto wie, może jego koronną dyscypliną było prowadzenie eleganckiej restauracji, dbanie o gości, zarządzanie. Prawienie komplementów. Złożyła usta w niewielkim, lecz wdzięcznym uśmiechu, gdy dolał wina do opróżnionego już kieliszka.
Sanctimonia vincet semper
Cynthia Malfoy
Zawód : Dama, historyczka, dramatopisarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
A wolf is a wolf,
even in a cage,
even dressed in silk.
even in a cage,
even dressed in silk.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wzruszam lekko ramionami, postanawiając uznać temat Grigorija za niebyły. Prawnikiem nie jestem, a tym bardziej, adwokatem tego ochroniarza o masywnym karku i czujnym, drapieżnym spojrzeniu. Mogę już tylko życzyć im szczęśliwego pożycia, bo faktycznie tak dobraną parą mi się zdają. Nieudane małżeństwo, on przy niej czuwa, bo musi, ona zaś z godnością znosi to męczącą obecność. Niezłe ćwiczenie na przyszłość, będzie już wprawiona w okazywaniu dystyngowanej wyższości i przechadzania się po wypalonych gruntach sztywnej uprzejmości, gdy przyjdzie pora, by faktycznie złożyła wiążącą przysięgę. Rozsądek podpowiada mi, bym zachował to dla siebie, toteż milczę. Cynthia jest szlachcianką, równie oddaną rodzinie, jak Evandra, wychowana równie restrykcyjnie, karmiona tymi samymi szlagierami, a sam fakt, że Grigorij służy - czyni go, właściwie, narzędziem. Z tym dyskutować nie będę, acz tak sobie myślę, że mój ojciec zamiast mnie, jako syna, wolałby ją, godną reprezentantkę nazwiska, mądrą - tu akurat tatkę muszę docenić, że nigdy nie tłamsił u Wandzi jej aspiracji - posłuszną córkę. Nie sądzę, by męski dziedzic stanowił równowartość tych migren i ucisków mojego staruszka, ale mogę tylko gdybać.
Jednocześnie kontemplując jej uśmiech, ostrożny, jakby sprawdzała swe mimiczne zdolności. Usta unoszą się w lekki łuk, prawy kącik ma wyżej od lewego, totalnie mnie zaczepia - i się do tego nie przyzna. Niech robi to częściej, bo do twarzy jej z tą niefrasobliwością, ładnie z łagodnością naturalną, a nie podyktowaną warunkami kontrolowanymi.
-Oczywiście, że nie, Cynthio - zaprzeczam, wystudiowanym ruchem odgarniając sobie włosy do tyłu. Tym gestem mogę rywalizować z pannami poprawiającymi fryzury, chociaż to raczej nawyk aniżeli demonstracja szyi, a zatem: seksapilu - nie mógłbym ci zarzucić nieuprzejmego zachowania - takie lekcje otrzymują młodziutkie arystokratki, jak radzić sobie z nachalnymi oblechami, będąc przy tym najprawdziwszą damą. Zmasakrowałaby mnie, no starła na proch - gdyby tylko chciała, gdybym faktycznie był kolejnym prostakiem z ładnym monogramem - ale pojmuję, skąd się wzięła twoja ostrożność. Czy to już za nami? - sporo wody zdążyło upłynąć, a my nadal mamy swoje tajemnice. I tak, jak Evandra od zawsze była mi droga, tak i Cynthię ustawiam sobie całkiem wysoko w hierarchii rodzinnych wartości. Spośród kuzynów i męskich towarzyszy, praktycznie rówieśników, pada na nią. Wychowaną surowo, tak, by chyliła jasnowłosą głowę przed ojcem, a później mężem i resztą lordów, dużo, dużo młodszą. Wpierw budzi to podejrzenia, obecnie, obie strony doceniają właściwą pielęgnację przyjaźni Malfoyów i Lestrange'ów. Przyszłość i młode pokolenia, staram się, chociaż ta aktywność ucieka w innym kierunku, niż pragnęliby tego moi rodzice. Może dlatego, że jest niewymuszona, a Cynka faktycznie mi imponuje. I to nie tylko tym, jak trzyma się w siodle.
-Nie odmówię ci tego - odpowiadam, siła argumentu trzyma się w dobrej cenie, a prócz tego, baby mają swoje sztuczki. I absolutnie popieram ich wykorzystywanie, jeśli w dyskusji czasami przesądza płeć, wiek lub inna, równie niedorzeczna stała - skoro zachęciłaś mnie do wizyty w bibliotece - piękny autoironiczny pocisk trafia w cel, a ja, cóż, uśmiecham się kpiąco i chowam się za kielichem alkoholu. Jeszcze trochę połaskoczę swoje zmysły, a wtedy żartować będę bez ogródek, że dokonała niemożliwego.
No, niepiśmienny nie jestem, ale uczony też nie; większych oporów jednak nie stawiam, zatem, punkt wędruje na zapełniające się konto Cynthii. Choć, mnie łatwiej wziąć pod włos niż Armanda - zwłaszcza w tej konfiguracji, zwanej rodzicielstwem.
-Jeśli za dobry wynik czeka mnie nagroda, to czemu nie - odpowiadam, spoglądając jej prosto w oczy, bezczelnie, wyzywająco, no dzieciak, który licytuje się o przywilej za wykonanie niczego, ponad swych obowiązków. To nie tak, że drwię sobie ze wszystkiego i wszystkich, lecz łatwiej nachapać się tej niepowagi, niż rozwodzić się nad mymi rażącymi przecież brakami w edukacji. I tak dzielnie znoszę jej przytyki, na które teoretycznie pozwolić sobie nie powinna. Mądra kobieta pozwoliłaby mi sądzić, że jestem mądrzejszy od niej: przynajmniej tak słyszałem. Uważam oczywiście, że to bzdura i rad jestem, że Cynthia się ze mną zgadza. Chyba, że tylko dla mnie przewidziała tak specjalne traktowanie.
-Odnajdziesz satysfakcję w wytykaniu mi błędów? - pytam, zaciskając usta w wąską linię i nerwowo poruszając brwiami. Odwracam się przez lewe ramię, kierując wzrok na taflę jeziora i lasek tuż za nim, wysokie drzewa odbijają się w gładkiej wodzie, a ja pracuję nad sobą, by zachować powagę, bo pokusa, by zabawić się jej kosztem jest zbyt silna.
-Mogłabyś wymyślić coś specjalnego - burczę, bębniąc palcami po kamiennej balustradzie - na przykład zadedykować mi swój dramat - wymyślam na poczekaniu, a co więcej, faktycznie bym się z tego ucieszył, nawet, jeśli ta nagroda byłaby odwleczona w czasie. Czy Cynthia znowu podejrzewała mnie o coś zdrożnego? - nad czym teraz pracujesz? Tło historyczne jest więcej niż sprzyjające, by o nim pisać - błyszczę spostrzegawczością, popijając wino. Język już mi się rozwiązał, więc kłapać mogę nawet o tym, o czym zielonego pojęcia nie mam.
-Nie tylko. Były różne kobiety - mówię krótko, bo o tym, Cynthia słuchać raczej nie chce, chociaż pręży się, niczym kocię do skoku - wiesz, jeśli mogę ci coś doradzić - urywam tu nagle, bo brzmi to zwyczajnie durnie, nie jestem materiałem na autorytet, szczególnie dla młodej panienki, ale trudno, brnę dalej w to bagno, w którym zaraz pogrążę się na amen - ja mam już mało czasu, nestor już bardzo konkretnie rozgląda się za kandydatkę na mą małżonkę - to się krzywię, bo bilecik i kwiaty dla Wendeliny jednak są dla mnie za blisko pierścienia - ale warto się przed tym zakochać, nawet nieszczęśliwie, nawet platonicznie. Unikniesz wtedy poczucia, że coś straciłaś - mówię cicho, czując, że już żałuję swych słów. Zza pazuchy wyjmuję paczkę fajek, wyłuskuję z niej jednego papierosa i umieszczam go między zębami - nie będziesz mieć nic przeciwko? - pytam, odpalając go końcem różdżki - częstuj się, jeśli masz ochotę - dodaję, nie mam fifki, ale nie przeszkadza mi widok szluga w dłoniach damy. Zaciągam się i przetrzymuję dym w płucach tak długo, aż zaczynają mnie piec i dopiero wówczas wypuszczam z ust ciemnoczerwone smugi.
-Na pewno - przytakuję grzecznie, nieco wytrącony z tego rytmu nostalgicznych powrotów do przeszłości. I szczerze: wątpił w nie. Pewnie nie wypada nosić jej podobnych ozdób, nie teraz, skoro jest żoną nestora. Chyba, że trzyma je dla swej córki - której też wypadać nie będzie.
-Pewnie nawet nie zauważy - uspokajam Cynthię, pykając nerwowo fajkę i strzepując popiół do kryształowej popielniczki, pojawiającej się na stoliku wraz z chwilą, gdy wyciągnąłem paczkę papierosów. Dym zaspokaja głód lepiej, niż najlepsze owoce, ale nie pasuje do wina, więc gaszę go ostrożnie i takiego, wypalonego w połowie wsadzam z powrotem do paczki. Oszczędność, to przejmuję od Morgana. A on ode mnie fajki, pewnie od biedy zbierałby takie z opuszczonych stolików i parapetów, więc ratuję go przed tym procederem.
-Najciekawsze i najbardziej drażliwe - przyznaję - owszem, ma rację. I to nie tak, że nie chcę z nią o tym rozmawiać, bo jest kobietą, bo jest moją kuzynką. Są... inne przeciwwskazania, chociaż zapuściłem się i tak dostatecznie daleko, by olać i całą resztę konwenansów - denerwujesz się? - pytam całkiem przytomnie, patrząc, jak bawi się pierścieniem zdobiącym jej dłoń. Zauważam to już wcześniej, lecz może w końcu następuje dobra okazja, by o tym wspomnieć - powinniśmy. Jednakowoż Haverlock jest zdecydowanie bardziej radykalny w swoich poglądach ode mnie - tutaj kończy się moja śmiałość i odwaga. Ministrem Magii jest wuj Cynthii, przyznanie się do zastrzeżeń względem panującego reżimu byłoby strzałem w kolano. W stopę. Lub prosto w usta.
Na szczęście, zaraz po tej stop-klatce mogę się rozluźnić i uśmiechnąć, szeroko, żywo rozbawiony. A więc rodzicie zdziałali cuda i wieść o wyprawie rozeszła się, stawiając mnie w świetle kogoś, kim nigdy nie byłem. A może, miałem potencjał, by się nim stać?
-Żaden szanujący się marynarz nie miałby szacunku do wypłosza, który nie potrafił odróżnić sterburty od bakburty. Na morzu służy się z lojalności, ci, którzy ludzi kupują, nie kończą dobrze - kwituję - byłem zwykłym chłopcem okrętowym. Myłem podłogi i obierałem ziemniaki, jak miałem szczęście, pomagałem zajmować się olinowaniem. Nie wstydzę się tego, ale obawiam się, że część arystokracji mogłaby nie zrozumieć - kończę znacząco, moje doświadczenia nie nadają się na plotkę, bo zaraz posądzą mnie o wsparcie klasy robotniczej, a wówczas, fora ze dwora. Literalnie - jak widzisz, ręce od pracy mi nie odpadły - dodaję pokrzepiająco, chwytając jej dłoń pomiędzy swoje, gładkie i ciepłe. Krótki uścisk wystarczy, cofam się do ponownie przyzwoitej, choć nieco krzywej pozycji i kontynuuję opowieść, co do której nie spodziewałem się, że wzbudzi takie emocje.
-Nie mam wśród nich przyjaciół, ale cenię sobie wieczór spędzony w towarzystwie, które zmaga się z innymi problemami, niż nasze. To trochę jak zmiana klimatu - staram się wytłumaczyć, choć nie wiem, jak dokładnie ugryźć tę abstrakcję - dużo jedzą, dużo piją, dużo mówią. Nie muszą się krygować, ale to nie czyni ich chamami. Takich, co łapami sięgają nie tam, gdzie trzeba, zaraz spotyka nauczka - specyficzna jest ta społeczność, łasa na skarby i kobiece krągłości, ale mają dobro w sercu. W gruncie rzeczy, to poczciwi ludzie, których na starość rwać będzie w nodze, a połowę zębów będą mieli ze złota. Cwaniaczków i nierobów się nie toleruje, z takimi się nie trzyma - boję się, że kiedyś zostanę zmuszony, by z tym skończyć. Te wycieczki są dla mnie bardzo ożywcze - wyznaję, tarmosząc guzik u kołnierzyka, który zaczyna mnie uwierać - oczywiście, w żaden sposób cię nie namawiam, byś spróbowała, dziewczęta, zwłaszcza tak urodziwe mają tam... trudniej - uciążliwe są same zaczepki, trzeba wiedzieć, jak radzić sobie z tym przekrojem społeczeństwa, a Cynthia cóż, arystokratyczna wyższość raczej wzięłaby górę, a to, nie skończyłoby się dobrze - za to kiedy dorobię się własnego okrętu, chętnie ci pokażę, co takiego pociągającego jest w morzu - to długoterminowa propozycja, chcę, żeby ją przetrawiła. Być może będzie tego potrzebować: czasu, bo zaserwowałem jej faktycznie garść rewelacji niemożliwych do przełknięcia na jeden raz. Dlatego się zasępiła? To drobne sygnały, milczenie, jakieś zagaszone spojrzenie niby patrzące na niego, lecz utkwione gdzieś w dalszym punkcie.
-Przezorny zawsze ubezpieczony - kwituję, moje poparcie absolutnie ma. Evandra też powinna się podobnie przygotować, co z tego, że jej mąż kocha ją do szaleństwa - może właśnie w tym tkwi problem. A Cynthia stąpa po niewyobrażalnie kruchym lodzie: stwierdzam, że jesteśmy siebie warci. Ja, oszukujący wszystkich dookoła, w tym siebie i ona, planująca skrytobójstwo, choć nawet nie ma na palcu pierścionka. Poweselałem na tyle, by pozwolić jej dalej kopać i pytać o kwestie pozornie niewiele znaczące. A czym ona interesowała się w czasach szkolnych? Tańcem? A może, idąc tropem Amazonek, nieprzystającą panienkom z dobrego rodu woltyżerką? Nie chcę widzieć jej wciąż tylko w kleszczach rodziny i manier, a ona, chyba również, nie do końca chce w nich tkwić.
-Wówczas? Głupoty. Do południa lekcje francuskiego, heraldyki i tak dalej, a później syreny. Tęskniłem za nimi, gdy byłem w Hogwarcie. Wakacje nie starczały, by to nadrobić - to, to wszystko, kilka miesięcy nieobecności, całe dojrzewanie. Teraz wiem, że podziało się to za wcześnie, ale i tak nie chciałbym niczego zmieniać.
-Kolejny toast należy do ciebie - oferuję uprzejmie. Za co wypijemy? Mało jest na świecie rzeczy smutniejszych niż martwa żona - jak to będzie z mężami? Odwrotnie proporcjonalne? - za to mogę wychylić kielich, jeśli tylko szepnie słówko.
Jednocześnie kontemplując jej uśmiech, ostrożny, jakby sprawdzała swe mimiczne zdolności. Usta unoszą się w lekki łuk, prawy kącik ma wyżej od lewego, totalnie mnie zaczepia - i się do tego nie przyzna. Niech robi to częściej, bo do twarzy jej z tą niefrasobliwością, ładnie z łagodnością naturalną, a nie podyktowaną warunkami kontrolowanymi.
-Oczywiście, że nie, Cynthio - zaprzeczam, wystudiowanym ruchem odgarniając sobie włosy do tyłu. Tym gestem mogę rywalizować z pannami poprawiającymi fryzury, chociaż to raczej nawyk aniżeli demonstracja szyi, a zatem: seksapilu - nie mógłbym ci zarzucić nieuprzejmego zachowania - takie lekcje otrzymują młodziutkie arystokratki, jak radzić sobie z nachalnymi oblechami, będąc przy tym najprawdziwszą damą. Zmasakrowałaby mnie, no starła na proch - gdyby tylko chciała, gdybym faktycznie był kolejnym prostakiem z ładnym monogramem - ale pojmuję, skąd się wzięła twoja ostrożność. Czy to już za nami? - sporo wody zdążyło upłynąć, a my nadal mamy swoje tajemnice. I tak, jak Evandra od zawsze była mi droga, tak i Cynthię ustawiam sobie całkiem wysoko w hierarchii rodzinnych wartości. Spośród kuzynów i męskich towarzyszy, praktycznie rówieśników, pada na nią. Wychowaną surowo, tak, by chyliła jasnowłosą głowę przed ojcem, a później mężem i resztą lordów, dużo, dużo młodszą. Wpierw budzi to podejrzenia, obecnie, obie strony doceniają właściwą pielęgnację przyjaźni Malfoyów i Lestrange'ów. Przyszłość i młode pokolenia, staram się, chociaż ta aktywność ucieka w innym kierunku, niż pragnęliby tego moi rodzice. Może dlatego, że jest niewymuszona, a Cynka faktycznie mi imponuje. I to nie tylko tym, jak trzyma się w siodle.
-Nie odmówię ci tego - odpowiadam, siła argumentu trzyma się w dobrej cenie, a prócz tego, baby mają swoje sztuczki. I absolutnie popieram ich wykorzystywanie, jeśli w dyskusji czasami przesądza płeć, wiek lub inna, równie niedorzeczna stała - skoro zachęciłaś mnie do wizyty w bibliotece - piękny autoironiczny pocisk trafia w cel, a ja, cóż, uśmiecham się kpiąco i chowam się za kielichem alkoholu. Jeszcze trochę połaskoczę swoje zmysły, a wtedy żartować będę bez ogródek, że dokonała niemożliwego.
No, niepiśmienny nie jestem, ale uczony też nie; większych oporów jednak nie stawiam, zatem, punkt wędruje na zapełniające się konto Cynthii. Choć, mnie łatwiej wziąć pod włos niż Armanda - zwłaszcza w tej konfiguracji, zwanej rodzicielstwem.
-Jeśli za dobry wynik czeka mnie nagroda, to czemu nie - odpowiadam, spoglądając jej prosto w oczy, bezczelnie, wyzywająco, no dzieciak, który licytuje się o przywilej za wykonanie niczego, ponad swych obowiązków. To nie tak, że drwię sobie ze wszystkiego i wszystkich, lecz łatwiej nachapać się tej niepowagi, niż rozwodzić się nad mymi rażącymi przecież brakami w edukacji. I tak dzielnie znoszę jej przytyki, na które teoretycznie pozwolić sobie nie powinna. Mądra kobieta pozwoliłaby mi sądzić, że jestem mądrzejszy od niej: przynajmniej tak słyszałem. Uważam oczywiście, że to bzdura i rad jestem, że Cynthia się ze mną zgadza. Chyba, że tylko dla mnie przewidziała tak specjalne traktowanie.
-Odnajdziesz satysfakcję w wytykaniu mi błędów? - pytam, zaciskając usta w wąską linię i nerwowo poruszając brwiami. Odwracam się przez lewe ramię, kierując wzrok na taflę jeziora i lasek tuż za nim, wysokie drzewa odbijają się w gładkiej wodzie, a ja pracuję nad sobą, by zachować powagę, bo pokusa, by zabawić się jej kosztem jest zbyt silna.
-Mogłabyś wymyślić coś specjalnego - burczę, bębniąc palcami po kamiennej balustradzie - na przykład zadedykować mi swój dramat - wymyślam na poczekaniu, a co więcej, faktycznie bym się z tego ucieszył, nawet, jeśli ta nagroda byłaby odwleczona w czasie. Czy Cynthia znowu podejrzewała mnie o coś zdrożnego? - nad czym teraz pracujesz? Tło historyczne jest więcej niż sprzyjające, by o nim pisać - błyszczę spostrzegawczością, popijając wino. Język już mi się rozwiązał, więc kłapać mogę nawet o tym, o czym zielonego pojęcia nie mam.
-Nie tylko. Były różne kobiety - mówię krótko, bo o tym, Cynthia słuchać raczej nie chce, chociaż pręży się, niczym kocię do skoku - wiesz, jeśli mogę ci coś doradzić - urywam tu nagle, bo brzmi to zwyczajnie durnie, nie jestem materiałem na autorytet, szczególnie dla młodej panienki, ale trudno, brnę dalej w to bagno, w którym zaraz pogrążę się na amen - ja mam już mało czasu, nestor już bardzo konkretnie rozgląda się za kandydatkę na mą małżonkę - to się krzywię, bo bilecik i kwiaty dla Wendeliny jednak są dla mnie za blisko pierścienia - ale warto się przed tym zakochać, nawet nieszczęśliwie, nawet platonicznie. Unikniesz wtedy poczucia, że coś straciłaś - mówię cicho, czując, że już żałuję swych słów. Zza pazuchy wyjmuję paczkę fajek, wyłuskuję z niej jednego papierosa i umieszczam go między zębami - nie będziesz mieć nic przeciwko? - pytam, odpalając go końcem różdżki - częstuj się, jeśli masz ochotę - dodaję, nie mam fifki, ale nie przeszkadza mi widok szluga w dłoniach damy. Zaciągam się i przetrzymuję dym w płucach tak długo, aż zaczynają mnie piec i dopiero wówczas wypuszczam z ust ciemnoczerwone smugi.
-Na pewno - przytakuję grzecznie, nieco wytrącony z tego rytmu nostalgicznych powrotów do przeszłości. I szczerze: wątpił w nie. Pewnie nie wypada nosić jej podobnych ozdób, nie teraz, skoro jest żoną nestora. Chyba, że trzyma je dla swej córki - której też wypadać nie będzie.
-Pewnie nawet nie zauważy - uspokajam Cynthię, pykając nerwowo fajkę i strzepując popiół do kryształowej popielniczki, pojawiającej się na stoliku wraz z chwilą, gdy wyciągnąłem paczkę papierosów. Dym zaspokaja głód lepiej, niż najlepsze owoce, ale nie pasuje do wina, więc gaszę go ostrożnie i takiego, wypalonego w połowie wsadzam z powrotem do paczki. Oszczędność, to przejmuję od Morgana. A on ode mnie fajki, pewnie od biedy zbierałby takie z opuszczonych stolików i parapetów, więc ratuję go przed tym procederem.
-Najciekawsze i najbardziej drażliwe - przyznaję - owszem, ma rację. I to nie tak, że nie chcę z nią o tym rozmawiać, bo jest kobietą, bo jest moją kuzynką. Są... inne przeciwwskazania, chociaż zapuściłem się i tak dostatecznie daleko, by olać i całą resztę konwenansów - denerwujesz się? - pytam całkiem przytomnie, patrząc, jak bawi się pierścieniem zdobiącym jej dłoń. Zauważam to już wcześniej, lecz może w końcu następuje dobra okazja, by o tym wspomnieć - powinniśmy. Jednakowoż Haverlock jest zdecydowanie bardziej radykalny w swoich poglądach ode mnie - tutaj kończy się moja śmiałość i odwaga. Ministrem Magii jest wuj Cynthii, przyznanie się do zastrzeżeń względem panującego reżimu byłoby strzałem w kolano. W stopę. Lub prosto w usta.
Na szczęście, zaraz po tej stop-klatce mogę się rozluźnić i uśmiechnąć, szeroko, żywo rozbawiony. A więc rodzicie zdziałali cuda i wieść o wyprawie rozeszła się, stawiając mnie w świetle kogoś, kim nigdy nie byłem. A może, miałem potencjał, by się nim stać?
-Żaden szanujący się marynarz nie miałby szacunku do wypłosza, który nie potrafił odróżnić sterburty od bakburty. Na morzu służy się z lojalności, ci, którzy ludzi kupują, nie kończą dobrze - kwituję - byłem zwykłym chłopcem okrętowym. Myłem podłogi i obierałem ziemniaki, jak miałem szczęście, pomagałem zajmować się olinowaniem. Nie wstydzę się tego, ale obawiam się, że część arystokracji mogłaby nie zrozumieć - kończę znacząco, moje doświadczenia nie nadają się na plotkę, bo zaraz posądzą mnie o wsparcie klasy robotniczej, a wówczas, fora ze dwora. Literalnie - jak widzisz, ręce od pracy mi nie odpadły - dodaję pokrzepiająco, chwytając jej dłoń pomiędzy swoje, gładkie i ciepłe. Krótki uścisk wystarczy, cofam się do ponownie przyzwoitej, choć nieco krzywej pozycji i kontynuuję opowieść, co do której nie spodziewałem się, że wzbudzi takie emocje.
-Nie mam wśród nich przyjaciół, ale cenię sobie wieczór spędzony w towarzystwie, które zmaga się z innymi problemami, niż nasze. To trochę jak zmiana klimatu - staram się wytłumaczyć, choć nie wiem, jak dokładnie ugryźć tę abstrakcję - dużo jedzą, dużo piją, dużo mówią. Nie muszą się krygować, ale to nie czyni ich chamami. Takich, co łapami sięgają nie tam, gdzie trzeba, zaraz spotyka nauczka - specyficzna jest ta społeczność, łasa na skarby i kobiece krągłości, ale mają dobro w sercu. W gruncie rzeczy, to poczciwi ludzie, których na starość rwać będzie w nodze, a połowę zębów będą mieli ze złota. Cwaniaczków i nierobów się nie toleruje, z takimi się nie trzyma - boję się, że kiedyś zostanę zmuszony, by z tym skończyć. Te wycieczki są dla mnie bardzo ożywcze - wyznaję, tarmosząc guzik u kołnierzyka, który zaczyna mnie uwierać - oczywiście, w żaden sposób cię nie namawiam, byś spróbowała, dziewczęta, zwłaszcza tak urodziwe mają tam... trudniej - uciążliwe są same zaczepki, trzeba wiedzieć, jak radzić sobie z tym przekrojem społeczeństwa, a Cynthia cóż, arystokratyczna wyższość raczej wzięłaby górę, a to, nie skończyłoby się dobrze - za to kiedy dorobię się własnego okrętu, chętnie ci pokażę, co takiego pociągającego jest w morzu - to długoterminowa propozycja, chcę, żeby ją przetrawiła. Być może będzie tego potrzebować: czasu, bo zaserwowałem jej faktycznie garść rewelacji niemożliwych do przełknięcia na jeden raz. Dlatego się zasępiła? To drobne sygnały, milczenie, jakieś zagaszone spojrzenie niby patrzące na niego, lecz utkwione gdzieś w dalszym punkcie.
-Przezorny zawsze ubezpieczony - kwituję, moje poparcie absolutnie ma. Evandra też powinna się podobnie przygotować, co z tego, że jej mąż kocha ją do szaleństwa - może właśnie w tym tkwi problem. A Cynthia stąpa po niewyobrażalnie kruchym lodzie: stwierdzam, że jesteśmy siebie warci. Ja, oszukujący wszystkich dookoła, w tym siebie i ona, planująca skrytobójstwo, choć nawet nie ma na palcu pierścionka. Poweselałem na tyle, by pozwolić jej dalej kopać i pytać o kwestie pozornie niewiele znaczące. A czym ona interesowała się w czasach szkolnych? Tańcem? A może, idąc tropem Amazonek, nieprzystającą panienkom z dobrego rodu woltyżerką? Nie chcę widzieć jej wciąż tylko w kleszczach rodziny i manier, a ona, chyba również, nie do końca chce w nich tkwić.
-Wówczas? Głupoty. Do południa lekcje francuskiego, heraldyki i tak dalej, a później syreny. Tęskniłem za nimi, gdy byłem w Hogwarcie. Wakacje nie starczały, by to nadrobić - to, to wszystko, kilka miesięcy nieobecności, całe dojrzewanie. Teraz wiem, że podziało się to za wcześnie, ale i tak nie chciałbym niczego zmieniać.
-Kolejny toast należy do ciebie - oferuję uprzejmie. Za co wypijemy? Mało jest na świecie rzeczy smutniejszych niż martwa żona - jak to będzie z mężami? Odwrotnie proporcjonalne? - za to mogę wychylić kielich, jeśli tylko szepnie słówko.
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Mimowolnie śledziła wzrokiem ruch dłoni Francisa, gdy ten w dość charakterystyczny sposób poprawiał swą niesforną fryzurę. Zawsze to robił, zwłaszcza wtedy, gdy czuł się już swobodniej, nieskrępowany przez czujny wzrok matki czy oceniających wszystko i wszystkich rywali. Tak przynajmniej myślała, choć przecież mogła się mylić – dopiero powracała na angielskie salony. – Niezwykle mnie to cieszy, nie chciałabym przecież, byś czuł się w moim towarzystwie źle – podjęła, skupiając spojrzenie jasnych, zielonych tęczówek na jego gładkiej twarzy. Nie kłamała, nawet jeśli w jej głosie wciąż wybrzmiewała wesoła nuta, nadając wypowiedzi lekki, niemalże żartobliwy wydźwięk. – Nie mam powodu, by spoglądać na ciebie tak, jak kiedyś, Francisie. Znam cię już lepiej i wiem, że nie uczyniłbyś niczego, by zaszkodzić mnie lub mojej reputacji, by sprawić przykrość... Nieprawdaż? – Odzyskała powagę, zwracając uwagę nie tylko na słowa, które miały paść w formie odpowiedzi, ale i na mimikę, choćby najmniejsze, mimowolne gesty. Nie ufała mu w pełni, nie mogła, mimo to czuła, że na przestrzeni lat nawiązali nić wzajemnego zrozumienia, która ratowała w momentach takich jak ten. Zdradzała mu niektóre z sekretów, korzystając z faktu, że nie powinien mieć powodu, by rozpowiadać je na salonach – a także z doświadczenia, które musiał nabyć na przestrzeni lat, a którego jej jeszcze brakowało. Z wiedzy na tematy, o których ona nie mogła mieć pojęcia. Co byłoby, gdyby poznała w końcu całą prawdę na temat Wenus…? Nie potrafiła i w gruncie rzeczy nie chciała powstrzymać się przed wygięciem ust w szerszym, nie tak zachowawczym uśmiechu, gdy kuzyn wymierzył kpinę w samego siebie. Odważnie. – I to nie raz, Francisie – odpowiedziała krótko; wszak jeśli chociażby spróbował zdobyć książki, o których pisali, musiał już pojawić się w progach rodzinnej biblioteki. Z nią miał zwiedzać zakamarki książnicy po raz kolejny. Kto wie, może jeszcze mu się tam spodoba? Nie próbowała przy tym zaprzeczać, pokornie dbać o ego mężczyzny, bo nie sądziła, że musi. Nie przy nim. Uniosła wyżej wyraźnie zarysowane brwi, gdy rozmówca wspomniał o nagrodzie; poruszyła w zamyśleniu trzymanym w dłoni kielichem, nie uciekając przed spojrzeniem lorda, nawet jeśli było wyraźnie wyzywające, aroganckie. – Nagroda – powtórzyła bez większych emocji, przeciągając kolejne zgłoski. Chciała, żeby i on sam usłyszał, jak to brzmi. Że balansuje na granicy; wszak trudno byłoby całkiem zapomnieć o krążących wśród socjety plotkach, nie spoglądać na wypowiedź przez pryzmat nie aż tak taktownego życiorysu Lestrange’a. – Może będziesz mógł zjeść deser jeszcze przed obiadem, co ty na to? – Odpowiedziała najpierw, z pewną dozą sceptycyzmu. Dopiero wraz z kolejnymi słowami, które padały z jego ust, rozluźniła się, choć rozmówca nie sprawiał już wrażenia aż tak swobodnego jak jeszcze chwilę temu. – Nie wytykam ich po to, by odczuć satysfakcję, ale żeby ci pomóc – naprostowała gładko. – Dedykacja brzmi... interesująco. O ile oczywiście będziesz miał dobry wynik, mój drogi. I o ile napiszę coś, co będzie nadawać się do publikacji. – Upiła łyk wina, przelotnie przenosząc wzrok na rzeźby, którymi otoczona była altana. Między jej brwiami pojawiła się niewielka zmarszczka. – Masz rację, historia pisze się na naszych oczach. Chciałabym stworzyć coś, co w sposób zawoalowany odnosiłoby się do obecnej sytuacji, do wiecu, do naszej walki o tradycje... – urwała, nie będąc pewną, czy mogła zdradzić się z niepokojem, który wzbudzał w niej samozwańczy lord Voldemort. Był potężnym sojusznikiem, lecz nie wierzyła, by traktował ich, arystokrację, z odpowiednim szacunkiem. Raczej pobłażaniem, jak pionki w swej zakrojonej na wiele większą skalę grze. Nie śmiała jednak o tym komukolwiek powiedzieć. Bo komu? Panu ojcu? Bratu...? Zamarła w bezruchu, odnotowując w pamięci wzmiankę o innych kobietach, nie śmiała jednak – a może nie chciała – o nie pytać. Przy kuzynie czuła, że może pozwolić sobie na więcej, lecz nie zapominała o dobrym wychowaniu. I granicach, które były niekiedy stawiane nie tylko po to, by ją tłamsić, ale i chronić przed czymś, co mogłoby wstrząsnąć do głębi. Słuchała kolejnych słów w milczeniu, w zamyśleniu poprawiając pukle jasnych, okalających lico włosów, z lekko rozchylonymi ustami czekając na swą kolej. – Nie mam nic przeciwko – zaczęła, nie chcąc kazać mu czekać z odpaleniem wyciągniętego już z paczki papierosa. Sama się jednak nie poczęstowała, nie tym razem. – Czy ty masz właśnie takie poczucie? Że coś straciłeś? – dodała, znów wprawiając zawartość kieliszka w ruch, nie mogąc powstrzymać się przed powagą i nostalgią. Zakochać, choćby i nieszczęśliwie... Nie była pewna, czy to, co czuła, można było nazwać mianem zakochania. Młode panienki miały tendencję do ukradkowych westchnień, do wyobrażenia sobie więcej niż powinny. Lecz czy właśnie o to mu chodziło? – I czy wiesz może, o jakich kandydatkach myśli nestor? – Mogła jedynie gdybać, którą pannę lord Percival widziałby u boku Francisa. I która zostałaby mu przyrzeczona, mimo opowieści krążących po salonach.
Nie odniosła się już do kwestii ozdób, czy to tych, które kuzyn tworzył kiedyś dla Evandry, czy to kolczyków, które lord Travers mógłby opatrznie zinterpretować. Jej myśli wybiegały już dalej, ku jakże interesującym, ale i grząskim tematom – kobietom i polityce. – Nie denerwuję – zaprzeczyła lekko, nagle przestając bawić się pierścieniem, choć sama nie była pewna, czy to prawda i tylko prawda. Wymiana zdań zeszła na tory nie aż tak odpowiednie dla młodych dam, co z jednej strony wcale jej nie przeszkadzało, z drugiej jednak – wzbudzało mieszane uczucia. Na wzmiankę o bardziej radykalnych poglądach Haverlocka kącik ust Cynthii nieznacznie wzniósł się ku górze; czy było to powodowane chęcią nadrobienia straconego czasu, czy spędzeniem wielu długich lat w chłodnych murach tradycjonalistycznego Durmstrangu – nie wiedziała. Nie była jednak zdziwiona, że Francis nie był wśród tych, którzy krzyczeli najgłośniej. – Rozumiem – mruknęła tylko cicho, nie chcąc dalej ciągnąć za język, zmuszać do dłuższych zwierzeń.
Zaraz jednak nastrój towarzysza uległ drastycznej zmianie; uśmiechnął się, czy to rozbawiony, czy mile zdziwiony opowieściami, które dotarły do jej uszu. Ona zaś znów umilkła, z uwagą słuchając dalszych wyjaśnień. Nie miała pewności, czy jedynie bawił się jej kosztem, czy zdradzał się ze skrupulatnie skrywaną przed opinią publiczną wersją historii. Dlatego też zamierzała reagować ostrożnie, ani nie popadać w zbytnie zdziwienie, ani nie spoglądać ku niemu z pobłażaniem. Gdyby to była prawda… Niewątpliwie, posiadałby wtedy doświadczenie, którego ona nigdy nie miałaby okazji zdobyć – ani nie chciałaby zdobyć. Nie ciągnęło jej do świata marynarzy, lejącego się strumieniami alkoholu czy wykrzykiwanych szant, rozumiała jednak, że dla mężczyzn, choćby i wychowanych w duchu szlachty, mogło w tym być coś interesującego. A może właśnie dla nich, wiecznie stawianych na piedestale, ale też wiecznie obdarowywanych wyczekującymi, ciężkimi spojrzeniami starszych. Nie cofnęła dłoni, gdy ujął ją w swoje, by następnie ścisnąć pokrzepiająco i poufale; cieszyła się, że Grigorij nie powinien tego dostrzec, że była to ich kolejna niegroźna tajemnica. – Kto miałby cię do tego zmusić, Francisie? Skoro udawało ci się wymykać do tej pory, o ile oczywiście nie stroisz sobie ze mnie żartów, powinieneś być w stanie robić to dalej. Po ślubie może nawet być prościej. Spełnisz swój obowiązek, spłodzisz potomka, przestaniesz przyciągać aż taką uwagę… – urwała. – I nie musisz się martwić, nie wybrałabym się tam na spacer z własnej woli – dodała, na komplement reagując przychylniejszym uśmiechem. Nie dociekała, czy był on szczery, czy podyktowany jedynie przez grzeczność. To nie było najważniejsze. – Zamierzasz dorobić się własnego okrętu? – Zmarszczyła brwi, przyglądając mu się uważniej. Czyli nie żartował. A przynajmniej, jeśli wprowadzi ten plan w życie, wtedy zyska pewność, że historie o pracy jako jeden z marynarzy, o plebejskich, niegodnych lorda zajęciach… Że to wszystko prawda. Będzie musiała to wszystko przemyśleć, w zaciszu swych komnat, gdy zostanie już sama, całkiem sama. Rozłożyć tę rozmowę na czynniki pierwsze, zadecydować, co chce uznać za pewnik.
Skinęła krótko głową, w zamyśleniu, spoglądając to ku księgom, to ku twarzy Francisa. Nie wiedziała, co przyniesie przyszłość, do czego zostanie zmuszona, jaka umiejętność może się jej przydać, a jaka nie. Nic nie stało jednak na przeszkodzie, by choćby spróbowała zainteresować się czymś, co mogłoby pomóc zawalczyć o swe szczęście. – Syreny? Och, jesteś prawdziwym Lestrange'em. – Uśmiechnęła się blado. – Teraz na szczęście możesz obcować z nimi na co dzień – dodała, nawet nie podejrzewając, co tak naprawdę mogło zaprzątać myśli mężczyzny. Że od platonicznego, choćby nieszczęśliwego zakochania poszedł o krok dalej. – Wypijmy za to, byśmy potrafili wziąć los w swoje ręce – zaproponowała, wracając pamięcią ku sabatowi u lady Nott, ku wróżbom i spotkanemu tam lordowi Blackowi. Łudziła się, że mogli zrobić coś, by poprawić swą obecną sytuację. Francis – zawalczyć o narzeczoną, na której widok nie miałby ochoty uciekać z pokoju. Ona – cóż, o coś podobnego, choć głos miała cichszy, mniej ważny.
Nie odniosła się już do kwestii ozdób, czy to tych, które kuzyn tworzył kiedyś dla Evandry, czy to kolczyków, które lord Travers mógłby opatrznie zinterpretować. Jej myśli wybiegały już dalej, ku jakże interesującym, ale i grząskim tematom – kobietom i polityce. – Nie denerwuję – zaprzeczyła lekko, nagle przestając bawić się pierścieniem, choć sama nie była pewna, czy to prawda i tylko prawda. Wymiana zdań zeszła na tory nie aż tak odpowiednie dla młodych dam, co z jednej strony wcale jej nie przeszkadzało, z drugiej jednak – wzbudzało mieszane uczucia. Na wzmiankę o bardziej radykalnych poglądach Haverlocka kącik ust Cynthii nieznacznie wzniósł się ku górze; czy było to powodowane chęcią nadrobienia straconego czasu, czy spędzeniem wielu długich lat w chłodnych murach tradycjonalistycznego Durmstrangu – nie wiedziała. Nie była jednak zdziwiona, że Francis nie był wśród tych, którzy krzyczeli najgłośniej. – Rozumiem – mruknęła tylko cicho, nie chcąc dalej ciągnąć za język, zmuszać do dłuższych zwierzeń.
Zaraz jednak nastrój towarzysza uległ drastycznej zmianie; uśmiechnął się, czy to rozbawiony, czy mile zdziwiony opowieściami, które dotarły do jej uszu. Ona zaś znów umilkła, z uwagą słuchając dalszych wyjaśnień. Nie miała pewności, czy jedynie bawił się jej kosztem, czy zdradzał się ze skrupulatnie skrywaną przed opinią publiczną wersją historii. Dlatego też zamierzała reagować ostrożnie, ani nie popadać w zbytnie zdziwienie, ani nie spoglądać ku niemu z pobłażaniem. Gdyby to była prawda… Niewątpliwie, posiadałby wtedy doświadczenie, którego ona nigdy nie miałaby okazji zdobyć – ani nie chciałaby zdobyć. Nie ciągnęło jej do świata marynarzy, lejącego się strumieniami alkoholu czy wykrzykiwanych szant, rozumiała jednak, że dla mężczyzn, choćby i wychowanych w duchu szlachty, mogło w tym być coś interesującego. A może właśnie dla nich, wiecznie stawianych na piedestale, ale też wiecznie obdarowywanych wyczekującymi, ciężkimi spojrzeniami starszych. Nie cofnęła dłoni, gdy ujął ją w swoje, by następnie ścisnąć pokrzepiająco i poufale; cieszyła się, że Grigorij nie powinien tego dostrzec, że była to ich kolejna niegroźna tajemnica. – Kto miałby cię do tego zmusić, Francisie? Skoro udawało ci się wymykać do tej pory, o ile oczywiście nie stroisz sobie ze mnie żartów, powinieneś być w stanie robić to dalej. Po ślubie może nawet być prościej. Spełnisz swój obowiązek, spłodzisz potomka, przestaniesz przyciągać aż taką uwagę… – urwała. – I nie musisz się martwić, nie wybrałabym się tam na spacer z własnej woli – dodała, na komplement reagując przychylniejszym uśmiechem. Nie dociekała, czy był on szczery, czy podyktowany jedynie przez grzeczność. To nie było najważniejsze. – Zamierzasz dorobić się własnego okrętu? – Zmarszczyła brwi, przyglądając mu się uważniej. Czyli nie żartował. A przynajmniej, jeśli wprowadzi ten plan w życie, wtedy zyska pewność, że historie o pracy jako jeden z marynarzy, o plebejskich, niegodnych lorda zajęciach… Że to wszystko prawda. Będzie musiała to wszystko przemyśleć, w zaciszu swych komnat, gdy zostanie już sama, całkiem sama. Rozłożyć tę rozmowę na czynniki pierwsze, zadecydować, co chce uznać za pewnik.
Skinęła krótko głową, w zamyśleniu, spoglądając to ku księgom, to ku twarzy Francisa. Nie wiedziała, co przyniesie przyszłość, do czego zostanie zmuszona, jaka umiejętność może się jej przydać, a jaka nie. Nic nie stało jednak na przeszkodzie, by choćby spróbowała zainteresować się czymś, co mogłoby pomóc zawalczyć o swe szczęście. – Syreny? Och, jesteś prawdziwym Lestrange'em. – Uśmiechnęła się blado. – Teraz na szczęście możesz obcować z nimi na co dzień – dodała, nawet nie podejrzewając, co tak naprawdę mogło zaprzątać myśli mężczyzny. Że od platonicznego, choćby nieszczęśliwego zakochania poszedł o krok dalej. – Wypijmy za to, byśmy potrafili wziąć los w swoje ręce – zaproponowała, wracając pamięcią ku sabatowi u lady Nott, ku wróżbom i spotkanemu tam lordowi Blackowi. Łudziła się, że mogli zrobić coś, by poprawić swą obecną sytuację. Francis – zawalczyć o narzeczoną, na której widok nie miałby ochoty uciekać z pokoju. Ona – cóż, o coś podobnego, choć głos miała cichszy, mniej ważny.
Sanctimonia vincet semper
Cynthia Malfoy
Zawód : Dama, historyczka, dramatopisarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
A wolf is a wolf,
even in a cage,
even dressed in silk.
even in a cage,
even dressed in silk.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
-Bzdury - zaprzeczam, w skali całej naszej dyskusji, dość żywiołowo. Błagam, aż muszę wywrócić oczami, wolne popołudnia spędzamy w większości jak chcemy, pomijając obostrzenia natury związanej z płcią oraz konwenansami. Nietrafione towarzystwo to plaga, a właściwie przekleństwo, składające usta w jeden stały grymas o wyglądzie uśmiechu, podczas gdy (to przynajmniej mój sposób) w wyobraźni polewam się jakimś łatwopalnym odczynnikiem i tak w płomieniach wesoło dokonuję sobie żywota. Stos pogrzebowy naturalnie jest wyimaginowany, podobnie jak me dobre maniery. Te posiadam co najwyżej poprawne, egzamin zdany na trzy, ale zaliczony. Hura?
-Prawdaż - odpowiadam francuszczyzną naganną, ale pewny nawet nie jestem, czy takie słowo istnieje w języku angielskim. Mniejsza o to, rozumiemy się. I mógłbym dalej się oczywiście wyzłośliwiać, lecz nie znajduję (już) w tym radości. Zapracowałem sobie na dystans, zaś Cynthia... Pod pewnymi względami sądzę, że ma więcej ikry ode mnie, choć nie wierzgnie nogą tak wysoko. To porównanie raczej nie spotkałoby się z jej aprobatą - o właśnie, o tym mówię - lecz, przysięgam, nie myślałem o tym sytuacyjnie. No, przynajmniej do tej chwili.
-Powoli tracę rachubę - kwituję, pochylając lekko głowę. Krótki ukłon w uznaniu zasług, co ciekawe, osiąga lepsze efekty niż zasuszony guwerner za nieposłuszeństwo targający mnie za ucho. Zasada kija najwyraźniej na mnie nie działa, a motywujące bywa... To, że mogę okazać się pomocny? Przy jednym stole moje słowo wybrzmiewa ostatnie, przy innym zaś udaje się, że się go nie słyszy, to nie rzecz o dominacji, acz wydaje mi się, że partycypowanie w odpowiedzialności (i wiedzy?) coraz bardziej zaczyna mnie kręcić. Jeszcze powoli, a niechże się rozbuja, ten grunt, rodzinny, to bezpieczne miejsce podobnych eksperymentów. Z dwóch stron, bo nie tylko ja przecież próbuję nowych rzeczy. Ocieram usta białą serwetą, moje czoło się wygładza - kończę ze zmartwieniami, nim one skończą ze mną. Sprytna taktyka doświadczonego salonowego lwa trzymanego w klatce, akurat nadążam z tą manierą, naprawdę dumny z naszego małego pojedynku na spojrzenia. Kapituluję bez żalu, skromnie spuszczając wzrok i nie wstrzymując drgnięcia warg, które towarzyszy jednemu słowu, padającemu z ust Cynthii.
-O co mnie podejrzewasz? - pytam, unosząc lekko brew, gdyż jej akcentowanie i to namiętne żucie samogłosek czyni naszą rozmowę sugestywną. Darowuję sobie oblizanie ust i zadowalam się papierosem, pastelowy dym zaraz spowije mą głowę, ukryje jej rumieniec. Tylko zgaduję - gdzie powędrowały jej skojarzenia? Powinna oblać się pąsem?
Ja obiektywnie: nie sądzę. Subiektywnie zaś chciałbym ją zawstydzić, ale tak, żeby to ona sama stała się powodem własnego zażenowania. Dupek ze mnie, to prawda, lecz jednocześnie prędko puszczę to w niepamięć. Poleci jak dmuchawiec, pęknie jak mydlana bańka, zniknie jak pręga na wodzie po rekordowej kaczce. Niech żyje sztuka, o tym krzyczymy najgłośniej, nikt nie wskrzesza cichych momentów unikania nawzajem swoich oczu. Albo dłoni. Chybione pocałunki też są dość niewydarzone.
-Nie mam już trzydziestu lat, żeby taka oferta mnie skusiła - odmawiam jakże grzecznie, trochę z przekąsem, trochę z kpiną, ponownie wymierzoną w moją własną osobę. Odbieram sobie te kilka centymetrów, świetnie, że Cynthia jest wysoka - prędko się zrównamy - moja droga, ale dlaczego nie? - pytam, szczerze zaaferowany. Chwila przerwy: raczę się wyjątkowo dorodną truskawką, czerwoną i soczystą, której miąższ dosłownie masuje moje podniebienie. Słodka i cierpka jednocześnie, przedziwne. Zieloną szypułkę odkładam na talerzyk, oblizuję zęby, bym nie wyglądał jak wampir po kolacji tudzież gagatek z niesmacznym fetyszem i, możemy już powrócić do tematu - być może to twoja jedyna okazja. Później przyjdzie ci napawać się tym znacznie ciszej - zauważam, to fakt dość niewygodny, dlatego życzę sobie, aby Cynthia korzystała ze swych przywilejów. Teraz, nie kiedyś, trudno myśli się o przyszłości, skoro nie planuję nawet własnego śniadania.
-Mam o co walczyć - kwituję to nonszalancko, zakładając nogę na nogę. Wzrost nieco utrudnia mi wygodne usadowienie się na kamiennych ławkach, cały czas też się kręcę w dziecinnej obawie przed rzeźbami. Zdaje mi się, że jedna z nich zmieniła miejsce, lecz gdy mrugam, wszystko wydaje się trwać tak samo - nie doceniasz własnych talentów, Cynthio - stwierdzam, chwytając kieliszek za nóżkę i przybliżając go do swej twarzy. Ciekawie ociosany kryształ, delikatne zdobienia górnej części pochłaniają momentalnie mą uwagę, to też jest artyzm, podobnie jak picie wina na hejnał jeszcze przed dziesiątą rano - zawsze byłaś rzutka w słowie - zauważam lekko, komplement nieco bardziej wyszukany niż rozpływanie się nad jej urodą. Gra na dwa fronty w tym przypadku jest tylko opłacalna, brakuje elementu ryzyka, ale czy zawsze trzeba tego karku nadstawiać? - ta sztuka... będzie o dumie, czy o wątpliwościach? A może i o tym, i o tym? - pytam cicho, tknięty jej myślą urwaną w pół. Oddaliła się na chwilę, widzę to i daję jej czas. Daleko mi do narzucania się kuzynce, pewne wątki nawet wolę, by zachowała dla siebie. Ja zmagam się z tymi ideami i ona również siłuje się z nimi, dość rozpaczliwie, tak musi zostać. Jeśli samemu sobie nie pomożemy, nikt tego nie zrobi, to, rozwiązanie, powinno wyjść od nas. Cz ulży mi, jeśli Cynthia się ze mną zgodzi, przynajmniej w pewnych okołopolitycznych kwestiach, czy tylko dokopie i obok kompulsywnego gryzienia własnego policzka dołożę jeszcze drapanie się do krwi za nią? Mrozi ją wspomnienie dziewcząt - doskonale wie, którędy się przewijały - więc logiczne, że im dalej w las, tym bardziej się przejmuję. Strzepuję popiół z papierosa i oddycham kolorowym dymem, wybijając jakiś nierówny rytm na kamiennej balustradzie altany, spojrzenie ogniskując na spokojnej tafli wody. Mówię o tym, czego nie miałem, to trudne. Właśnie przyznaję się do błędu z gatunku tych, których żałuje się całe życie, nie potrafi się od nich uciec i tak zwyczajnie zapomnieć. Durne, bo przypomina to rozdrapywanie rany lub uporczywe nabijanie sobie guza w tym samym miejscu, cóż, taka pokuta, mimo że nie jestem pieprzonym pustelnikiem nastawionym na samoumartwianie.
-Tak, ale ja już tego nie odzyskam. Ty wciąż masz szansę, żeby być blisko z kimś, na kim ci zależy. Żeby pocałować kogoś, bo chcesz, a nie dlatego, że musisz. Żeby to wszystko toczyło się powoli, żeby było tam uczucie - wyliczam, to nieprzyzwoite, nawet niegodne, ale chuja mnie to obchodzi, że niby namawiam ją do złego. Dla jej dobra, naprawdę w to wierzę. Niech nie spieprzy sobie młodości w imię rodowej dumy, która zaraz popchnie ją w łapy tego czy innego typa i tyle, skończy się jej wielka misja - i nawet, jeśli to się skończy, i tak będziesz wygrana, bo zdołałaś to mieć. Trzymanie się za dłonie też może smakować zupełnie inaczej - mówię cicho, ujmując jej kciuk w swoją dłoń i kilkakrotnie przesuwając po nim palcem. Inaczej, gdy nie możesz się tego doczekać, inaczej, gdy to inicjujesz, inaczej, gdy jeszcze tego nie robiłaś, inaczej, gdy po tym dasz pozwolenie na więcej. Ja się pośpieszyłem, nie byłoby w tym zresztą nic zdrożnego, lecz wizja przyszłości obecnie wygląda tylko na rozsądną. Brakuje w niej czegoś, a ja to chcę. Mój problem, Cynthia nie jest taka jak ja, chyba nie powinienem...
-Mam wybrać się do naszej rodowej opery z lady Wendeliną Selwyn. Zadbam, aby bawiła się wyśmienicie, zaprezentuję się z jak najlepszej strony, ucałuję jej ręce i jeśli nestor wyrazi takie życzenie, zaproszę ją ponownie - deklamuję, choć każde poszczególne słowo drapie w gardle - jasne, mógłbym podłubać w nosie lub chuchnąć jej w twarz czosnkowym oddechem i wyjść na buraka, ale to nie ona jest winna moim uprzedzeniom - wzdycham, Cynthia na pewno rozumie, sama przechodzi przez przeboje, a ja, no właśnie, nie chcę być typem bez krzty ogłady i przyczyną zmartwień panienki, która i tak nie ma wpływu na to, z kim przyjdzie jej żyć. To takie... niegodne. Mam wygodną pozycję, to prawda, lecz co za dużo to niezdrowo. Odbije mi się to kiedyś czkawką, więc dietę uznaję za rozsądną. Kiwam głową, nie drążę już więcej - choć dostrzegam, że jak na komendę Cynthia zaprzestaje kręcić pierścieniem. Czy wypatrzyła u mnie podobne gesty, lecz ma więcej taktu i po prostu mi ich nie wypomina?
-Dlaczego miałbym z ciebie drwić? - w moim głosie przebrzmiewa zainteresowanie, marszczę lekko brwi, nadal podejrzewa mnie o niecne zamiary - powinienem znaleźć sobie kompanów w moim wieku? - tak, teraz kpię, tak z siebie, jak i z niej. Głupiutka szpila wymierzona w naturalną płeć, podczas gdy prawda jest taka, że pod wieloma względami młodziutka lady Malfoy pogląd ma trzeźwiejszy ode mnie. Skoro rozmawiamy i to - niespodzianka - nie tylko o koniach, balach i białym winie, to czemu nadal oczekuje po mnie jakiegoś uchybienia? - widzisz, moja droga, to tylko wydaje się tak oczywiste - zaprzeczam, jest naprawdę urocza, dając mi błogosławieństwo na drogę, przyzwolenie na dalsze harce, mimo że ją chowano twardo i respektuje wpojone zasady. Zaczynając od czczenia ojca swego, czym ja na przykład pochwalić się nie mogę - po ślubie, nie będę już tylko ja. Po ślubie będziemy m y. Póki szkodzę tylko sobie, nie muszę sobie niczego odmawiać, ale gdy będę mieć rodzinę, konsekwencję moich czynów poniesie także moja żona oraz moje dzieci. Wystarczy, że ktoś mnie zobaczy, a plotka ruszy. Chciałabyś, aby o twoim narzeczonym szeptano, że używa sobie z portowymi ladacznicami? Gwarantuję, że nikogo nie obchodzi, czy to faktycznie prawda. Starczy, że ma się kogoś na językach - ponuro wylewam swoje żale, tam do diaska, robię się naprawdę odpowiedzialny. Elokwencja idzie mi wybornie, pytanie, jak te zamiary zaprocentują i czy dam radę rzucić w diabły dawne przyzwyczajenia. Póki co jednak, nie ma nad czym się zastanawiać, ja jestem wolny, ona jest wolna, zatem krótko: pijmy - chciałbym - kiwam głową, oby jeszcze w tym sezonie. Żaden rejsowiec, połatana łajba starczy mi do szczęścia, byleby unosiła się na powierzchni. Do wygód zawsze mogę powrócić - jak bardzo udało mi się zgorszyć Cynthię? Rąk jeszcze nie myje, choć przed chwilą ją dotykałem, zatem prognozy są łaskawe.
-Na pół gwizdka - prostuję, odwzajemniając ten sam blady uśmiech, niech jeszcze tylko sięgnie po mnie rodzinne szaleństwo. Czy tym wytłumaczę moje niesmaczne poglądy? Podmienione niemowlęta raczej nie wchodzą w grę - to dobry toast - mruczę, unosząc kielich i przechylając go mało elegancko, na raz. Wywrotowy, ale Cynthia to wie, podobnie jak wie, że jego treść pozostanie tylko między nami. Bezpieczna i hołubiona, biorę w tym udział, dostarczając jej ksiąg i pozwalając, aby kobiece zdanie rozpychało się tuż obok mojego. Chyba już jestem feministką.
-Gdybyś czegoś potrzebowała, służę - to raczej jasne (i to, do czego piję), lecz i tą podłogę zamiatam, skłoniwszy się przed nią nisko - odprowadzę cię, twój ojciec pewnie już nas oczekuje - dodaję, oferując jej ramię - ale to zabieram. Zdążymy, prawda? - pytam z rozbawieniem, chwytając za butelkę, w której została jeszcze ponad połowa trunku. Wstawionym lepiej znosi się wyrzuty, następnego dnia często się o nich nie pamięta. My co prawda jesteśmy grzeczni - i dorośli - zwyczajnie szkoda mi tego wina. Tak samo, jak i nas, czekam tej kolejnej lampki, aż będziemy już tylko weseli.
ztx2
-Prawdaż - odpowiadam francuszczyzną naganną, ale pewny nawet nie jestem, czy takie słowo istnieje w języku angielskim. Mniejsza o to, rozumiemy się. I mógłbym dalej się oczywiście wyzłośliwiać, lecz nie znajduję (już) w tym radości. Zapracowałem sobie na dystans, zaś Cynthia... Pod pewnymi względami sądzę, że ma więcej ikry ode mnie, choć nie wierzgnie nogą tak wysoko. To porównanie raczej nie spotkałoby się z jej aprobatą - o właśnie, o tym mówię - lecz, przysięgam, nie myślałem o tym sytuacyjnie. No, przynajmniej do tej chwili.
-Powoli tracę rachubę - kwituję, pochylając lekko głowę. Krótki ukłon w uznaniu zasług, co ciekawe, osiąga lepsze efekty niż zasuszony guwerner za nieposłuszeństwo targający mnie za ucho. Zasada kija najwyraźniej na mnie nie działa, a motywujące bywa... To, że mogę okazać się pomocny? Przy jednym stole moje słowo wybrzmiewa ostatnie, przy innym zaś udaje się, że się go nie słyszy, to nie rzecz o dominacji, acz wydaje mi się, że partycypowanie w odpowiedzialności (i wiedzy?) coraz bardziej zaczyna mnie kręcić. Jeszcze powoli, a niechże się rozbuja, ten grunt, rodzinny, to bezpieczne miejsce podobnych eksperymentów. Z dwóch stron, bo nie tylko ja przecież próbuję nowych rzeczy. Ocieram usta białą serwetą, moje czoło się wygładza - kończę ze zmartwieniami, nim one skończą ze mną. Sprytna taktyka doświadczonego salonowego lwa trzymanego w klatce, akurat nadążam z tą manierą, naprawdę dumny z naszego małego pojedynku na spojrzenia. Kapituluję bez żalu, skromnie spuszczając wzrok i nie wstrzymując drgnięcia warg, które towarzyszy jednemu słowu, padającemu z ust Cynthii.
-O co mnie podejrzewasz? - pytam, unosząc lekko brew, gdyż jej akcentowanie i to namiętne żucie samogłosek czyni naszą rozmowę sugestywną. Darowuję sobie oblizanie ust i zadowalam się papierosem, pastelowy dym zaraz spowije mą głowę, ukryje jej rumieniec. Tylko zgaduję - gdzie powędrowały jej skojarzenia? Powinna oblać się pąsem?
Ja obiektywnie: nie sądzę. Subiektywnie zaś chciałbym ją zawstydzić, ale tak, żeby to ona sama stała się powodem własnego zażenowania. Dupek ze mnie, to prawda, lecz jednocześnie prędko puszczę to w niepamięć. Poleci jak dmuchawiec, pęknie jak mydlana bańka, zniknie jak pręga na wodzie po rekordowej kaczce. Niech żyje sztuka, o tym krzyczymy najgłośniej, nikt nie wskrzesza cichych momentów unikania nawzajem swoich oczu. Albo dłoni. Chybione pocałunki też są dość niewydarzone.
-Nie mam już trzydziestu lat, żeby taka oferta mnie skusiła - odmawiam jakże grzecznie, trochę z przekąsem, trochę z kpiną, ponownie wymierzoną w moją własną osobę. Odbieram sobie te kilka centymetrów, świetnie, że Cynthia jest wysoka - prędko się zrównamy - moja droga, ale dlaczego nie? - pytam, szczerze zaaferowany. Chwila przerwy: raczę się wyjątkowo dorodną truskawką, czerwoną i soczystą, której miąższ dosłownie masuje moje podniebienie. Słodka i cierpka jednocześnie, przedziwne. Zieloną szypułkę odkładam na talerzyk, oblizuję zęby, bym nie wyglądał jak wampir po kolacji tudzież gagatek z niesmacznym fetyszem i, możemy już powrócić do tematu - być może to twoja jedyna okazja. Później przyjdzie ci napawać się tym znacznie ciszej - zauważam, to fakt dość niewygodny, dlatego życzę sobie, aby Cynthia korzystała ze swych przywilejów. Teraz, nie kiedyś, trudno myśli się o przyszłości, skoro nie planuję nawet własnego śniadania.
-Mam o co walczyć - kwituję to nonszalancko, zakładając nogę na nogę. Wzrost nieco utrudnia mi wygodne usadowienie się na kamiennych ławkach, cały czas też się kręcę w dziecinnej obawie przed rzeźbami. Zdaje mi się, że jedna z nich zmieniła miejsce, lecz gdy mrugam, wszystko wydaje się trwać tak samo - nie doceniasz własnych talentów, Cynthio - stwierdzam, chwytając kieliszek za nóżkę i przybliżając go do swej twarzy. Ciekawie ociosany kryształ, delikatne zdobienia górnej części pochłaniają momentalnie mą uwagę, to też jest artyzm, podobnie jak picie wina na hejnał jeszcze przed dziesiątą rano - zawsze byłaś rzutka w słowie - zauważam lekko, komplement nieco bardziej wyszukany niż rozpływanie się nad jej urodą. Gra na dwa fronty w tym przypadku jest tylko opłacalna, brakuje elementu ryzyka, ale czy zawsze trzeba tego karku nadstawiać? - ta sztuka... będzie o dumie, czy o wątpliwościach? A może i o tym, i o tym? - pytam cicho, tknięty jej myślą urwaną w pół. Oddaliła się na chwilę, widzę to i daję jej czas. Daleko mi do narzucania się kuzynce, pewne wątki nawet wolę, by zachowała dla siebie. Ja zmagam się z tymi ideami i ona również siłuje się z nimi, dość rozpaczliwie, tak musi zostać. Jeśli samemu sobie nie pomożemy, nikt tego nie zrobi, to, rozwiązanie, powinno wyjść od nas. Cz ulży mi, jeśli Cynthia się ze mną zgodzi, przynajmniej w pewnych okołopolitycznych kwestiach, czy tylko dokopie i obok kompulsywnego gryzienia własnego policzka dołożę jeszcze drapanie się do krwi za nią? Mrozi ją wspomnienie dziewcząt - doskonale wie, którędy się przewijały - więc logiczne, że im dalej w las, tym bardziej się przejmuję. Strzepuję popiół z papierosa i oddycham kolorowym dymem, wybijając jakiś nierówny rytm na kamiennej balustradzie altany, spojrzenie ogniskując na spokojnej tafli wody. Mówię o tym, czego nie miałem, to trudne. Właśnie przyznaję się do błędu z gatunku tych, których żałuje się całe życie, nie potrafi się od nich uciec i tak zwyczajnie zapomnieć. Durne, bo przypomina to rozdrapywanie rany lub uporczywe nabijanie sobie guza w tym samym miejscu, cóż, taka pokuta, mimo że nie jestem pieprzonym pustelnikiem nastawionym na samoumartwianie.
-Tak, ale ja już tego nie odzyskam. Ty wciąż masz szansę, żeby być blisko z kimś, na kim ci zależy. Żeby pocałować kogoś, bo chcesz, a nie dlatego, że musisz. Żeby to wszystko toczyło się powoli, żeby było tam uczucie - wyliczam, to nieprzyzwoite, nawet niegodne, ale chuja mnie to obchodzi, że niby namawiam ją do złego. Dla jej dobra, naprawdę w to wierzę. Niech nie spieprzy sobie młodości w imię rodowej dumy, która zaraz popchnie ją w łapy tego czy innego typa i tyle, skończy się jej wielka misja - i nawet, jeśli to się skończy, i tak będziesz wygrana, bo zdołałaś to mieć. Trzymanie się za dłonie też może smakować zupełnie inaczej - mówię cicho, ujmując jej kciuk w swoją dłoń i kilkakrotnie przesuwając po nim palcem. Inaczej, gdy nie możesz się tego doczekać, inaczej, gdy to inicjujesz, inaczej, gdy jeszcze tego nie robiłaś, inaczej, gdy po tym dasz pozwolenie na więcej. Ja się pośpieszyłem, nie byłoby w tym zresztą nic zdrożnego, lecz wizja przyszłości obecnie wygląda tylko na rozsądną. Brakuje w niej czegoś, a ja to chcę. Mój problem, Cynthia nie jest taka jak ja, chyba nie powinienem...
-Mam wybrać się do naszej rodowej opery z lady Wendeliną Selwyn. Zadbam, aby bawiła się wyśmienicie, zaprezentuję się z jak najlepszej strony, ucałuję jej ręce i jeśli nestor wyrazi takie życzenie, zaproszę ją ponownie - deklamuję, choć każde poszczególne słowo drapie w gardle - jasne, mógłbym podłubać w nosie lub chuchnąć jej w twarz czosnkowym oddechem i wyjść na buraka, ale to nie ona jest winna moim uprzedzeniom - wzdycham, Cynthia na pewno rozumie, sama przechodzi przez przeboje, a ja, no właśnie, nie chcę być typem bez krzty ogłady i przyczyną zmartwień panienki, która i tak nie ma wpływu na to, z kim przyjdzie jej żyć. To takie... niegodne. Mam wygodną pozycję, to prawda, lecz co za dużo to niezdrowo. Odbije mi się to kiedyś czkawką, więc dietę uznaję za rozsądną. Kiwam głową, nie drążę już więcej - choć dostrzegam, że jak na komendę Cynthia zaprzestaje kręcić pierścieniem. Czy wypatrzyła u mnie podobne gesty, lecz ma więcej taktu i po prostu mi ich nie wypomina?
-Dlaczego miałbym z ciebie drwić? - w moim głosie przebrzmiewa zainteresowanie, marszczę lekko brwi, nadal podejrzewa mnie o niecne zamiary - powinienem znaleźć sobie kompanów w moim wieku? - tak, teraz kpię, tak z siebie, jak i z niej. Głupiutka szpila wymierzona w naturalną płeć, podczas gdy prawda jest taka, że pod wieloma względami młodziutka lady Malfoy pogląd ma trzeźwiejszy ode mnie. Skoro rozmawiamy i to - niespodzianka - nie tylko o koniach, balach i białym winie, to czemu nadal oczekuje po mnie jakiegoś uchybienia? - widzisz, moja droga, to tylko wydaje się tak oczywiste - zaprzeczam, jest naprawdę urocza, dając mi błogosławieństwo na drogę, przyzwolenie na dalsze harce, mimo że ją chowano twardo i respektuje wpojone zasady. Zaczynając od czczenia ojca swego, czym ja na przykład pochwalić się nie mogę - po ślubie, nie będę już tylko ja. Po ślubie będziemy m y. Póki szkodzę tylko sobie, nie muszę sobie niczego odmawiać, ale gdy będę mieć rodzinę, konsekwencję moich czynów poniesie także moja żona oraz moje dzieci. Wystarczy, że ktoś mnie zobaczy, a plotka ruszy. Chciałabyś, aby o twoim narzeczonym szeptano, że używa sobie z portowymi ladacznicami? Gwarantuję, że nikogo nie obchodzi, czy to faktycznie prawda. Starczy, że ma się kogoś na językach - ponuro wylewam swoje żale, tam do diaska, robię się naprawdę odpowiedzialny. Elokwencja idzie mi wybornie, pytanie, jak te zamiary zaprocentują i czy dam radę rzucić w diabły dawne przyzwyczajenia. Póki co jednak, nie ma nad czym się zastanawiać, ja jestem wolny, ona jest wolna, zatem krótko: pijmy - chciałbym - kiwam głową, oby jeszcze w tym sezonie. Żaden rejsowiec, połatana łajba starczy mi do szczęścia, byleby unosiła się na powierzchni. Do wygód zawsze mogę powrócić - jak bardzo udało mi się zgorszyć Cynthię? Rąk jeszcze nie myje, choć przed chwilą ją dotykałem, zatem prognozy są łaskawe.
-Na pół gwizdka - prostuję, odwzajemniając ten sam blady uśmiech, niech jeszcze tylko sięgnie po mnie rodzinne szaleństwo. Czy tym wytłumaczę moje niesmaczne poglądy? Podmienione niemowlęta raczej nie wchodzą w grę - to dobry toast - mruczę, unosząc kielich i przechylając go mało elegancko, na raz. Wywrotowy, ale Cynthia to wie, podobnie jak wie, że jego treść pozostanie tylko między nami. Bezpieczna i hołubiona, biorę w tym udział, dostarczając jej ksiąg i pozwalając, aby kobiece zdanie rozpychało się tuż obok mojego. Chyba już jestem feministką.
-Gdybyś czegoś potrzebowała, służę - to raczej jasne (i to, do czego piję), lecz i tą podłogę zamiatam, skłoniwszy się przed nią nisko - odprowadzę cię, twój ojciec pewnie już nas oczekuje - dodaję, oferując jej ramię - ale to zabieram. Zdążymy, prawda? - pytam z rozbawieniem, chwytając za butelkę, w której została jeszcze ponad połowa trunku. Wstawionym lepiej znosi się wyrzuty, następnego dnia często się o nich nie pamięta. My co prawda jesteśmy grzeczni - i dorośli - zwyczajnie szkoda mi tego wina. Tak samo, jak i nas, czekam tej kolejnej lampki, aż będziemy już tylko weseli.
ztx2
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
jezioro
Szybka odpowiedź