1952, Île d'Yeu
AutorWiadomość
Stalowa obręcz zaciskała się wokół jej skroni, niczym zbyt ciężka korona, raniąca wrażliwą skórę królewskiej głowy, przeciążonej nie tylko problemami dnia doczesnego, ale także odpowiedzialnością, płynącą z władzy i z ciężkich, krwistoczerwonych klejnotów, błyszczących w zdobiącym czoło złocie. Migreny nawiedzały Deirdre z łaskawą regularnością, pozwalając jej przygotować się na nagły napad bólu, jednak tym razem było inaczej. Łagodniej. I niespodziewanie. Wiedziała, co wywołało nieprzyjemny poszum, roznosząc się od potylicy aż do przodu czaski mrowiącymi drganiami, akcentując zdenerwowanie. Obce uczucie; kontakt z okropnymi petentami, wygórowane oczekiwania dyrektora departamentu, stos, piętrzących się coraz wyżej na małym biureczku, spraw do załatwienia uodporniły ją na druzgoczący wpływ stresu, lecz tego ciepłego wieczoru konfrontowała się z czymś znacznie bardziej przerażającym. Nie z nieznanym kodeksem, własnym nieprzygotowaniem do spotkania czy wyjątkowo wymagającym urzędnikiem, a z…rodziną Apollinare’a.
Zgodziła się na wizytę we Francji z pewnym oporem. Wiedziała, ile zapoznanie się z krewnymi znaczy dla Apolla, jak bardzo związany jest z babką i obcojęzycznym odgałęzieniem rodu, ale i tak nie potrafiła ukryć niechęci. Podyktowanej nieznanym, obcym, nieprzyjemnym uczuciem, które zdiagnozowała jako niepewność. Tu, w Wielkiej Brytanii, wśród szkolnych znajomych i zaprzyjaźnionych ludzi czuła się na swoim miejscu, posiadając całą niezbędną wiedzę, oceniana wyłącznie na podstawie swej pracy i rosnących kompetencji. Potrafiła doskonale przygotować się do nawet najtrudniejszego spotkania, zebrać materiały, przećwiczyć główne punkty dyskusji, ale wobec rodzinnej biesiady pozostawała absolutnie bezbronna, zdana na łaskę szczęścia i ewentualnej łaski babki Lovegood, o której usłyszała wystarczająco wiele, by od razu poczuć do wiekowej kobiety mieszaninę respektu, niechęci i przestrachu. I chociaż Apollinare miał być tuż obok niej przez cały wyjazd, to Deirdre po raz pierwszy od dawna wyczuwała gdzieś w głębi gardła drżenie strachu. Niedorzecznego; próbowała zanalizować jego pochodzenie, lecz gdy niesforne myśli powędrowały w stronę uczuciową, ujawniając, że bardzo zależy jej na zaprezentowaniu się przy boku Sauveterre jak najlepiej, by nie zawieść oczekiwań drapieżnych krewnych, zrezygnowała z drążenia głębiej, zirytowana swoją słabością.
Starała się jednak jak najmocniej, z trudem przezwyciężając sztywniacką nieśmiałość, upodabniającą ją do zastanego manekina. Konfrontacja z Lovegoodami okazała się nie aż tak koszmarna, jak przewidywała, lecz i tak odbiła na Deirdre swoje piętno. Usadzona na środku długiego stołu, naprzeciwko seniorki rodu, otoczona obcymi ludźmi, świergoczącego płynnie po francusku, czuła się wystawiona na złotej tacy dziobiącym ją pięknym skowronkom. Wszyscy złotowłosi, o wielkich, błękitnych oczach i regularnych rysach, zdawali się wyjęci z estetycznego albumu o pięknie: czułym i drapieżnym zarazem. Tsagairt doskonale wiedziała, że tutaj nie pasuje, począwszy od urody, przez strój – typowo skromny, urzędniczy, wręcz staroświecki, zwłaszcza w konfrontacji z doskonale dobranymi szatami gospodarzy – aż do osobowości. Głośna i władcza potrafiła być jedynie w wymagających ramionach Ministerstwa, poza nim cechując się raczej chłodną nieśmiałością. Atakowana ze wszystkich stron perlistym śmiechem, pytaniami, wątpliwościami i aluzjami do sztuki, oddychała coraz płycej, starając się nadążyć za toczącą się wartko rozmową. Zachowywała spokojną, kamienną twarz, chociaż na bladych policzkach coraz mocniej odbijał się rumieniec, wynikający nie z przedawkowania wytrawnego wina – ledwie moczyła w nim usta, korzystając z chwili wytchnienia – co z dezorientacji i przejęcia. I chociaż większość osób traktowała ją przychylnie, to drapieżne spojrzenie babki Lovegood, wyraźnie niepopierającej przyprowadzenia obcej, skośnookiej i cichej kukułki do swego gniazda pięknych łabędzi, osiadało nieprzyjemnym chłodem na odkrytych przedramionach.
Z wdzięcznością przyjęła więc cichą propozycję Apollinare’a, by opuścili na chwilę zgromadzenie; wieczorny – a właściwie nocny; straciła poczucie czasu, dopiero w przedpokoju zerkając na stary zegar, wskazujący już dawno na porę, o której przywykła kłaść do się do łóżka – spacer jawił się jej teraz jako perfekcyjna ucieczka od przytłaczającej rzeczywistości. Dosłownie odetchnęła z ulgą, gdy Sauveterre otworzył przed nią drzwi na taras, a stamtąd poprowadził wąską ścieżką wśród wydm w kierunku plaży. Gdy mijali wyjątkowo wąskie przejście między krzewami, przylgnęła do niego odruchowo i już nie wymknęła się spod obejmującego ją opiekuńczo ramienia, przyciskając policzek do pachnącej winem i drogimi perfumami koszuli mężczyzny.
- W skali od jednego...do ostatniego płótna Degasa: jak bardzo źle wypadłam? – spytała cicho, ostrożnie stawiając kroki na coraz bardziej sypkim piasku. W końcu, gdy znaleźli się odpowiednio daleko od rozświetlonej werandy, odsunęła się od blondyna, by schylić się nagle i zsunąć ze stóp niewygodne pantofelki. Położyła je tuż przy zejściu ze ścieżki, podnosząc się lekko, by uśmiechnąć się do Apollinare’a słabo i czule jednocześnie. Nadmorski wiatr plątał jej długie, czarne włosy, przesłaniające teraz zarumienioną twarz mrocznymi pasmami, jakby roztapiająca się nad nimi w ogniu rosnącego księżyca noc, powoli ją pochłaniała, wtapiając w nieprzeniknione tło. Szum morza stawał się coraz głośniejszy, kojąc pulsujący ból głowy, ale fantomowo jej uszy ciągle wypełniał gwar rozmów, śmiechu i ostrych pytań, przyszpilających ją do oparcia wysokiego krzesła.
Zgodziła się na wizytę we Francji z pewnym oporem. Wiedziała, ile zapoznanie się z krewnymi znaczy dla Apolla, jak bardzo związany jest z babką i obcojęzycznym odgałęzieniem rodu, ale i tak nie potrafiła ukryć niechęci. Podyktowanej nieznanym, obcym, nieprzyjemnym uczuciem, które zdiagnozowała jako niepewność. Tu, w Wielkiej Brytanii, wśród szkolnych znajomych i zaprzyjaźnionych ludzi czuła się na swoim miejscu, posiadając całą niezbędną wiedzę, oceniana wyłącznie na podstawie swej pracy i rosnących kompetencji. Potrafiła doskonale przygotować się do nawet najtrudniejszego spotkania, zebrać materiały, przećwiczyć główne punkty dyskusji, ale wobec rodzinnej biesiady pozostawała absolutnie bezbronna, zdana na łaskę szczęścia i ewentualnej łaski babki Lovegood, o której usłyszała wystarczająco wiele, by od razu poczuć do wiekowej kobiety mieszaninę respektu, niechęci i przestrachu. I chociaż Apollinare miał być tuż obok niej przez cały wyjazd, to Deirdre po raz pierwszy od dawna wyczuwała gdzieś w głębi gardła drżenie strachu. Niedorzecznego; próbowała zanalizować jego pochodzenie, lecz gdy niesforne myśli powędrowały w stronę uczuciową, ujawniając, że bardzo zależy jej na zaprezentowaniu się przy boku Sauveterre jak najlepiej, by nie zawieść oczekiwań drapieżnych krewnych, zrezygnowała z drążenia głębiej, zirytowana swoją słabością.
Starała się jednak jak najmocniej, z trudem przezwyciężając sztywniacką nieśmiałość, upodabniającą ją do zastanego manekina. Konfrontacja z Lovegoodami okazała się nie aż tak koszmarna, jak przewidywała, lecz i tak odbiła na Deirdre swoje piętno. Usadzona na środku długiego stołu, naprzeciwko seniorki rodu, otoczona obcymi ludźmi, świergoczącego płynnie po francusku, czuła się wystawiona na złotej tacy dziobiącym ją pięknym skowronkom. Wszyscy złotowłosi, o wielkich, błękitnych oczach i regularnych rysach, zdawali się wyjęci z estetycznego albumu o pięknie: czułym i drapieżnym zarazem. Tsagairt doskonale wiedziała, że tutaj nie pasuje, począwszy od urody, przez strój – typowo skromny, urzędniczy, wręcz staroświecki, zwłaszcza w konfrontacji z doskonale dobranymi szatami gospodarzy – aż do osobowości. Głośna i władcza potrafiła być jedynie w wymagających ramionach Ministerstwa, poza nim cechując się raczej chłodną nieśmiałością. Atakowana ze wszystkich stron perlistym śmiechem, pytaniami, wątpliwościami i aluzjami do sztuki, oddychała coraz płycej, starając się nadążyć za toczącą się wartko rozmową. Zachowywała spokojną, kamienną twarz, chociaż na bladych policzkach coraz mocniej odbijał się rumieniec, wynikający nie z przedawkowania wytrawnego wina – ledwie moczyła w nim usta, korzystając z chwili wytchnienia – co z dezorientacji i przejęcia. I chociaż większość osób traktowała ją przychylnie, to drapieżne spojrzenie babki Lovegood, wyraźnie niepopierającej przyprowadzenia obcej, skośnookiej i cichej kukułki do swego gniazda pięknych łabędzi, osiadało nieprzyjemnym chłodem na odkrytych przedramionach.
Z wdzięcznością przyjęła więc cichą propozycję Apollinare’a, by opuścili na chwilę zgromadzenie; wieczorny – a właściwie nocny; straciła poczucie czasu, dopiero w przedpokoju zerkając na stary zegar, wskazujący już dawno na porę, o której przywykła kłaść do się do łóżka – spacer jawił się jej teraz jako perfekcyjna ucieczka od przytłaczającej rzeczywistości. Dosłownie odetchnęła z ulgą, gdy Sauveterre otworzył przed nią drzwi na taras, a stamtąd poprowadził wąską ścieżką wśród wydm w kierunku plaży. Gdy mijali wyjątkowo wąskie przejście między krzewami, przylgnęła do niego odruchowo i już nie wymknęła się spod obejmującego ją opiekuńczo ramienia, przyciskając policzek do pachnącej winem i drogimi perfumami koszuli mężczyzny.
- W skali od jednego...do ostatniego płótna Degasa: jak bardzo źle wypadłam? – spytała cicho, ostrożnie stawiając kroki na coraz bardziej sypkim piasku. W końcu, gdy znaleźli się odpowiednio daleko od rozświetlonej werandy, odsunęła się od blondyna, by schylić się nagle i zsunąć ze stóp niewygodne pantofelki. Położyła je tuż przy zejściu ze ścieżki, podnosząc się lekko, by uśmiechnąć się do Apollinare’a słabo i czule jednocześnie. Nadmorski wiatr plątał jej długie, czarne włosy, przesłaniające teraz zarumienioną twarz mrocznymi pasmami, jakby roztapiająca się nad nimi w ogniu rosnącego księżyca noc, powoli ją pochłaniała, wtapiając w nieprzeniknione tło. Szum morza stawał się coraz głośniejszy, kojąc pulsujący ból głowy, ale fantomowo jej uszy ciągle wypełniał gwar rozmów, śmiechu i ostrych pytań, przyszpilających ją do oparcia wysokiego krzesła.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Londyn stał się moim domem szybko. A targające mną niepewności rozmyły się wśród zgiełku, który wypełniał gwarne ulice. Praca nie zdawała się przykrym obowiązkiem, a wręcz przeciwnie – wraz z momentem przekroczenia drzwi Galerii charakterystyczny zapach farb i płynu do podłóg sprawiał, że dzień stawał się lepszy. Ale nawet tam czas zdawał się nie upływać tak szybko jak powinien. Zostawienie cię codziennie – choćby tylko na kilka godzin – sprawiało, że ledwie gdy me oczy odwykły od twojego widoku me ciało na nowo pragnęło móc cię zobaczyć. Nie potrafiłem jednoznacznie wskazać momentu w którym, nie tyle co wkradłaś się do mojego życia, a zostałaś jego bezsprzecznym centrum, wokół którego kręciły się konstelacje złożone z mniejszych wartości. Urzekłaś mnie w całości. Żadna z twoich cech, a nawet wad – miałaś je, nikt nie rodził się ideałem - nie była w stanie zwrócić mnie przeciwko tobie. Byłaś moja – perfekcyjnie nieidealna. A każda minuta w twoim towarzystwie – niezależnie od sytuacji, tylko upewniała mnie w myśli, która już jakiś czas temu zaczęła krążyć po mojej głowie.
Rodzinne spędy organizowane przez mémé były jednoczesną przyjemnością, jak i obowiązkiem. Nie śmiałbym przegapić spotkania z kobietą, którą z wdziękiem, ale i kryjącą się w tęczówkach niemą groźbą, właściwie – mówiąc wprost – doglądała(jeśli nie kontrolowała) kroków stawianych w świecie zarówno przeze mnie, jak i moje kuzynostwo.
Île d'Yeu kojarzyło mi się z wakacjami. Ciepłymi słonecznymi promieniami. Piaskiem między palcami. Falami, które chłodziły w gorące dni. I niezmiennie wschodami słońca, które często podziwiałem z Seliną z jednego drzewa. Już od dziecka przejawiała ciągoty ku wysokościom i przestrzeni, a jej dynamiczna sposobność bycia – moim zdaniem – idealnie pasowała do obranej przez nią zawodowej ścieżki. Ta zaś, nie sprostała jednak wymaganiom mémé, która z pewnością w swoich planach nie sadzała Seliny na miotle.
Nic więc dziwnego, że zapragnąłem byś i ty poznała – zarówno miejsca, jak i ludzi – które zrobiły ze mnie człowieka, którego – miałem nadzieję – kochałaś. Szybko pozwoliłem się wciągnąć w rozmowy prowadzone w obu językach. Każdy mówił w tym, który bardziej mu odpowiadał. Co zaś tworzyło jedynego rodzaju mieszankę angielsko – francuskich rozmów. Dziwacznych, ale tak całkowicie dla nas charakterystycznych. Babcia Lovegood, choć momentami straszna, nie była aż tak mocno uczepiona zasad. Czy może raczej zakochana w języku. Ceniła wartości i hołdowała tradycjom, ale nie była w nie ślepo zapatrzona, potrafiąc czasem spojrzeć dalej. Kochałem ją, bo mimo, że w wielu aspektach przypominała dziadka Sauveterre, nigdy nie objawiła wobec mnie swojej okrutnej strony.
Minuty mijały w rytmie przeplatających się ze sobą słów – zarówno angielskich, jak i francuskich. Żartach, czy też historiach. Kolejnych kieliszkach skrzaciego wina i potrawach, których nie ubywało. Siedziałaś obok, manewrując wśród tematów. Udzielając odpowiedzi na pytania. Byłem dumny. Z siebie – bo oto ty, piękne egzotyczna prezentowałaś się nienagannie u mego boku, ale i też z ciebie – bo wiedziałem(choć nie powiedziałaś tego na głos) jak niewygodna była dla ciebie ta sytuacja. Leciutki rumieniec, który wpłynął na twoje lico był pierwszym znakiem ostrzegawczym. Widziałem, że ledwie moczyłaś usta w winie – nie ono było więc ich powodem, a uwaga, która tłumie dziś kierowała się w twoim kierunku. Urzekało mnie to, jak wytrwale walczyłaś ze swoją nieśmiałością. Nie zaprzestając rozmowy odnalazłem dłonią twoją nogę. Przesunąłem spokojnie od kolana w górę, chcąc tym gestem powiedzieć ci, że nie masz powodów do zdenerwowania. Kochałem cię taką, a opinia bliskich – choć ważna dla mnie, nie miała mocy, która byłaby w stanie nastawić mnie przeciwko tobie. Zakończyłem rozmowę z kuzynem, już chwilę później pochłonęła go rozmowa z kimś innymi. Ja zaś odwróciłem twarz w twoją stronę, jednocześnie nieśpiesznie ciągnąć dłoń w górę twojego uda. Nachyliłem się nad tobą, nosem trącając płatek twojego ucha.
-Przejdźmy się. – mówię cicho zaraz odchylając się i wyciągając w twoją stronę drugą dłoń – pewien, że zaraz ją ujmiesz. Pożegnały nas ciepłe słowa moich bliskich, ale i śmiechy, gdy któryś z wujków rzucił jakimś niewybrednym komentarzem – jeszcze miał poznać złość babki, która już zgromiła go wzrokiem. Pociągnąłem cię za sobą – jeszcze nie raz będziesz miała okazję zobaczyć, czemu budziła taki respekt na całej wyspie.
Puściłem cię przodem w drzwiach, a później nieśpiesznie ruszyłem ścieżką między wydmami mając ciebie u boku. Ściągnąłem muszkę wciskając ją do kieszeni, a potem odpiąłem guziki rękawów, by podwinąć je aż do łokci. Pozwoliłem byś przylgnęła do mnie gdy ścieżka zwęża się i automatycznie odnajduję miejsce dla swojej dłoni. Naturalnie wręcz. Przebywanie z tobą od zawsze było przyjemnie niewymagające. Wkładam drugą z dłoni do kieszeni przez chwilę obracając w palcach krążek, który babka wręczyła mi dziś – dokładnie tak, jakby potrafiła wyczytać z mojego spojrzenia myśli, które od jakiegoś czasu krążyły mi po głowie. Zatrzymuje się, gdy i ty to robisz obserwując twoje poczynania. Słowa, które wydobywają się z twoich ust malują na moim obliczu łagodny uśmiech, poprzedzony lekkim, rozbawiony westchnięciem, po którym kręcę głową. Na wszystkie obrazy wielkich mistrzów – byłem szczęściarzem mając cię u boku. Codziennie uświadamiałem to sobie od nowa.
-Deirdre, chérie, w moi oczach byłaś gwiazdą najmocniej jaśniejącą na nieboskłonie. – wypowiadam w końcu łapiąc za twój nadgarstek i przyciągając do siebie. Puszczam go też zaraz. Jedną dłoń unoszę, by założyć ze twe ucho czarne pukle. Druga wyrusza na wędrówkę; swoją trasę rozpoczynając na biodrze obleczonym w granatowy materiał twojej sukni. Mojej sukni – wiedziałem, że włożyłaś ją dla mnie. Nie mogłem doczekać się, aż będę mógł cię z niej rozebrać. Przesunąłem dłoń spokojnie w górę. By w końcu palcem wskazującym unieść twój podbródek. Przez chwilę patrzyłem w twoje ciemne tęczówki. – Reszta nie ma znaczenia. – Finalnie układam dłoń z tyłu twojej głowy by przyciągnąć cię bliżej. Tak, bym moje ust spoczęły na twoim czole. Już po chwili zamykam cię w uścisku. Tak idealnie leżysz w moich ramionach. -Muszę jednak zapytać z ciekawości – wypowiadam po chwili milczenia w twoje włosy w których obecnie zagłębiam twarz. Uwielbiam ich zapach, odczucie, które powodują muskając mi twarz. – Jak wrażenia? – uśmiech na moich wargach pogłębia się i na pewno słyszysz to w moim głosie. Moja rodzina była… specyficzna i zdecydowanie potrafiła być męcząca. Ale chcieli dobrze – nie mógłbym mieć im tego za złe.
Rodzinne spędy organizowane przez mémé były jednoczesną przyjemnością, jak i obowiązkiem. Nie śmiałbym przegapić spotkania z kobietą, którą z wdziękiem, ale i kryjącą się w tęczówkach niemą groźbą, właściwie – mówiąc wprost – doglądała(jeśli nie kontrolowała) kroków stawianych w świecie zarówno przeze mnie, jak i moje kuzynostwo.
Île d'Yeu kojarzyło mi się z wakacjami. Ciepłymi słonecznymi promieniami. Piaskiem między palcami. Falami, które chłodziły w gorące dni. I niezmiennie wschodami słońca, które często podziwiałem z Seliną z jednego drzewa. Już od dziecka przejawiała ciągoty ku wysokościom i przestrzeni, a jej dynamiczna sposobność bycia – moim zdaniem – idealnie pasowała do obranej przez nią zawodowej ścieżki. Ta zaś, nie sprostała jednak wymaganiom mémé, która z pewnością w swoich planach nie sadzała Seliny na miotle.
Nic więc dziwnego, że zapragnąłem byś i ty poznała – zarówno miejsca, jak i ludzi – które zrobiły ze mnie człowieka, którego – miałem nadzieję – kochałaś. Szybko pozwoliłem się wciągnąć w rozmowy prowadzone w obu językach. Każdy mówił w tym, który bardziej mu odpowiadał. Co zaś tworzyło jedynego rodzaju mieszankę angielsko – francuskich rozmów. Dziwacznych, ale tak całkowicie dla nas charakterystycznych. Babcia Lovegood, choć momentami straszna, nie była aż tak mocno uczepiona zasad. Czy może raczej zakochana w języku. Ceniła wartości i hołdowała tradycjom, ale nie była w nie ślepo zapatrzona, potrafiąc czasem spojrzeć dalej. Kochałem ją, bo mimo, że w wielu aspektach przypominała dziadka Sauveterre, nigdy nie objawiła wobec mnie swojej okrutnej strony.
Minuty mijały w rytmie przeplatających się ze sobą słów – zarówno angielskich, jak i francuskich. Żartach, czy też historiach. Kolejnych kieliszkach skrzaciego wina i potrawach, których nie ubywało. Siedziałaś obok, manewrując wśród tematów. Udzielając odpowiedzi na pytania. Byłem dumny. Z siebie – bo oto ty, piękne egzotyczna prezentowałaś się nienagannie u mego boku, ale i też z ciebie – bo wiedziałem(choć nie powiedziałaś tego na głos) jak niewygodna była dla ciebie ta sytuacja. Leciutki rumieniec, który wpłynął na twoje lico był pierwszym znakiem ostrzegawczym. Widziałem, że ledwie moczyłaś usta w winie – nie ono było więc ich powodem, a uwaga, która tłumie dziś kierowała się w twoim kierunku. Urzekało mnie to, jak wytrwale walczyłaś ze swoją nieśmiałością. Nie zaprzestając rozmowy odnalazłem dłonią twoją nogę. Przesunąłem spokojnie od kolana w górę, chcąc tym gestem powiedzieć ci, że nie masz powodów do zdenerwowania. Kochałem cię taką, a opinia bliskich – choć ważna dla mnie, nie miała mocy, która byłaby w stanie nastawić mnie przeciwko tobie. Zakończyłem rozmowę z kuzynem, już chwilę później pochłonęła go rozmowa z kimś innymi. Ja zaś odwróciłem twarz w twoją stronę, jednocześnie nieśpiesznie ciągnąć dłoń w górę twojego uda. Nachyliłem się nad tobą, nosem trącając płatek twojego ucha.
-Przejdźmy się. – mówię cicho zaraz odchylając się i wyciągając w twoją stronę drugą dłoń – pewien, że zaraz ją ujmiesz. Pożegnały nas ciepłe słowa moich bliskich, ale i śmiechy, gdy któryś z wujków rzucił jakimś niewybrednym komentarzem – jeszcze miał poznać złość babki, która już zgromiła go wzrokiem. Pociągnąłem cię za sobą – jeszcze nie raz będziesz miała okazję zobaczyć, czemu budziła taki respekt na całej wyspie.
Puściłem cię przodem w drzwiach, a później nieśpiesznie ruszyłem ścieżką między wydmami mając ciebie u boku. Ściągnąłem muszkę wciskając ją do kieszeni, a potem odpiąłem guziki rękawów, by podwinąć je aż do łokci. Pozwoliłem byś przylgnęła do mnie gdy ścieżka zwęża się i automatycznie odnajduję miejsce dla swojej dłoni. Naturalnie wręcz. Przebywanie z tobą od zawsze było przyjemnie niewymagające. Wkładam drugą z dłoni do kieszeni przez chwilę obracając w palcach krążek, który babka wręczyła mi dziś – dokładnie tak, jakby potrafiła wyczytać z mojego spojrzenia myśli, które od jakiegoś czasu krążyły mi po głowie. Zatrzymuje się, gdy i ty to robisz obserwując twoje poczynania. Słowa, które wydobywają się z twoich ust malują na moim obliczu łagodny uśmiech, poprzedzony lekkim, rozbawiony westchnięciem, po którym kręcę głową. Na wszystkie obrazy wielkich mistrzów – byłem szczęściarzem mając cię u boku. Codziennie uświadamiałem to sobie od nowa.
-Deirdre, chérie, w moi oczach byłaś gwiazdą najmocniej jaśniejącą na nieboskłonie. – wypowiadam w końcu łapiąc za twój nadgarstek i przyciągając do siebie. Puszczam go też zaraz. Jedną dłoń unoszę, by założyć ze twe ucho czarne pukle. Druga wyrusza na wędrówkę; swoją trasę rozpoczynając na biodrze obleczonym w granatowy materiał twojej sukni. Mojej sukni – wiedziałem, że włożyłaś ją dla mnie. Nie mogłem doczekać się, aż będę mógł cię z niej rozebrać. Przesunąłem dłoń spokojnie w górę. By w końcu palcem wskazującym unieść twój podbródek. Przez chwilę patrzyłem w twoje ciemne tęczówki. – Reszta nie ma znaczenia. – Finalnie układam dłoń z tyłu twojej głowy by przyciągnąć cię bliżej. Tak, bym moje ust spoczęły na twoim czole. Już po chwili zamykam cię w uścisku. Tak idealnie leżysz w moich ramionach. -Muszę jednak zapytać z ciekawości – wypowiadam po chwili milczenia w twoje włosy w których obecnie zagłębiam twarz. Uwielbiam ich zapach, odczucie, które powodują muskając mi twarz. – Jak wrażenia? – uśmiech na moich wargach pogłębia się i na pewno słyszysz to w moim głosie. Moja rodzina była… specyficzna i zdecydowanie potrafiła być męcząca. Ale chcieli dobrze – nie mógłbym mieć im tego za złe.
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Szorstki, oddający ciepło całego słonecznego dnia, piasek, przesypywał się pod stopami Deirdre, wplątując się w dół koronkowej, delikatnej sukni. Nie zwracała jednak uwagi na ewentualne zniszczenia materiału, skoncentrowana całkowicie na chłodniejszych podmuchach nocy i gorącu, bijącemu od ciała Apollinare’a. Każdy krok, oddalający ich od wiekowej, doskonale utrzymanej willi, będącej niegdyś domem większości jasnowłosego kuzynostwa, zdawał się przywracać jej siły i chociaż nie oglądała się, zatrwożona, przez ramię, to ciągle czuła na sobie karcący wzrok przestronnego domostwa, wypełnionego śmiechem i słowami francuskich pieśni. Nie pasowała tutaj, zupełnie odległa od swobodnego, nonszalanckiego trybu życia, od rozkochania w sztuce, od niefrasobliwej radości, emanującej z każdej osoby, siedzącej tego wieczoru za suto zastawionym stołem, rozjaśnionym lewitującymi tuż nad obrusem zapachowymi świecami. Estetyczna układanka łamała się w miejscu, w którym do perfekcyjnego Sauveterre’a, człowieka malarstwa i piękna, dopasowywano ją, urzędniczkę bez rodowodu, bez wrażliwości na sztukę, bez zachwycających złotych pukli spływających w dół jasnoróżowej sukni. Wyłamywała się ze schematu, o jakim nawet nie miała pojęcia, absolutnie ślepa na dzielące ją i Apollinare’a różnice, namacalne dopiero w chwili, w której została posadzona przy rodzinnym stole, przypominającym raczej podwyższenie. Dla gilotyny, sceny lub wydania sędziowskiego wyroku. Obserwowano ją z czułą sympatią, lecz nawet w najmilszych słowach kryło się nieme pytanie, próbujące odgadnąć powód, dla którego ich prywatny Apollo sprowadzał do tej rozkosznej mieściny kogoś tak…prostego. Mechanicznego. Sztywnego, niepotrafiącego roześmiać się szczerze i odwzajemnić dwuznacznego, artystycznego przytyku. Dryfowała na powierzchni niespokojnych towarzyskich wód, z całych sił starając się nie zamilknąć na wieki w żenującym dowodzie na to, że nie nadaje się na obytą partnerkę Apollinare’a. Jedynie kojący dotyk mężczyzny, dodającego jej niewidocznej dla postronnych otuchy, powstrzymywał ją od powstania ze swojego miejsca i dyskretnego ratowania się ucieczką do miejsca, gdzie nie musiała imponować nikomu estetyczną wrażliwością i perfekcyjnym francuskim akcentem. Rodzina zdawała się nie rozumieć jej męskiej pasji do polityki, urzędniczej kariery i całej konkretnej otoczki, jaką ze sobą wprowadzała, boleśnie zderzając się z oniryczną aurą śpiewu i sztuk wszelakich, wypełniającą szczelnie tętniącą życiem jadalnię.
Chłodny morski wiatr, przynoszący rześką bryzę wieczoru, zdawał się zdmuchiwać z gorącego od emocji ciała ciężkie okruchy zażenowania i niepewności, a Deirdre z każdą sekundą oddychała pewniej, głębiej spokojnie. Być może ze względu na wilgotny zapach wody, być może dzięki perfumom Apollinare’a, które lubiła podkradać, nie tylko ze względu na podkreślenie swojego męskiego profesjonalizmu w miejscu pracy. Lubiła pachnieć nim, mieć go przy sobie, nawet w tej złudnej mgiełce zapachu, nie oddającego w pełni woni rozgrzanego ciała, zagarniającego ją do siebie. Blisko, opiekuńczo, niecierpliwie. Słyszała o męskiej rozwiązłości, brała sobie do serca ostrzeżenia starszych koleżanek, przestrzegających ją przed uleganiem niemoralności rozbuchanych pożądaniem mężczyzn, lecz Apollinare nie był tacy, jak inni. Był wyjątkowy. Dotykał ją z pragnieniem i czułością, wplatał palce we włosy władczo i troskliwie, całował usta z niespokojnym żarem i odpowiedzialnością jednocześnie, upewniając ją w tym, że jest jedyna. Wyjątkowa. Jego. Jakże mogła nie ulec tak mocnym niewerbalnym wyznaniom? Nawet nieugięty kręgosłup moralny i sztywne maniery, wyniesione z konserwatywnego domu, uelastyczniały się w towarzystwie Sauveterra. Pozwoliła mu zaprosić się na pierwsze spotkanie, pozwoliła mu porwać się do tańca i objąć pewną dłonią wąską talię, pozwoliła mu odprowadzić się do mieszkania, a potem…a potem, zanim zdążyła mrugnąć, skradł jej serce, przełamał wzniesione, umocnione bariery i stał się dla niej kimś najważniejszym. Zrobiłaby dla niego wszystko…i faktycznie to mu ofiarowywała, najpierw oddając niepewne, początkowo nieudane pocałunki, by finalnie nie odepchnąć jego władczej dłoni, gdy przed kilkoma miesiącami po raz pierwszy rozpinał guziki jej granatowej sukni, by w pełni uczynić ją kobietą.
Tego wieczoru znów miała na sobie ten sam koronkowy materiał, przywołujący najrozkoszniejsze wspomnienia. Dla Deirdre zabarwione nieco wstydem i niedowierzaniem – ciągle powracały do niej wyrzuty sumienia i wstydu, równające ją z portową ladacznicą, oddającą swe ciało przed usankcjonowaniem związku małżeńską przysięgą – lecz wyciszała je na równi z echem niedawno prowadzonych rozmów. Przy Apollu zapominała o przykrościach i podszeptach wątpliwości, po prostu karmiąc się jego obecnością. Spokojem, z jakim przyciągał ją ponownie do swojego silnego ciała, składając na jej czole opiekuńczy pocałunek. Przylgnęła do niego odruchowo, z lekkim uśmiechem pozwalając mu unieść swoją głowę wyżej, niczym pokorna uczennica, czekająca na nauki swojego przewodnika.
Zmrużyła oczy, słysząc komplement, poprzedzający zapewnienie, jakie podskórnie pragnęła usłyszeć. Znów odetchnęła spokojniej, przesuwając wzrokiem po wystających kościach policzkowych, akcentowanych jeszcze mocniej księżycowym półcieniem. – Rodzina jest dla ciebie ważna, kochany. Chciałabym, żeby mnie polubili – wyznała cicho, nieco zażenowana swoim marnym występem, raczej nie umieszczającym ją na czele listy osób, które pokochałaby babka Lovegood i rozliczni wujkowie. Zaśmiała się cicho, perliście, słysząc zaciekawione pytanie Apollinare’a. Pokręciła powoli głową, czując, jak jego usta muskają niesforne włosy, opadające jej na twarz. Objęła go mocniej, ściślej, po czym zgrabnie wysunęła się z dokładnego uścisku, ciągle trzymając go jednak za rękę. Pociągnęła go dalej, bliżej brzegu morza, zerkając co jakiś czas przez ramię, by upewnić się, że nie rozmył się w rozgwieżdżonej, ciepłej nocy.
- Wszyscy są…czuli. Pełni artystycznej emfazy. Bezkompromisowi. Otwarci. Nonszalanccy – mówiła powoli, z pewnym zastanowieniem, skupiając się raczej na pozytywach i przemilczając wścibskość i przesadną szczerość niektórych egzemplarzy, niezbyt radujących się z jej egzotycznej urody. – Najlepiej rozmawiało mi się chyba z Seliną. Wydaje się podobna do mnie. W pewnych aspektach – wyznała, wspominając rzeczową, uważną i dość ostrą w obyciu kuzynkę, której roziskrzone, niebieskie oczy, zdawały się wspierać ją podczas najcięższych wymian zdań. – Hariett jest zachwycająca i niezwykle ciepła. Nie spotkałam chyba jeszcze tak dobrej i pięknej istoty – kontynuowała, mając zamiar skupić się na pozytywach i wymienić swych względnych sprzymierzeńców na obcym lądzie. Wolała to, niż narzekanie na bezpośredniość wujków i skrzywione miny ciotek, nie rozumiejących, jak kobieta może zajmować się polityką. – Polubiłam też Aarona, ma dużą wiedzę, ale chyba nie podoba mu się sposób, w jaki piłam herbatę – dodała ciszej, już w ramach rozluźniającego żartu, ściskając mocniej palce Apollinare’a w swojej gorącej dłoni. Znajdowali się już blisko brzegu, wydmy ustępowały wilgotniejszemu piaskowi a łuna świec, ustawionych na werandzie domu, stanowiła jedynie odległe wspomnienie.
Chłodny morski wiatr, przynoszący rześką bryzę wieczoru, zdawał się zdmuchiwać z gorącego od emocji ciała ciężkie okruchy zażenowania i niepewności, a Deirdre z każdą sekundą oddychała pewniej, głębiej spokojnie. Być może ze względu na wilgotny zapach wody, być może dzięki perfumom Apollinare’a, które lubiła podkradać, nie tylko ze względu na podkreślenie swojego męskiego profesjonalizmu w miejscu pracy. Lubiła pachnieć nim, mieć go przy sobie, nawet w tej złudnej mgiełce zapachu, nie oddającego w pełni woni rozgrzanego ciała, zagarniającego ją do siebie. Blisko, opiekuńczo, niecierpliwie. Słyszała o męskiej rozwiązłości, brała sobie do serca ostrzeżenia starszych koleżanek, przestrzegających ją przed uleganiem niemoralności rozbuchanych pożądaniem mężczyzn, lecz Apollinare nie był tacy, jak inni. Był wyjątkowy. Dotykał ją z pragnieniem i czułością, wplatał palce we włosy władczo i troskliwie, całował usta z niespokojnym żarem i odpowiedzialnością jednocześnie, upewniając ją w tym, że jest jedyna. Wyjątkowa. Jego. Jakże mogła nie ulec tak mocnym niewerbalnym wyznaniom? Nawet nieugięty kręgosłup moralny i sztywne maniery, wyniesione z konserwatywnego domu, uelastyczniały się w towarzystwie Sauveterra. Pozwoliła mu zaprosić się na pierwsze spotkanie, pozwoliła mu porwać się do tańca i objąć pewną dłonią wąską talię, pozwoliła mu odprowadzić się do mieszkania, a potem…a potem, zanim zdążyła mrugnąć, skradł jej serce, przełamał wzniesione, umocnione bariery i stał się dla niej kimś najważniejszym. Zrobiłaby dla niego wszystko…i faktycznie to mu ofiarowywała, najpierw oddając niepewne, początkowo nieudane pocałunki, by finalnie nie odepchnąć jego władczej dłoni, gdy przed kilkoma miesiącami po raz pierwszy rozpinał guziki jej granatowej sukni, by w pełni uczynić ją kobietą.
Tego wieczoru znów miała na sobie ten sam koronkowy materiał, przywołujący najrozkoszniejsze wspomnienia. Dla Deirdre zabarwione nieco wstydem i niedowierzaniem – ciągle powracały do niej wyrzuty sumienia i wstydu, równające ją z portową ladacznicą, oddającą swe ciało przed usankcjonowaniem związku małżeńską przysięgą – lecz wyciszała je na równi z echem niedawno prowadzonych rozmów. Przy Apollu zapominała o przykrościach i podszeptach wątpliwości, po prostu karmiąc się jego obecnością. Spokojem, z jakim przyciągał ją ponownie do swojego silnego ciała, składając na jej czole opiekuńczy pocałunek. Przylgnęła do niego odruchowo, z lekkim uśmiechem pozwalając mu unieść swoją głowę wyżej, niczym pokorna uczennica, czekająca na nauki swojego przewodnika.
Zmrużyła oczy, słysząc komplement, poprzedzający zapewnienie, jakie podskórnie pragnęła usłyszeć. Znów odetchnęła spokojniej, przesuwając wzrokiem po wystających kościach policzkowych, akcentowanych jeszcze mocniej księżycowym półcieniem. – Rodzina jest dla ciebie ważna, kochany. Chciałabym, żeby mnie polubili – wyznała cicho, nieco zażenowana swoim marnym występem, raczej nie umieszczającym ją na czele listy osób, które pokochałaby babka Lovegood i rozliczni wujkowie. Zaśmiała się cicho, perliście, słysząc zaciekawione pytanie Apollinare’a. Pokręciła powoli głową, czując, jak jego usta muskają niesforne włosy, opadające jej na twarz. Objęła go mocniej, ściślej, po czym zgrabnie wysunęła się z dokładnego uścisku, ciągle trzymając go jednak za rękę. Pociągnęła go dalej, bliżej brzegu morza, zerkając co jakiś czas przez ramię, by upewnić się, że nie rozmył się w rozgwieżdżonej, ciepłej nocy.
- Wszyscy są…czuli. Pełni artystycznej emfazy. Bezkompromisowi. Otwarci. Nonszalanccy – mówiła powoli, z pewnym zastanowieniem, skupiając się raczej na pozytywach i przemilczając wścibskość i przesadną szczerość niektórych egzemplarzy, niezbyt radujących się z jej egzotycznej urody. – Najlepiej rozmawiało mi się chyba z Seliną. Wydaje się podobna do mnie. W pewnych aspektach – wyznała, wspominając rzeczową, uważną i dość ostrą w obyciu kuzynkę, której roziskrzone, niebieskie oczy, zdawały się wspierać ją podczas najcięższych wymian zdań. – Hariett jest zachwycająca i niezwykle ciepła. Nie spotkałam chyba jeszcze tak dobrej i pięknej istoty – kontynuowała, mając zamiar skupić się na pozytywach i wymienić swych względnych sprzymierzeńców na obcym lądzie. Wolała to, niż narzekanie na bezpośredniość wujków i skrzywione miny ciotek, nie rozumiejących, jak kobieta może zajmować się polityką. – Polubiłam też Aarona, ma dużą wiedzę, ale chyba nie podoba mu się sposób, w jaki piłam herbatę – dodała ciszej, już w ramach rozluźniającego żartu, ściskając mocniej palce Apollinare’a w swojej gorącej dłoni. Znajdowali się już blisko brzegu, wydmy ustępowały wilgotniejszemu piaskowi a łuna świec, ustawionych na werandzie domu, stanowiła jedynie odległe wspomnienie.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Wszechświat był dziwacznie skonstruowany. Z jednostek różnych i kompletnie do siebie niepodobnych. Ale ceniłem w nim właśnie to. Bowiem, czyż nasze życie, nie stałoby się przerażająco nudne, gdyby wszyscy byli tacy samy? To samo lubili, to samo jedli, na to samo się krzywili. Z ludźmi o tych samych poglądach nie można było wdać się w ekscytującą dyskusję, która pozwalała na konfrontację przekonań. Z takimi istotami i zwykłe dialogi przestałby sprawiać jakąkolwiek przyjemność. Bowiem, rozmawiając z własnym odbiciem wiedzielibyśmy co odpowie – jaki więc byłby sens pytania ją o cokolwiek?
Przywykłem do sztuki. Była moją codziennością. Oddychałem nią i rozumiałem. Obracałem się w towarzystwie osób podobnych do mnie właściwie już od pierwszych dni w szkole. I chyba, a właściwie na pewno, właśnie to było przyczynkiem, który tak mocno pchnął mnie w twoją stronę. Słyszałem kiedyś, że przeciwieństwa się przyciągają. Wzruszyłem wtedy nieznacznie ramionami, nie potrafiąc dogłębnie zrozumieć tego krótkiego frazesu. Dziś, tutaj, z tobą, sens tego twierdzenia dopadał mnie.
Byłaś inna niż wszystkie francuskie artystki różnych sztuk – które udało mi się poznać w szkole. Inna niż londyńskie kobiety, które poznałem już po przyjęciu pracy u Laidan. Inna od kobiet wywodzących się z mojej rodziny. I nie chodziło już tylko o twoją egzotyczną urodę. Bardziej, a właściwie głównie, o twój sposób bycia. Kontrastującą i ścierającą się w tobie raz po razie pewność, ale i nieśmiałość, która tak mocno mnie urzekała. O zdecydowanie jakim odznaczałaś się na obranej ścieżce, której trzymałaś się uparcie – wiedząc najlepiej, co dla ciebie odpowiednie. Urzekłaś mnie tym, że pozwoliłaś mi się o ciebie postarać. Przywykłem do ułożonych na tacy i obwiązanych wstążką kobiet, które same dawały mi siebie w prezencie za nic. Francuski akcent i upodobanie do piękna zdawało się wyróżniać mnie na tle szarych, angielskich dżentelmenów. A może po prostu potrafiłem dobrze rozmawiać z kobietami? Nie byłem pewien. Ale z tobą nie było łatwo – ale paradoksalnie wręcz, tylko mocniej mnie to przyciągało. Początkowa niepewność co do twojej odpowiedzi przyprawiała mnie o jednoczesne podniecenie, jak i drżenie z przejęcia – oba uczucia dobrze skrywałem pod nieprzenikliwą maską.
Powolne, chwilami mozolne wręcz, wspinanie się ku szczytowi. Pierwsze przychylne spojrzenie. Potem pierwszy taniec – który nie gwarantował jeszcze przecież nic, ale pozwolił mi sprawdzić jak leżysz w moich ramionach. Do dziś pamiętałem wieczór w którym pozwoliłaś się odprowadzić pod dom. Od pierwszego momentu przystąpiliśmy do swoistego rodzaju gry. I cholernie mnie ona pociągała. Wiedziałem, że nigdy nie będę się z tobą nudzić. Każdy dzień był inny od poprzedniego i przynosił ciekawego rodzaju uczucie podniecenia na niepewność tego, co przyniesie jutro. A później… później jeden tydzień zmienił się miesiąc, a miesiąc w rok. I nim się obejrzałem, staliśmy tutaj, na plaży Ile d’Yeu.
Pozwoliłem byś mnie prowadziła, odrzucając – lekką dziś – głowę do tyłu gdy zaśmiałem się cicho na twoje słowa. Zerknąłem na gwiazdy nad naszymi głowami. Postanowiłaś użyć superlatywów – wiedziałem, że dzięki że byłaś mistrzynią w przedstawianiu faktów w odpowiednim świetle. Uwypuklałaś zalety, przemilczając niedogodności. Przytaknąłem głową – nie byłaś w stanie tego dojrzeć - gdy wymieniłaś Selinę – wiedziałem że znajdziecie wspólny język. I imię Harriett wypadające z twoich ust nie zdziwiło mnie. Jej dobro i mądrość, ale i swoistego rodzaju siła otulona kruchością zadziwiły i fascynowały mnie do dziś. Westchnąłem rozbawiony, gdy wspomniałaś mojego kuzyna – Aaron i jego zamiłowanie do herbaty. Zaraz potem pokręciłem lekko głową.
Wydmy zaczęły ustępować, byliśmy bliżej brzegu. I gdy tylko poczułem wilgotny piasek pod stopami przenika mnie nagła myśl. Postanowienie raczej. Które dzisiaj wrastało powoli, by w końcu dotknąć myśli. Nagłe przeświadczenie, a może bardziej moment, w którym zapadła decyzja sprawiła, że zatrzymałem się - jednocześnie też zatrzymując i ciebie – dość gwałtownie, ale nie do było ważne. Pociągnąłem twoją dłoń przyciągając cię do siebie. Wplotłem w palce w włosy z tyłu głowy i przyciągnąłem cię, by poddać się uczuci, nakazującego skosztować twoje usta. Całowałem cię z rozkoszą, uczuciem, żarem, jednocześnie przyciągając bliżej siebie. Nie długo. Mocno i zachłannie, ale tylko przez krótką chwilę. Po której przytknąłem czoło do twoje skroni krzyżując z tobą spojrzenie.
-Wyjdź za mnie. – mówię. Stwierdzam bardziej. Nie pytam nawet. I nie proszę też. Chcę tego. Chciałem od dawna. Ale dopiero dziś zdało się dostatecznie odpowiednie, by wypuścić to pragnienie w świat. I choć spodziewam się najlepszego; serce mimo wszystko zamiera, w oczekiwaniu na twoją odpowiedz. Sięgam zaraz do kieszeni. Odsuwając się kawałek, tylko na tyle, by zrobić między nami miejsce na moją dłoń. Pomiędzy palcem wskazującym a kciukiem trzymam pierścionek zaręczony, który wcześniej tego wieczoru wcisnęła mi w dłonie babka.
Przywykłem do sztuki. Była moją codziennością. Oddychałem nią i rozumiałem. Obracałem się w towarzystwie osób podobnych do mnie właściwie już od pierwszych dni w szkole. I chyba, a właściwie na pewno, właśnie to było przyczynkiem, który tak mocno pchnął mnie w twoją stronę. Słyszałem kiedyś, że przeciwieństwa się przyciągają. Wzruszyłem wtedy nieznacznie ramionami, nie potrafiąc dogłębnie zrozumieć tego krótkiego frazesu. Dziś, tutaj, z tobą, sens tego twierdzenia dopadał mnie.
Byłaś inna niż wszystkie francuskie artystki różnych sztuk – które udało mi się poznać w szkole. Inna niż londyńskie kobiety, które poznałem już po przyjęciu pracy u Laidan. Inna od kobiet wywodzących się z mojej rodziny. I nie chodziło już tylko o twoją egzotyczną urodę. Bardziej, a właściwie głównie, o twój sposób bycia. Kontrastującą i ścierającą się w tobie raz po razie pewność, ale i nieśmiałość, która tak mocno mnie urzekała. O zdecydowanie jakim odznaczałaś się na obranej ścieżce, której trzymałaś się uparcie – wiedząc najlepiej, co dla ciebie odpowiednie. Urzekłaś mnie tym, że pozwoliłaś mi się o ciebie postarać. Przywykłem do ułożonych na tacy i obwiązanych wstążką kobiet, które same dawały mi siebie w prezencie za nic. Francuski akcent i upodobanie do piękna zdawało się wyróżniać mnie na tle szarych, angielskich dżentelmenów. A może po prostu potrafiłem dobrze rozmawiać z kobietami? Nie byłem pewien. Ale z tobą nie było łatwo – ale paradoksalnie wręcz, tylko mocniej mnie to przyciągało. Początkowa niepewność co do twojej odpowiedzi przyprawiała mnie o jednoczesne podniecenie, jak i drżenie z przejęcia – oba uczucia dobrze skrywałem pod nieprzenikliwą maską.
Powolne, chwilami mozolne wręcz, wspinanie się ku szczytowi. Pierwsze przychylne spojrzenie. Potem pierwszy taniec – który nie gwarantował jeszcze przecież nic, ale pozwolił mi sprawdzić jak leżysz w moich ramionach. Do dziś pamiętałem wieczór w którym pozwoliłaś się odprowadzić pod dom. Od pierwszego momentu przystąpiliśmy do swoistego rodzaju gry. I cholernie mnie ona pociągała. Wiedziałem, że nigdy nie będę się z tobą nudzić. Każdy dzień był inny od poprzedniego i przynosił ciekawego rodzaju uczucie podniecenia na niepewność tego, co przyniesie jutro. A później… później jeden tydzień zmienił się miesiąc, a miesiąc w rok. I nim się obejrzałem, staliśmy tutaj, na plaży Ile d’Yeu.
Pozwoliłem byś mnie prowadziła, odrzucając – lekką dziś – głowę do tyłu gdy zaśmiałem się cicho na twoje słowa. Zerknąłem na gwiazdy nad naszymi głowami. Postanowiłaś użyć superlatywów – wiedziałem, że dzięki że byłaś mistrzynią w przedstawianiu faktów w odpowiednim świetle. Uwypuklałaś zalety, przemilczając niedogodności. Przytaknąłem głową – nie byłaś w stanie tego dojrzeć - gdy wymieniłaś Selinę – wiedziałem że znajdziecie wspólny język. I imię Harriett wypadające z twoich ust nie zdziwiło mnie. Jej dobro i mądrość, ale i swoistego rodzaju siła otulona kruchością zadziwiły i fascynowały mnie do dziś. Westchnąłem rozbawiony, gdy wspomniałaś mojego kuzyna – Aaron i jego zamiłowanie do herbaty. Zaraz potem pokręciłem lekko głową.
Wydmy zaczęły ustępować, byliśmy bliżej brzegu. I gdy tylko poczułem wilgotny piasek pod stopami przenika mnie nagła myśl. Postanowienie raczej. Które dzisiaj wrastało powoli, by w końcu dotknąć myśli. Nagłe przeświadczenie, a może bardziej moment, w którym zapadła decyzja sprawiła, że zatrzymałem się - jednocześnie też zatrzymując i ciebie – dość gwałtownie, ale nie do było ważne. Pociągnąłem twoją dłoń przyciągając cię do siebie. Wplotłem w palce w włosy z tyłu głowy i przyciągnąłem cię, by poddać się uczuci, nakazującego skosztować twoje usta. Całowałem cię z rozkoszą, uczuciem, żarem, jednocześnie przyciągając bliżej siebie. Nie długo. Mocno i zachłannie, ale tylko przez krótką chwilę. Po której przytknąłem czoło do twoje skroni krzyżując z tobą spojrzenie.
-Wyjdź za mnie. – mówię. Stwierdzam bardziej. Nie pytam nawet. I nie proszę też. Chcę tego. Chciałem od dawna. Ale dopiero dziś zdało się dostatecznie odpowiednie, by wypuścić to pragnienie w świat. I choć spodziewam się najlepszego; serce mimo wszystko zamiera, w oczekiwaniu na twoją odpowiedz. Sięgam zaraz do kieszeni. Odsuwając się kawałek, tylko na tyle, by zrobić między nami miejsce na moją dłoń. Pomiędzy palcem wskazującym a kciukiem trzymam pierścionek zaręczony, który wcześniej tego wieczoru wcisnęła mi w dłonie babka.
Just wait and see, what am I capable of
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Komplementowanie wybranych członków rodziny Lovegoodów przychodziło Deirdre z łatwością. Naprawdę polubiła najbliższe kuzynostwo Apollinare’a, koncentrując się jedynie na tych kilku personach, które zdawały się wysyłać jej dobre, przyjazne wibracje. Wyróżniające się z aury reszty zgromadzenia, nie mogącego ukryć napastliwego zainteresowania egzotyczną panienką, jaką sprowadził ze sobą ich ukochany Apollo. Wiedziała, że jest główną atrakcją dzisiejszego wieczoru, przedstawiana jako ta, która porwała Sauveterre do dalekiego Londynu, spętała miłosnymi zaklęciami i odseparowała od rodziny; jako ta, która uparcie podążała ścieżką kariery w Ministerstwie Magii; jako ta, która nie miała absolutnie nic wspólnego ze sztukami pięknymi, trzymając twarz o egzotycznych, ostrych rysach wśród starych książek i pachnących świeżym drukiem rządowych woluminów. Odstawała nie tylko od utkanego ze złotych nici obrazu szczęśliwej, francuskiej familii, lecz także od pokładanych w niej – jako w drogiej przyjaciółce Apollinare’a – nadziei. Nie potrafiła przykuć wzroku śpiewem, nie cytowała nieznanych poetów, nie przecinała pasjonujących dyskusji dźwiękami perlistego śmiechu, będąc raczej bierną obserwatorką tragedii. Grała w niej rolę milczącego ducha, głównej bohaterki, atakowanej ze wszystkich stron wersetami chóru. Zamknięta w didaskaliach, nie ruszała się z miejsca, mogąc umknąć dopiero uratowana przez swojego bohatera, symbolizującego fatum. Szczęśliwe. Zdejmujące z niej klątwę niedopasowania. W obecności Apo czuła się w końcu swobodnie, mogła oddychać głębiej, uśmiechać się szczerze i po prostu cieszyć z jego ciepłej dłoni na swojej i z krótkiego, trzeszczącego niczym ogień w kominku, śmiechu, roznoszącego się po pustej plaży.
Nie kpił z niej, naprawdę cieszył się z przyjaznych podsumowań rodzeństwa, jednocześnie pomijając chęć zarzucenia Deirdre kontrolnymi pytaniami. Wiedziała, że ma ich sporo, zawsze odznaczał się wnikliwą drobiazgowością, lecz zdawał sobie sprawę z tego, że brunetka nie ma obecnie ochoty na przebywanie pod ostrzałem pytań. Kochała go za ten spokój, wyczucie, perfekcyjne granie na napiętych strunach jej trudnego charakteru. Bezbłędnie poruszał się wśród trudnych etiud, kojarząc się z doskonałym muzykiem, paradoksalnie nie malarzem. Czuła się przy nim pewnie, statecznie i nawet kiedy owijał ją ściśle swoimi mocnymi ramionami, niejednokrotnie unieruchamiając w zmysłowej rozkoszy, nie próbowała się wyrywać. Ufała mu całkowicie, łagodził jej lęk przed uwięzieniem, dodawał pewności siebie, szanował ustalone granice wolności, akceptował niecodzienne dla kobiety wybory, odsuwał się, gdy potrzebowała przestrzeni, i wślizgiwał się w napiętą bliskość, gdy cała tętniła z tęsknoty.
Pachniał deszczem, malarskimi farbami, świeżym praniem i goryczą; wytrawny aromat, wyczuwalny nawet w przesyconym solą powietrzu, otaczającym ich ciepłym kokonem nocy, nasilający się, gdy nagle pociągnął ją do siebie, zatrzymując wędrówkę ku coraz głośniejszym falom. Znajdowali się już niedaleko brzegu a Deirdre pragnęła jak najszybciej zamoczyć bose stopy w zimnej wodzie, chcąc, by jej chłód przeniknął ją całą, uspokajając ciągle szybciej bijące serce. Westchnęła ze zrezygnowaniem, lecz nie umknęła nagłemu uściskowi, przeradzającemu się w pocałunek. Gorący, mocny; przywitała jego usta mimowolnym westchnięciem, oddając pieszczotę najpierw z powolną nieśmiałością, jakiej jeszcze całkowicie się nie wyzbyła, by potem ją pogłębić. Stanęła na palcach, pozwalając mu przyciągnąć się bliżej, lecz zanim zdążyła wpleść dłonie w jego złote włosy, wilgotne wargi zniknęły.
- Nie powinniśmy – zdążyła tylko szepnąć, czując się na widoku: mało sensowne spostrzeżenie, biorąc pod uwagę otaczającą ich całkowitą ciemność i oddalenie od nadmorskiej willi Lovegoodów. Przyzwoitość nakazywała jednak wypowiedzieć te słowa i odsunąć się od gorącego ciała mężczyzny, lecz Deirdre nie zamierzała wykonywać drugiej czynności, uśmiechając się lekko – dziewczęco – gdy czoło dotknęło jej skroni. Bardziej wyczuwała niż widziała twarz blondyna; księżyc oświetlał tylko prawe odbicie rysów, lśniące granatem oko, uniesiony kącik pełnych ust.
W pierwszej chwili była pewna, że się przesłyszała. Że jej umysł, spętany nagłą ulgą z powodu opuszczenia kolacji, uległ zmysłowej fatamorganie. Zamrugała gwałtownie a długie, czarne rzęsy z pewnością musnęły jego policzek. Cała zdrętwiała w jego ramionach, rozluźniających się odrobinę, gdy sięgał do kieszeni. Kolejne sekundy płynęły leniwie, przelewały się niczym nieśpieszne morskie fale, spływały łagodną, księżycową poświatą, wydobywającą z mroku lśniący pierścionek. Deirdre zarejestrowała jego pojawienie się jedynie końcówką zmysłów, ciągle wpatrzona w twarz Apollinare'a. Nie prosił. Nie błagał. Nie padał na kolana. Żądał, o z n a j m i a ł i to właśnie ta całkowita pewność siebie, akcentowana w każdej głosce krótkiego stwierdzenia, rozpaliła w niej nagły pożar. Zajmujący splot słoneczny, brzuch, piersi, szyję, ramiona, kark, policzki, skronie; miała wrażenie, jakby piasek pod ich nogami zamienił się w żarzące węgle, emanujące piekielnym płomieniem, przynoszącym jednak otumaniającą przyjemność a nie ból.
Dopiero po dłuższej chwili zdała sobie sprawę z tego, że wstrzymuje oddech, spowalniający jeszcze bardziej procesy myślowe. Bo przecież nie decyzyjne, decyzję podjęła już dawno, oddając mu niewinne ciało, pozwalając mu, by uczynił ją swoją. W ferworze zmian, natłoku pracy i codziennego życia niemalże zapomniała, że nie są sobie oficjalnie przeznaczeni. Apollinare stał się przecież nieodłączną częścią jej świata, podstawą i fundamentem, tlenem, magią, wyzwaniem. Uśmiechnęła się lekko, czarne oczy lśniły w półmroku; po raz pierwszy nie mogła wydobyć z siebie żadnego słowa, być może ze wzruszenia, być może dlatego, że nie znajdowała odpowiednich określeń na to, co teraz czuła. Kiwnęła jedynie głową, raz, potem drugi, lecz zamiast sięgnąć po pierścionek, zmniejszyła dzielący ich dystans, po raz pierwszy w ich nieprzyzwoitej historii inicjując pocałunek. Zaplotła dłonie na jego karku, wsunęła palce w nieco szorstkie włosy, przesunęła językiem po ostrych zębach i pocałowała go jeszcze głębiej, przez cały czas uśmiechając się, co nieco utrudniało pieszczotę, przesyconą szczęściem, namiętnością i pewnością, że ten wieczór stanie się jednym z najpiękniejszych wspomnień.
Nie kpił z niej, naprawdę cieszył się z przyjaznych podsumowań rodzeństwa, jednocześnie pomijając chęć zarzucenia Deirdre kontrolnymi pytaniami. Wiedziała, że ma ich sporo, zawsze odznaczał się wnikliwą drobiazgowością, lecz zdawał sobie sprawę z tego, że brunetka nie ma obecnie ochoty na przebywanie pod ostrzałem pytań. Kochała go za ten spokój, wyczucie, perfekcyjne granie na napiętych strunach jej trudnego charakteru. Bezbłędnie poruszał się wśród trudnych etiud, kojarząc się z doskonałym muzykiem, paradoksalnie nie malarzem. Czuła się przy nim pewnie, statecznie i nawet kiedy owijał ją ściśle swoimi mocnymi ramionami, niejednokrotnie unieruchamiając w zmysłowej rozkoszy, nie próbowała się wyrywać. Ufała mu całkowicie, łagodził jej lęk przed uwięzieniem, dodawał pewności siebie, szanował ustalone granice wolności, akceptował niecodzienne dla kobiety wybory, odsuwał się, gdy potrzebowała przestrzeni, i wślizgiwał się w napiętą bliskość, gdy cała tętniła z tęsknoty.
Pachniał deszczem, malarskimi farbami, świeżym praniem i goryczą; wytrawny aromat, wyczuwalny nawet w przesyconym solą powietrzu, otaczającym ich ciepłym kokonem nocy, nasilający się, gdy nagle pociągnął ją do siebie, zatrzymując wędrówkę ku coraz głośniejszym falom. Znajdowali się już niedaleko brzegu a Deirdre pragnęła jak najszybciej zamoczyć bose stopy w zimnej wodzie, chcąc, by jej chłód przeniknął ją całą, uspokajając ciągle szybciej bijące serce. Westchnęła ze zrezygnowaniem, lecz nie umknęła nagłemu uściskowi, przeradzającemu się w pocałunek. Gorący, mocny; przywitała jego usta mimowolnym westchnięciem, oddając pieszczotę najpierw z powolną nieśmiałością, jakiej jeszcze całkowicie się nie wyzbyła, by potem ją pogłębić. Stanęła na palcach, pozwalając mu przyciągnąć się bliżej, lecz zanim zdążyła wpleść dłonie w jego złote włosy, wilgotne wargi zniknęły.
- Nie powinniśmy – zdążyła tylko szepnąć, czując się na widoku: mało sensowne spostrzeżenie, biorąc pod uwagę otaczającą ich całkowitą ciemność i oddalenie od nadmorskiej willi Lovegoodów. Przyzwoitość nakazywała jednak wypowiedzieć te słowa i odsunąć się od gorącego ciała mężczyzny, lecz Deirdre nie zamierzała wykonywać drugiej czynności, uśmiechając się lekko – dziewczęco – gdy czoło dotknęło jej skroni. Bardziej wyczuwała niż widziała twarz blondyna; księżyc oświetlał tylko prawe odbicie rysów, lśniące granatem oko, uniesiony kącik pełnych ust.
W pierwszej chwili była pewna, że się przesłyszała. Że jej umysł, spętany nagłą ulgą z powodu opuszczenia kolacji, uległ zmysłowej fatamorganie. Zamrugała gwałtownie a długie, czarne rzęsy z pewnością musnęły jego policzek. Cała zdrętwiała w jego ramionach, rozluźniających się odrobinę, gdy sięgał do kieszeni. Kolejne sekundy płynęły leniwie, przelewały się niczym nieśpieszne morskie fale, spływały łagodną, księżycową poświatą, wydobywającą z mroku lśniący pierścionek. Deirdre zarejestrowała jego pojawienie się jedynie końcówką zmysłów, ciągle wpatrzona w twarz Apollinare'a. Nie prosił. Nie błagał. Nie padał na kolana. Żądał, o z n a j m i a ł i to właśnie ta całkowita pewność siebie, akcentowana w każdej głosce krótkiego stwierdzenia, rozpaliła w niej nagły pożar. Zajmujący splot słoneczny, brzuch, piersi, szyję, ramiona, kark, policzki, skronie; miała wrażenie, jakby piasek pod ich nogami zamienił się w żarzące węgle, emanujące piekielnym płomieniem, przynoszącym jednak otumaniającą przyjemność a nie ból.
Dopiero po dłuższej chwili zdała sobie sprawę z tego, że wstrzymuje oddech, spowalniający jeszcze bardziej procesy myślowe. Bo przecież nie decyzyjne, decyzję podjęła już dawno, oddając mu niewinne ciało, pozwalając mu, by uczynił ją swoją. W ferworze zmian, natłoku pracy i codziennego życia niemalże zapomniała, że nie są sobie oficjalnie przeznaczeni. Apollinare stał się przecież nieodłączną częścią jej świata, podstawą i fundamentem, tlenem, magią, wyzwaniem. Uśmiechnęła się lekko, czarne oczy lśniły w półmroku; po raz pierwszy nie mogła wydobyć z siebie żadnego słowa, być może ze wzruszenia, być może dlatego, że nie znajdowała odpowiednich określeń na to, co teraz czuła. Kiwnęła jedynie głową, raz, potem drugi, lecz zamiast sięgnąć po pierścionek, zmniejszyła dzielący ich dystans, po raz pierwszy w ich nieprzyzwoitej historii inicjując pocałunek. Zaplotła dłonie na jego karku, wsunęła palce w nieco szorstkie włosy, przesunęła językiem po ostrych zębach i pocałowała go jeszcze głębiej, przez cały czas uśmiechając się, co nieco utrudniało pieszczotę, przesyconą szczęściem, namiętnością i pewnością, że ten wieczór stanie się jednym z najpiękniejszych wspomnień.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nigdy nie uważałem, że odstajesz. Zawsze zdawało mi się, że mimo wyróżniających cię cech, potrafisz doskonale się wpasować. Przemilczeć słowa, których wypowiadać nie należy; uśmiechnąć się potwierdzająco, gdy sytuacja tego wymaga; odpowiedzieć z pewnością, nawet jeśli w tembrze twojego głosu byłem w stanie dosłyszeć ciche nuty świadczące o dobrze skrywanej niepewności – niedosłyszalne dla innych.
Teraz zdawałaś mi się idealnie dopasowaną. Wchodzącą na swoje miejsce – wycięte dokładnie, tak jak dla fragmentu puzzla, który zmieścić może się tylko w jednym, dokładnie zaplanowanym dla niego miejscu. Nie musiałaś umieć pięknie śpiewać. Nie musiałaś cytować poetów. Nie musiałaś nic, ponad bycie sobą. Dokładnie taką. Lata pokazały, że nie byłem w stanie wytrwać długo, przy jednostkach podobnych do mnie. Ty zaś sprawiałaś, że rozwijałem się ciągle, nigdy nie pozostając w miejscu. Delikatnie dotykałaś mojej duszy. Świadomość, że ja, właśnie taki, z demonami nad którymi na razie zdawałem się pasować, jestem kimś kogo świadomie do siebie dopuściłaś była najważniejsza. I istotna.
Nawet nie zdawałaś sobie sprawy, że w pewny sensie uratowałaś mi życie. Jeśli nie całe, to choć jego część. Z dala od rodzinnych miejsc mogłem zacząć na nowo. Prawie jak człowiek bez bagażu. Jednak, pomimo moich prób wspomnienie dziadka nadal prześladowało mnie nocami. Przeplatało się z bydłem prowadzonym na ubój, tak naiwnie niczego nieświadomym. Cienka blizna przebiegająca pod łopatką przypominała mi o tym. Na moje szczęście mogłem dostrzec ją tylko pod pewnym kątem w lustrze, szybko nauczyłem się, jak tego konkretnego unikać. Budzony koszmarami opuszczałem łóżko i z założonymi dłońmi, w ciemności, obserwowałem pojedyncze jednostki poruszające się po ulicy. Twoje ciepłe usta, składające lekki pocałunek na twoim karku i niewerbalna prośba, sprawiały, że byłem w stanie znów podjąć walkę ze snem.
Nie chciałem więcej zasypiać i budzić się bez ciebie.
Poddałaś mi się. Choć jak zwykle twoja racjonalność przejęła nad tobą górę, wypuszczając na świat słowa. Uniosły one mi kącik ust ku górze. Lubiłem gdy ulegałaś mi. Gdy dotykiem odbierałem ci resztki rozsądku. Najmocniej zaś lubiłem, gdy dołączałaś do gry i we mnie powodując swoistego rodzaju szaleństwo. A może tylko trzymałem je pod kloszem, wpuszczając tylko przy tobie. Tylko wtedy gdy byliśmy sami. Gdy przestawałem kontrolować każdy gest, a pozwalałem by bestia, tkwiąca wewnątrz mnie, przejęła kontrolę.
Czas jakby stanął, po wypowiedzianych przeze mnie słowach. A może nie tyle co stanął, a zwolnił, gdy oczekiwałem na twoją odpowiedź. Spodziewałem się najlepszego. Ale chciałem to usłyszeć z twoich ust. Ciche potwierdzenie przesiąknięte pewnością. Potwierdziłaś moje domysły gestem. Po raz pierwszy zdobywając się na to, by zainicjować gest. Dotyk twoich dłoni na moim karku, jak zwykle przyniósł elektryzujące uczucie. Pocałowałaś mnie. Nie oddawałaś gestu, a sama go zaproponowałaś. Przesunąłem dłoń na twoje plecy. A potem przyciągnąłem cię, dociskając do siebie. Mocniej. Bliżej. Zachłanniej. Byłaś moja.
-Odpowiedz mi, Deirdre. – zażądałem po chwili, odrywając od ciebie po chwili usta, choć wcale nie miałem na to ochoty. Chciałem cię całować, pieścić nie tylko wargami, ale i dłońmi. Na nowo zdobywać wypukłości twojego ciała, jak i ciebie całą. Ale mojego ego potrzebowało usłyszeć werbalne zapewnienie, którego dźwiękiem będę mógł rozkoszować się do końca naszych dni. Chciałem usłyszeć ciche „tak”, wypływające z twoich ust. Włożyć pierścionek na twój palec. A potem całemu światu powiedzieć, że jesteś moja. Już tak naprawdę, wedle prawa.
Teraz zdawałaś mi się idealnie dopasowaną. Wchodzącą na swoje miejsce – wycięte dokładnie, tak jak dla fragmentu puzzla, który zmieścić może się tylko w jednym, dokładnie zaplanowanym dla niego miejscu. Nie musiałaś umieć pięknie śpiewać. Nie musiałaś cytować poetów. Nie musiałaś nic, ponad bycie sobą. Dokładnie taką. Lata pokazały, że nie byłem w stanie wytrwać długo, przy jednostkach podobnych do mnie. Ty zaś sprawiałaś, że rozwijałem się ciągle, nigdy nie pozostając w miejscu. Delikatnie dotykałaś mojej duszy. Świadomość, że ja, właśnie taki, z demonami nad którymi na razie zdawałem się pasować, jestem kimś kogo świadomie do siebie dopuściłaś była najważniejsza. I istotna.
Nawet nie zdawałaś sobie sprawy, że w pewny sensie uratowałaś mi życie. Jeśli nie całe, to choć jego część. Z dala od rodzinnych miejsc mogłem zacząć na nowo. Prawie jak człowiek bez bagażu. Jednak, pomimo moich prób wspomnienie dziadka nadal prześladowało mnie nocami. Przeplatało się z bydłem prowadzonym na ubój, tak naiwnie niczego nieświadomym. Cienka blizna przebiegająca pod łopatką przypominała mi o tym. Na moje szczęście mogłem dostrzec ją tylko pod pewnym kątem w lustrze, szybko nauczyłem się, jak tego konkretnego unikać. Budzony koszmarami opuszczałem łóżko i z założonymi dłońmi, w ciemności, obserwowałem pojedyncze jednostki poruszające się po ulicy. Twoje ciepłe usta, składające lekki pocałunek na twoim karku i niewerbalna prośba, sprawiały, że byłem w stanie znów podjąć walkę ze snem.
Nie chciałem więcej zasypiać i budzić się bez ciebie.
Poddałaś mi się. Choć jak zwykle twoja racjonalność przejęła nad tobą górę, wypuszczając na świat słowa. Uniosły one mi kącik ust ku górze. Lubiłem gdy ulegałaś mi. Gdy dotykiem odbierałem ci resztki rozsądku. Najmocniej zaś lubiłem, gdy dołączałaś do gry i we mnie powodując swoistego rodzaju szaleństwo. A może tylko trzymałem je pod kloszem, wpuszczając tylko przy tobie. Tylko wtedy gdy byliśmy sami. Gdy przestawałem kontrolować każdy gest, a pozwalałem by bestia, tkwiąca wewnątrz mnie, przejęła kontrolę.
Czas jakby stanął, po wypowiedzianych przeze mnie słowach. A może nie tyle co stanął, a zwolnił, gdy oczekiwałem na twoją odpowiedź. Spodziewałem się najlepszego. Ale chciałem to usłyszeć z twoich ust. Ciche potwierdzenie przesiąknięte pewnością. Potwierdziłaś moje domysły gestem. Po raz pierwszy zdobywając się na to, by zainicjować gest. Dotyk twoich dłoni na moim karku, jak zwykle przyniósł elektryzujące uczucie. Pocałowałaś mnie. Nie oddawałaś gestu, a sama go zaproponowałaś. Przesunąłem dłoń na twoje plecy. A potem przyciągnąłem cię, dociskając do siebie. Mocniej. Bliżej. Zachłanniej. Byłaś moja.
-Odpowiedz mi, Deirdre. – zażądałem po chwili, odrywając od ciebie po chwili usta, choć wcale nie miałem na to ochoty. Chciałem cię całować, pieścić nie tylko wargami, ale i dłońmi. Na nowo zdobywać wypukłości twojego ciała, jak i ciebie całą. Ale mojego ego potrzebowało usłyszeć werbalne zapewnienie, którego dźwiękiem będę mógł rozkoszować się do końca naszych dni. Chciałem usłyszeć ciche „tak”, wypływające z twoich ust. Włożyć pierścionek na twój palec. A potem całemu światu powiedzieć, że jesteś moja. Już tak naprawdę, wedle prawa.
Just wait and see, what am I capable of
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Praktycznie nie słyszała szumu fal, spokojnie obmywających piaszczysty brzeg opustoszałej plaży. Od morza dzieliło ich zaledwie kilka kroków, powinna poddać się odgłosom pływów, zagłuszających dudniące głośno serce, lecz zmysły zdawały się otępiałe i spetryfikowane. Jednym prostym wyznaniem, wyzwaniem, żądaniem, jakie przed nią postawił, jasno wytyczając ich wspólną drogę. Oczywistą; nie zamierzała niewinnie się krygować i udawać, że nie spodziewała się, że właśnie tak potoczy się ich przyszłość. I chociaż nigdy nie sądziła, że zdoła odkryć w sobie to mityczne uczucie, opisywane w baśniach, sensacyjnych artykułach i tajnych opracowaniach stworzonych przez niewymownych, to Apollinare wzbudził je w niej bez większego trudu, podsycając płonący ogień tak, że płomienie sięgały coraz wyżej. Spalała się do kości, paradoksalnie czując się jednak silniejszą, mocniejszą, pewniejszą. Wykuta w stali, smagana ukropem, oczyszczała się z nalotu podejrzliwości i nieśmiałości, pragnąc oddać mu się w najczystszej postaci. Jako przyjaciółka, bratnia dusza, partnerka, żona. Nie miała żadnych rozterek, wiedziała, że Sauveterre jest wyjątkowy: pod każdym względem. Nigdy nie więził jej w narzuconych granicach, szanował wybory, zachęcał do podejmowania wyzwań, nie hamował ambicji – wyróżniał się z całej rzeszy zaborczych mężczyzn, najchętniej przykuwających swe wybranki w domu, by spełniały się w naturalnych dla kobiet rolach matki i opiekunki domowego ogniska. O dziwo – chciała także tego. Chciała stać się dla Apolla rodziną, powić mu zdrowe dzieci, obserwować jak rosną, jak uczą się świata, jaki dla nich stworzą. Widziała to wszystko wyraźnie, dokładnie, ze szczegółami, właściwie od pierwszego momentu, w którym zgodziła się na spotkanie z postawnym blondynem. W jego niebieskich oczach płonęło pożądanie i ciekawość, w jej, czarnych i całkowicie odmiennych, ostrożność i wątpliwość, szybko jednak doszczętnie zniszczone przez rodzące się uczucie.
Prowadzące ich aż tutaj, do rodzinnego miasteczka Lovegoodów, w sam środek głębokiej nocy, w intymne objęcia mroku, gorącego piasku pod bosymi stopami, i chłodnych podmuchów słonego wiatru, od którego osłaniało ją umięśnione ciało mężczyzny. Całowała go dalej, mocno, chwiejąc się na czubkach palców. Najchętniej zachowałaby się niemoralnie, jak bohaterki tanich harlequinów, które czytywały urzędniczki Ministerstwa Magii, jak kobiety z piosenek tej plugawej Warbeck, tracące zmysły dla ukochanego. Powstrzymała jednak chęć popchnięcia go na miękki piasek i oplecenia długimi, smukłymi nogami, by wtulić się w niego jak najbliżej, bez zbędnej przestrzeni, wypełnionej jedynie tęsknotą. Zaśmiała się jedynie krótko, perliście, prosto w jego usta, gdzieś w antraktach pocałunków. Długie, czarne włosy, chłostane wiatrem, przyklejały się do jej policzków i wilgotnych warg, ale zupełnie jej to nie przeszkadzało. Czuła się lekka, szczęśliwa, w końcu na swoim miejscu, w ogóle nie przejmując się zerwaniem z tradycją. Apollinare nie musiał prowadzić pertraktacji z jej rodzicami ani ona sama nie musiała spełniać wygórowanych warunków, narzuconych przez ród wybranka. Czysta krew dawała im nieskończenie wiele możliwości i wolności. Wyboru, uczuć, swobody ich wyrażania. I chociaż wrodzona nieśmiałość oraz konserwatywna zachowawczość Deirdre nerwowo szeptała jej teraz o występkach przeciwko moralności – godna panienka zdecydowanie nie powinna przebywać po zmroku na plaży, nawet ze swoim narzeczonym – to ignorowała je zaskakująco dokładnie, po prostu poddając się chwili. Rzadko kiedy miała do czynienia z tak radosnymi bodźcami, dlatego chłonęła je z niemalże dziecięcą radością, widoczną w jej lśniących oczach.
Z niezadowoleniem przyjęła przerwanie pocałunku, ale wykorzystała okazję, by odrobinę ochłonąć. Nie odsuwała się jednak ani o milimetr, przesuwając dłonie z jego karku na męską klatkę piersiową, by wyczuć donośne bicie jego serca. Oparła się o niego całym ciężarem, uśmiechając się ufnie, wdzięcznie, szczęśliwie. – Wyjdę za ciebie, Apollinare – powiedziała zdecydowanie, patrząc mu prosto w błękitne oczy o nienaturalnie rozszerzonych źrenicach, w których odbijało się rozjaśnione gwiazdami niebo. – Zostanę twoją żoną – dodała już szeptem, delikatniej, z niedowierzaniem przyjmując emocje, pojawiające się w jej sercu, gdy wypowiadała te oczywiste słowa. Miała zostać żoną. Miał zostać jego, już na zawsze, lecz gardziła wolnością, jeśli miałaby być to wolność bez niego. Poważnego, melancholijnego, surowego, wrażliwego; Sauveterre był jej mężczyzną, podporą, opoką; irracjonalne, mocne uczucia przesłaniały wszelkie niezgodności, wytrącając Deirdre z obojętnego dystansu, nakazującego poważniejsze przemyślenie oświadczyn. Przyjmowała je odruchowo, pewna swej decyzji, pewna swojego mężczyzny, którego ponownie pocałowała, delikatnie zaciskając dłoń na jego palcach, trzymających pierścionek.
Prowadzące ich aż tutaj, do rodzinnego miasteczka Lovegoodów, w sam środek głębokiej nocy, w intymne objęcia mroku, gorącego piasku pod bosymi stopami, i chłodnych podmuchów słonego wiatru, od którego osłaniało ją umięśnione ciało mężczyzny. Całowała go dalej, mocno, chwiejąc się na czubkach palców. Najchętniej zachowałaby się niemoralnie, jak bohaterki tanich harlequinów, które czytywały urzędniczki Ministerstwa Magii, jak kobiety z piosenek tej plugawej Warbeck, tracące zmysły dla ukochanego. Powstrzymała jednak chęć popchnięcia go na miękki piasek i oplecenia długimi, smukłymi nogami, by wtulić się w niego jak najbliżej, bez zbędnej przestrzeni, wypełnionej jedynie tęsknotą. Zaśmiała się jedynie krótko, perliście, prosto w jego usta, gdzieś w antraktach pocałunków. Długie, czarne włosy, chłostane wiatrem, przyklejały się do jej policzków i wilgotnych warg, ale zupełnie jej to nie przeszkadzało. Czuła się lekka, szczęśliwa, w końcu na swoim miejscu, w ogóle nie przejmując się zerwaniem z tradycją. Apollinare nie musiał prowadzić pertraktacji z jej rodzicami ani ona sama nie musiała spełniać wygórowanych warunków, narzuconych przez ród wybranka. Czysta krew dawała im nieskończenie wiele możliwości i wolności. Wyboru, uczuć, swobody ich wyrażania. I chociaż wrodzona nieśmiałość oraz konserwatywna zachowawczość Deirdre nerwowo szeptała jej teraz o występkach przeciwko moralności – godna panienka zdecydowanie nie powinna przebywać po zmroku na plaży, nawet ze swoim narzeczonym – to ignorowała je zaskakująco dokładnie, po prostu poddając się chwili. Rzadko kiedy miała do czynienia z tak radosnymi bodźcami, dlatego chłonęła je z niemalże dziecięcą radością, widoczną w jej lśniących oczach.
Z niezadowoleniem przyjęła przerwanie pocałunku, ale wykorzystała okazję, by odrobinę ochłonąć. Nie odsuwała się jednak ani o milimetr, przesuwając dłonie z jego karku na męską klatkę piersiową, by wyczuć donośne bicie jego serca. Oparła się o niego całym ciężarem, uśmiechając się ufnie, wdzięcznie, szczęśliwie. – Wyjdę za ciebie, Apollinare – powiedziała zdecydowanie, patrząc mu prosto w błękitne oczy o nienaturalnie rozszerzonych źrenicach, w których odbijało się rozjaśnione gwiazdami niebo. – Zostanę twoją żoną – dodała już szeptem, delikatniej, z niedowierzaniem przyjmując emocje, pojawiające się w jej sercu, gdy wypowiadała te oczywiste słowa. Miała zostać żoną. Miał zostać jego, już na zawsze, lecz gardziła wolnością, jeśli miałaby być to wolność bez niego. Poważnego, melancholijnego, surowego, wrażliwego; Sauveterre był jej mężczyzną, podporą, opoką; irracjonalne, mocne uczucia przesłaniały wszelkie niezgodności, wytrącając Deirdre z obojętnego dystansu, nakazującego poważniejsze przemyślenie oświadczyn. Przyjmowała je odruchowo, pewna swej decyzji, pewna swojego mężczyzny, którego ponownie pocałowała, delikatnie zaciskając dłoń na jego palcach, trzymających pierścionek.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Otoczenie było znajome; ścieżka prowadząca nad morze nie zmieniła się, choć i na niej dostrzegłem znamiona mijającego czasu, piasek pod stopami odczuwałem tak samo, lekka, owiewająca nas bryza przynosiła wraz z sobą wspomnienia – kolekcję najlepszych, jakie posiadałem. Wszystko zdawało się niezmienne, od czasu gdy byłem tu ostatnio – a jednak ziemia dziś kręciła się szybciej. Dlatego też wiedziałem, że to odpowiednie miejsce do zadania tego pytania.
Serce podpowiadało mi, że jesteśmy dla siebie stworzeni, przeznaczeni sobie, póki śmierć nas nie rozłączy, a może nawet i później – wszak, nikt nie wiedział, dokąd udawaliśmy się po skończeniu ludzkiego żywota. Umysł jednak i tak owiewała mgiełka niepewności; co jeśli się nie zgodzisz? Czy cały świat poruszy się w posadach, rozbijając fundamenty mojego ja? Czy może zatrzyma się permanentnie odmawiając dalszego krążenia? Byłem tylko człowiekiem. Jednostką ludzką, zwyczajną, istotą pełną wątpliwości i pytań. Nie kwestionowałem nas, byliśmy jak jing i jang, kompletnie różni, całkowicie pasujący. Bałem się jednak. Bałem się, że mogę cię stracić. Że wraz z sobą zabierzesz moje serce, obedrzesz mnie z niego kompletnie, pozbawisz możności wpatrywania się w ciebie i posiadania cię na własność. Bałem się, bo wiedziałem, że tym jest właśnie miłość. Momentem w którym oddajesz się całkowicie. Wystawiasz na zranienie, odsłaniając wszystkie swoje najczulsze punkty. Odsłoniłem się przed tobą cały i nie żałowałem tego. W miłości ufasz, że serce wskazało ci właściwą drogę. Otwierasz się całkowicie mówiąc cicho spojrzeniem oto ja, cały – z wadami i zaletami, każdy jeden mankament naszego charakteru wypływa na światło dzienne i – gdy jest akceptowany, gdy ty jesteś akceptowany, wtedy wiesz – masz pewność. Kochałaś mnie – wiem, że tak. Widziałem to w twoich oczach, trywialnych gestach, czy pocałunkach w kark wyrywających mnie z pracy. I wiedziałam, że i ty wiesz, jakie są moje uczucia względem ciebie. Przeżyłem ten moment w myślach sto raz, i tylko raz powiedziałaś mi nie. Wtedy widziałem w twoich oczach niepewność, teraz dostrzegałem w nich kompletne tego przeciwieństwo. Radość sączyła się nich, obejmując policzki. Lubiłem cię taką – zadowoloną. Chciałem sprowadzać ten wyraz twarzy na twoje lico codziennie, a nawet kilka razy dziennie – jeśli Merlin będzie łaskaw. Chciałem mieć cię przy sobie na zawsze, bowiem twoja radość była moją radością. I nic nie było w stanie zadowolić mnie bardziej niż szczęście malujące się urokliwymi fakturami na twojej twarzy.
Oddawałem każdy pocałunek i z każdym byłem coraz bardziej pewien twojej odpowiedzi. I choć zgodziłaś się, jeszcze nim wypowiedziałaś pierwsze słowa – czytałam z twojego ciała jak nikt. To pragnąłem usłyszeć jak mówisz na głos. Byłem samcem, zdobywcą, myśliwym, któremu udało się zdobyć najpiękniejszą łanię. Byłaś moja i chciałem, byś sama mi to przyznała. Musiałaś zaspokoić mój egoizm, pozwolić mi poczuć się zdobywcą.
Twoje dłonie przesuwające się zgrabnie po moim ciele przynosiły ukojenie, ale jednocześnie, na wszystkie piękne syreny, pobudzały krew w moich żyłach zmuszając ciało do reakcji. Pragnąłem cię wziąć tutaj, całą, moją. Słyszeć jak szepcesz do ucha moje imię, a twoje paznokcie wbijają się w plecy jedynie podniecając mnie bardziej. Naprawdę hamowałem wszystkie swoje zwierzęce instynkty, odziedziczone po jaskiniowcach, które szeptały cicho by pchnąć cię na miękki piasek i nam obu podarować rozkosz. Przymknąłem lekko powieki unosząc drapieżnie kącik ust. Uchyliłem je, gdy z twych ust padły słowa. Mój uśmiech się pogłębił, nie wiem, czy kiedyś rozciągnąłem usta tak szeroko. Lewy kącik nadal uniesiony był nieco wyżej, nadając twarzy drapieżności, o którą nikt mnie nie posądzał. Uniosłem drugą dłoń łapiąc cię za rękę. Wsuwając na palec pierścionek, dowód tego, że należysz do mnie.
-Dopełniasz mnie Deirdre. – powiedziałem przesuwając dłoń po twoim policzku, zakładając pukiel włosów za ucho. – Jesteś moim głosem rozsądku. Powrotem do rzeczywistości. Pięknym porankiem i spokojnym snem. Jesteś moja. – to mówiąc złożyłem na twoim czole pocałunek, dłonie przenosząc na plecy, przyciągając cię jeszcze bliżej. Byłem szczęśliwy, a radość rozpierająca się wewnątrz mnie zdawała się być niebotycznych rozmiarów. Takich, której do tej pory nie dane było mi doświadczyć. Byłem szczęśliwy. Byłem zakochany. Byłem kochany. Byłem jej. A ona była moja. Na zawsze.
Serce podpowiadało mi, że jesteśmy dla siebie stworzeni, przeznaczeni sobie, póki śmierć nas nie rozłączy, a może nawet i później – wszak, nikt nie wiedział, dokąd udawaliśmy się po skończeniu ludzkiego żywota. Umysł jednak i tak owiewała mgiełka niepewności; co jeśli się nie zgodzisz? Czy cały świat poruszy się w posadach, rozbijając fundamenty mojego ja? Czy może zatrzyma się permanentnie odmawiając dalszego krążenia? Byłem tylko człowiekiem. Jednostką ludzką, zwyczajną, istotą pełną wątpliwości i pytań. Nie kwestionowałem nas, byliśmy jak jing i jang, kompletnie różni, całkowicie pasujący. Bałem się jednak. Bałem się, że mogę cię stracić. Że wraz z sobą zabierzesz moje serce, obedrzesz mnie z niego kompletnie, pozbawisz możności wpatrywania się w ciebie i posiadania cię na własność. Bałem się, bo wiedziałem, że tym jest właśnie miłość. Momentem w którym oddajesz się całkowicie. Wystawiasz na zranienie, odsłaniając wszystkie swoje najczulsze punkty. Odsłoniłem się przed tobą cały i nie żałowałem tego. W miłości ufasz, że serce wskazało ci właściwą drogę. Otwierasz się całkowicie mówiąc cicho spojrzeniem oto ja, cały – z wadami i zaletami, każdy jeden mankament naszego charakteru wypływa na światło dzienne i – gdy jest akceptowany, gdy ty jesteś akceptowany, wtedy wiesz – masz pewność. Kochałaś mnie – wiem, że tak. Widziałem to w twoich oczach, trywialnych gestach, czy pocałunkach w kark wyrywających mnie z pracy. I wiedziałam, że i ty wiesz, jakie są moje uczucia względem ciebie. Przeżyłem ten moment w myślach sto raz, i tylko raz powiedziałaś mi nie. Wtedy widziałem w twoich oczach niepewność, teraz dostrzegałem w nich kompletne tego przeciwieństwo. Radość sączyła się nich, obejmując policzki. Lubiłem cię taką – zadowoloną. Chciałem sprowadzać ten wyraz twarzy na twoje lico codziennie, a nawet kilka razy dziennie – jeśli Merlin będzie łaskaw. Chciałem mieć cię przy sobie na zawsze, bowiem twoja radość była moją radością. I nic nie było w stanie zadowolić mnie bardziej niż szczęście malujące się urokliwymi fakturami na twojej twarzy.
Oddawałem każdy pocałunek i z każdym byłem coraz bardziej pewien twojej odpowiedzi. I choć zgodziłaś się, jeszcze nim wypowiedziałaś pierwsze słowa – czytałam z twojego ciała jak nikt. To pragnąłem usłyszeć jak mówisz na głos. Byłem samcem, zdobywcą, myśliwym, któremu udało się zdobyć najpiękniejszą łanię. Byłaś moja i chciałem, byś sama mi to przyznała. Musiałaś zaspokoić mój egoizm, pozwolić mi poczuć się zdobywcą.
Twoje dłonie przesuwające się zgrabnie po moim ciele przynosiły ukojenie, ale jednocześnie, na wszystkie piękne syreny, pobudzały krew w moich żyłach zmuszając ciało do reakcji. Pragnąłem cię wziąć tutaj, całą, moją. Słyszeć jak szepcesz do ucha moje imię, a twoje paznokcie wbijają się w plecy jedynie podniecając mnie bardziej. Naprawdę hamowałem wszystkie swoje zwierzęce instynkty, odziedziczone po jaskiniowcach, które szeptały cicho by pchnąć cię na miękki piasek i nam obu podarować rozkosz. Przymknąłem lekko powieki unosząc drapieżnie kącik ust. Uchyliłem je, gdy z twych ust padły słowa. Mój uśmiech się pogłębił, nie wiem, czy kiedyś rozciągnąłem usta tak szeroko. Lewy kącik nadal uniesiony był nieco wyżej, nadając twarzy drapieżności, o którą nikt mnie nie posądzał. Uniosłem drugą dłoń łapiąc cię za rękę. Wsuwając na palec pierścionek, dowód tego, że należysz do mnie.
-Dopełniasz mnie Deirdre. – powiedziałem przesuwając dłoń po twoim policzku, zakładając pukiel włosów za ucho. – Jesteś moim głosem rozsądku. Powrotem do rzeczywistości. Pięknym porankiem i spokojnym snem. Jesteś moja. – to mówiąc złożyłem na twoim czole pocałunek, dłonie przenosząc na plecy, przyciągając cię jeszcze bliżej. Byłem szczęśliwy, a radość rozpierająca się wewnątrz mnie zdawała się być niebotycznych rozmiarów. Takich, której do tej pory nie dane było mi doświadczyć. Byłem szczęśliwy. Byłem zakochany. Byłem kochany. Byłem jej. A ona była moja. Na zawsze.
Just wait and see, what am I capable of
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie lubiła podniosłych słów. Mierziły ją, irytowały, wydawały się jej nietrwałymi ozdobami, brokatem, sypiącym się z różdżki przy nieudanym zaklęciu. Szła przez życie pewnie, skupiona na odpowiedzialności i pracy, traktując uczucia po macoszemu, jak przeszkody, uniemożliwiające stać się lepszą. Jeszcze nie wyzbywała się ich zupełnie, potrafiła docenić ich moc - wszystko to, dzięki Apollinare'owi. To on pokazał jej, że w przywiązaniu można odnaleźć siłę, w miłości - pewność, a w zależności - własną ścieżkę. I chociaż wygrał jej serce, zamykając je w czułym uścisku, to ono wciąż biło, wciąż pompowało krew, wciąż stanowiło nieodłączalną część, przynoszącą spokój i radość. Z perspektywy czasu uznawała tamtą zgodę - na niezobowiązujące spotkanie z tym nieznoszącym sprzeciwu młodzieńcem, spoglądającym na nią pewnie znad cienkich, pozłacanych okularów - za kamień milowy swego życia, najważniejszą decyzję. Złudnie nieistotną, tak naprawdę stanowiącą podstawę jej nowego świata. Rzeczywistości, w jakiej nie była tylko pracownicą Ministerstwa Magii, ambitnie wspinającą się po kolejnych szczeblach kariery. Miała swój dom, miejsce, do którego wracała, osobę, którą pokochała tak mocno, że wszelkie bariery przestały mieć znaczenie. Oddała się mu przecież cała, początkowo niepewnie protestując przed taką degeneracją, później: łaknąc bliskości niczym opuszczone przed laty dziecko. Potrzebowała dotyku, pieszczot, troskliwego objęcia; rozpuszczała się w nim, zmiękczała, w niczym nie przypominając spętanej pracoholizmem Deirdre, która na co dzień sztywno poruszała się po ministerialnych korytarzach. Sauveterre pozwolił jej odkryć swoją kobiecość, delikatność, czułość; starł patynę i rdzę, odsłaniając błyszczące uczuciami serce. Pewne dokonanego wyboru.
Chciała zostać jego żoną. Chciała założyć z nim rodzinę. Chciała widzieć go każdego poranka. Wysokiego, postawnego blondyna, przecierającego sennie okulary, przeciągającego się przed oknem. Chciała śledzić gorącymi palcami umięśnione ciało, łagodzić pocałunkami blizny bolesnej przeszłości, przeczesywać złote włosy, nawet w deszczowe, listopadowe popołudnie pachnące upalnym latem. Mogła zdobyć się na wiele poświęceń, które jednak w świetle palącego się jasno uczucia wcale nie smakowały goryczą: mogła poświęcić najbliższe dwa lata obowiązków, by stać się dla niego wsparciem, stworzyć prawdziwy dom, być może: dać mu dziecko. Jeśli myślała o tym wcześniej, to wyłącznie w kontekście paraliżującego strachu przed niegodną pomyłką, wpadką, stygmatyzującą ją jako niegodną i plugawą - teraz było to już nieistotne. Będą należeć do siebie, ich miłość stanie się usankcjonowana, moralna, a potomek - wyczekiwaną radością.
Uśmiechnęła się do własnych myśli, skrywając nagle twarz w przodzie jego koszuli. Co się z nią działo? Nie pojmowała tego nagłego ciepła i lekkości, ale nie zamierzała z nim walczyć. Czuła się naprawdę szczęśliwa, na odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie; ani za wcześnie ani zbyt późno.
Zerknęła w dół - jej palec zdobił już pierścionek z diamentem; nie znała się na jego wartości, zapewne ująłby jej serce nawet lśniąc tombakiem. Był jedynie przypomnieniem, najsłodszym zawłaszczeniem, na jakie się zgadzała. Zaśmiała się krótko, perliście; materiał koszuli stłumił dziewczęcy chichot; dopiero po sekundzie uniosła brodę, ponownie muskając jego usta własnymi. W pół zdania, przerywając jedno z piękniejszych wyznań: miała usłyszeć ich jeszcze wiele. Wiedziała o tym; Apollinare był artystą, ona - nie uznawała się za jego muzę, raczej za kotwicę w rzeczywistości. Fundament, pozwalający mu na błąkanie się w malarskich wyobrażeniach, do których ją porywał, umożliwiając zobaczenie więcej, wykroczenie poza surowe ramy zasad i regulaminów. Przeciwieństwa przyciągały się, pozwalały zasklepić dawne rany, zapełnić wyrwy - czuła to niemalże namacalnie, z zażenowaniem zgadzając się z czytanymi za młodu wierszami o sile prawdziwego uczucia. A więc stała się ofiarą tej zaraźliwej choroby, jaką niegdyś kwitowała lekceważącym wywróceniem oczami.
Nie mogła jednak żałować, nie teraz, gdy stała przy mężczyźnie, podstawie jej całego świata. Wsunęła delikatnie palce w jego włosy, ponownie przyciągając go do siebie; bez obcasów była od niego sporo niższa, chciała poczuć go bliżej, szeroką klatkę piersiową, mocne ramiona, gorące dłonie, błądzące po jej ciele coraz intensywniej, wzbudzające pragnienie na więcej i - paradoksalnie - otrzeźwiające. Pierścień zaręczynowy lśnił księżycowym blaskiem, niczym ostrzegawcze przypomnienie o narzeczeńskiej moralności. Czyżby tym razem miała jej usłuchać?
- Powinniśmy wracać - szepnęła, przerywając pocałunek; chłodna, nadmorska bryza ponownie zburzyła jej fryzurę, czarne włosy otuliły ich dyskretnym kokonem, przyklejając się do policzków i wilgotnych ust. - Twoja rodzina - wie? - spytała, nagle otrzeźwiona i, o dziwo, nieprzerażona ewentualnością niespodzianki. Cokolwiek czekało na nią z powrotem w willi, w Londynie, w dalszym życiu - o ile będzie przy niej Apollinare, wiedziała, że stawi temu czoła.
| zt
Chciała zostać jego żoną. Chciała założyć z nim rodzinę. Chciała widzieć go każdego poranka. Wysokiego, postawnego blondyna, przecierającego sennie okulary, przeciągającego się przed oknem. Chciała śledzić gorącymi palcami umięśnione ciało, łagodzić pocałunkami blizny bolesnej przeszłości, przeczesywać złote włosy, nawet w deszczowe, listopadowe popołudnie pachnące upalnym latem. Mogła zdobyć się na wiele poświęceń, które jednak w świetle palącego się jasno uczucia wcale nie smakowały goryczą: mogła poświęcić najbliższe dwa lata obowiązków, by stać się dla niego wsparciem, stworzyć prawdziwy dom, być może: dać mu dziecko. Jeśli myślała o tym wcześniej, to wyłącznie w kontekście paraliżującego strachu przed niegodną pomyłką, wpadką, stygmatyzującą ją jako niegodną i plugawą - teraz było to już nieistotne. Będą należeć do siebie, ich miłość stanie się usankcjonowana, moralna, a potomek - wyczekiwaną radością.
Uśmiechnęła się do własnych myśli, skrywając nagle twarz w przodzie jego koszuli. Co się z nią działo? Nie pojmowała tego nagłego ciepła i lekkości, ale nie zamierzała z nim walczyć. Czuła się naprawdę szczęśliwa, na odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie; ani za wcześnie ani zbyt późno.
Zerknęła w dół - jej palec zdobił już pierścionek z diamentem; nie znała się na jego wartości, zapewne ująłby jej serce nawet lśniąc tombakiem. Był jedynie przypomnieniem, najsłodszym zawłaszczeniem, na jakie się zgadzała. Zaśmiała się krótko, perliście; materiał koszuli stłumił dziewczęcy chichot; dopiero po sekundzie uniosła brodę, ponownie muskając jego usta własnymi. W pół zdania, przerywając jedno z piękniejszych wyznań: miała usłyszeć ich jeszcze wiele. Wiedziała o tym; Apollinare był artystą, ona - nie uznawała się za jego muzę, raczej za kotwicę w rzeczywistości. Fundament, pozwalający mu na błąkanie się w malarskich wyobrażeniach, do których ją porywał, umożliwiając zobaczenie więcej, wykroczenie poza surowe ramy zasad i regulaminów. Przeciwieństwa przyciągały się, pozwalały zasklepić dawne rany, zapełnić wyrwy - czuła to niemalże namacalnie, z zażenowaniem zgadzając się z czytanymi za młodu wierszami o sile prawdziwego uczucia. A więc stała się ofiarą tej zaraźliwej choroby, jaką niegdyś kwitowała lekceważącym wywróceniem oczami.
Nie mogła jednak żałować, nie teraz, gdy stała przy mężczyźnie, podstawie jej całego świata. Wsunęła delikatnie palce w jego włosy, ponownie przyciągając go do siebie; bez obcasów była od niego sporo niższa, chciała poczuć go bliżej, szeroką klatkę piersiową, mocne ramiona, gorące dłonie, błądzące po jej ciele coraz intensywniej, wzbudzające pragnienie na więcej i - paradoksalnie - otrzeźwiające. Pierścień zaręczynowy lśnił księżycowym blaskiem, niczym ostrzegawcze przypomnienie o narzeczeńskiej moralności. Czyżby tym razem miała jej usłuchać?
- Powinniśmy wracać - szepnęła, przerywając pocałunek; chłodna, nadmorska bryza ponownie zburzyła jej fryzurę, czarne włosy otuliły ich dyskretnym kokonem, przyklejając się do policzków i wilgotnych ust. - Twoja rodzina - wie? - spytała, nagle otrzeźwiona i, o dziwo, nieprzerażona ewentualnością niespodzianki. Cokolwiek czekało na nią z powrotem w willi, w Londynie, w dalszym życiu - o ile będzie przy niej Apollinare, wiedziała, że stawi temu czoła.
| zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
1952, Île d'Yeu
Szybka odpowiedź