Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Zamek Hogwart
Dziedziniec
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Dziedziniec
Dziedziniec zamku to obszerny, niezadaszony plac na planie kwadratu, otoczony z czterech stron wysokimi, wielopoziomowymi krużgankami. Latem przez wysokie mury wdziera się słońce, ale chłód ścian utrzymuje niską temperaturę - jest to więc lubiane przez uczniów miejsce, tłumnie odwiedzane tak latem, jak zimą, gdzie skryci pod zadaszeniami młodzi czarodzieje mogą obserwować leniwie opadające płatki śniegu na świeżym powietrzu i jesienią, kiedy wsłuchują się w miarowo uderzające krople deszczu.
Oderwanie od rzeczywistości jego samego i wraz z nim Pomony było tylko na chwilę. Nie mogli trwać w takim stanie przez wieczność, niezależnie od tego jak bardzo by starali się zapobiec rozpadowi i ile energii włożyliby w przetrwanie. Kiedyś miał nadejść moment, w którym oboje mieli stwierdzić, że to wystarczy. Że są gotowi wrócić do tego, co było kiedyś. On odszuka wewnętrzną samodzielność, a ona odczuje satysfakcję z faktu, że go ocaliła. Bo taka była prawda i Vane w to nie wątpił. Zielarka stała się tą opoką i skałą, na której mógł oprzeć się w godzinie próby. I mimo że nacisk był praktycznie nie do zniesienia, wytrzymała to. Każdy kryzys, każdą część jego wyciągnęła z fal, decydując się równocześnie na to, że miał być pod jej opieką. Zostaniesz u mnie. Na jakiś czas. Nigdy nie określili na jak długo. Ta sielanka trwała już drugi miesiąc i żadne nie chciało się przyznać do tego, że powinna się skończyć. W jakiś sposób byli tak zaaferowani sprawą, którą Jay przeżywał i jego rekonwalescencją, że odrzucili podstawowe fakty, które zaczęły dokoła nich krążyć. A wystarczyło im wyjść poza granicę mieszkania, by zrozumieć, że spojrzenia niektórych mieszkańców uważnie śledziły fakt, kto przekraczał próg domu panny Sprout. Ludzie wszak z natury byli ciekawscy - niezrozumiałe dla nich sytuacje ubarwiali czymś nieprawdziwym, z chęcią wypowiadając się na ów temat, chociaż nie posiadali żadnych argumentów poza własnymi domysłami. A żadne z nich na to nie zasługiwało. Z pewnością nie Pomona, która przez szlachetność serca zdecydowała się wspomóc astronoma w trudnej chwili.
Nie spodziewał się, że moment kolejnej próby przyjdzie tak szybko. I to między nimi, gdzie, zdawać by się mogło, wszystko było jak najbardziej na miejscu. Ale i tutaj się pomylili, mając świat za zbyt dobry i ponownie naiwność miała zostać brutalnie zgwałcona. Granica między dobrymi i złymi już dawno przestała istnieć, ale Jayden zdał sobie z tego sprawę dopiero w momencie, gdy porzucił dotychczasowe życie. Nie dobrowolnie, jednak to przewartościowanie całego jestestwa zmusiło go do dostrzeżenia rzeczy wcześniej dla niego oddalonych, ułudnych. Zrozumiał też, że tych ze słuszną sprawą już nie było i po jednej i po drugiej stronie nastąpiło szaleństwo, którego nikt nie rozumiał lub którego nikt nie chciał zobaczyć. Niegdyś wydający się być właściwy człowiekiem, Harold Longbottom okazał się jedynie dyktatorem, który nie potrafił walczyć z opozycją, dlatego sięgał po środki wychodzące poza rozum, poza kompetencje, poza moralność, na której czele powinien był stać i której winien był strzec. Vane również sądził, że Pomona to rozumiała. Że nie można było doszukiwać się rozwiązania w śmierci, bo kim mieli być na końcu drogi? Tymi samymi ludźmi, z którymi walczyli czy tymi, którymi chcieli być? Słysząc jednak jej słowa, dostrzegając zmiany i wykwity szoku na jej twarzy, zrozumiał, że to nie miało być takie proste. Nic nie miało być już takie. - Naciskali, aż w końcu wywołali pożar. Nie bez przyczyny zaklęcia niewybaczalne takie właśnie są - odpowiedział w miarę spokojnym głosem, chociaż bił od niego chłód i nagana. Zrobił to nieco zbyt nieprzyjemnie. Nieco zbyt kąśliwie. W końcu to nie Pomona odpowiadała za wprowadzenie Avady do trwałego użycia, ale jednak wiadomości, które ze sobą przyniosła, poruszyłyby każdego i oni byli tego świetnym przykładem. - Zarzuca arystokracji mylenie prawa z własną wolą, a co on zrobił? Przez jego szaleństwo zwrócili się do kogoś, kogo może nie do końca rozumieją, ale... Kto okazał się być odpowiedzią. - Rozumiał zarówno jedną jak i drugą stronę, lecz to była ich decyzja, że sprawy potoczyły się w ten sposób. Że sięgano po przemoc i większą agresją odpowiadano na każdy jej przejaw. Nie widzieli tego? Nie przewidzieli? Że każda eskalacja pęczniała, aż w końcu nastąpi wybuch, którego nie opanują? Przeciwnicy mugoli wśród czarodziejskiej braci od zawsze byli bezwzględni, a teraz zagonieni w róg, musieli postąpić szokująco, żeby się z tej pułapki wydostać. I zrobili to. Perfekcyjniej i straszliwiej niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Nie skomentował również obalenia Ministra Magii, chociaż dłonie zacisnęły mu się mocniej na papierze i zatrzęsły pod napływem wiadomości. - Już przeczytałem. Wystarczy. - Nie chciał ponownie tego przechodzić. Zrozumiał za pierwszym razem wszystko, co było potrzebne i wszystko, co widniało na stronach Proroka Codziennego. Jak mogła tego nie rozumieć? Wszyscy byli w błędzie, sądząc, że nie było inne drogi. Sprowadzili grad, ignorując wszystkie oznaki jego nadejścia. I teraz stali w szoku, gdy śnieżne kule uderzały boleśnie w ich ciała. - Widzę kolejny grób dla dwudziestu osób, które nie musiałyby ginąć, gdyby nie dwójka ludzi zabawiająca się magią w miejscu pełnym inn... - urwał, ale zaszedł już za daleko. Wiedział, że powiedział już za dużo. Że zabrnął gdzieś, skąd nie było łatwego odwrotu.
Nie spodziewał się, że moment kolejnej próby przyjdzie tak szybko. I to między nimi, gdzie, zdawać by się mogło, wszystko było jak najbardziej na miejscu. Ale i tutaj się pomylili, mając świat za zbyt dobry i ponownie naiwność miała zostać brutalnie zgwałcona. Granica między dobrymi i złymi już dawno przestała istnieć, ale Jayden zdał sobie z tego sprawę dopiero w momencie, gdy porzucił dotychczasowe życie. Nie dobrowolnie, jednak to przewartościowanie całego jestestwa zmusiło go do dostrzeżenia rzeczy wcześniej dla niego oddalonych, ułudnych. Zrozumiał też, że tych ze słuszną sprawą już nie było i po jednej i po drugiej stronie nastąpiło szaleństwo, którego nikt nie rozumiał lub którego nikt nie chciał zobaczyć. Niegdyś wydający się być właściwy człowiekiem, Harold Longbottom okazał się jedynie dyktatorem, który nie potrafił walczyć z opozycją, dlatego sięgał po środki wychodzące poza rozum, poza kompetencje, poza moralność, na której czele powinien był stać i której winien był strzec. Vane również sądził, że Pomona to rozumiała. Że nie można było doszukiwać się rozwiązania w śmierci, bo kim mieli być na końcu drogi? Tymi samymi ludźmi, z którymi walczyli czy tymi, którymi chcieli być? Słysząc jednak jej słowa, dostrzegając zmiany i wykwity szoku na jej twarzy, zrozumiał, że to nie miało być takie proste. Nic nie miało być już takie. - Naciskali, aż w końcu wywołali pożar. Nie bez przyczyny zaklęcia niewybaczalne takie właśnie są - odpowiedział w miarę spokojnym głosem, chociaż bił od niego chłód i nagana. Zrobił to nieco zbyt nieprzyjemnie. Nieco zbyt kąśliwie. W końcu to nie Pomona odpowiadała za wprowadzenie Avady do trwałego użycia, ale jednak wiadomości, które ze sobą przyniosła, poruszyłyby każdego i oni byli tego świetnym przykładem. - Zarzuca arystokracji mylenie prawa z własną wolą, a co on zrobił? Przez jego szaleństwo zwrócili się do kogoś, kogo może nie do końca rozumieją, ale... Kto okazał się być odpowiedzią. - Rozumiał zarówno jedną jak i drugą stronę, lecz to była ich decyzja, że sprawy potoczyły się w ten sposób. Że sięgano po przemoc i większą agresją odpowiadano na każdy jej przejaw. Nie widzieli tego? Nie przewidzieli? Że każda eskalacja pęczniała, aż w końcu nastąpi wybuch, którego nie opanują? Przeciwnicy mugoli wśród czarodziejskiej braci od zawsze byli bezwzględni, a teraz zagonieni w róg, musieli postąpić szokująco, żeby się z tej pułapki wydostać. I zrobili to. Perfekcyjniej i straszliwiej niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Nie skomentował również obalenia Ministra Magii, chociaż dłonie zacisnęły mu się mocniej na papierze i zatrzęsły pod napływem wiadomości. - Już przeczytałem. Wystarczy. - Nie chciał ponownie tego przechodzić. Zrozumiał za pierwszym razem wszystko, co było potrzebne i wszystko, co widniało na stronach Proroka Codziennego. Jak mogła tego nie rozumieć? Wszyscy byli w błędzie, sądząc, że nie było inne drogi. Sprowadzili grad, ignorując wszystkie oznaki jego nadejścia. I teraz stali w szoku, gdy śnieżne kule uderzały boleśnie w ich ciała. - Widzę kolejny grób dla dwudziestu osób, które nie musiałyby ginąć, gdyby nie dwójka ludzi zabawiająca się magią w miejscu pełnym inn... - urwał, ale zaszedł już za daleko. Wiedział, że powiedział już za dużo. Że zabrnął gdzieś, skąd nie było łatwego odwrotu.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie interesują mnie inni ludzie dopóki nie nastają na moją rodzinę. To trochę szalone, że właśnie postanowiłam wbrew wszystkiemu przygarnąć do siebie zagubionego człowieka, ale uważałam to za słuszne. Uważać będę wciąż, do końca świata, nieważne jak mocno Jayden zamierza mnie zranić. Obowiązkiem i przywilejem przyjaźni jest wzajemna pomoc w najtrudniejszych momentach. I chociaż rzeczywiście plotki bolą, stawiając nie tyle mnie, co Sproutów w niewygodnej, okropnej pozycji, to zadziwiająco spokojnie pozwalam na usadowienie się reputacji najbliższych gdzieś niedaleko dna. Niech sobie myślą co chcą - tak uważam w chwilach odwagi oraz buty, ale czas pokaże, że wcale nie jestem silna. Nie w obliczu prawdy. Teraz nie dzieje się między nami nic, dlatego łatwo jest się wybielić. W końcu to oni nie mają racji, zaś moje sumienie jest czyste niczym łza. Co będzie, kiedy racja postanowi stać po ich stronie? Nie wiem. Wydaje się to tak abstrakcyjne, że aż niemożliwe. Dlatego milczę i dźwigam na barkach ciężary, o jakie nigdy bym siebie nie podejrzewała. Że będę w stanie kiedykolwiek unieść tak ogromny bagaż przykrych doświadczeń. Pomimo parszywego nastroju u Vane’a, mieszkanie z nim wcale nie przypomina udręki, wręcz przeciwnie. Odnajduję w tym przyjemność, częściej się uśmiecham i staram się, żeby czuł się tutaj dobrze. Jak w domu, chociaż ta fraza ma już tak wiele znaczeń, że sama nie wiem co mam do końca na myśli. To nieważne, ważne, że jesteśmy w stanie ze sobą egzystować. Dotąd wydawało mi się, że działamy jak sprawnie naoliwiony mechanizm, nie wchodząc sobie w drogę, a dając wiele ciepła. Może Jay nie odnajduje się w tym od razu, wszak śmierć kuzynek odcisnęła na nim ogromne piętno, ale dobrze jest widzieć jego powolną rekonwalescencję. Wszystko zmierza ku dobremu - chcę w to wierzyć. To jedyne, co mi teraz pozostaje. Nie wiem jeszcze jak bardzo się mylę i jak mocno ta relacja zdąży się posypać. Niczym Stonehenge, rozbrojone celnym zaklęciem. Runiemy w dół.
W głowie pojawiają się coraz gorsze myśli, zaś słowa astronoma w ogóle nie brzmią lekko. Nie przypominają miękkiej otuchy, na której można ułożyć czoło i przeczekać najgorsze. Są tornadem, niszczycielskim żywiołem zabierającym po drodze wszystko, co tylko możliwe. Nie dowierzam. Wypieram każdą jedną zgłoskę docierającą do ucha, następnie świadomości. Wpatruję się w mężczyznę bez zrozumienia, akceptacji i oczekuję uczuć podobnych do tych, co targają mną, ale dostrzegam coś zupełnie innego. Wypieram je wszystkie, racjonalizując i tłumacząc zachowanie Jaydena minionymi wydarzeniami, ale emocje biorą górę i złość z frustracją oraz zranionym sercem wylewają się na przemian na zewnątrz mnie.
- Jaki pożar? - pytam zszokowana. - To oni podpalili ministerstwo, ci wszyscy poplecznicy tego Voldemorta - przypominam hardo. - Uważasz, że to zasługuje na pochwałę? Przypomnij sobie ile osób wtedy zginęło - rzucam nieprzyjemnie, bo po prostu nie wierzę, że tak to przedstawia. Longbottoma jako złego, bo chciał ukrócić ich mordercze zapędy. Radykalne działania wymagają radykalnej odpowiedzi, to przecież oczywiste. Nie można pobłażać takim zwyrodnialcom. - Odpowiedzią na kolejne mordy - stwierdzam szorstko, nadal jednak nie dowierzając w to, co słyszę. To jakiś cholerny koszmar, aż szczypię się w nadgarstek, ale przebudzenie nie nadchodzi. - Uderzyłeś się teleskopem, Jay? Czy znów się źle czujesz? Może idź do domu i odpocznij, porozmawiamy jak dojdziesz do pełni sił - mówię resztkami silnej woli, żeby nie uwolnić pełnego arsenału oburzenia. To właśnie tam szukam ukojenia. W myślach, że Vane po prostu jest chwilowo niepoczytalny. Może znów nawiedziła go rozpacz z powodu utraty najbliższych? I dlatego tak się zachowuje? Staram się być wyrozumiała, naprawdę. Liczę w myślach do dziesięciu, nabieram głęboko powietrza w płuca i nie wytrącić się z równowagi. Niestety, płonne nadzieje. Ostatnie słowa sprawiają, że cofam się o kilka kroków jak oparzona, wpatrując się w mężczyznę jakimś takim pustym spojrzeniem. Zamieram wciąż nie rozumiejąc. - Zabawiająca się magią? Uważasz, że zrobili to dla zabawy, dla swojej własnej uciechy? Co ty piep… mówisz? - mimo wszystko udaje mi się w ostatniej chwili zatrzymać potok przekleństw cisnący się na usta. - Ktoś musiał go powstrzymać. - Ostatnie stwierdzenie ledwo przecisnęło się przez zaciśniętą szczękę. Czuję się rozwścieczona, rozczarowana i zagubiona jednocześnie, nie umiem kontrolować swoich odruchów.
W głowie pojawiają się coraz gorsze myśli, zaś słowa astronoma w ogóle nie brzmią lekko. Nie przypominają miękkiej otuchy, na której można ułożyć czoło i przeczekać najgorsze. Są tornadem, niszczycielskim żywiołem zabierającym po drodze wszystko, co tylko możliwe. Nie dowierzam. Wypieram każdą jedną zgłoskę docierającą do ucha, następnie świadomości. Wpatruję się w mężczyznę bez zrozumienia, akceptacji i oczekuję uczuć podobnych do tych, co targają mną, ale dostrzegam coś zupełnie innego. Wypieram je wszystkie, racjonalizując i tłumacząc zachowanie Jaydena minionymi wydarzeniami, ale emocje biorą górę i złość z frustracją oraz zranionym sercem wylewają się na przemian na zewnątrz mnie.
- Jaki pożar? - pytam zszokowana. - To oni podpalili ministerstwo, ci wszyscy poplecznicy tego Voldemorta - przypominam hardo. - Uważasz, że to zasługuje na pochwałę? Przypomnij sobie ile osób wtedy zginęło - rzucam nieprzyjemnie, bo po prostu nie wierzę, że tak to przedstawia. Longbottoma jako złego, bo chciał ukrócić ich mordercze zapędy. Radykalne działania wymagają radykalnej odpowiedzi, to przecież oczywiste. Nie można pobłażać takim zwyrodnialcom. - Odpowiedzią na kolejne mordy - stwierdzam szorstko, nadal jednak nie dowierzając w to, co słyszę. To jakiś cholerny koszmar, aż szczypię się w nadgarstek, ale przebudzenie nie nadchodzi. - Uderzyłeś się teleskopem, Jay? Czy znów się źle czujesz? Może idź do domu i odpocznij, porozmawiamy jak dojdziesz do pełni sił - mówię resztkami silnej woli, żeby nie uwolnić pełnego arsenału oburzenia. To właśnie tam szukam ukojenia. W myślach, że Vane po prostu jest chwilowo niepoczytalny. Może znów nawiedziła go rozpacz z powodu utraty najbliższych? I dlatego tak się zachowuje? Staram się być wyrozumiała, naprawdę. Liczę w myślach do dziesięciu, nabieram głęboko powietrza w płuca i nie wytrącić się z równowagi. Niestety, płonne nadzieje. Ostatnie słowa sprawiają, że cofam się o kilka kroków jak oparzona, wpatrując się w mężczyznę jakimś takim pustym spojrzeniem. Zamieram wciąż nie rozumiejąc. - Zabawiająca się magią? Uważasz, że zrobili to dla zabawy, dla swojej własnej uciechy? Co ty piep… mówisz? - mimo wszystko udaje mi się w ostatniej chwili zatrzymać potok przekleństw cisnący się na usta. - Ktoś musiał go powstrzymać. - Ostatnie stwierdzenie ledwo przecisnęło się przez zaciśniętą szczękę. Czuję się rozwścieczona, rozczarowana i zagubiona jednocześnie, nie umiem kontrolować swoich odruchów.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wspólne dzielenie mieszkania, które było wyjątkowo intymną sferą, do której nie wpuszczało się byle kogo, przyciągało uwagę. Hogsmeade nie było Londynem, gdzie ilość mieszkańców przekraczała ludzkie wyobrażenia i zapewniała o anonimowości. Nietrudno było przyuważyć nawet drobną zmianę, a ostatnią zmianą byli właśnie oni. Jakiekolwiek nie krążyły dokoła ów tematu plotki, prawdziwe nie były. Jay nie był świadom żadnej z nich, pozostając we własnych rozmyślaniach, które były zbyt oddalone od podobnych insynuacji, by dopuszczać do świadomości ich rację bytu. W żaden sposób nie chciałby jednak, by wpłynęło to na postrzeganie Sprout, która niczym nie zawiniła. Jeśli już to jedynie otwartym sercem, które miał złamać prawdą. Jeśli tak się stało, nie było to intencjonalne - czy zmieniać to miało w jakikolwiek sposób ciężar winy, którą ponosił? Czy zostawał rozgrzeszony? Czy niewiedza usprawiedliwiała zło? Gdyby zatrzymał się chociaż na chwilę i przyjrzał otaczającej go przestrzeni, zrozumiałby w czym tkwił błąd. Zbyt zajęty własnym wnętrzem, przegapił coś znacznie większego, czego natury jeszcze nie rozumiał i teraz mieli za to zapłacić. Oboje. To nie mogło się zakończyć dobrze, a patrzenie na cierpienie drugiej osoby, tak drogiej mu osoby, wcale nie sprawiało mu przyjemności. Właśnie z tego powodu Vane miał sobie wyrzygiwać aktualną sytuację, w której się znaleźli. Gdzie jedno stało w opozycji do drugiego i nie zamierzało trzymać języka za zębami. Nie spodziewał się, że cokolwiek takiego będzie w stanie ich poróżnić w okrutny, krzywdzący wręcz sposób. Że bodziec zewnętrzny, nieleżący w ich działaniu, wskaże im dwie różne drogi. Że poddadzą się emocjom, które kumulowały się w nich od dłuższego czasu, by w końcu wybuchnąć. Narodowa tragedia okazała się być przełomowym momentem przebudzenia nie tylko dla Wielkiej Brytanii, ale również i dwójki czarodziejów stojących na szkolnym dziedzińcu.
Powinien był nieść ten ciężar samotnie. Nie dzielić się bólem i tęsknotą, bo każde kolejne słowo, które odsłaniało prawdę o tym, co się działo w jego wnętrzu, obarczało drugą osobę niemalże w ten sam sposób lub nawet i silniej. Tym kimś była Pomona, która z taką otwartością przyjęła go do siebie, nie zadając nawet pytań i oferując wszelkie wsparcie. Tonął, a ona wyciągnęła rękę, którą łapczywie pochwycił w ostatnim oddechu świadomości przed ostateczną pustką. Ciągnął ją na dno. Szalone wyrzuty sumienia nie dawały mu spokoju, wypaczając rzeczywistość wraz z decyzjami, których się podejmował astronom. Odkąd tylko wrócił jaźnią do realiów, bił się z nimi nieustannie, raz pozwalając im wygrać, by zaraz zbić je dzięki własnym przekonaniom. Były momenty, gdy zdawało się, że wszystko miało się ku dobremu, a dawne grzechy nie miały już mieć wpływu na teraźniejszość. Depresyjne stadia jednak miały to do siebie, że zwodziły - usypiały czujność, by uderzyć z podwójną siłą. Żyli według sinusoidy jego własnego umysłu, spaczonego przez cierpienie i koszmary. A teraz? Kto wygrywał teraz, gdy stała przed nim tak bliska mu kobieta i raniła go raz za razem? Gdyby do niej nie przyszedł, gdyby go nie przyjęła do siebie, nie byłoby tej rozmowy. Każde zajmowałoby się sobą, nie czując większego obowiązku dyskusji. Być może minęliby się tylko szybko, wymieniając krótkie słowa. Co więc uległo zmianie? Co się zmieniło, Jay?
- Wiesz, co mam na myśli - odparł, czując się wyraźnie dotknięty tym niezrozumieniem. Przecież nie mówił o spaleniu Ministerstwa Magii. To ludzkie serca płonęły nienawiścią i chęcią działania. Kolejne naciski związane z wprowadzanymi zmianami, które miały pomóc państwu się chronić, wywołały skutek uboczny, a efekt odwrócenia miał dotknąć wszystkich. - Nikogo nie usprawiedliwiam. Nie widzisz tylko, że jedno zło nakręca drugie? - spytał, jednak zamilkł na moment, słysząc kolejne słowa kobiety. - Czemu mówisz takie rzeczy? - Nie mówił już głośno i donośnie, a wyciszył się, patrząc ze zmarszczonymi brwiami na Pomonę. Nie myślał trzeźwiej od miesięcy, podczas gdy ona zamierzała zrzucić to na przeżycia, których doznał? Nie spodziewał się, że mogła być na tyle okrutna... Nie. Nie była. Nie mogła być. Otrząsnął się z lekkiego szoku dość szybko, wyłapując kobiece wzburzenie. Sam jednak też nie mógł kontrolować wewnętrznego poruszenia całą sytuacją, a zaognione słowa cięły mocniej i głębiej niż niejedno zaklęcie. - Powstrzymać, poświęcając na swojej drodze innych? Ty chyba nie mówisz poważnie, Pom. To nie jest sprawiedliwość tylko obłęd. Gdybym powiedział ci, że zamierzam zatracić całą klasę dla zatrzymania kogoś takiego, uważałabyś to dalej za mój obowiązek? Albo, co gorsza, za chwalebny czyn? A teraz nagle zaczynasz to usprawiedliwiać? - Nie rozumiał jej. Przecież nie mogła tego tłumaczyć, że kogokolwiek poniosły tam emocje - w końcu to aurorzy, którzy byli szkoleni przez lata do walki z przestępcami, pierwsi podnieśli rękę przeciwko rzeszy znacznie większej niż jeden czarodziej na jednego. Aurorzy mieli inne zadania. To ci, którzy przysięgali chronić społeczeństwo. Ci, którzy potrafili zapanować nad sobą w najtrudniejszych warunkach. Ci, którzy mieli być przykładem i ostoją. A teraz ta ostoja miała zbrukane ręce. Gdy Pomona się odsunęła, wypuścił powietrze z drżących nozdrzy, czując jak złość powoli uchodziła, pozostawiając jednak smutek. Nie chciał, żeby to się tak skończyło, jednak wiedział, że... - To zawsze kończy się walką - odparł cicho, nie konkretyzując, co dokładnie miał na myśli. Mógł mówić zarówno o konflikcie rozpoczętym w Stonehenge, ale również i o nich samych. Przejechał nerwowo dłonią we włosach, robiąc krok w stronę Sprout, jednak widząc jej reakcję, zatrzymał się i wycofał. Pozwolił, by bruzdy wewnętrznego rozłamu pojawiły się na jego twarzy i naznaczyły również spojrzenie, którym obdarzył zielarkę. - Co ci się stało? Bo zwyczajnie cię nie poznaję. Myślałem, że właśnie dlatego zostaliśmy nauczycielami, by znać odpowiedzi na pytanie czym jest prawda i rozróżniać dobro od zła. Ale... Być może nigdy nie staliśmy po tej samej stronie - dodał cicho.
Powinien był nieść ten ciężar samotnie. Nie dzielić się bólem i tęsknotą, bo każde kolejne słowo, które odsłaniało prawdę o tym, co się działo w jego wnętrzu, obarczało drugą osobę niemalże w ten sam sposób lub nawet i silniej. Tym kimś była Pomona, która z taką otwartością przyjęła go do siebie, nie zadając nawet pytań i oferując wszelkie wsparcie. Tonął, a ona wyciągnęła rękę, którą łapczywie pochwycił w ostatnim oddechu świadomości przed ostateczną pustką. Ciągnął ją na dno. Szalone wyrzuty sumienia nie dawały mu spokoju, wypaczając rzeczywistość wraz z decyzjami, których się podejmował astronom. Odkąd tylko wrócił jaźnią do realiów, bił się z nimi nieustannie, raz pozwalając im wygrać, by zaraz zbić je dzięki własnym przekonaniom. Były momenty, gdy zdawało się, że wszystko miało się ku dobremu, a dawne grzechy nie miały już mieć wpływu na teraźniejszość. Depresyjne stadia jednak miały to do siebie, że zwodziły - usypiały czujność, by uderzyć z podwójną siłą. Żyli według sinusoidy jego własnego umysłu, spaczonego przez cierpienie i koszmary. A teraz? Kto wygrywał teraz, gdy stała przed nim tak bliska mu kobieta i raniła go raz za razem? Gdyby do niej nie przyszedł, gdyby go nie przyjęła do siebie, nie byłoby tej rozmowy. Każde zajmowałoby się sobą, nie czując większego obowiązku dyskusji. Być może minęliby się tylko szybko, wymieniając krótkie słowa. Co więc uległo zmianie? Co się zmieniło, Jay?
- Wiesz, co mam na myśli - odparł, czując się wyraźnie dotknięty tym niezrozumieniem. Przecież nie mówił o spaleniu Ministerstwa Magii. To ludzkie serca płonęły nienawiścią i chęcią działania. Kolejne naciski związane z wprowadzanymi zmianami, które miały pomóc państwu się chronić, wywołały skutek uboczny, a efekt odwrócenia miał dotknąć wszystkich. - Nikogo nie usprawiedliwiam. Nie widzisz tylko, że jedno zło nakręca drugie? - spytał, jednak zamilkł na moment, słysząc kolejne słowa kobiety. - Czemu mówisz takie rzeczy? - Nie mówił już głośno i donośnie, a wyciszył się, patrząc ze zmarszczonymi brwiami na Pomonę. Nie myślał trzeźwiej od miesięcy, podczas gdy ona zamierzała zrzucić to na przeżycia, których doznał? Nie spodziewał się, że mogła być na tyle okrutna... Nie. Nie była. Nie mogła być. Otrząsnął się z lekkiego szoku dość szybko, wyłapując kobiece wzburzenie. Sam jednak też nie mógł kontrolować wewnętrznego poruszenia całą sytuacją, a zaognione słowa cięły mocniej i głębiej niż niejedno zaklęcie. - Powstrzymać, poświęcając na swojej drodze innych? Ty chyba nie mówisz poważnie, Pom. To nie jest sprawiedliwość tylko obłęd. Gdybym powiedział ci, że zamierzam zatracić całą klasę dla zatrzymania kogoś takiego, uważałabyś to dalej za mój obowiązek? Albo, co gorsza, za chwalebny czyn? A teraz nagle zaczynasz to usprawiedliwiać? - Nie rozumiał jej. Przecież nie mogła tego tłumaczyć, że kogokolwiek poniosły tam emocje - w końcu to aurorzy, którzy byli szkoleni przez lata do walki z przestępcami, pierwsi podnieśli rękę przeciwko rzeszy znacznie większej niż jeden czarodziej na jednego. Aurorzy mieli inne zadania. To ci, którzy przysięgali chronić społeczeństwo. Ci, którzy potrafili zapanować nad sobą w najtrudniejszych warunkach. Ci, którzy mieli być przykładem i ostoją. A teraz ta ostoja miała zbrukane ręce. Gdy Pomona się odsunęła, wypuścił powietrze z drżących nozdrzy, czując jak złość powoli uchodziła, pozostawiając jednak smutek. Nie chciał, żeby to się tak skończyło, jednak wiedział, że... - To zawsze kończy się walką - odparł cicho, nie konkretyzując, co dokładnie miał na myśli. Mógł mówić zarówno o konflikcie rozpoczętym w Stonehenge, ale również i o nich samych. Przejechał nerwowo dłonią we włosach, robiąc krok w stronę Sprout, jednak widząc jej reakcję, zatrzymał się i wycofał. Pozwolił, by bruzdy wewnętrznego rozłamu pojawiły się na jego twarzy i naznaczyły również spojrzenie, którym obdarzył zielarkę. - Co ci się stało? Bo zwyczajnie cię nie poznaję. Myślałem, że właśnie dlatego zostaliśmy nauczycielami, by znać odpowiedzi na pytanie czym jest prawda i rozróżniać dobro od zła. Ale... Być może nigdy nie staliśmy po tej samej stronie - dodał cicho.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To nie jest właściwie ważne, chociaż wiem, że moja rodzina miałaby na ten temat inne zdanie. Czy już wiedzą? Martwią się, złoszczą, czekają na wyjaśnienia? Nie dostałam ani jednego listu lub wyjca na ten temat, więc chyba wszystko powoli się układa. Tak naiwnie sądzę, upojona dziwnym rodzajem szczęścia, którego dotąd nie doświadczyłam. Jak można czerpać przyjemność z obecności pogrążonego w depresji mężczyzny? To brzmi jak absurd. Powinien być ciężarem, niewygodnym elementem wystroju domu lub problemem trudnym do rozwiązania. Przecież nie jestem magipsychiatrą, w jaki sposób miałabym mu pomóc? Ciastka nie pomogą na wszystko, co samo w sobie jest szokujące, ale jednocześnie straszliwie prawdziwe. Zamiast udręki, smutku oraz niecierpliwości czuję zadowolenie. Jakby ktoś wylał balsam na rozdzierającą bólem ranę i szybko przyzwyczajam się do tego uczucia. Naturalnie, że bywa źle - czasem czuję się po prostu bezsilna, pragnąc dźwignąć go z tego marazmu i unieść w stronę jasnego słońca, ale nie potrafię. Zawodzę. To najgorsze, co mogło mi się przytrafić i przytrafia co jakiś czas, w istocie. Staram się jednak wyciągać z tego wnioski i wkraczać na kolejne etapy z podniesioną głową oraz uśmiechem na twarzy, bo wiem, że tego właśnie potrzebuje. Stabilizacji i siły, którą mogę mu tylko pokazać, ale nie umiem nią obdarzyć. Naiwnie sądzę, że to wystarczy. Zapominam, że Jayden nie jest zranionym w skrzydło pisklęciem, które wystarczy opatrzyć, nakarmić i potem patrzeć jak odlatuje w świat. Do domu. Ludzka psychika jest dużo bardziej złożona, emocje skomplikowane, a myśli poplątane, ale gdzieś tam sobie ubzdurałam, że podołam. Powinnam mierzyć siły na zamiary, nie karmić się ułudą, zamiast tego spojrzeć na sprawę realnie oraz obiektywnie. Nie potrafię. Chcę mieć go blisko siebie, to napawa mnie spokojem, zaś myśl, że mógłby znajdować się w przypadkowym miejscu na mapie świata sprawia, że ogarnia mnie panika. Wydaje mi się, że jest ona spowodowana przyjacielską troską oraz obawą o zdrowie i życie zagubionego w rzeczywistości mężczyzny. Z kolei prawda jest dużo bardziej skomplikowana - na tyle, że nie jestem w stanie odnaleźć w niej ukrytego sensu.
Chciałabym powiedzieć, że wiem. Jednak im dłużej rozmawiamy, tym mniej jestem o tym przekonana. Co się stało? Dotąd dogadywaliśmy się bez problemu, nawet kiedy spędzaliśmy wspólnie leniwe weekendy wolne od pracy. Teraz wystarczyła jedna informacja, żeby wszystko rozpadło się w drobny pył układający się pod naszymi stopami. Nie rozumiem. Coraz mniej rozumiem z tej całej konwersacji. Odnoszę wrażenie, że mówię sama do siebie, albo do jakiejś ściany w oddali, gdyż nie otrzymuję informacji zwrotnych na to, co mówię, a coś zupełnie innego. Tak różnego od tego, co sobie wyobrażałam.
Jak zwykle wyobrażam sobie za wiele.
Oczekuję od innych czegoś, czego nie mogą mi dać. Wystawiam po to rękę, z pięknym uśmiechem proszę o oddanie tego, czego potrzebuję i napotykam na mur niewiedzy. Pretensji. Rozczarowania. To boli, tak cholernie mocno, że brakuje mi już tchu. Dlaczego w ogóle w to brnę? Wciąż i wciąż, na nowo. Podchodzę ufnie i odchodzę z niczym więcej jak z kolejną raną. Dlaczego nadal mnie to dziwi? Powinnam umieć poradzić sobie z porażkami, to przecież chleb powszedni. Może powinnam jeszcze więcej dawać od siebie i nie wymagać absolutnie niczego? Chyba docieram nad jakąś cholerną granicę, przez jaką nie umiem przebrnąć. Co jeszcze mogę oddać?
- Dlatego, że ty mówisz takie - odzywam się wreszcie drżącym głosem. Wydaje mi się, że minęły całe wieki od momentu rozpoczęcia rozmowy, od kolejnych wyrzucanych z siebie słów nim wreszcie zdławiłam w sobie strach oraz rozpacz stojące nieznośną gulą w gardle. Mam ochotę potrząsnąć nim, sobą, nie wiem, kimkolwiek, byleby tylko ten koszmar wreszcie się skończył. Ale on się nie kończy, trwa, zadając rany głębiej i głębiej i chyba znów brakuje mi tchu. - Jeśli tylko w ten sposób dałoby się zapobiec kolejnym morderstwom… - Niemal mruczę, nie będąc w stanie zmusić swojego głosu do stanowczego, głośnego tonu, jakim posługiwałam się jeszcze przed chwilą. Nie umiem też dokończyć tej paskudnej wizji, nie jestem w stanie sobie tego wyobrazić. Wiem, że takie postępowanie byłoby słuszne. Wiem też, że nie dałabym rady tego zrobić. On też nie. Dlatego istnieją aurorzy, ludzie od najbardziej parszywej roboty. Niewdzięcznej. Nikt im przecież za to nie podziękuje, nigdy. Zostaną jedynie obrzuceni błotem, nienawiścią - a jednak przyjmowali te ciosy na siebie, właśnie dla nas. Z tego powodu powinniśmy czuć wdzięczność. Ale to, co powiedział Jayden jest zbyt drastyczne - przelewa ostatecznie czarę paskudnej goryczy, dlatego czuję jak cisną mi się łzy do oczu. Nawet to mnie boli. I wiedza, że kiedykolwiek musiałabym rozważać takie opcje. Przecież to po dzieci i dla dzieci poszłam do złotej wieży, obiecałam je chronić, a teraz… teraz już sama nie wiem co powinnam robić i co myśleć.
Muszę się cofnąć, iść do tyłu, znów, może spadnę ze schodów, podniesienia albo czegokolwiek i będzie lepiej. Nie wiem co robię, bo wszystko nagle okazuje się innym niż sądziłam, że było.
Czy jestem złym człowiekiem? Kiedyś odpowiedź byłaby banalnie prosta. Dziś nie jestem w stanie jej uformować. Widząc wyrzuty w oczach mężczyzny nawet z tej odległości, słysząc kolejny zlepek zdań… wiem już jaki jest ciąg dalszy, jakie wnioski powinnam z nich wysnuć, ale resztki godności nie pozwalają mi dopuścić tej wiedzy do świadomości. Biję się z myślami i walczę z samą sobą nie mając ani oparcia ani potwierdzenia. Są tylko zaprzeczenia, kolejna negacja, jedna, druga, osiemdziesiąta. - Ja… - Nie wiem. Nic już nie wiem. To jakiś kompletny chaos. Szaleństwo. Chodźmy do domu, zjedzmy śniadanie i porozmawiajmy jak ludzie. Nie, to się już nie wydarzy, właśnie to do mnie dociera. Nie wiem jakim cudem trzymam się jeszcze na nogach. Koszmar. Jak się z tego wybudzić? - Przepraszam cię, Jay - wyrzucam wreszcie z siebie, ale drżący głos nie brzmi ani trochę dobrze. - Że wybrałeś tak fatalnie - kończę rozpościerając bezradnie ramiona. Straciłeś niepotrzebnie czas. Tamtego wieczoru trzeba było zapukać do Shelty albo w ogóle kogokolwiek innego. Każdy byłby lepszy ode mnie. Więc idź już i nie trać tego czasu jeszcze więcej. Może jeszcze zdołasz nadgonić to, co utracone.
Ja… muszę włożyć całą siłę w utrzymanie się w całości.
Chciałabym powiedzieć, że wiem. Jednak im dłużej rozmawiamy, tym mniej jestem o tym przekonana. Co się stało? Dotąd dogadywaliśmy się bez problemu, nawet kiedy spędzaliśmy wspólnie leniwe weekendy wolne od pracy. Teraz wystarczyła jedna informacja, żeby wszystko rozpadło się w drobny pył układający się pod naszymi stopami. Nie rozumiem. Coraz mniej rozumiem z tej całej konwersacji. Odnoszę wrażenie, że mówię sama do siebie, albo do jakiejś ściany w oddali, gdyż nie otrzymuję informacji zwrotnych na to, co mówię, a coś zupełnie innego. Tak różnego od tego, co sobie wyobrażałam.
Jak zwykle wyobrażam sobie za wiele.
Oczekuję od innych czegoś, czego nie mogą mi dać. Wystawiam po to rękę, z pięknym uśmiechem proszę o oddanie tego, czego potrzebuję i napotykam na mur niewiedzy. Pretensji. Rozczarowania. To boli, tak cholernie mocno, że brakuje mi już tchu. Dlaczego w ogóle w to brnę? Wciąż i wciąż, na nowo. Podchodzę ufnie i odchodzę z niczym więcej jak z kolejną raną. Dlaczego nadal mnie to dziwi? Powinnam umieć poradzić sobie z porażkami, to przecież chleb powszedni. Może powinnam jeszcze więcej dawać od siebie i nie wymagać absolutnie niczego? Chyba docieram nad jakąś cholerną granicę, przez jaką nie umiem przebrnąć. Co jeszcze mogę oddać?
- Dlatego, że ty mówisz takie - odzywam się wreszcie drżącym głosem. Wydaje mi się, że minęły całe wieki od momentu rozpoczęcia rozmowy, od kolejnych wyrzucanych z siebie słów nim wreszcie zdławiłam w sobie strach oraz rozpacz stojące nieznośną gulą w gardle. Mam ochotę potrząsnąć nim, sobą, nie wiem, kimkolwiek, byleby tylko ten koszmar wreszcie się skończył. Ale on się nie kończy, trwa, zadając rany głębiej i głębiej i chyba znów brakuje mi tchu. - Jeśli tylko w ten sposób dałoby się zapobiec kolejnym morderstwom… - Niemal mruczę, nie będąc w stanie zmusić swojego głosu do stanowczego, głośnego tonu, jakim posługiwałam się jeszcze przed chwilą. Nie umiem też dokończyć tej paskudnej wizji, nie jestem w stanie sobie tego wyobrazić. Wiem, że takie postępowanie byłoby słuszne. Wiem też, że nie dałabym rady tego zrobić. On też nie. Dlatego istnieją aurorzy, ludzie od najbardziej parszywej roboty. Niewdzięcznej. Nikt im przecież za to nie podziękuje, nigdy. Zostaną jedynie obrzuceni błotem, nienawiścią - a jednak przyjmowali te ciosy na siebie, właśnie dla nas. Z tego powodu powinniśmy czuć wdzięczność. Ale to, co powiedział Jayden jest zbyt drastyczne - przelewa ostatecznie czarę paskudnej goryczy, dlatego czuję jak cisną mi się łzy do oczu. Nawet to mnie boli. I wiedza, że kiedykolwiek musiałabym rozważać takie opcje. Przecież to po dzieci i dla dzieci poszłam do złotej wieży, obiecałam je chronić, a teraz… teraz już sama nie wiem co powinnam robić i co myśleć.
Muszę się cofnąć, iść do tyłu, znów, może spadnę ze schodów, podniesienia albo czegokolwiek i będzie lepiej. Nie wiem co robię, bo wszystko nagle okazuje się innym niż sądziłam, że było.
Czy jestem złym człowiekiem? Kiedyś odpowiedź byłaby banalnie prosta. Dziś nie jestem w stanie jej uformować. Widząc wyrzuty w oczach mężczyzny nawet z tej odległości, słysząc kolejny zlepek zdań… wiem już jaki jest ciąg dalszy, jakie wnioski powinnam z nich wysnuć, ale resztki godności nie pozwalają mi dopuścić tej wiedzy do świadomości. Biję się z myślami i walczę z samą sobą nie mając ani oparcia ani potwierdzenia. Są tylko zaprzeczenia, kolejna negacja, jedna, druga, osiemdziesiąta. - Ja… - Nie wiem. Nic już nie wiem. To jakiś kompletny chaos. Szaleństwo. Chodźmy do domu, zjedzmy śniadanie i porozmawiajmy jak ludzie. Nie, to się już nie wydarzy, właśnie to do mnie dociera. Nie wiem jakim cudem trzymam się jeszcze na nogach. Koszmar. Jak się z tego wybudzić? - Przepraszam cię, Jay - wyrzucam wreszcie z siebie, ale drżący głos nie brzmi ani trochę dobrze. - Że wybrałeś tak fatalnie - kończę rozpościerając bezradnie ramiona. Straciłeś niepotrzebnie czas. Tamtego wieczoru trzeba było zapukać do Shelty albo w ogóle kogokolwiek innego. Każdy byłby lepszy ode mnie. Więc idź już i nie trać tego czasu jeszcze więcej. Może jeszcze zdołasz nadgonić to, co utracone.
Ja… muszę włożyć całą siłę w utrzymanie się w całości.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Dlaczego tak wiele umykało im w przeciągu tego całego czasu? Wydawać, by się mogło, że teraz mieli szansę poznać się bliżej niż kiedykolwiek, a jakiekolwiek spięcia, różnice, dysproporcje w przeróżnych dziedzinach powinny wyjść wcześniej. Stanięcie przed sobą w życiu dnia codziennego nie było łatwym zadaniem i mało kto potrafił iść z uniesioną głową i przyznać, że przetrwał. Że wytrwał. Że więzi, które zawiązał, były równie silne jak wcześniej. Lub mocniejsze. Ale nic takiego, co mogłoby ich poróżnić, się nie wydarzyło. Zdawali się idealnie dopasowanymi częściami układanki, starając się jakoś odnaleźć w aktualnej rzeczywistości. Wspólnie nie bali się niczego, a przynajmniej Jaydenowi łatwiej było spojrzeć na sytuację, w której się znalazł - mniej pesymistycznie niż robiłby to w samotności. Bo staranie się dla kogoś; dążenie ku czyjemuś szczęściu; by zobaczyć uśmiech na twarzy drugiej osoby, szczególnie teraz, gdy powodów do tego grymasu było tak niewiele - to wszystko miało w sobie znacznie więcej znaczenia i motywacji niż działanie ku własnemu pożytkowi. W końcu nie czuł żadnej potrzeby naprawy ruiny, którą był, ale Pomona twierdziła wręcz przeciwnie i nie chciała odpuszczać. Jakimś zrządzeniem losu trafił właśnie pod jej drzwi, chociaż przeczyło to podstawowym prawom logiki. W końcu powinien uciekać do domu. Tam, gdzie od najmłodszych lat znajdował wsparcie. Czy jego przybycie nie było więc nad wyraz wymowne? Podświadomie czuł potrzebę, by być blisko niej. Gdzie dostawał nie tylko opiekę, ale zrozumienie i gdzie czuł się potrzebny. Nawet w tym beznadziejnym stanie rozkładu. Lubił spędzać z nią czas na nawet kompletnie bezsensownych rzeczach jak obstawianie, która mandragora urośnie jako pierwsza. Oczywistym było, że przegrywał za każdym razem, jednak nie czuł się z tym źle. Sprout śmiała się z jego braku refleksji nad ów kwestią, a w podskakujących kaskadach włosów Pomony, Jayden odnajdywał dziwną przyjemność. Zupełnie jakby oznajmiały, że nic nie mogło zaburzyć trwania symbiozy, którą wytworzyli. Każda materia nie była wieczna i musiał o tym wiedzieć lepiej niż ktokolwiek. Pisał przecież na ten temat niejeden artykuł i chociaż nie należał do grupy filozofów, zawsze potrafił przełożyć język astronomii na zdarzenia między ludźmi. Powinien był wiedzieć... A jednak nic nie zapowiadało, że azyl runie w tak okrutny sposób razem z kamiennym kręgiem w Stonehenge. Wystawieni na próbę, mieli nie dać rady ponieść ciężaru rzeczywistości, którą spychali tak nieustępliwie na dalszy plan.
Nie chciał, żeby czuła to wszystko. Żeby musiała zmagać się nie tylko z brzemieniem tragedii, o której rozpisywał się Prorok Codzienny, ale również i zadawanych przez niego raz po raz ran. Słowa, chociaż prawdziwe, trafiały okrutnie do jej wnętrza. Jayden jednak nie zamierzał jej kłamać, samemu też nie potrafiąc powstrzymać się przed otwartym wyrażeniem opinii. Nie spodziewał się przecież tak szalonych zapędów z jej strony. Racjonalne myślenie, obiektywne, bez zacietrzewienia, o którym tak wiele niegdyś dyskutowali. Wydawało mu się, że umieli podchodzić bezstronnie i dostrzegać szerszą perspektywę zdarzeń, dlatego nie bali się swoich poglądów. Bo były czyste. A teraz... Patrzył na nią i nie poznawał jej, bo chociaż mówiła swoim głosem i gestykulowała w ten sam sposób to nie była ona. To nie była jego Pomona. Tej zwyczajnie nie znał, a jej dalsze słowa jedynie go utwierdziły w ów przeświadczeniu. Coś ścisnęło jego serce, gdy tylko przyznała się, że poświęciłaby ich uczniów dla większego dobra. Dla abstrakcyjnej idei, o której żadne z nich nie miało bladego pojęcia. Bo jeśli zwycięstwo miało był wymazane krwią niewinnych, nie było wiktorią - było porażką, a każdy kto twierdził inaczej był po prostu... Szalony. - Nie wierzę ci. - Słowa wymknęły się spomiędzy jego warg, gdy zrobił krok w tył. To nie jest normalne. Tak nie żyją normalni ludzie, dźwięczało mu w głowie niczym brzmienie dzwonu, które chciało go wybudzić z koszmarnego snu. Koszmarem był fakt, że to była prawda. To działo się w tym momencie. Stali przed sobą niby znani, a jednak obcy. Przerażała go. To po prostu nie mogła być ona, bo Pomona nigdy nie powiedziałaby czegoś podobnego. Nie oddałaby uczniów. Prawdziwa oddałaby za nich życie. Zaufaj mi. Potrzebuję cię. Uspokajasz mnie. Zrobiłaś dla mnie tak wiele, że nawet sobie tego nie wyobrażasz. Po prostu wracaj, bo prawdziwej ciebie potrzebuję. Cała sytuacja na dziedzińcu... Kolejna fatamorgana postrzępionego umysłu? Co tu robiła? Przyszła z niego kpić i ranić jeszcze mocniej? Nawet te kłamstwa łamały mu serce, ale dopiero później, gdy prawda pojawiła się ze wzmożoną siłą, Jayden miał zrozumieć, że najokrutniejsze chwile należały do rzeczywistości. Fikcja nigdy nie bywała równie nowatorska. A teraz znajdowali się tu i teraz, pochłonięci przez teraźniejszość.
Przepraszam cię, że wybrałeś tak fatalnie.
- Tak. Ja też przepraszam - odpowiedział pozbawionym większych emocji głosem, czując jak coś zaciskało jego gardło. Żadne słowo nie zadrżało przy żadnej nucie, jednak czy miało to większe znaczenie? Obserwował znajomą twarz, zdając sobie sprawę, że każdy kolejny szczegół wydawał mu się ironicznie dokładniejszy, pełniejszy, piękniejszy w tak paskudnym momencie. Absurd. To był czysty absurd. Przepraszam. - Za to, że pozwoliłem na to wszystko. - Jego spojrzenie wciąż było wbite w jej postać, lecz gdy tylko wybrzmiało ostatnie słowo, zdał sobie sprawę, że jego dłoń zacisnęła się na ramieniu torby. Odpuścił. Podobnie zresztą zrobił ze zgniecioną w pięści gazetą, którą upuścił na kamienie dziedzińca. Wyminął kobietę bez słowa, kierując się jak zawsze drogą ku Hogsmeade, jednak wiedział, że miał to być ostatni raz. Ostatni raz jak zmierzał w tamtą stronę. W niemalże wydeptaną na pamięć ścieżkę ku znajomym, zawsze kojarzonych z wesołością drzwiom. Drzwiom, które otwierał setki, jeśli nie tysiące razy z szerokim uśmiechem, wiedząc, że za nimi miała pojawić się twarz zielarki. Umorusana ziemią, pachnąca roślinnością i świeżością. Teraz mieszkanie aż krzyczało ciszą. Wystarczyło jedno zaklęcie, by przywołać do siebie najważniejsze rzeczy, które pokornie ułożyły się na dnie torby profesora. Nie posiadał wiele, znaczną część przechowując w Wieży Astronomicznej, dlatego dość sprawnie był przygotowany do wyprowadzki. Zanim opuścił dom, ogarnął jeszcze spojrzeniem kuchnię. Znajdował się tam deser, który przygotowała i Jay zawahał się na moment. Kiedyś był oznaką dobroci, teraz zdawał się wręcz szydzić z mężczyzny. Astronom potrząsnął głową, chcąc pozbyć się wszelkich złudzeń i wyszedł, zostawiając klucze na stole tuż koło talerza wraz ze złamanymi wspomnieniami.
|zt
Nie chciał, żeby czuła to wszystko. Żeby musiała zmagać się nie tylko z brzemieniem tragedii, o której rozpisywał się Prorok Codzienny, ale również i zadawanych przez niego raz po raz ran. Słowa, chociaż prawdziwe, trafiały okrutnie do jej wnętrza. Jayden jednak nie zamierzał jej kłamać, samemu też nie potrafiąc powstrzymać się przed otwartym wyrażeniem opinii. Nie spodziewał się przecież tak szalonych zapędów z jej strony. Racjonalne myślenie, obiektywne, bez zacietrzewienia, o którym tak wiele niegdyś dyskutowali. Wydawało mu się, że umieli podchodzić bezstronnie i dostrzegać szerszą perspektywę zdarzeń, dlatego nie bali się swoich poglądów. Bo były czyste. A teraz... Patrzył na nią i nie poznawał jej, bo chociaż mówiła swoim głosem i gestykulowała w ten sam sposób to nie była ona. To nie była jego Pomona. Tej zwyczajnie nie znał, a jej dalsze słowa jedynie go utwierdziły w ów przeświadczeniu. Coś ścisnęło jego serce, gdy tylko przyznała się, że poświęciłaby ich uczniów dla większego dobra. Dla abstrakcyjnej idei, o której żadne z nich nie miało bladego pojęcia. Bo jeśli zwycięstwo miało był wymazane krwią niewinnych, nie było wiktorią - było porażką, a każdy kto twierdził inaczej był po prostu... Szalony. - Nie wierzę ci. - Słowa wymknęły się spomiędzy jego warg, gdy zrobił krok w tył. To nie jest normalne. Tak nie żyją normalni ludzie, dźwięczało mu w głowie niczym brzmienie dzwonu, które chciało go wybudzić z koszmarnego snu. Koszmarem był fakt, że to była prawda. To działo się w tym momencie. Stali przed sobą niby znani, a jednak obcy. Przerażała go. To po prostu nie mogła być ona, bo Pomona nigdy nie powiedziałaby czegoś podobnego. Nie oddałaby uczniów. Prawdziwa oddałaby za nich życie. Zaufaj mi. Potrzebuję cię. Uspokajasz mnie. Zrobiłaś dla mnie tak wiele, że nawet sobie tego nie wyobrażasz. Po prostu wracaj, bo prawdziwej ciebie potrzebuję. Cała sytuacja na dziedzińcu... Kolejna fatamorgana postrzępionego umysłu? Co tu robiła? Przyszła z niego kpić i ranić jeszcze mocniej? Nawet te kłamstwa łamały mu serce, ale dopiero później, gdy prawda pojawiła się ze wzmożoną siłą, Jayden miał zrozumieć, że najokrutniejsze chwile należały do rzeczywistości. Fikcja nigdy nie bywała równie nowatorska. A teraz znajdowali się tu i teraz, pochłonięci przez teraźniejszość.
Przepraszam cię, że wybrałeś tak fatalnie.
- Tak. Ja też przepraszam - odpowiedział pozbawionym większych emocji głosem, czując jak coś zaciskało jego gardło. Żadne słowo nie zadrżało przy żadnej nucie, jednak czy miało to większe znaczenie? Obserwował znajomą twarz, zdając sobie sprawę, że każdy kolejny szczegół wydawał mu się ironicznie dokładniejszy, pełniejszy, piękniejszy w tak paskudnym momencie. Absurd. To był czysty absurd. Przepraszam. - Za to, że pozwoliłem na to wszystko. - Jego spojrzenie wciąż było wbite w jej postać, lecz gdy tylko wybrzmiało ostatnie słowo, zdał sobie sprawę, że jego dłoń zacisnęła się na ramieniu torby. Odpuścił. Podobnie zresztą zrobił ze zgniecioną w pięści gazetą, którą upuścił na kamienie dziedzińca. Wyminął kobietę bez słowa, kierując się jak zawsze drogą ku Hogsmeade, jednak wiedział, że miał to być ostatni raz. Ostatni raz jak zmierzał w tamtą stronę. W niemalże wydeptaną na pamięć ścieżkę ku znajomym, zawsze kojarzonych z wesołością drzwiom. Drzwiom, które otwierał setki, jeśli nie tysiące razy z szerokim uśmiechem, wiedząc, że za nimi miała pojawić się twarz zielarki. Umorusana ziemią, pachnąca roślinnością i świeżością. Teraz mieszkanie aż krzyczało ciszą. Wystarczyło jedno zaklęcie, by przywołać do siebie najważniejsze rzeczy, które pokornie ułożyły się na dnie torby profesora. Nie posiadał wiele, znaczną część przechowując w Wieży Astronomicznej, dlatego dość sprawnie był przygotowany do wyprowadzki. Zanim opuścił dom, ogarnął jeszcze spojrzeniem kuchnię. Znajdował się tam deser, który przygotowała i Jay zawahał się na moment. Kiedyś był oznaką dobroci, teraz zdawał się wręcz szydzić z mężczyzny. Astronom potrząsnął głową, chcąc pozbyć się wszelkich złudzeń i wyszedł, zostawiając klucze na stole tuż koło talerza wraz ze złamanymi wspomnieniami.
|zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wszystkie pewności na jakich dotąd stałam runęły w dół. Pochłonęła je druzgocąca nicość, a zamiast nich pojawiają się wątpliwości. Najpierw nieśmiało, subtelnie, wręcz leniwie - później runął ich cały grad boleśnie raniąc każde wrażliwe miejsce na ciele. Ile to może już trwać? Wieczność czy ledwie ułamek brutalnej sekundy? Sama nie wiem co jest właściwe, chociaż miałam swoje poglądy. Tezy, za które mogłabym ręczyć - teraz nie mam już nic. Nawet optymizmu, którego zwykle trzymam się kurczowo jak gdyby miał być ostatnią deską ratunku w najtrudniejszych sytuacjach. Stoję sama po środku niczego, z niczym u boku i niczym w sercu. Czy w ogóle jeszcze tam jest? Musi być, czuję jak łomocze zawzięcie w klatce piersiowej niemalże podchodząc do gardła. Nie umiem powiedzieć nic więcej. Jestem po prostu bezużyteczna. Zamiast powiedzieć coś, co jeszcze ocali jakiekolwiek zgliszcza po tym pożarze, czekam na koniec. Aż wszystko doszczętnie spłonie, zaś wiatr rozsypie popiół na wszystkie strony świata. Na początku czuję do siebie złość. Złość, że nie wyciągnęłam ręki, nie wypowiedziałam ani jednego krótkiego zdania, które mogłoby go zatrzymać, wzburzyć pewność siebie. Mógłby zostać. Nawet jeśli miałby nic nie mówić, patrzeć na mnie smutno i nie rozumieć - przecież na pewno istniały słowa, które zatrzymałyby drastyczny pokaz destrukcji. Jak głupia nie mogę ich z siebie wydobyć. Gardło ściska się coraz mocniej nie pozwalając nawet na przełknięcie śliny. Jest tyle rzeczy, które mogłabym teraz zrobić. Zaprzeczać, przepraszać, błagać o zrozumienie, tłumaczyć się - dlaczego stoję jak słup soli nie wiedząc jak zrobić którąkolwiek z tych rzeczy? Przecież to nie jest trudne. Wystarczy ruszyć się albo otworzyć usta i pozwolić głosowi na opuszczenie krtani. Jednak nie dzieje się nic.
Ja też sobie nie wierzę. Jakby się nad tym intensywniej zastanowić, to nie wierzę już w ogóle. W cokolwiek. Mam pustkę w głowie i mętlik w sercu, czy jakoś tak. Wszystkie bodźce zlewają się w jedno i nie pozwalają na reakcję. Chciałabym… tak wiele rzeczy. I jestem niezdecydowana. Najpierw myślę, że powinien odejść, bo tak będzie dla niego najlepiej, potem czuję, że wolałabym jednak, żeby został. Ale nie komunikuję tego w żaden sposób będąc tak żałośnie sparaliżowaną.
Właściwie to czekam już tylko na tragicznie raniące słowa przecinające serce na wskroś, bezlitośnie i okrutnie, ale… okazuje się, że to nie one są moim dramatem. Tylko… ta bezduszność, brak jakiejkolwiek emocji, czegoś, czego mogłabym się desperacko chwycić i pozostać względnie na powierzchni. Jest tylko zlepek neutralnie brzmiących słów i koniec. Nic więcej. Mrugam szybko początkowo nie rozumiejąc co właśnie miało miejsce - czy tylko mnie ta sytuacja w jakikolwiek sposób obeszła? Na początku jeszcze walczę - to na pewno depresja, złość, cokolwiek innego, ale potem poddaję się najczarniejszym scenariuszom. Negatywne emocje niemające w ogóle ujścia kumulują się i ja przez to nakręcam się jeszcze mocniej, mieląc i analizując, wspominając i żałując.
Wnioski nie są ani trochę budujące, wręcz przeciwnie. Jestem chora na bycie idiotką - przecież to dokładnie to samo. Ta sama sytuacja jak kiedyś, w którą z powodu głupoty wpakowałam się aż dwukrotnie, naiwnie sądząc, że jakoś to będzie. W końcu nie potrzebuję niczego ambitnego, ot trochę uwagi i ciepła. Dlatego jestem w stanie znieść wiele. Głupia, głupia, głupia. Byłaś po prostu potrzebna, Pom - do ogarnięcia, nakarmienia i wysprzątania, ale już nie jesteś. Twoja rola dobiegła końca, nic więcej cię już nie czeka, więc można wyrzucić cię tak o, po prostu. Bo jesteś niepotrzebna, bo się psujesz i nie jesteś już taka jak wcześniej, za nowości. Dlaczego spodziewałaś się czegoś innego? Że tym razem będzie zwyczajnie lepiej? Bo jesteś głupia. Musisz wbić to sobie do głowy nim będzie za późno, chociaż chyba już jest. Ile razy możesz wałkować ten sam dramat, Pom? Ile razy ktoś musi cię wyrzucić na śmietnik nim oprzytomniejesz wreszcie? Nie wiem. Mam piekące łzy pod powiekami i żadnego planu awaryjnego. Na to, jak żyć będąc ruiną po raz kolejny. Jest mi za siebie wstyd, jestem zła i rozczarowana samą sobą. Źle ci było w samotności, Sprout? A teraz jest niby lepiej? Wszystko jest takie o c z y w i s t e, ale dopiero teraz. Dopiero w momencie, w którym rozpadasz się po raz kolejny, chociaż mogłaś uniknąć tego błędu. Wystarczyło myśleć tylko o sobie i trzymać się wyznaczonego wcześniej planu. Jayden jest dorosły, otacza go wiele życzliwych osób, ktokolwiek inny udzieliłby mu potrzebnego wsparcia. A ty głupia pomyślałaś, że jesteś w stanie uratować świat, śmiechu warte. Nie umiesz zająć się samą sobą, a co dopiero innymi. Uczniami też nie umiesz.
Ale jednak czekają. Zaraz rozpoczną się zajęcia. Przecieram więc powieki, uśmiecham się szeroko i wchodzę do środka, chociaż nie mam pojęcia co się dzieje. Jakbym była gdzieś zupełnie obok, bez sensu i dostępu do myśli lub uczuć. Wyłączona całkowicie. To tylko kilka godzin, dam radę. Potem… potem może wcale nie nadejść.
zt.
Ja też sobie nie wierzę. Jakby się nad tym intensywniej zastanowić, to nie wierzę już w ogóle. W cokolwiek. Mam pustkę w głowie i mętlik w sercu, czy jakoś tak. Wszystkie bodźce zlewają się w jedno i nie pozwalają na reakcję. Chciałabym… tak wiele rzeczy. I jestem niezdecydowana. Najpierw myślę, że powinien odejść, bo tak będzie dla niego najlepiej, potem czuję, że wolałabym jednak, żeby został. Ale nie komunikuję tego w żaden sposób będąc tak żałośnie sparaliżowaną.
Właściwie to czekam już tylko na tragicznie raniące słowa przecinające serce na wskroś, bezlitośnie i okrutnie, ale… okazuje się, że to nie one są moim dramatem. Tylko… ta bezduszność, brak jakiejkolwiek emocji, czegoś, czego mogłabym się desperacko chwycić i pozostać względnie na powierzchni. Jest tylko zlepek neutralnie brzmiących słów i koniec. Nic więcej. Mrugam szybko początkowo nie rozumiejąc co właśnie miało miejsce - czy tylko mnie ta sytuacja w jakikolwiek sposób obeszła? Na początku jeszcze walczę - to na pewno depresja, złość, cokolwiek innego, ale potem poddaję się najczarniejszym scenariuszom. Negatywne emocje niemające w ogóle ujścia kumulują się i ja przez to nakręcam się jeszcze mocniej, mieląc i analizując, wspominając i żałując.
Wnioski nie są ani trochę budujące, wręcz przeciwnie. Jestem chora na bycie idiotką - przecież to dokładnie to samo. Ta sama sytuacja jak kiedyś, w którą z powodu głupoty wpakowałam się aż dwukrotnie, naiwnie sądząc, że jakoś to będzie. W końcu nie potrzebuję niczego ambitnego, ot trochę uwagi i ciepła. Dlatego jestem w stanie znieść wiele. Głupia, głupia, głupia. Byłaś po prostu potrzebna, Pom - do ogarnięcia, nakarmienia i wysprzątania, ale już nie jesteś. Twoja rola dobiegła końca, nic więcej cię już nie czeka, więc można wyrzucić cię tak o, po prostu. Bo jesteś niepotrzebna, bo się psujesz i nie jesteś już taka jak wcześniej, za nowości. Dlaczego spodziewałaś się czegoś innego? Że tym razem będzie zwyczajnie lepiej? Bo jesteś głupia. Musisz wbić to sobie do głowy nim będzie za późno, chociaż chyba już jest. Ile razy możesz wałkować ten sam dramat, Pom? Ile razy ktoś musi cię wyrzucić na śmietnik nim oprzytomniejesz wreszcie? Nie wiem. Mam piekące łzy pod powiekami i żadnego planu awaryjnego. Na to, jak żyć będąc ruiną po raz kolejny. Jest mi za siebie wstyd, jestem zła i rozczarowana samą sobą. Źle ci było w samotności, Sprout? A teraz jest niby lepiej? Wszystko jest takie o c z y w i s t e, ale dopiero teraz. Dopiero w momencie, w którym rozpadasz się po raz kolejny, chociaż mogłaś uniknąć tego błędu. Wystarczyło myśleć tylko o sobie i trzymać się wyznaczonego wcześniej planu. Jayden jest dorosły, otacza go wiele życzliwych osób, ktokolwiek inny udzieliłby mu potrzebnego wsparcia. A ty głupia pomyślałaś, że jesteś w stanie uratować świat, śmiechu warte. Nie umiesz zająć się samą sobą, a co dopiero innymi. Uczniami też nie umiesz.
Ale jednak czekają. Zaraz rozpoczną się zajęcia. Przecieram więc powieki, uśmiecham się szeroko i wchodzę do środka, chociaż nie mam pojęcia co się dzieje. Jakbym była gdzieś zupełnie obok, bez sensu i dostępu do myśli lub uczuć. Wyłączona całkowicie. To tylko kilka godzin, dam radę. Potem… potem może wcale nie nadejść.
zt.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Odgarnął wilgotne włosy z czoła, biorąc głębszy oddech przesyconego deszczem powietrza. Ostatnie upały musiały spowodować odparowanie większej części wody z jeziora, a następnie przeistoczyć się w kłęby chmur, które od rana zarwały się tuż nad Hogwartem. Hipnotyzujący i miarowy odgłos uderzających w dach kropel skłaniał do refleksji oraz pochylenia się nad tematami, które normalnie przy słonecznym dniu zwyczajnie nie miały racji bytu w przesiąkniętym odpoczynkiem umyśle. Vane po zakończeniu porannych warsztatów, w których brali udział wszyscy pozostali na zamku uczniowie, zachęcił ich do wspólnego, ale zarazem indywidualnego zadania polegającego na spisaniu listów do rodzin. I nieważne czy mieli świadomość, gdzie bliscy się znajdowali i czy w ogóle żyli. Chodziło o samo zrozumienie. Sam Jayden sądził, że złapie za pióro i pergamin, by spisać parę słów do Pomony, ale nigdy tego nie zrobił. Zamiast tego przypomniał sobie o zepchniętym na dalszy plan pomyśle, do którego miał wrócić w czasie wolnym. A przecież teraz nie mogło być lepszej chwili na rozwinięcie projektu. Mógł bezkarnie korzystać z faktu, że przyszłe dni miał spędzić w Hogwarcie - skarbnicy wiedzy wielu pokoleń - a co za tym szło, mógł zagospodarować upływającym czasem w sposób efektowny i niezwykle owocny. Dlatego właśnie wakacje wydawały mu się idealnym momentem na rozpoczęcie przygotowań do książki, o której tyle myślał. Plany pojawiły się już wcześniej, lecz ostatni rok był bardziej niż szalony. Zakończenie roku szkolnego pozwoliło mu jednak odetchnąć od części obowiązków i skupić na innych. Od czegoś musiał zacząć i tym czymś był właśnie pergamin i pióro w jego rękach podczas lipcowego deszczu. Czego chciał? Pochylając się nad pustą jeszcze stroną, profesor odetchnął, by skontrolować znajdujących się na krużgankach uczniów.
To było jak przypominanie sobie dawnych nauk - z jednej strony proste, lecz również i uświadamiające, że i tworzenia należało się nauczyć. Poprzez zadawanie sobie nieskończonych ilości pytań i odnajdywanie tych najistotniejszych. Co tak naprawdę miało być kręgosłupem i filarem jego projektu, który koniec końców chciał wydać? A przynajmniej właśnie na końcową publikację liczył... Wpierw jednak musiały się odbyć badania, na których miał się oprzeć. W końcu nikt przed nim jeszcze tego nie robił. Nie w takiej formie. A Vane nie mógł tak po prostu uznać, że zamierzał zbadać meteoryty. Potrzebował zrozumienia i koncepcji najważniejszego. Bo wiedział, co miało być z centrum - wpływ kosmosu na rozwój magii na ziemi. I nie chodziło o ruch planet, wszak to już było od dawien dawna wiadome. Zapisane pytanie szybko przekreślił, a litery równocześnie zniknęły z pergaminu. Zamiast tego astronom nakreślił inne zdanie i zaraz po nim kolejne. Czy kosmos był odpowiedzialny za narodziny magii? Co sprowadziło potencjalnie magię? Czy meteoryty jako jedyne, bezpośrednie powiązanie Ziemi z kosmosem i jego nieprzebraną wszechrzeczą mogły to uczynić? Niosły w sobie wiele magii i starożytni już uważali pochodzące z nieba kamienie za wyjątkowe. Dar od bogów. Jay chciał rozszerzyć temat związany z siłą zaklętą w pochodzących z kosmosu, a jeśli planował to zrobić, musiał sięgnąć do dzieł nikogo innego jak właśnie Anaksagorasa z Kladzomen. Profesor na samej górze pergaminu zapisał nazwisko wielkiego uczonego, dorysowując tuż obok strzałkę prowadzącą do otoczonego kółkiem kolejnego imienia. Empedokles. To w końcu myśl twórcy koncepcji czterech żywiołów rozwinął Anaksagoras, który stał się niejako ojcem jaydenowej myśli. Mógłby iść tak dalej, kto czyim uczniem był, jednak to nie była jego rola ani miejsce - musiał skupić się na zapleczu historycznym bardziej jednak od strony teoretyczno-przygotowawczej. Jako podłoże i zajrzenie poza fasadę powierzchowności. Nie mógł wszak rozpocząć książki niepopartej w żaden sposób dowodami, a skoro już antyczni mieliby mieć w nią swój wkład, oznaczało to, że coś było na rzeczy. A więc myśl Anaksagorasa oraz jego Peri physeon miały być punktem wyjścia, zbadanie meteorytów ciągiem dalszym. Skąd pochodziły meteoryty, było również istotną kwestią, lecz nie do zbadania. Mógłby dowieść prawdę o aktualnych, lecz nie tych z prapoczątków. Wszak kto wiedział, kiedy miało to miejsce? Bombardowania istniały przed końcowym ukształtowaniem się ich globu... Nie. To nie mogło być wzięte pod uwagę.
- Profesorze, pora obiadu. - Jayden podniósł momentalnie głowę na stojącą przed nim postać małego Jamesa, który w swoich mugolskich rzeczach przypominał o świecie za kurtyną magii. Czarodziej potrząsnął głową i schował pergamin we wnętrzu marynarki, skinąwszy głową uczniowi. Miał rację. Pochylał się nad tym wystarczająco długo, że nie dostrzegł przemijającego czasu, ale na pewno miał usiąść do początkowego problemu badań już wkrótce. W końcu zaczynało się coś rozwijać. Coś, co warto było zbadać.
|literatura tworzenie
|zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Jayden Vane' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 23
'k100' : 23
Strona 2 z 2 • 1, 2
Dziedziniec
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Zamek Hogwart