Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade :: Gospoda pod Świńskim Łbem
Pokój gościnny
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★
Na mapie znajdują się miejsca ustawione wokół podłużnego stołu wstawionego do magicznie powiększonego pomieszczenia, kilka dostawionych krzesełek po stronie drzwi oraz dwa łóżka rozstawione wzdłuż przeciwległych, dłuższych ścian, które na stałe znajdowały się w pokoju gościnnym Świńskiego Łba, a na których zasiąść może do trzech osób. Prowadzący spotkanie zostali oznaczeni oddzielnie, natomiast dziwna numeracja jest ćwiczeniem na orientację w terenie.
Krzesełka zajęte:
1 - Adrien
4 - Bertie
5 - Florek
8 - Sophia
10 - Lucan
11 - Anthony
13 - Josephine
14 - Archibald
15 - Frances
16 - Pomona
17 - Justine
19 - Maxine
20 - Artur
21 - Jessa
25 - Åsbjørn
30 - Vera
31 - Roselyn
32 - Susanne
33 - Charlie
34 - Poppy
łóżko Loża 1
37 - Gabriel
38 - Ben
39 - Fred
łóżko Loża 2
40 - Sam
41 - Hannah
ośla ławka Krzesełka pod ścianą
36 - Kieran
35 - Jackie [bylobrzydkobedzieladnie]
Pokój gościnny
Niezbyt czysty, wąski i długi pokój z dwoma ustawionymi łóżkami pod ścianą i drewnianą ławą ciągnącą się przez niemalże całą jego długość. W powietrzu unosi się zapach kurzu, stęchlizny i rozlanego piwa. Przez niewielkie, zaklejone brudem okna prawie wcale nie wpada słońce. Jedynym źródłem światła są trzy zawieszone w powietrzu świece. Podłoga ugina się przy każdym kroku, swoim skrzypieniem przypominając ludzkie jęki. Z racji, że znajduje się na poddaszu, skosy sufitu znacząco utrudniają przemieszczanie się. Osoby, które liczą sobie więcej niż 170 centymetrów, muszą schylać głowy, by nie uderzać czołem w pełen pajęczyn sufit. Klucz do pokoju znajduje się u barmana, a ten wydaje go tylko osobom zaufanym.
Na mapie znajdują się miejsca ustawione wokół podłużnego stołu wstawionego do magicznie powiększonego pomieszczenia, kilka dostawionych krzesełek po stronie drzwi oraz dwa łóżka rozstawione wzdłuż przeciwległych, dłuższych ścian, które na stałe znajdowały się w pokoju gościnnym Świńskiego Łba, a na których zasiąść może do trzech osób. Prowadzący spotkanie zostali oznaczeni oddzielnie, natomiast dziwna numeracja jest ćwiczeniem na orientację w terenie.
Krzesełka zajęte:
1 - Adrien
4 - Bertie
5 - Florek
8 - Sophia
10 - Lucan
11 - Anthony
13 - Josephine
14 - Archibald
15 - Frances
16 - Pomona
17 - Justine
19 - Maxine
20 - Artur
21 - Jessa
25 - Åsbjørn
30 - Vera
31 - Roselyn
32 - Susanne
33 - Charlie
34 - Poppy
37 - Gabriel
38 - Ben
39 - Fred
40 - Sam
41 - Hannah
36 - Kieran
35 - Jackie [bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:01, w całości zmieniany 2 razy
Mogło wydawać się, że Cyrus nie przysłuchiwał się składanym raportom lub toczonym rozmowom odbijającym się echem gdzieś obok niego. Intensywnie bazgrał coś na pergaminie, lecz jednocześnie wsłuchiwał się w każde jedno słowo. Niepokojące, tnące gęste powietrze pochmurnej atmosfery. Snape przerwał kreślenie piórem i uniósł głowę. Obdarzył ponurym - czasem trącającym niedowierzaniem - wzrokiem każdego, kto akurat zadecydował się cokolwiek wspomnieć na łamach forum. Jednocześnie zerkał na tacę nie dowierzając jak wielki kopiec złożony z ingrediencjami oraz eliksirami zdążył się na niej wytworzyć. Niemal wszyscy dołożyli coś od siebie zasilając alchemików oraz zakonników cennymi surowcami potrzebnymi do walki ze złem.
To na tym tak naprawdę skoncentrował większość uwagi. Charlene zadała słuszne pytanie – o które on się nie pokusił sądząc, że to ktoś inny będzie decydować o strukturze całej tej procedury. Po prostu czekał na odpowiedź w międzyczasie posiłkując się zdobytymi informacjami. Każda jedna wypowiedź nosiła znamiona przerażającej historii, której nie chciałby być świadkiem. Pożar w ministerstwie z powodu szatańskiej pożogi; Cyrus wzdrygnął się na samo wyobrażenie jak paskudna musiała to być śmierć dla wielu czarodziejów. Później anomalie, dziwne teleportacje zaklęć, paskudne nazwiska, aż wreszcie czyszczenie pamięci oraz imperius. To składało się w przerażającą układankę burzącą spokój oraz sprawiającą, że krew w żyłach wrzała. Pokręcił głową z niedowierzaniem oraz odrazą dla podludzi, którzy dopuścili się tak karygodnych zbrodni. Nie potrafił wczuć się w nieszczęśników, którym utracono życia - dosłownie lub w przenośni.
Niestety czuł się bezradny w obliczu tych rewelacji. Nie mógł w żaden sposób pomóc, chociaż na pewno zamierzał zastanowić się nad alchemicznymi rozwiązaniami problemów. Zanotował skrupulatnie każdą propozycję, jaka padła i dotyczyła potrzebnych mikstur. Natomiast wytypowany do trzymania - chwilowej? - pieczy nad ingrediencjami Snape uniósł z niedowierzaniem głową, koncentrując wzrok najpierw na Skamanderze, później na Bartiusie. Obejrzał się też na Charlie. Najpierw się zawstydził, lecz potem wyprostował się na krześle.
- W porządku. Jeśli chodzi o alchemików to kojarzę Charlene. Czy ktoś jeszcze ma kwalifikacje lub po prostu chciałby się sprawdzić w warzeniu eliksirów? - spytał na głos, oglądając się na ewentualne zgłoszenia. Nie znał wszystkich, a skoro nie było ich w jednostce badawczej, nie mógł o nich wiedzieć. Chciał ich sobie zapisać i później rzeczywiście dogadać się odnośnie składników. - Chciałbym w takim razie, żeby ci, co się zgłoszą i będą chcieli mieć udział w zapasach niniejszych składników zostali chwilę po spotkaniu, to sobie wszystko omówimy - zaproponował jeszcze. W tamtej chwili to nie był czas na to, żeby zabierać cenne minuty na dyskusję, która nie dotyczyłaby wszystkich. - Jeśli ktoś wie, że potrzebuje jakiegoś eliksiru, które tu są, to też niech da znać. Może potrzebujecie czegoś na naprawę anomalii, misję? - spytał dodatkowo. Nie chciał rozdawać fiolek na chybił trafił lub ładne oczy, wolał, żeby inni włączyli się do sprawy. Dyskusję natomiast, którą podniósł Jay, zwieńczył niestety milczeniem i przygryzieniem policzka od wewnątrz. Bał się do czego to zmierzało, bał się odpowiedzi innych, a sam Cyrus nie do końca miał przekonanie zarówno do jednej jak i drugiej metody. Siedział zatem niepewny wszystkiego, a sprawa kamienia wskrzeszenia straciła nagle na ważności. Głównie przez to, że chciał zaproponować kandydaturę jego oraz Jay'a w związku z meteorytami, astronomią i tak dalej, lecz czuł podskórnie, że to nie był dobry pomysł.
To na tym tak naprawdę skoncentrował większość uwagi. Charlene zadała słuszne pytanie – o które on się nie pokusił sądząc, że to ktoś inny będzie decydować o strukturze całej tej procedury. Po prostu czekał na odpowiedź w międzyczasie posiłkując się zdobytymi informacjami. Każda jedna wypowiedź nosiła znamiona przerażającej historii, której nie chciałby być świadkiem. Pożar w ministerstwie z powodu szatańskiej pożogi; Cyrus wzdrygnął się na samo wyobrażenie jak paskudna musiała to być śmierć dla wielu czarodziejów. Później anomalie, dziwne teleportacje zaklęć, paskudne nazwiska, aż wreszcie czyszczenie pamięci oraz imperius. To składało się w przerażającą układankę burzącą spokój oraz sprawiającą, że krew w żyłach wrzała. Pokręcił głową z niedowierzaniem oraz odrazą dla podludzi, którzy dopuścili się tak karygodnych zbrodni. Nie potrafił wczuć się w nieszczęśników, którym utracono życia - dosłownie lub w przenośni.
Niestety czuł się bezradny w obliczu tych rewelacji. Nie mógł w żaden sposób pomóc, chociaż na pewno zamierzał zastanowić się nad alchemicznymi rozwiązaniami problemów. Zanotował skrupulatnie każdą propozycję, jaka padła i dotyczyła potrzebnych mikstur. Natomiast wytypowany do trzymania - chwilowej? - pieczy nad ingrediencjami Snape uniósł z niedowierzaniem głową, koncentrując wzrok najpierw na Skamanderze, później na Bartiusie. Obejrzał się też na Charlie. Najpierw się zawstydził, lecz potem wyprostował się na krześle.
- W porządku. Jeśli chodzi o alchemików to kojarzę Charlene. Czy ktoś jeszcze ma kwalifikacje lub po prostu chciałby się sprawdzić w warzeniu eliksirów? - spytał na głos, oglądając się na ewentualne zgłoszenia. Nie znał wszystkich, a skoro nie było ich w jednostce badawczej, nie mógł o nich wiedzieć. Chciał ich sobie zapisać i później rzeczywiście dogadać się odnośnie składników. - Chciałbym w takim razie, żeby ci, co się zgłoszą i będą chcieli mieć udział w zapasach niniejszych składników zostali chwilę po spotkaniu, to sobie wszystko omówimy - zaproponował jeszcze. W tamtej chwili to nie był czas na to, żeby zabierać cenne minuty na dyskusję, która nie dotyczyłaby wszystkich. - Jeśli ktoś wie, że potrzebuje jakiegoś eliksiru, które tu są, to też niech da znać. Może potrzebujecie czegoś na naprawę anomalii, misję? - spytał dodatkowo. Nie chciał rozdawać fiolek na chybił trafił lub ładne oczy, wolał, żeby inni włączyli się do sprawy. Dyskusję natomiast, którą podniósł Jay, zwieńczył niestety milczeniem i przygryzieniem policzka od wewnątrz. Bał się do czego to zmierzało, bał się odpowiedzi innych, a sam Cyrus nie do końca miał przekonanie zarówno do jednej jak i drugiej metody. Siedział zatem niepewny wszystkiego, a sprawa kamienia wskrzeszenia straciła nagle na ważności. Głównie przez to, że chciał zaproponować kandydaturę jego oraz Jay'a w związku z meteorytami, astronomią i tak dalej, lecz czuł podskórnie, że to nie był dobry pomysł.
Love ain't simple
Promise me no promises
Promise me no promises
Cyrus Snape
Zawód : Alchemik
Wiek : 30
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
I wish
we could take it
back in time,
before we crossed the line,
no now, baby
we see a storm is closing in,
I reach out for your hand.
we could take it
back in time,
before we crossed the line,
no now, baby
we see a storm is closing in,
I reach out for your hand.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Malcolm! - szeptem zgromiła brata, kiedy przecisnął się do stołu - nie chciała wzbudzać niepotrzebnego zamieszania ani zwracać na siebie uwagę większą, niż było to konieczne. Z lekkim oporem przyjęła od niego szklankę, w głębi ducha odczuwając wdzięczność - łyk pysznego soku naprawdę dobrze jej zrobił. Westchnęła, może po prostu czasem przejmowała się za bardzo - uśmiechnęła się do niego, na pół dziękczynnie, na pół przepraszająco, wsłuchując się w dalsze słowa prowadzących spotkanie.
- Czy jeśli pamięć została usunięta przed rzuceniem klątwy imperiusa - zaczęła niepewnie, unosząc spojrzenie ku profesorowi Bartiusowi, a później ku aurorom, których twarze napotkała - istnieje jakikolwiek sposób, by dotrzeć do tego, co działo się pod wpływem zaklęcia wcześniej? Jakie informacje... mogli z was wyciągnąć? - Wypowiadając ostatnie słowa, przeniosła spojrzenie na Josephine i Alexandra. Bez oskarżenia, naturalnie, nie było w tym ich winy - to był atak, celowy i zamierzony. - Imperius na to pozwala? - Powróciła wzrokiem ku aurorom, którzy, jak się jej wydawało, mieli z tym zaklęciem największe doświadczenia. - Czujecie... wciąż ten przymus? Ukierunkowany na inny cel? Ktoś koniecznie powinien was obejrzeć - Akcja dywersyjna mogła trwać pomimo usuniętej pamięci, było wśród nich wystarczająco wiele tak aurorów, jak łamaczy klątw, którzy bez wątpienia potrafiliby rozpoznać nieprawidłowości. Przeniosła pytające spojrzenie na prowadzących spotkanie - Samuela i Herewarda - obydwoje mieli w tej dziedzinie znacznie większą wiedzę niż ona. Przez ton jej głosu przebijała się wyłącznie troska. - Josephine, nie pamiętasz mnie? - Zatrzymała wzrok na przyjaciółce - na dłużej. Powinna była odezwać się wcześniej. - Przyjaźnimy się, wiem o tobie dużo. Zostań ze mną po spotkaniu, pomogę ci. Opowiem ci tyle, ile wiem - zaproponowała, wciąż z troską, nie będąc pewną, na ile Fenwick rozpoznawała otaczającą ją rzeczywistość; znała również Alexandra, ale nieporównywalnie słabiej - i była pewna, że jemu mógł skuteczniej pomóc ktoś inny. Pozostali gwardziści, był częścią czegoś większego, ważniejszego. Kącik jej ust uniósł się nieco ku górze, gdy usłyszała nietaktowną wypowiedź Wrighta - mogła się tylko domyślać, jak mocno zmiesza ona tych dwojga.
Kamień wskrzeszenia - myśl o artefakcie wydawała się intrygująca, jednak Minnie nie zabrała głosu, nie posiadała żadnych informacji, które mogłyby się okazać w tej materii użyteczne. Hereward wyszedł po krzesełka, lecz ona została personalnie przywołana przez profesora Vane'a i nie chciała odrzucać jego uprzejmości - to byłoby niegrzeczne. Zerknęła z ukosa na Malcolma, żegnając go tym krótkim gestem - wiedziała, że poradzi sobie sam, zresztą przy Benjaminie i tak nie wypadnie mniej taktownie - i podeszła do miejsca zwolnionego przez Jaydena. - Dziękuję, panie profesorze - szepnęła, nie chcąc przeszkadzać w obradach - przed sobą położyła na wpół pełną szklankę soku.
Słowa Samuela były smutne, ale prawdziwe. Widziała śmierć: przestała być pustym mitem, wydarzeniem dalekim, obcym, stała się prawdziwa i namacalna, obecna w codzienności i choć myśl ta bynajmniej nie sprawiała jej radości, a przysłaniała twarz ponurym cieniem, wiedziała, że miał rację. Nie - nie chciała brudzić własnych rąk w krwi, nie potrafiłaby. Bała się, choć powinna być odważna - ale dziś tylko głupcy nie odczuwaliby strachu. Była w tym wszystkim zagubiona i zapewne podobnie jak wielu innych Zakonników najchętniej po prostu wyparłaby te wydarzenia z głowy. Udawała, że to się wcale nie wydarzyło - ale jeśli wszyscy będą odwracać wzrok - kto wtedy zostanie, żeby działać? Wsłuchiwała się w słowa Jaydena w milczeniu i w ciszy. Oczywiście, że miał rację, nie mieli być tymi, którzy mieli dalej szerzyć na świecie zło - mieli zwyciężyć je światłością, ale jak mogli to zrobić? Nie zamierzała brudzić rąk krwią, wiedziała, że nigdy tego nie zrobi. Nie potrafiłaby zabić drugiego człowieka - ani pośrednio ani bezpośrednio - nie wydawało się jej też, by ktokolwiek tego od niej oczekiwał, wspierała Zakon tak, jak potrafiła najlepiej. Ale nie zamierzała też tak łatwo oceniać żołnierzy, którzy na wojnie pełnili swoją wartę - znała zarówno Samuela, jak i Herewarda, znała również Benjamina, który tak emocjonalnie zabrał głos chwilę później. Wiedziała, że nikt z nich nie cieszył się możliwością przelania krwi. Wiedziała, że nie mówiliby o tym, gdyby to nie było naprawdę konieczne. Nadeszły naprawdę trudne czasy - a płomienna przemowa Margaux jedynie to podkreśliła. Zatrzymała spojrzenie na Frances, również od niej biła mądrość.
- To, co widziałam w Ministerstwie - zaczęła niepewnie, lekko podłamanym głosem - śmierć, śmierć tak wielu niewinnych czarodziejów - ściągnęła brew, być może dla zaprawionych w boju aurorów, dla dzielnych gwardzistów i innych rycerzy Zakonu taki widok był codziennością - ale nie dla niej. Wstrząsnął nią. - Oni są zdolni do wszystkiego - stwierdziła, ściągając z żalu brew i przenosząc spojrzenie na profesora Vane'a. Zgadzała się z nim w całej rozciągłości - ale spokojna rozmowa z tymi ludźmi nie przyniesie pożądanego efektu. - Są potworami - dodała, ledwie słyszalnie, wciąż drżącym głosem - trudno było się pogodzić z istnieniem bezdusznego wroga. Ale wróg nadszedł i zaatakował, dialog nie był już możliwy - druga strona wcale go nie chciała. Powtórzyła określenie za Benjaminem, bo wydawało się brutalnie prawdziwe i adekwatne. Bała się radykalności, nie chciała jej - ale to nie oni zaczęli się zmieniać, to wróg zaczął sięgać po obrzydliwe środki, choć nawet wprost nie powiedział, czego żąda. To nie były pusto rzucane frazesy, propaganda wyczytana z gazet - to były wnioski płynące z obrazów, które mimo woli widziała na własne oczy.
- Czy jeśli pamięć została usunięta przed rzuceniem klątwy imperiusa - zaczęła niepewnie, unosząc spojrzenie ku profesorowi Bartiusowi, a później ku aurorom, których twarze napotkała - istnieje jakikolwiek sposób, by dotrzeć do tego, co działo się pod wpływem zaklęcia wcześniej? Jakie informacje... mogli z was wyciągnąć? - Wypowiadając ostatnie słowa, przeniosła spojrzenie na Josephine i Alexandra. Bez oskarżenia, naturalnie, nie było w tym ich winy - to był atak, celowy i zamierzony. - Imperius na to pozwala? - Powróciła wzrokiem ku aurorom, którzy, jak się jej wydawało, mieli z tym zaklęciem największe doświadczenia. - Czujecie... wciąż ten przymus? Ukierunkowany na inny cel? Ktoś koniecznie powinien was obejrzeć - Akcja dywersyjna mogła trwać pomimo usuniętej pamięci, było wśród nich wystarczająco wiele tak aurorów, jak łamaczy klątw, którzy bez wątpienia potrafiliby rozpoznać nieprawidłowości. Przeniosła pytające spojrzenie na prowadzących spotkanie - Samuela i Herewarda - obydwoje mieli w tej dziedzinie znacznie większą wiedzę niż ona. Przez ton jej głosu przebijała się wyłącznie troska. - Josephine, nie pamiętasz mnie? - Zatrzymała wzrok na przyjaciółce - na dłużej. Powinna była odezwać się wcześniej. - Przyjaźnimy się, wiem o tobie dużo. Zostań ze mną po spotkaniu, pomogę ci. Opowiem ci tyle, ile wiem - zaproponowała, wciąż z troską, nie będąc pewną, na ile Fenwick rozpoznawała otaczającą ją rzeczywistość; znała również Alexandra, ale nieporównywalnie słabiej - i była pewna, że jemu mógł skuteczniej pomóc ktoś inny. Pozostali gwardziści, był częścią czegoś większego, ważniejszego. Kącik jej ust uniósł się nieco ku górze, gdy usłyszała nietaktowną wypowiedź Wrighta - mogła się tylko domyślać, jak mocno zmiesza ona tych dwojga.
Kamień wskrzeszenia - myśl o artefakcie wydawała się intrygująca, jednak Minnie nie zabrała głosu, nie posiadała żadnych informacji, które mogłyby się okazać w tej materii użyteczne. Hereward wyszedł po krzesełka, lecz ona została personalnie przywołana przez profesora Vane'a i nie chciała odrzucać jego uprzejmości - to byłoby niegrzeczne. Zerknęła z ukosa na Malcolma, żegnając go tym krótkim gestem - wiedziała, że poradzi sobie sam, zresztą przy Benjaminie i tak nie wypadnie mniej taktownie - i podeszła do miejsca zwolnionego przez Jaydena. - Dziękuję, panie profesorze - szepnęła, nie chcąc przeszkadzać w obradach - przed sobą położyła na wpół pełną szklankę soku.
Słowa Samuela były smutne, ale prawdziwe. Widziała śmierć: przestała być pustym mitem, wydarzeniem dalekim, obcym, stała się prawdziwa i namacalna, obecna w codzienności i choć myśl ta bynajmniej nie sprawiała jej radości, a przysłaniała twarz ponurym cieniem, wiedziała, że miał rację. Nie - nie chciała brudzić własnych rąk w krwi, nie potrafiłaby. Bała się, choć powinna być odważna - ale dziś tylko głupcy nie odczuwaliby strachu. Była w tym wszystkim zagubiona i zapewne podobnie jak wielu innych Zakonników najchętniej po prostu wyparłaby te wydarzenia z głowy. Udawała, że to się wcale nie wydarzyło - ale jeśli wszyscy będą odwracać wzrok - kto wtedy zostanie, żeby działać? Wsłuchiwała się w słowa Jaydena w milczeniu i w ciszy. Oczywiście, że miał rację, nie mieli być tymi, którzy mieli dalej szerzyć na świecie zło - mieli zwyciężyć je światłością, ale jak mogli to zrobić? Nie zamierzała brudzić rąk krwią, wiedziała, że nigdy tego nie zrobi. Nie potrafiłaby zabić drugiego człowieka - ani pośrednio ani bezpośrednio - nie wydawało się jej też, by ktokolwiek tego od niej oczekiwał, wspierała Zakon tak, jak potrafiła najlepiej. Ale nie zamierzała też tak łatwo oceniać żołnierzy, którzy na wojnie pełnili swoją wartę - znała zarówno Samuela, jak i Herewarda, znała również Benjamina, który tak emocjonalnie zabrał głos chwilę później. Wiedziała, że nikt z nich nie cieszył się możliwością przelania krwi. Wiedziała, że nie mówiliby o tym, gdyby to nie było naprawdę konieczne. Nadeszły naprawdę trudne czasy - a płomienna przemowa Margaux jedynie to podkreśliła. Zatrzymała spojrzenie na Frances, również od niej biła mądrość.
- To, co widziałam w Ministerstwie - zaczęła niepewnie, lekko podłamanym głosem - śmierć, śmierć tak wielu niewinnych czarodziejów - ściągnęła brew, być może dla zaprawionych w boju aurorów, dla dzielnych gwardzistów i innych rycerzy Zakonu taki widok był codziennością - ale nie dla niej. Wstrząsnął nią. - Oni są zdolni do wszystkiego - stwierdziła, ściągając z żalu brew i przenosząc spojrzenie na profesora Vane'a. Zgadzała się z nim w całej rozciągłości - ale spokojna rozmowa z tymi ludźmi nie przyniesie pożądanego efektu. - Są potworami - dodała, ledwie słyszalnie, wciąż drżącym głosem - trudno było się pogodzić z istnieniem bezdusznego wroga. Ale wróg nadszedł i zaatakował, dialog nie był już możliwy - druga strona wcale go nie chciała. Powtórzyła określenie za Benjaminem, bo wydawało się brutalnie prawdziwe i adekwatne. Bała się radykalności, nie chciała jej - ale to nie oni zaczęli się zmieniać, to wróg zaczął sięgać po obrzydliwe środki, choć nawet wprost nie powiedział, czego żąda. To nie były pusto rzucane frazesy, propaganda wyczytana z gazet - to były wnioski płynące z obrazów, które mimo woli widziała na własne oczy.
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
Minuty mijały, stopniowo czyniąc tak podstawową czynność, jak oddech coraz cięższą. Relacje o bestialstwie nabierały gwałtowności, co napełniało Susanne tylko gorszym smutkiem, lecz nie dziwiły jej tak, jak miało to miejsce we wcześniejszym czasie. Na własne oczy zdążyła już poznać, do czego zdolni byli czarnoksiężnicy. Wciągnęła mimowolnie powietrze, kiedy obraz z pierwszego maja wyraźnie wypłynął w wyobraźni. Bertie nie miał wtedy tyle szczęścia, co Poppy - choć wyrwał się z szaleństwa po odsieczy, trafił na mniej pokojowego czarnoksiężnika niż panna Pomfrey. Do dzisiejszego dnia Lovegood sądziła, że chciałaby o tym wszystkim zapomnieć, nie pamiętać widoku przyjaciela, trafionego okrutnym urokiem i zmuszonego do samookaleczenia się. Opowieść Josephine i Alexandra uświadomiła jej jednak, że utrata pamięci absolutnie nie jest opcją - serce pękłoby jej, gdyby miała przypominać sobie o terrorze na nowo, przyswajać te wszystkie złe informacje, dowiadywać się o śmierci i tragediach. Także była przeciwniczką brutalności oraz ataku, także ciężko było jej myśleć o równie zdecydowanych działaniach, a serce drgnęło przyspieszone w rozpaczy słowami Brendana o wymierzeniu sprawiedliwości własnej siostrze, która jawnie przyznała się do błędu. W jej oczach, decydując się na taki krok, powinna dostać drugą szansę oraz ochronę, lecz to nie była jej decyzja. Sue nie była zła na nikogo, decydując się podzielić swoim zdaniem z resztą. Wątpliwości oraz różnice nie irytowały jej, przyjmowała je spokojnie. Zerknęła niepewnie na Constantine’a, siedzącego obok, wiedząc jak trudny temat został poruszony i spodziewając się, że obudzi w przyjacielu echo wątpliwości. Ponad wszystko musieli pamiętać, że stali po tej samej stronie barykady, ona nie zamierzała się wahać - nie po tym, czego była świadkiem.
- Dla żadnego z nas atak nie jest przyjemnością - zaczęła pewnie, i choć głos wyraźnie zadrżał, determinacja pozostała niezmienna. - Oni nie przebierają w środkach i wszystko wskazuje na to, że nie zaczną, a nasze wahania tylko ułatwią im zadanie, jakiekolwiek jest. Chciałabym wierzyć, że w poplecznikach Lorda Voldemorta kryje się skrawek dobra, ale nie zapowiada się na to, a wokół jest tylu ludzi, których trzeba przed nimi ocalić. To mordercy, kaci, ich bronią jest zniszczenie, ból i nienawiść. Był czas, kiedy mogliśmy się przed nimi bronić, albo przynajmniej próbować, ale nie możemy wierzyć w ich nawrócenie, skoro krzywdzą naszych bliskich bez krzty sumienia. Jesteśmy ich przeciwnikami, muszą wiedzieć, że istnieje druga strona, która nie zawaha się w razie potrzeby - jeśli będziemy dla nich dobrzy i wyrozumiali, nie przestaną, a terror tylko się powiększy. Nawet Azkaban przestał być odpowiednim dla nich miejscem - sami zadbali o to, by sprawiedliwość nie miała gdzie ich osadzić. Oni są złem, a my mamy to zło powstrzymać, nie ugłaskać. Jeśli tego nie zrobimy, historia Alexa i Josie powtórzy się, a torturom nie będzie końca. To nie jest dobro, o które walczymy - pokręciła głową, czując jak łzy spływają po policzkach, a oczy pieką. To było trudne, było trudne dla nich wszystkich. Otarła słone krople rękawem, dodając jeszcze - Nie zaczynajmy znów tej dyskusji, bo wszyscy wyjdziemy zranieni, kiedy nasz prawdziwy problem może planować kolejne zbrodnie - poprosiła, mówiąc już nieco ciszej i siadając na swoje miejsce - nawet nie zauważyła, kiedy się z niego podniosła. Cała drżała, z przejęcia, wciąż bowiem nie czuła złości, tylko rozżalenie i wielką rozpacz, że ich grupa doznaje wewnętrznych rozłamów. - Nasze sposoby powstrzymania ich nigdy nie będą tak okrutne i powiązane z czarną magią, jest szereg różnych zaklęć, jakim można utrudnić im życie, nawet takich, których używamy na pojedynkach, często bez wahania. My nie jesteśmy mordercami, ale przyszło nam z nimi walczyć - chyba musiała się uspokoić. Sięgnęła drżącą dłonią po szklankę z sokiem dyniowym, ale nie uniosła jej jeszcze do ust.
- Josie, Alex, postaram się wyciągnąć z pamięci każde wspomnienie, jakie mogłoby być pomocne i złożyć je na wasze ręce. Jesteśmy z wami i postaramy się pomóc, nawet jeśli teraz brzmi to niedorzecznie - zwróciła się łagodnie do dwójki.
Spojrzenie skierowała na Cyrusa, gdy ten się odezwał. Uniosła dłoń do góry, dając mu znak, że również chciałaby podjąć się tworzenia eliksirów. - Jestem po kursie ministerialnym, ale moje umiejętności nie są wybitne, potrzebuję kogoś doświadczonego przy boku. Mogę próbować, to zawsze jakieś wsparcie. Zostanę po spotkaniu - odpowiedziała.
- Kamień wskrzeszenia? - westchnęła pod nosem, zaskoczona. - Ten od czarnej różdżki i peleryny niewidki? - właściwie nie potrzebowała potwierdzenia. Skąd go miał?
- Dla żadnego z nas atak nie jest przyjemnością - zaczęła pewnie, i choć głos wyraźnie zadrżał, determinacja pozostała niezmienna. - Oni nie przebierają w środkach i wszystko wskazuje na to, że nie zaczną, a nasze wahania tylko ułatwią im zadanie, jakiekolwiek jest. Chciałabym wierzyć, że w poplecznikach Lorda Voldemorta kryje się skrawek dobra, ale nie zapowiada się na to, a wokół jest tylu ludzi, których trzeba przed nimi ocalić. To mordercy, kaci, ich bronią jest zniszczenie, ból i nienawiść. Był czas, kiedy mogliśmy się przed nimi bronić, albo przynajmniej próbować, ale nie możemy wierzyć w ich nawrócenie, skoro krzywdzą naszych bliskich bez krzty sumienia. Jesteśmy ich przeciwnikami, muszą wiedzieć, że istnieje druga strona, która nie zawaha się w razie potrzeby - jeśli będziemy dla nich dobrzy i wyrozumiali, nie przestaną, a terror tylko się powiększy. Nawet Azkaban przestał być odpowiednim dla nich miejscem - sami zadbali o to, by sprawiedliwość nie miała gdzie ich osadzić. Oni są złem, a my mamy to zło powstrzymać, nie ugłaskać. Jeśli tego nie zrobimy, historia Alexa i Josie powtórzy się, a torturom nie będzie końca. To nie jest dobro, o które walczymy - pokręciła głową, czując jak łzy spływają po policzkach, a oczy pieką. To było trudne, było trudne dla nich wszystkich. Otarła słone krople rękawem, dodając jeszcze - Nie zaczynajmy znów tej dyskusji, bo wszyscy wyjdziemy zranieni, kiedy nasz prawdziwy problem może planować kolejne zbrodnie - poprosiła, mówiąc już nieco ciszej i siadając na swoje miejsce - nawet nie zauważyła, kiedy się z niego podniosła. Cała drżała, z przejęcia, wciąż bowiem nie czuła złości, tylko rozżalenie i wielką rozpacz, że ich grupa doznaje wewnętrznych rozłamów. - Nasze sposoby powstrzymania ich nigdy nie będą tak okrutne i powiązane z czarną magią, jest szereg różnych zaklęć, jakim można utrudnić im życie, nawet takich, których używamy na pojedynkach, często bez wahania. My nie jesteśmy mordercami, ale przyszło nam z nimi walczyć - chyba musiała się uspokoić. Sięgnęła drżącą dłonią po szklankę z sokiem dyniowym, ale nie uniosła jej jeszcze do ust.
- Josie, Alex, postaram się wyciągnąć z pamięci każde wspomnienie, jakie mogłoby być pomocne i złożyć je na wasze ręce. Jesteśmy z wami i postaramy się pomóc, nawet jeśli teraz brzmi to niedorzecznie - zwróciła się łagodnie do dwójki.
Spojrzenie skierowała na Cyrusa, gdy ten się odezwał. Uniosła dłoń do góry, dając mu znak, że również chciałaby podjąć się tworzenia eliksirów. - Jestem po kursie ministerialnym, ale moje umiejętności nie są wybitne, potrzebuję kogoś doświadczonego przy boku. Mogę próbować, to zawsze jakieś wsparcie. Zostanę po spotkaniu - odpowiedziała.
- Kamień wskrzeszenia? - westchnęła pod nosem, zaskoczona. - Ten od czarnej różdżki i peleryny niewidki? - właściwie nie potrzebowała potwierdzenia. Skąd go miał?
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Z większą uwagą zaczął słuchać tego, co ma do powiedzenia Aldrich, gdy z ust mężczyzny wypadło imię jego córki. Wiedział, że i ona uciekła tamtego dnia od Szatańskiej Pożogi, jednak nie pytał o szczegóły, bo sam nie chciał zbyt wiele o całym zdarzeniu mówić. Musiał jednak skupić się na ważniejszych kwestiach, choćby na osobie Longbottoma, którą chcieli przybliżyć także inni. Jednak potem rozbrzmiał głos Selwyna, na którego Kieran skierował nieco podejrzliwe spojrzenie. Wysłuchał jego relacji do końca. To nie Ministerstwo Magii było celem, to Azkaban odgrywał większą rolę. Nie chodziło o odbicie popleczników Voldemorta, takiej akcji musiał przyświecać zdecydowanie bardziej istotny cel. Przez chwilę korciło go, aby zasugerować wykluczenie dwójki, która wcześniej była w pełni kontrolowana przez Mulcibera z dalszej dyskusji, jednak czuł, że podobnym postulatem rozpęta burzę. Na razie jednak Anthony zaczął mówić o możliwości przeprowadzenia akcji i to były o wiele ważniejsze, choć Kieran wolał, aby nie omawiano jej szczegółów w tak szerokim gronie.
Temat ministra został przywołany ponownie przez prowadzących spotkanie. Zapewne teraz trudniej będzie do niego dotrzeć, ale to stało się trudniejszym zadaniem już wtedy, gdy został sędzią Wizengamotu. Jako istotna persona dla wymiaru sprawiedliwości otrzymał wówczas ochronę i nie mógł z niej zrezygnować, choć głośno wykrzykiwał, że się jej brzydzi.
– Jeśli chcemy porozmawiać z Ministrem, musimy być ostrożni. Wiem, że Longbottom otoczył się zaufanymi ludźmi, ale w Ministerstwie może roić się od popleczników tego całego Voldemorta – Skoro podążali za nim przedstawiciele szlachetnych rodów, nie mogli wykluczyć, że czarnoksiężnik ma po swojej stronie również osoby zajmujące wysokie stanowiska w całej ministerialnej hierarchii. Kto wie, może nawet kontrolował wcześniejszego ministra, w końcu po dzisiejszych wypowiedziach Zakon ma już całkowitą pewność, że rzucenie skutecznego Imperiusa to nie problem dla tych pomiotów. – Mogę podjąć się tej rozmowy, choć bardziej odpowiedni do tego zadania może być Brendan – oznajmił spokojnie, przyglądając się przywołanemu głośno mężczyźnie. – Przez wzgląd na pokrewieństwo – wyjaśnił, gdyby ktoś nie wiedział o tym szczególe.
Spojrzał uważnie na Poppy, kiedy tylko wspomniała o Ignotusie, którego przed oblicze sprawiedliwości doprowadził sam Kieran. Nagle identyfikacja dwóch przeciwników noszących to samo nazwisko wydała mu się istotna.
– Poplecznikami Voldemorta jest zatem dwóch Mulciberów – sprostował wypowiedź Herewarda. – Ramsey, o którym mówimy nie pierwszy raz, i Ignotus, który w końcu opuścił więzienne mury. Był amnezjatorem, który lubował się w szczególnym dręczeniu mugoli. Gdzieś się zaszył, ale najwyraźniej już wypełzł.
Irytowały go rozterki młodych, tych jeszcze łudzących się idealistów, że zło można zwalczyć działaniami pokojowym. W jaki sposób pertraktować z osobami, które zabijają bez mrugnięcia okiem? Poderwał się z miejsca, dłonie wspierając na stole, przy podniesieniu masywnego ciała do pionu pamiętając o niemiłosiernym garbieniu się.
– To nie czas na dysputy moralne, które nie niosą ze sobą żadnych rozwiązań – oznajmił stanowczo, chcąc jak najszybciej zakończyć ten wątek, jakże niepotrzebny i budzący skrajne emocje, nawet w nim. – Jeśli chcesz pokoju, szykuj się do wojny – powtórzył z ogromnym przekonaniem, spojrzeniem pełnym nieustępliwości sunąc po wszystkich zebranych. Tę sentencję do głowy wbił mu ojciec, potem jak mantrę powtarzał dziadek. Wojna już ich zastała i wcale nie byli na nią gotowi, skoro w ich szeregach roiło się od wątpliwości. – Powinniśmy zacząć działać. I nie zamierzamy potęgować zła, chcemy je zwalczyć. To ci zwyrodnialcy za nic mają ludzkie życie. Im szybciej przestaniecie się łudzić, że mogą to być zagubione dusze, tym lepiej dla was. Śmierć nie będzie najgorszym, co spotka was z ich strony.
Los marionetki mógł okazać się gorszym niż pożegnanie się z życiem, lecz nie było potrzeby mówić o tym głośno. Słowa o kamieniu wskrzeszenia w pierwszej chwili chciał uznać za żart, choć dobrze wiedział, że pani profesor nie kazałaby przekazać im podobnej informacji, gdyby nie była przekonana o jej prawdziwości. Wszyscy znali baśń o trzech braciach, którzy otrzymali trzy podarki od samej Śmierci. Trzy insygnia śmierci, które zebrane razem mogły uczynić nieśmiertelnym. Ponownie zasiadł na krześle, marszcząc brwi w wyraźnej zadumie.
– Niektórzy domniemywali, że za stworzeniem insygniów stali trzej bracia parający się nekromancją – zaczął spokojnie, skupiając się na powodzie, dla którego najwidoczniej zostało zwołane to spotkanie. Dywagacje prowadzone jeszcze w dzieciństwie uderzyły w niego ponownie, z jeszcze większą siłą. – Skoro rzeczywiście istnieją, to może gdyby udało się nam zgromadzić je wszystkie… – urwał, gdy tylko zdał sobie sprawę, jak niedorzecznie zaczynały brzmieć jego spekulacje. – Jeśli Grindelwald posiadł tak potężny artefakt, wierzę, że stale musiał mieć go przy sobie. To musi być coś niewielkiego, niezbyt rzucającego się w oczy.
Temat ministra został przywołany ponownie przez prowadzących spotkanie. Zapewne teraz trudniej będzie do niego dotrzeć, ale to stało się trudniejszym zadaniem już wtedy, gdy został sędzią Wizengamotu. Jako istotna persona dla wymiaru sprawiedliwości otrzymał wówczas ochronę i nie mógł z niej zrezygnować, choć głośno wykrzykiwał, że się jej brzydzi.
– Jeśli chcemy porozmawiać z Ministrem, musimy być ostrożni. Wiem, że Longbottom otoczył się zaufanymi ludźmi, ale w Ministerstwie może roić się od popleczników tego całego Voldemorta – Skoro podążali za nim przedstawiciele szlachetnych rodów, nie mogli wykluczyć, że czarnoksiężnik ma po swojej stronie również osoby zajmujące wysokie stanowiska w całej ministerialnej hierarchii. Kto wie, może nawet kontrolował wcześniejszego ministra, w końcu po dzisiejszych wypowiedziach Zakon ma już całkowitą pewność, że rzucenie skutecznego Imperiusa to nie problem dla tych pomiotów. – Mogę podjąć się tej rozmowy, choć bardziej odpowiedni do tego zadania może być Brendan – oznajmił spokojnie, przyglądając się przywołanemu głośno mężczyźnie. – Przez wzgląd na pokrewieństwo – wyjaśnił, gdyby ktoś nie wiedział o tym szczególe.
Spojrzał uważnie na Poppy, kiedy tylko wspomniała o Ignotusie, którego przed oblicze sprawiedliwości doprowadził sam Kieran. Nagle identyfikacja dwóch przeciwników noszących to samo nazwisko wydała mu się istotna.
– Poplecznikami Voldemorta jest zatem dwóch Mulciberów – sprostował wypowiedź Herewarda. – Ramsey, o którym mówimy nie pierwszy raz, i Ignotus, który w końcu opuścił więzienne mury. Był amnezjatorem, który lubował się w szczególnym dręczeniu mugoli. Gdzieś się zaszył, ale najwyraźniej już wypełzł.
Irytowały go rozterki młodych, tych jeszcze łudzących się idealistów, że zło można zwalczyć działaniami pokojowym. W jaki sposób pertraktować z osobami, które zabijają bez mrugnięcia okiem? Poderwał się z miejsca, dłonie wspierając na stole, przy podniesieniu masywnego ciała do pionu pamiętając o niemiłosiernym garbieniu się.
– To nie czas na dysputy moralne, które nie niosą ze sobą żadnych rozwiązań – oznajmił stanowczo, chcąc jak najszybciej zakończyć ten wątek, jakże niepotrzebny i budzący skrajne emocje, nawet w nim. – Jeśli chcesz pokoju, szykuj się do wojny – powtórzył z ogromnym przekonaniem, spojrzeniem pełnym nieustępliwości sunąc po wszystkich zebranych. Tę sentencję do głowy wbił mu ojciec, potem jak mantrę powtarzał dziadek. Wojna już ich zastała i wcale nie byli na nią gotowi, skoro w ich szeregach roiło się od wątpliwości. – Powinniśmy zacząć działać. I nie zamierzamy potęgować zła, chcemy je zwalczyć. To ci zwyrodnialcy za nic mają ludzkie życie. Im szybciej przestaniecie się łudzić, że mogą to być zagubione dusze, tym lepiej dla was. Śmierć nie będzie najgorszym, co spotka was z ich strony.
Los marionetki mógł okazać się gorszym niż pożegnanie się z życiem, lecz nie było potrzeby mówić o tym głośno. Słowa o kamieniu wskrzeszenia w pierwszej chwili chciał uznać za żart, choć dobrze wiedział, że pani profesor nie kazałaby przekazać im podobnej informacji, gdyby nie była przekonana o jej prawdziwości. Wszyscy znali baśń o trzech braciach, którzy otrzymali trzy podarki od samej Śmierci. Trzy insygnia śmierci, które zebrane razem mogły uczynić nieśmiertelnym. Ponownie zasiadł na krześle, marszcząc brwi w wyraźnej zadumie.
– Niektórzy domniemywali, że za stworzeniem insygniów stali trzej bracia parający się nekromancją – zaczął spokojnie, skupiając się na powodzie, dla którego najwidoczniej zostało zwołane to spotkanie. Dywagacje prowadzone jeszcze w dzieciństwie uderzyły w niego ponownie, z jeszcze większą siłą. – Skoro rzeczywiście istnieją, to może gdyby udało się nam zgromadzić je wszystkie… – urwał, gdy tylko zdał sobie sprawę, jak niedorzecznie zaczynały brzmieć jego spekulacje. – Jeśli Grindelwald posiadł tak potężny artefakt, wierzę, że stale musiał mieć go przy sobie. To musi być coś niewielkiego, niezbyt rzucającego się w oczy.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Witała się uśmiechem z każdą wchodzącą do pokoju osobą – dostrzegła Jaydena, który wyraźnie zwracał jej uwagę na swoją osobę, wydawało jej się, że poprawnie odczytała jego intencje i bezgłośnie się na nią zgodziła; dalej była Poppy i Pomona, kadra pedagogiczna Hogwartu prawie w komplecie. Odrobinę smutniej złapała spojrzenie Cyrilli. Powinna się cieszyć, że wszystkie jej krewniaczki stanęły po właściwej stronie, ale znacznie silniejsza była świadomość tego, że wszystkie może zabrać jedna sprawa.
Ściągnęła torbę na kolana i sięgnęła po wypełnioną dyniowym sokiem szklankę, oplatając ją za chwilę palcami. Początek spotkania zapowiadał się całkiem statecznie. Do czasu, aż w progu pokoju nie pojawiła się znana jej sylwetka Alexandra. Oraz Josephine, jak się okazało. Słuchała ich historii w osłupieniu – aż to osłupienie przeszło w stan żywego przerażenia, kiedy usłyszała jedno, tak charakterystyczne dla niej nazwisko. Palce niemal same powędrowały do ust, zasłaniając je, do oczu nabiegły łzy – nie bólu czy żalu, tylko strachu. Zobaczyła obraz Alana, którego razem z Justine i Samuelem doprowadzili do Munga, gdzie otrzymał odpowiednią pomoc. Wtedy, późnym wieczorem dwunastego maja.
– Alan Bennett? Jesteś pewien? – zapytała, wcale nie kryjąc drżącego głosu i palców drgających mimo opuszczenia ich i zaciśnięcia ze sobą. A jeśli ich zdradził? Jeśli przyłączył się do Rycerzy? Z własnej woli? – Merlinie… – szepnęła głucho. – W maju znalazłam Alana leżącego przy… to chyba był pomnik Zakochanej. Tak mi się zdaje. Widzieli to też Just i Samuel. Obok niego leżała kobieta. Nieżywa – gdybym zajęła się najpierw nią, może coś bym wskórała. – Uduszona, chyba. Oboje wyglądali, jakby właśnie walczyli. Ze sobą czy z kimś innym? Ale w pobliżu było też źródło anomalii... – znów spojrzała w stronę Alexandra. Bardzo im współczuła. I jeszcze bardziej utwierdzała się w tym, że Rycerze Walpurgii nie posiadali skrupułów. Więc dlaczego Zakon Feniksa miałby nimi operować? – Co się z nim stało? Pamiętasz coś? Udało mu się jakoś wyjść z tego cało? – im się udało, dlaczego i nie jemu?
Przecież jeszcze tak niedawno, on i Josephine tańczyli na ich ślubie, a teraz mieli się nie pamiętać?
Pytanie Cyrusa ledwo dotarło do jej uszu, wydawało się jakby oderwane od rzeczywistości. Czuła się nie na miejscu. Wzrokiem uchwyciła jeszcze twarz Jaydena i Poppy. Nie zgadzała się z nimi, ale rozumiała. Jeszcze kilka miesięcy temu miałaby takie samo stanowisko. Śmierć Rossy z rąk czarnoksiężnika, sasabonsam w Hogwarcie i szereg katastrof, które wstrząsnęły Londynem skutecznie ją od tego odwiodły.
– Ja, jeśli mogłabym – uniosła niepewnie dłoń, patrząc na Snape’a. Nie miała siły mówić coś więcej, chwalić się tym, że warzenie eliksirów wychodzi jej coraz lepiej. Mieli dowody w postaci fiolek, które położyła na tacy.
Wpięła się w krzesło, wzdychając ciężko.
Ściągnęła torbę na kolana i sięgnęła po wypełnioną dyniowym sokiem szklankę, oplatając ją za chwilę palcami. Początek spotkania zapowiadał się całkiem statecznie. Do czasu, aż w progu pokoju nie pojawiła się znana jej sylwetka Alexandra. Oraz Josephine, jak się okazało. Słuchała ich historii w osłupieniu – aż to osłupienie przeszło w stan żywego przerażenia, kiedy usłyszała jedno, tak charakterystyczne dla niej nazwisko. Palce niemal same powędrowały do ust, zasłaniając je, do oczu nabiegły łzy – nie bólu czy żalu, tylko strachu. Zobaczyła obraz Alana, którego razem z Justine i Samuelem doprowadzili do Munga, gdzie otrzymał odpowiednią pomoc. Wtedy, późnym wieczorem dwunastego maja.
– Alan Bennett? Jesteś pewien? – zapytała, wcale nie kryjąc drżącego głosu i palców drgających mimo opuszczenia ich i zaciśnięcia ze sobą. A jeśli ich zdradził? Jeśli przyłączył się do Rycerzy? Z własnej woli? – Merlinie… – szepnęła głucho. – W maju znalazłam Alana leżącego przy… to chyba był pomnik Zakochanej. Tak mi się zdaje. Widzieli to też Just i Samuel. Obok niego leżała kobieta. Nieżywa – gdybym zajęła się najpierw nią, może coś bym wskórała. – Uduszona, chyba. Oboje wyglądali, jakby właśnie walczyli. Ze sobą czy z kimś innym? Ale w pobliżu było też źródło anomalii... – znów spojrzała w stronę Alexandra. Bardzo im współczuła. I jeszcze bardziej utwierdzała się w tym, że Rycerze Walpurgii nie posiadali skrupułów. Więc dlaczego Zakon Feniksa miałby nimi operować? – Co się z nim stało? Pamiętasz coś? Udało mu się jakoś wyjść z tego cało? – im się udało, dlaczego i nie jemu?
Przecież jeszcze tak niedawno, on i Josephine tańczyli na ich ślubie, a teraz mieli się nie pamiętać?
Pytanie Cyrusa ledwo dotarło do jej uszu, wydawało się jakby oderwane od rzeczywistości. Czuła się nie na miejscu. Wzrokiem uchwyciła jeszcze twarz Jaydena i Poppy. Nie zgadzała się z nimi, ale rozumiała. Jeszcze kilka miesięcy temu miałaby takie samo stanowisko. Śmierć Rossy z rąk czarnoksiężnika, sasabonsam w Hogwarcie i szereg katastrof, które wstrząsnęły Londynem skutecznie ją od tego odwiodły.
– Ja, jeśli mogłabym – uniosła niepewnie dłoń, patrząc na Snape’a. Nie miała siły mówić coś więcej, chwalić się tym, że warzenie eliksirów wychodzi jej coraz lepiej. Mieli dowody w postaci fiolek, które położyła na tacy.
Wpięła się w krzesło, wzdychając ciężko.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Starała się słuchać wszystkich, którzy zabierali głos. Wymiana opinii między zakonnikami była szalenie ważna, każdy z nich miał do powiedzenia coś ważnego. Jednak głos gospodarzy dzisiejszego zebrania był dla niej najważniejszy. Po wysłuchaniu całej historii Selwyna i Fenwick, przerażającej i podłej, przeniosła wzrok na Samuela, który ją wywołał. Potem znów spojrzała na dwójkę. Wydawało jej się, że kojarzyła ją z korytarzy Ministerstwa, ale mogła się mylić. Nie miało to teraz znaczenia. Pokiwała tylko głową, rozumiejąc swoje zadanie. Nie znała ich osobiście, dlatego wydobędzie z nich wszystkie najważniejsze informacje, nie korzystając przy tym z mącących opinię osobistych odczuć. Współczuła im szczerze, ale na tym się kończyło. Musieli szybko się podnieść – a mieli wśród zakonników osoby, które im w tym pomogą. Tego była pewna.
Zgodziła się ze Anthony'm co do patrolowania terenów objętych siłą anomalii. Jeśli podzielą się dwójkami, powinni dać radę. Kiedy mówił, jej wzrok powędrował w stronę uchylających się drzwi. Cieszyła się z Very, cieszyła się z obecności Hani, chociaż nieco mniej niż zazwyczaj. Wciąż cholernie się o nią bała.
– Popieram ojca – powiedziała nieco głośniej, patrząc w jego stronę, odnosząc się do wypowiedzi Herewarda, żeby otoczyć Ministra odpowiednią opieką. – Jest do niego zbliżony wiekiem, ma ogromne doświadczenie i długi staż w pracy, jest zaufaną jednostką, Longbottom na pewno go choćby i kojarzy. Bren ma świetne podstawy z uwagi na rodzinne powiązania.
Dalszy ciąg rozmowy, o zgoła innym temacie, wstrząsnął nią jak jeszcze nigdy. Spojrzała na Jaydena, a potem na Poppy, jakby ktoś rąbnął ją pałką przez głowę.
– Uszczypnijcie mnie, bo chyba śnię – podniosła głos, nie zważała na to. – Macie przed sobą dwa żywe okazy tego, jak oni są w stanie nas potraktować, gro osób mówiło o tym, że zostali przez nich zaatakowani, po mieście latają dementory i inferiusy, wasi przyjaciele giną w najlepsze, a wy mówicie, że mamy wyjść do nich z dobrem? Może urządźmy pikniki pod spalonym Ministerstwem Magii i zaprośmy ich na nie, każdego wcześniej wymienionego? Zapalmy wspólnie świeczki przy gruzach, które zwaliły się na głowy dziesiątkom czarodziejów z powodu Szatańskiej Pożogi, którą ONI rzucili? – uderzyła pięścią w stół. Była tam, widziała trupy, widziała znajome twarze, które nigdy nie pojawią się na korytarzach Ministerstwa. Widziała plamy niezakrzepłej jeszcze krwi, oderwane kończyny, głowy rozmazane pod kawałkami kamieni jak farba na płótnie. – Zło trzeba wyplenić, a nie maskować je pięknymi słowami. Wyplenić, znaczy zniszczyć, a nastąpi to tylko wtedy, gdy zamkniemy na zawsze usta, którymi wypowiadają swoje czarnomagiczne inkantacje. Trwa wojna. Jeśli my jej nie zatrzymamy, jeśli ich nie zabijemy, to oni zabiją nas. A wtedy zło, o którym tak pięknie mówisz – spojrzała na Jaydena z determinacją i zdenerwowaniem lśniącymi w piwnych tęczówkach. – pochłonie cały świat czarodziejów i mugoli, o który tak chcieliśmy walczyć.
Chciała przemówić im do rozumu tak, jak niedawno trafiły do niej słowa Brena. Użyte były w innym kontekście, ale wciąż znaczyły to samo – każde zawahanie się będzie błędem, a błędy uzbierają się w potężną porażkę, której żadne z nich nie pożałuje, bo po śmierci nie żałuje się niczego.
Wzięła bezgłośnie głębszy wdech, powoli wypuszczając powietrze przez nos. Mieli się tu spotykać w jednym celu, a wyglądało na to, że główna droga zaczynała się rozwidlać.
Spojrzała na Bartiusa i Skamandera, chcąc na powrót skupić się w ich słowach, pozwalając w międzyczasie opaść złości na dno żołądka. Oczyściła myśli, kiedy pojawił się temat kamienia wskrzeszenia – do tej pory znanego tylko z historii o Trzech Braciach, opowiadanej jej przez ojca do snu. Opowieści o Insygniach Śmierci. Profesor Bagshot im to przekazała – w innym wypadku wcale nie wierzyłaby w istnienie tego tajemniczego artefaktu.
Zgodziła się ze Anthony'm co do patrolowania terenów objętych siłą anomalii. Jeśli podzielą się dwójkami, powinni dać radę. Kiedy mówił, jej wzrok powędrował w stronę uchylających się drzwi. Cieszyła się z Very, cieszyła się z obecności Hani, chociaż nieco mniej niż zazwyczaj. Wciąż cholernie się o nią bała.
– Popieram ojca – powiedziała nieco głośniej, patrząc w jego stronę, odnosząc się do wypowiedzi Herewarda, żeby otoczyć Ministra odpowiednią opieką. – Jest do niego zbliżony wiekiem, ma ogromne doświadczenie i długi staż w pracy, jest zaufaną jednostką, Longbottom na pewno go choćby i kojarzy. Bren ma świetne podstawy z uwagi na rodzinne powiązania.
Dalszy ciąg rozmowy, o zgoła innym temacie, wstrząsnął nią jak jeszcze nigdy. Spojrzała na Jaydena, a potem na Poppy, jakby ktoś rąbnął ją pałką przez głowę.
– Uszczypnijcie mnie, bo chyba śnię – podniosła głos, nie zważała na to. – Macie przed sobą dwa żywe okazy tego, jak oni są w stanie nas potraktować, gro osób mówiło o tym, że zostali przez nich zaatakowani, po mieście latają dementory i inferiusy, wasi przyjaciele giną w najlepsze, a wy mówicie, że mamy wyjść do nich z dobrem? Może urządźmy pikniki pod spalonym Ministerstwem Magii i zaprośmy ich na nie, każdego wcześniej wymienionego? Zapalmy wspólnie świeczki przy gruzach, które zwaliły się na głowy dziesiątkom czarodziejów z powodu Szatańskiej Pożogi, którą ONI rzucili? – uderzyła pięścią w stół. Była tam, widziała trupy, widziała znajome twarze, które nigdy nie pojawią się na korytarzach Ministerstwa. Widziała plamy niezakrzepłej jeszcze krwi, oderwane kończyny, głowy rozmazane pod kawałkami kamieni jak farba na płótnie. – Zło trzeba wyplenić, a nie maskować je pięknymi słowami. Wyplenić, znaczy zniszczyć, a nastąpi to tylko wtedy, gdy zamkniemy na zawsze usta, którymi wypowiadają swoje czarnomagiczne inkantacje. Trwa wojna. Jeśli my jej nie zatrzymamy, jeśli ich nie zabijemy, to oni zabiją nas. A wtedy zło, o którym tak pięknie mówisz – spojrzała na Jaydena z determinacją i zdenerwowaniem lśniącymi w piwnych tęczówkach. – pochłonie cały świat czarodziejów i mugoli, o który tak chcieliśmy walczyć.
Chciała przemówić im do rozumu tak, jak niedawno trafiły do niej słowa Brena. Użyte były w innym kontekście, ale wciąż znaczyły to samo – każde zawahanie się będzie błędem, a błędy uzbierają się w potężną porażkę, której żadne z nich nie pożałuje, bo po śmierci nie żałuje się niczego.
Wzięła bezgłośnie głębszy wdech, powoli wypuszczając powietrze przez nos. Mieli się tu spotykać w jednym celu, a wyglądało na to, że główna droga zaczynała się rozwidlać.
Spojrzała na Bartiusa i Skamandera, chcąc na powrót skupić się w ich słowach, pozwalając w międzyczasie opaść złości na dno żołądka. Oczyściła myśli, kiedy pojawił się temat kamienia wskrzeszenia – do tej pory znanego tylko z historii o Trzech Braciach, opowiadanej jej przez ojca do snu. Opowieści o Insygniach Śmierci. Profesor Bagshot im to przekazała – w innym wypadku wcale nie wierzyłaby w istnienie tego tajemniczego artefaktu.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Słuchała w milczeniu padających słów, podwijając nogi na krzesło. Ręce zwyczajowo oplotył się wokół dolnych kończyn a broda na kilka spoczęła na nich, jedynie oczy wędrowały pomiędzy jednostkami znajdującymi się w pokoju gościnnym.
Błękitne spojrzenie obserwowałało poważną minę Samuela gdy mówił. Wojna, tak znajdowali się w niej już od dawna. Teraz jednynie mocniej to wszystko zauważając. Czy byli ślepi, a może mało efektywni, czy też zwyczajnie naiwni sądząc, że są w stanie ją wygrać? Nie, wierzyła, że nie. Inaczaj nie byłoby jej tutaj, przy tym stole. Potem przesunęło się na Herwarda, gdy to on zabrał głos. Miał rację, we wszystkim co mówił. Sama, gdy usłyszała o atakach, zastanawiała się, czego mogli szukać na miejsach anomalii. Jednak, skoro oni wiedzieli jak je naprawić z pewnością tą wiedzę mogli posiadać też i ich przeciwnicy.
- Drew Macnair. - odezwała się po dłużej chwili własnego milczenia, gdy padło pytanie o przyjaciół ze szkoły. Wiedziała, że tak. Czoło zmarszczyło się lekko gdy próbowała zrozumieć, jednak wydawało jej się, że istnieje duże prawdopodobieństwo by i on zasilał szeregi ich wroga. Nie mogła być jednak pewna. Wcześniej, wcześniej zawsze zakładała najlepsze. Wiele razy zbyt mocno czując smak rozczarowania. Chyba postanowiła zmienić taktykę, zakładać najgorsze i w przypadku innego rozwoju sytuacji być miło zaskoczoną.
Wzrok powędrował do Jaydena. Zgadzała z nim się, jednak tylko po części. Nie, dobre nie było naiwne. Naiwni byli ludzie, którzy sądzili że ono samo może wystarczyć. Tonks zdawała sobie sprawę, że nie byli w stanie pokonać swoich przeciwników przytulaniem i głaskaniem ich po głowie połączonymi z cichą prośbą, by tego więcej nie robili. To nie miało racji bytu, nie teraz, nie w tym momencie. Nie odzywała się, zaciskając usta. Sama myślała wcześniej podobnie, jeszcze kilka miesięcy temu. A jednak, nic się nie zmieniało, a oni nadal pozostawali w tyle jedynie broniąc się przed atakami. Nie, w taki sposób nie byli w stanie wygrać tej wojny.
- Nie chciałabym generalizować. Ale wydaje mi się, że mocno prawdopodobnym jest, że wiele osób pochodzących z rodzin szlachetnych, ukierunkowanych negatywnie w stosunku do mugoli, może wspierać sprawę Lorda Voldemorta. Mulciber, Macnair, również jasno głosili i głoszą swoje poglądy co do czystości krwi. Chyba chcę powiedzieć, że w obecnych czasach zaufanie to przywilej. - odezwała się, nie patrząc na nikogo konkretnie, obserwowała ruch tacki, która krążyła wokół stółu. Ben też miał rację, znała dostatecznie Mulcibera czy Macnaira by wiedzieć, że nie przejmowali się losem postronnych ofiar, czy też swoich przeciwników. Sięgali po najcięższe klątwy.
- Nie zapominajmy, że Kruczą i Złotą Wieżę poprzedzały przesłuchania mugolaków które powoływały się na dekret, który właściwie nie istniał. - wbiła się w słowo siedzącej obok przyjaciółce. Jej dłoń już od jakiegoś czasu znajdowała się na jej udzie, choć Tonks nie miała pojęcia kiedy to się stało. Ale miała rację w każdym słowie, już nie ważne było ich szczęście - choć cholernie się go pragnęło - nie ważne było już ich zdrowie. Musieli to zrobić, by inne pokolenia nie musiały podejmować walki, nie musiały ginąć.
- Proponuje, a może polecam wieczny płomień. Myślę, że może pomóc każdemu, kto będzie potrzebował drogi ucieczki czy też pomocy w walce, co prawda potrzebna jest do niego krew, ale warto. - odezwała się w kierunku zgromadzonych zakonników. Musieli myśleć na przód, dokładnie planować kolejne kroki, a wieczny płomień mógł wspomagać ich poczynania. Zarówno w walce osłabiać przeciwnika, jak i pomóc im wymknąć się. Nie przetestowała go jeszcze w prawdziwej walce, ale od kiedy otrzymała go od Cyrusa nie ruszała się z domu bez fiolki wetkniętej w kieszeń płaszcza.
Podniesiony głos Jackie sprawił, że podskoczyła na krześle. Przeniosła na nią spojrzenie wsłuchując się w ponurą prawdę, którą wypowiadały jej usta. Ile osób zdołali już skrzywdzić? Ile żyć odebrać? A to miał być dopiero początek. Uniosła się i sięgnęła ku tacy ściągając z niej eliksir Wiggenowy i eliksiru kociego kroku. Postawiła buteleczki przed sobą.
Kamień wskrzeszenia. Spojrzenie wróciło do Bartiusa. Wydęła lekko usta, nadal marszcząc czoło. Słyszała o nim, jedno z trzech insygniów śmierci. Jednak nigdy nie sądziła, że może on prawdziwie funkcjonować.
biorę:
1 x eliksir Wiggenowy
1 x eliksir kociego kroku
Błękitne spojrzenie obserwowałało poważną minę Samuela gdy mówił. Wojna, tak znajdowali się w niej już od dawna. Teraz jednynie mocniej to wszystko zauważając. Czy byli ślepi, a może mało efektywni, czy też zwyczajnie naiwni sądząc, że są w stanie ją wygrać? Nie, wierzyła, że nie. Inaczaj nie byłoby jej tutaj, przy tym stole. Potem przesunęło się na Herwarda, gdy to on zabrał głos. Miał rację, we wszystkim co mówił. Sama, gdy usłyszała o atakach, zastanawiała się, czego mogli szukać na miejsach anomalii. Jednak, skoro oni wiedzieli jak je naprawić z pewnością tą wiedzę mogli posiadać też i ich przeciwnicy.
- Drew Macnair. - odezwała się po dłużej chwili własnego milczenia, gdy padło pytanie o przyjaciół ze szkoły. Wiedziała, że tak. Czoło zmarszczyło się lekko gdy próbowała zrozumieć, jednak wydawało jej się, że istnieje duże prawdopodobieństwo by i on zasilał szeregi ich wroga. Nie mogła być jednak pewna. Wcześniej, wcześniej zawsze zakładała najlepsze. Wiele razy zbyt mocno czując smak rozczarowania. Chyba postanowiła zmienić taktykę, zakładać najgorsze i w przypadku innego rozwoju sytuacji być miło zaskoczoną.
Wzrok powędrował do Jaydena. Zgadzała z nim się, jednak tylko po części. Nie, dobre nie było naiwne. Naiwni byli ludzie, którzy sądzili że ono samo może wystarczyć. Tonks zdawała sobie sprawę, że nie byli w stanie pokonać swoich przeciwników przytulaniem i głaskaniem ich po głowie połączonymi z cichą prośbą, by tego więcej nie robili. To nie miało racji bytu, nie teraz, nie w tym momencie. Nie odzywała się, zaciskając usta. Sama myślała wcześniej podobnie, jeszcze kilka miesięcy temu. A jednak, nic się nie zmieniało, a oni nadal pozostawali w tyle jedynie broniąc się przed atakami. Nie, w taki sposób nie byli w stanie wygrać tej wojny.
- Nie chciałabym generalizować. Ale wydaje mi się, że mocno prawdopodobnym jest, że wiele osób pochodzących z rodzin szlachetnych, ukierunkowanych negatywnie w stosunku do mugoli, może wspierać sprawę Lorda Voldemorta. Mulciber, Macnair, również jasno głosili i głoszą swoje poglądy co do czystości krwi. Chyba chcę powiedzieć, że w obecnych czasach zaufanie to przywilej. - odezwała się, nie patrząc na nikogo konkretnie, obserwowała ruch tacki, która krążyła wokół stółu. Ben też miał rację, znała dostatecznie Mulcibera czy Macnaira by wiedzieć, że nie przejmowali się losem postronnych ofiar, czy też swoich przeciwników. Sięgali po najcięższe klątwy.
- Nie zapominajmy, że Kruczą i Złotą Wieżę poprzedzały przesłuchania mugolaków które powoływały się na dekret, który właściwie nie istniał. - wbiła się w słowo siedzącej obok przyjaciółce. Jej dłoń już od jakiegoś czasu znajdowała się na jej udzie, choć Tonks nie miała pojęcia kiedy to się stało. Ale miała rację w każdym słowie, już nie ważne było ich szczęście - choć cholernie się go pragnęło - nie ważne było już ich zdrowie. Musieli to zrobić, by inne pokolenia nie musiały podejmować walki, nie musiały ginąć.
- Proponuje, a może polecam wieczny płomień. Myślę, że może pomóc każdemu, kto będzie potrzebował drogi ucieczki czy też pomocy w walce, co prawda potrzebna jest do niego krew, ale warto. - odezwała się w kierunku zgromadzonych zakonników. Musieli myśleć na przód, dokładnie planować kolejne kroki, a wieczny płomień mógł wspomagać ich poczynania. Zarówno w walce osłabiać przeciwnika, jak i pomóc im wymknąć się. Nie przetestowała go jeszcze w prawdziwej walce, ale od kiedy otrzymała go od Cyrusa nie ruszała się z domu bez fiolki wetkniętej w kieszeń płaszcza.
Podniesiony głos Jackie sprawił, że podskoczyła na krześle. Przeniosła na nią spojrzenie wsłuchując się w ponurą prawdę, którą wypowiadały jej usta. Ile osób zdołali już skrzywdzić? Ile żyć odebrać? A to miał być dopiero początek. Uniosła się i sięgnęła ku tacy ściągając z niej eliksir Wiggenowy i eliksiru kociego kroku. Postawiła buteleczki przed sobą.
Kamień wskrzeszenia. Spojrzenie wróciło do Bartiusa. Wydęła lekko usta, nadal marszcząc czoło. Słyszała o nim, jedno z trzech insygniów śmierci. Jednak nigdy nie sądziła, że może on prawdziwie funkcjonować.
biorę:
1 x eliksir Wiggenowy
1 x eliksir kociego kroku
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Po niej pojawili się kolejny. Ucieszyła się, widząc nadchodzącego Aldricha w towarzystwie Jessy, którzy usiedli obok niej. Wiedziała, że jej przyjaciel ma serce po właściwej stronie i powinien dowiedzieć się jak najwięcej o sprawie, za którą zgodził się walczyć, tak, jak pewien czas wcześniej ona. Zauważyła też Lucindę, która kiedyś, parę miesięcy wstecz pomogła jej w pewnej nieprzyjemnej sytuacji, oraz Verę, dawną przyjaciółkę z jednego roku w Hogwarcie. Pojawiali się też aurorzy i inne osoby, które znała bądź nie. Sala wypełniała się i wkrótce wszystkie miejsca przy stole były pozajmowane.
Też zastanawiało ją, skąd wzięły się problemy z transportem i dlaczego zbiegły się czasowo z pożarem ministerstwa. Czy to było jakoś powiązane? Naprawdę wątpiła, by to był zbieg okoliczności, choć nie potrafiła tego powiązać, nie znała się na naukowych dziedzinach magii. W jej świecie teleportacja po prostu była czymś naturalnym, tak, jak posługiwanie się różdżką. Pewnego dnia nauczyła się tego i mogła z tej mocy korzystać, i nigdy nie myślała, że jest możliwe wyłączenie tego u wszystkich. Było to czyjeś celowe działanie, czy po prostu ciąg dalszy problemów z anomaliami? Sieć Fiuu rzeczywiście można było powiązać z pożarem, tak przynajmniej jej się wydawało, że jeśli ucierpiało główne biuro sieci Fiuu, to mogły ucierpieć i połączenia między kominkami.
Była też kwestia tego, kto za tym stał. Słuchała padających nazwisk, zapamiętując je, świadoma, że na tych ludzi trzeba uważać. Tragiczna opowieść Alexandra nie pozostawała cienia wątpliwości, byli zdolni do strasznych rzeczy, nie tylko do spalenia całego ministerstwa z ludźmi w środku, ale i do tego, by do tak paskudnych celów użyć innych jako marionetek wbrew ich woli, albo usunąć im wspomnienia z całego życia. Wzdrygnęła się na samą myśl o tym, że miałaby utracić swą tożsamość i wszystkie wspomnienia, miałaby już nie pamiętać swojej przeszłości, rodziców i innych ważnych ludzi i wydarzeń. Krzywiła się, słysząc o tej całej intrydze, która najwyraźniej miała na celu włamanie do Azkabanu.
- Może to pojawienie się dementorów ma związek właśnie z Azkabanem? Kto wie, co tam się stało – rzekła; szkoda, że Alexander nie pamiętał nic więcej, co tam się działo. – Rzeczywiście, to bardzo dziwny zbieg okoliczności, że te wszystkie rzeczy zaczęły się dziać właśnie po pożarze ministerstwa.
Słuchała padających słów, przemów Gwardzistów prowadzących spotkanie. Utkwiła na dłużej wzrok w Samuelu, świadoma, że jego słowa mogą wzbudzić kontrowersje, ale wiedziała, że miał rację. To nie były żarty, to nie była tylko zabawa w ratowanie świata. Naprawdę szła wojna, ministerstwo spłonęło, o mały włos zginęłaby w nim, gdyby tylko miała trochę mniej szczęścia. To dało jej bardzo wiele do myślenia, pokazało, jak poważna jest sytuacja. Nie wygrają naiwną dobrocią i łagodnością, bo tamci byli zdolni do wszystkiego, Alex i Josephine byli tego dowodem, który każde z nich mogło zobaczyć na własne oczy. Nie czuła się zgorszona słowami Sama, bo zdawała sobie sprawę z tego, że pobrudzenie rąk może być konieczne. Żadne z nich na pewno nie marzyło o rozlewie krwi, ale Sophia wiedziała, że jak będzie to konieczne, to będzie gotowa na walkę, nawet taką, której ceną będzie pobrudzenie sobie rąk. Ktoś musiał zapłacić taką cenę, żeby niewinni mogli żyć w spokoju. Nie zniżyłaby się do używania czarnej magii, ale były inne sposoby, by walczyć. Wielu już zginęło, także wielu Zakonników, czego nie można było tolerować. Przyzwolenie na taki stan rzeczy i bierne ignorowanie go byłoby tchórzostwem. Jeśli ktoś na tym etapie jeszcze myślał, że łagodność coś pomoże, to był bardzo naiwny. Podczas swojego poprzedniego spotkania, pierwszego na jakim mogła się zjawić, była bardziej zachowawcza, ale teraz patrzyła na pewne sprawy nieco inaczej. Minęły tylko dwa miesiące, ale wiele się zmieniło.
- Już minął czas na naiwną dobroć. Samuel i inni mają rację, zaczyna się wojna, oni wykorzystują chaos do swoich celów, spalili ministerstwo... Musimy zdawać sobie sprawę z tego, że oni nie ograniczą się do oszołamiania czy petryfikowania, a my nie możemy mieć w zanadrzu tylko zaklęcia tarczy – mówiła, bo choć sama jeszcze nie miała z nimi styczności, to była w ministerstwie, a teraz, na spotkaniu, słyszała o ich uczynkach. – Nie musimy wcale zniżać się do ich poziomu i sięgać po czarną magię – sama taka myśl ją brzydziła, czarna magia była czymś złym, ale nie tylko ona nadawała się do walki. – Jest wiele innych zaklęć, którymi możemy walczyć, kiedy nadejdzie konieczność, bo minął już czas na bierne czekanie i patrzenie na to, co się dzieje, jak świat który znamy płonie.
Sophia nie chciała siedzieć z boku i udawać, że nic się nie dzieje. I choć była osobą z natury dobrą, była też aurorem. Miała stać na straży niewinnych i strzec ich przed złem niesionym przez czarną magię.
- Jeśli to prawda, że dementorzy latają po kraju, to powinniśmy też skupić się na zaklęciach patronusa, by mieć pewność, że będziemy potrafili obronić siebie i innych w przypadku ich napotkania – dodała; jeśli byli tu tacy, którzy mieli z nim problem, to był czas, żeby poprawić umiejętności. – I anomalie. W maju i czerwcu pojawiłam się w kilku zainfekowanych nimi miejscach, próbując walczyć z tą mocą – niestety jak dotąd za każdym razem ponosiła porażkę, co napełniało ją goryczą i zawodem. – I zamierzam znów to zrobić, próbować do skutku.
Wysłuchała też wzmianek o tym, że anomaliami interesują się inni, nie tylko Zakon, więc musieli być jeszcze ostrożniejsi, to pewne.
Mgliście pamiętała z dzieciństwa opowiastkę o trzech braciach i ich insygniach, ale do tej pory uważała to raczej za legendę, moralizującą opowieść, dlatego na wzmiankę o kamieniu uniosła brwi i spojrzała na Herewarda, czekając na kolejne słowa i zastanawiając się, jak ów kamień z legendy mógł mieć coś wspólnego z anomaliami.
Pozwoliła sobie też uszczknąć coś z tacy, wybierając się na anomalie mogła potrzebować mikstur. Wybrała eliksir kociego kroku i maść z wodnej gwiazdy, zabierając je z tacki i umieszczając przed sobą. W dyskusję na temat rozdzielania ingrediencji nie wtrącała się, pewna, że alchemicy załatwią to między sobą.
| biorę 1 eliksir kociego kroku i 1 maść z wodnej gwiazdy
Też zastanawiało ją, skąd wzięły się problemy z transportem i dlaczego zbiegły się czasowo z pożarem ministerstwa. Czy to było jakoś powiązane? Naprawdę wątpiła, by to był zbieg okoliczności, choć nie potrafiła tego powiązać, nie znała się na naukowych dziedzinach magii. W jej świecie teleportacja po prostu była czymś naturalnym, tak, jak posługiwanie się różdżką. Pewnego dnia nauczyła się tego i mogła z tej mocy korzystać, i nigdy nie myślała, że jest możliwe wyłączenie tego u wszystkich. Było to czyjeś celowe działanie, czy po prostu ciąg dalszy problemów z anomaliami? Sieć Fiuu rzeczywiście można było powiązać z pożarem, tak przynajmniej jej się wydawało, że jeśli ucierpiało główne biuro sieci Fiuu, to mogły ucierpieć i połączenia między kominkami.
Była też kwestia tego, kto za tym stał. Słuchała padających nazwisk, zapamiętując je, świadoma, że na tych ludzi trzeba uważać. Tragiczna opowieść Alexandra nie pozostawała cienia wątpliwości, byli zdolni do strasznych rzeczy, nie tylko do spalenia całego ministerstwa z ludźmi w środku, ale i do tego, by do tak paskudnych celów użyć innych jako marionetek wbrew ich woli, albo usunąć im wspomnienia z całego życia. Wzdrygnęła się na samą myśl o tym, że miałaby utracić swą tożsamość i wszystkie wspomnienia, miałaby już nie pamiętać swojej przeszłości, rodziców i innych ważnych ludzi i wydarzeń. Krzywiła się, słysząc o tej całej intrydze, która najwyraźniej miała na celu włamanie do Azkabanu.
- Może to pojawienie się dementorów ma związek właśnie z Azkabanem? Kto wie, co tam się stało – rzekła; szkoda, że Alexander nie pamiętał nic więcej, co tam się działo. – Rzeczywiście, to bardzo dziwny zbieg okoliczności, że te wszystkie rzeczy zaczęły się dziać właśnie po pożarze ministerstwa.
Słuchała padających słów, przemów Gwardzistów prowadzących spotkanie. Utkwiła na dłużej wzrok w Samuelu, świadoma, że jego słowa mogą wzbudzić kontrowersje, ale wiedziała, że miał rację. To nie były żarty, to nie była tylko zabawa w ratowanie świata. Naprawdę szła wojna, ministerstwo spłonęło, o mały włos zginęłaby w nim, gdyby tylko miała trochę mniej szczęścia. To dało jej bardzo wiele do myślenia, pokazało, jak poważna jest sytuacja. Nie wygrają naiwną dobrocią i łagodnością, bo tamci byli zdolni do wszystkiego, Alex i Josephine byli tego dowodem, który każde z nich mogło zobaczyć na własne oczy. Nie czuła się zgorszona słowami Sama, bo zdawała sobie sprawę z tego, że pobrudzenie rąk może być konieczne. Żadne z nich na pewno nie marzyło o rozlewie krwi, ale Sophia wiedziała, że jak będzie to konieczne, to będzie gotowa na walkę, nawet taką, której ceną będzie pobrudzenie sobie rąk. Ktoś musiał zapłacić taką cenę, żeby niewinni mogli żyć w spokoju. Nie zniżyłaby się do używania czarnej magii, ale były inne sposoby, by walczyć. Wielu już zginęło, także wielu Zakonników, czego nie można było tolerować. Przyzwolenie na taki stan rzeczy i bierne ignorowanie go byłoby tchórzostwem. Jeśli ktoś na tym etapie jeszcze myślał, że łagodność coś pomoże, to był bardzo naiwny. Podczas swojego poprzedniego spotkania, pierwszego na jakim mogła się zjawić, była bardziej zachowawcza, ale teraz patrzyła na pewne sprawy nieco inaczej. Minęły tylko dwa miesiące, ale wiele się zmieniło.
- Już minął czas na naiwną dobroć. Samuel i inni mają rację, zaczyna się wojna, oni wykorzystują chaos do swoich celów, spalili ministerstwo... Musimy zdawać sobie sprawę z tego, że oni nie ograniczą się do oszołamiania czy petryfikowania, a my nie możemy mieć w zanadrzu tylko zaklęcia tarczy – mówiła, bo choć sama jeszcze nie miała z nimi styczności, to była w ministerstwie, a teraz, na spotkaniu, słyszała o ich uczynkach. – Nie musimy wcale zniżać się do ich poziomu i sięgać po czarną magię – sama taka myśl ją brzydziła, czarna magia była czymś złym, ale nie tylko ona nadawała się do walki. – Jest wiele innych zaklęć, którymi możemy walczyć, kiedy nadejdzie konieczność, bo minął już czas na bierne czekanie i patrzenie na to, co się dzieje, jak świat który znamy płonie.
Sophia nie chciała siedzieć z boku i udawać, że nic się nie dzieje. I choć była osobą z natury dobrą, była też aurorem. Miała stać na straży niewinnych i strzec ich przed złem niesionym przez czarną magię.
- Jeśli to prawda, że dementorzy latają po kraju, to powinniśmy też skupić się na zaklęciach patronusa, by mieć pewność, że będziemy potrafili obronić siebie i innych w przypadku ich napotkania – dodała; jeśli byli tu tacy, którzy mieli z nim problem, to był czas, żeby poprawić umiejętności. – I anomalie. W maju i czerwcu pojawiłam się w kilku zainfekowanych nimi miejscach, próbując walczyć z tą mocą – niestety jak dotąd za każdym razem ponosiła porażkę, co napełniało ją goryczą i zawodem. – I zamierzam znów to zrobić, próbować do skutku.
Wysłuchała też wzmianek o tym, że anomaliami interesują się inni, nie tylko Zakon, więc musieli być jeszcze ostrożniejsi, to pewne.
Mgliście pamiętała z dzieciństwa opowiastkę o trzech braciach i ich insygniach, ale do tej pory uważała to raczej za legendę, moralizującą opowieść, dlatego na wzmiankę o kamieniu uniosła brwi i spojrzała na Herewarda, czekając na kolejne słowa i zastanawiając się, jak ów kamień z legendy mógł mieć coś wspólnego z anomaliami.
Pozwoliła sobie też uszczknąć coś z tacy, wybierając się na anomalie mogła potrzebować mikstur. Wybrała eliksir kociego kroku i maść z wodnej gwiazdy, zabierając je z tacki i umieszczając przed sobą. W dyskusję na temat rozdzielania ingrediencji nie wtrącała się, pewna, że alchemicy załatwią to między sobą.
| biorę 1 eliksir kociego kroku i 1 maść z wodnej gwiazdy
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Wodził palcami po krawędzi stołu, nie potrafiąc ich opanować. Przesuwały się bezgłośnie po krawędziach; bezwiedny odruch towarzyszący zbierającym się myślom. Jego spojrzenie przelewało się z kąta w kąt, poświęcając każdemu wypowiadającemu się czarodziejowi i czarownicy należną uwagę – to oczywiste, że stawiał wszystkich na równi i chociaż jego serce stabilnie spoczywało na zbiorze moralności, to był otwarty na ich słowa. Zdawały się istnieć niewyrysowane linie między niektórymi z Zakonników, co było pierwszym zwiastunem niepokoju. Atmosfera była ściśnięta, nie tylko przez niewystarczającą liczbę krzesełek, ale także przed kwestie, które nie czekały, wyprzedzając ciche głosy i upewniając ich o powodach, dla których się tu znaleźli. Padały stwierdzenia ustalenia jego obawy, inne wywoływały całkiem nowe; chwila ciszy po tak intensywnym początku odczuwalna była niemalże fizycznym ciężarem, lecz gdy się skończyła, przypomniała mu także dobitnie o tym, że o n i wciąż tu byli. Wciąż nie porzucili idei, wciąż tkwili właśnie w tym miejscu z podobnym zamiarem skrzącym się w duszy. Przynajmniej w to chciał wierzyć. Może naiwnie, miał nadzieję, iż coś uległo zmianie po ostatniej jego styczności – czy raczej zderzeniu – z kontrastującymi opiniami.
— Ale my wciąż tu jesteśmy. I my się nie poddamy — wyszeptał, jakby wypowiedzenie tego na głos przełamało jakiekolwiek wahanie. Jego myśli nie egzystowały już tylko w jego własnej sferze, ale wydobyły się na zewnątrz, przynosząc otuchę tym, którzy chcieliby ją przyjąć. Każdy rozumiał wagę ubiegłych miesięcy na swój sposób. On dość ostrożnie położył rękę na ramieniu Sue, jedynie zgadując, co znaczyły jej zaciśnięte pięści. Była silna, oby o tym nie zapominała. Nie był przyzwyczajony do zbyt długich pocieszeń, jego dłoń sama się osunęła, akurat kiedy lekki kolor nawiedził jego policzki. Zorientował się po uczynku pana Vane’a, że zajmuje miejsce niczym jakiś niewychowany opryszek. Zahaczając połą szaty o oparcie, wymknął się z przyprawiającej go o zawstydzenie pozycji, nieokreślonym ruchem wskazując wolne krzesło stojącym pod ścianami osobom, które przybyły po nim – większości nawet nie znał, co też panny musiały o nim pomyśleć! W tymże zamieszaniu dotarły do niego strzępki sensu oświadczeń rudowłosego mężczyzny. Nie mógł nie odbiec rozważaniami do członków własnej rodziny, wszyscy cisnęli się na przód jego hierarchii ważności. Tak bardzo bał się ich utraty, a Gwardzista chyba nie tak starszy wiekiem, acz na pewno doświadczeniem, mówił o tym z taką obojętnością. W połowie drogi do niedalekiej ściany zatrzymał się, wciągając pewnie zbyt głośno oddech; nie mógłby wyobrazić sobie własnej reakcji na odkrycie, że ktoś z jego bliskiego otoczenia dąży do zguby szeroko pojętego dobra... choć z drugiej strony, zaraz miało się to odmienić. Otrząsnął się z tego letargu, porównując potyczkę Wrighta i wysokiej kobiety, której imienia nie wyłapał, ze starciem którego doświadczył prawie dwa miesiące temu. Niełatwo było dyskutować o czymś podobnym, zerknął dyskretnie na Botta, przelotnie rozważając czy tego nie przytoczyć, jednakże niewielu wychyliło się z podobnymi historiami, więc na razie milczał. Pragnął za to zamachać do Alexa, może dobrze, że tego nie uczynił, bo przedstawione przez niego fakty całkowicie zburzyły spokój, który na ten wieczór pielęgnował. Dotarł w końcu do tej ściany, pochylając się troszkę do przodu, jakby to miało mu zapewnić lepszy widok, jakby do miało nałożyć światło na sprawy, które przechodziły jego pojęcie. Nie odrywał spojrzenia ciemnozłotych oczu od znanej mu postaci, ledwo dowierzając, że to się dzieje naprawdę. Czymże stała się ta rzeczywistość? Jak mógł przegapić to wszystko? Przygarbiony wysłuchiwał tej upiornej relacji, co raz więcej prawdy łącząc z nagłówkami czytanych gazet. I wtedy coś do niego dotarło. Morgoth? — Yaxley? — wymówił bezgłośnie, tylko poruszając bezwolnie ustami. Nagła suchość rozpaliła wnętrze jego gardła, aż żałował, że nie pochwycił wcześniej szklanki z sokiem dyniowym – nawet jeśli wątpił, iż płyn coś by zaradził na paraliżujące uczucie, które ogarnęło go od środka. Coś sypało się wokół niego, zapewne jego ułożony obraz świata. Drobinki niczym kawałki pękniętego lustra opadały na podłogowe deski poddasza i młody badacz nie dał rady ich już podnieść. Zawsze był ufny, dawał ludziom czystą kartkę na starcie, sądził, że potrafi przejrzeć przez pozory i dotrzeć do tego, co kryło się we wnętrzu innych. Nie chciał na rzecz zła pozbyć się swojej natury. To by było największe poniżenie.
Nazwa Imperius budziła w nim wielkie uprzedzenie; ta inkantacja sięgał do najgorszych czeluści, czyż nie była podłą manipulacją? Lecz spoglądając na ogół zdarzeń z czarnych koszmarów, które dotknęły Selwyna i jego towarzyszkę, odbieranie pamięci wychodziło groźnie przed szereg. Znał pulsujący ból zapominania, ale i tak mógłby utożsamić się ledwie z namiastką tego, co przeszli oni. Kim masz się stać, gdy nie wiesz kim jesteś teraz? Gdzie będziesz zmierzać, gdy żadna z dróg jeszcze nie jest przetarta? Legilimenta bez wspomnień – tylko ktoś obdarzony nieprzemierzoną mocą mógłby tego dokonać. Rodziła się w nim powoli frustracja złączona z bezsilnością. Choć wstrzymywał emocje, kiedyś musiały się pojawić. Inferiusy, szatańska pożoga o kształcie syczących bestii. W o j n a. Co najpierw ucierpi na linii ognia? Powędrował wzrokiem do twarzy dwójki czarodziejów, którzy przeszli przez próbę udręki, która mogła jedynie krzywdzić. Nie chciał dopuszczać do siebie myśli, że byli jednymi z pierwszych ofiar. Następnymi mogła być integralność ich organizacji. Być może zawód aurora miał w sobie coś z pojęcia wojskowych, ale wzywać do krwawej odpowiedzi ich wszystkich? Do porzucenia ideałów, do opuszczenia się do poziomu tych, których nazywali potworami? Czym by ich samych to uczyniło? — Są splamieni złem, nie zaprzeczę. Jeszcze na początku maja ja i Bertie próbowaliśmy naprawić szarpaną anomaliami okolicę w Londynie, gdy zostaliśmy zaatakowani — wtrącił, zaznaczając, że nie był tylko przypadkowych słuchaczem. — Ale „zabić”... czy to naprawdę tak łatwo powiedzieć? Morderstwo jest morderstwem i uważam, że żadne honorowe wyjaśnienia tego nie przesłonią. Co to za chwalenie zbrodni, gloryfikacja śmierci? Jeśli mamy być jednak szczerzy nie można tego przyozdabiać, tłumaczyć, udawać, że wymówki coś zmienią. Nie można tego wybaczyć. Ani im, ani nam. Nie wątpię, iż niejeden z was był groźnie blisko utraty życia albo jeśli nie to, pewnie znacie kogoś, kto był. W wojnie nie da się uniknąć ofiar, to prawda. Giną żołnierze i niewinni, ginie też ludzkość i godność. Oni kiedyś byli ludźmi, jak myślicie, przez jakie czyny utracili swe człowieczeństwo? — Nie wiedział, kiedy się tak zapędził, kiedy zacisnął pięści do białości kłykci. Wziął głęboki oddech, już nie uciekając spojrzeniem przed nikim, kto chciałby się go podjąć. Stół nie miał nawet owalnego kształtu, lecz jemu i tak wydawało się, że krążyli w kółko. Czymże były idee, jeśli mieli je porzucić? Czy Zakon wodził za nos obietnicami jasności, by po drugiej stronie okazać się równie ciemny jak niebo, którego nie rozświetlało już Słońce? — Widzę, że rzeczywiście część z nas jest skora do walki, skoro pragnie rozpętać chaos między sobą. — Maskował zranienie obecne w tym zdaniu kroplami cierpkości, którą niemal czuł na języku; cały zesztywniał, a jego ciało ogarnął nieprzyjemny chłód. Nie rozumiał takiego podejścia, po raz kolejny okazywało się, iż jego poglądy nie spotykały się ze zgodą ogółu. — Świat nie jest czarno-biały. Jeszcze nie jest za późno, musi istnieć inna metoda, oko za oko nie może być jedyną słuszną — dopowiedział, przeczesując przydługie włosy i zmuszając mięśnie do rozluźnienia. Z pewnym niepokojem przyglądał się obecnym, najwięcej czasu poświęcając profesorowi astronomii, który najbardziej włączył się w temat przyszłości Zakonu. — Nie mówimy o bierności, nie mówimy o uciekaniu. Sam mogę położyć swoje życie na szali, lecz nie stanę się dla niego bezdusznym potworem. To byłoby gorsze niż śmierć.
| pozostawiam krzesełko nr 20 wolne, staję gdzieś za nim przy ścianie
— Ale my wciąż tu jesteśmy. I my się nie poddamy — wyszeptał, jakby wypowiedzenie tego na głos przełamało jakiekolwiek wahanie. Jego myśli nie egzystowały już tylko w jego własnej sferze, ale wydobyły się na zewnątrz, przynosząc otuchę tym, którzy chcieliby ją przyjąć. Każdy rozumiał wagę ubiegłych miesięcy na swój sposób. On dość ostrożnie położył rękę na ramieniu Sue, jedynie zgadując, co znaczyły jej zaciśnięte pięści. Była silna, oby o tym nie zapominała. Nie był przyzwyczajony do zbyt długich pocieszeń, jego dłoń sama się osunęła, akurat kiedy lekki kolor nawiedził jego policzki. Zorientował się po uczynku pana Vane’a, że zajmuje miejsce niczym jakiś niewychowany opryszek. Zahaczając połą szaty o oparcie, wymknął się z przyprawiającej go o zawstydzenie pozycji, nieokreślonym ruchem wskazując wolne krzesło stojącym pod ścianami osobom, które przybyły po nim – większości nawet nie znał, co też panny musiały o nim pomyśleć! W tymże zamieszaniu dotarły do niego strzępki sensu oświadczeń rudowłosego mężczyzny. Nie mógł nie odbiec rozważaniami do członków własnej rodziny, wszyscy cisnęli się na przód jego hierarchii ważności. Tak bardzo bał się ich utraty, a Gwardzista chyba nie tak starszy wiekiem, acz na pewno doświadczeniem, mówił o tym z taką obojętnością. W połowie drogi do niedalekiej ściany zatrzymał się, wciągając pewnie zbyt głośno oddech; nie mógłby wyobrazić sobie własnej reakcji na odkrycie, że ktoś z jego bliskiego otoczenia dąży do zguby szeroko pojętego dobra... choć z drugiej strony, zaraz miało się to odmienić. Otrząsnął się z tego letargu, porównując potyczkę Wrighta i wysokiej kobiety, której imienia nie wyłapał, ze starciem którego doświadczył prawie dwa miesiące temu. Niełatwo było dyskutować o czymś podobnym, zerknął dyskretnie na Botta, przelotnie rozważając czy tego nie przytoczyć, jednakże niewielu wychyliło się z podobnymi historiami, więc na razie milczał. Pragnął za to zamachać do Alexa, może dobrze, że tego nie uczynił, bo przedstawione przez niego fakty całkowicie zburzyły spokój, który na ten wieczór pielęgnował. Dotarł w końcu do tej ściany, pochylając się troszkę do przodu, jakby to miało mu zapewnić lepszy widok, jakby do miało nałożyć światło na sprawy, które przechodziły jego pojęcie. Nie odrywał spojrzenia ciemnozłotych oczu od znanej mu postaci, ledwo dowierzając, że to się dzieje naprawdę. Czymże stała się ta rzeczywistość? Jak mógł przegapić to wszystko? Przygarbiony wysłuchiwał tej upiornej relacji, co raz więcej prawdy łącząc z nagłówkami czytanych gazet. I wtedy coś do niego dotarło. Morgoth? — Yaxley? — wymówił bezgłośnie, tylko poruszając bezwolnie ustami. Nagła suchość rozpaliła wnętrze jego gardła, aż żałował, że nie pochwycił wcześniej szklanki z sokiem dyniowym – nawet jeśli wątpił, iż płyn coś by zaradził na paraliżujące uczucie, które ogarnęło go od środka. Coś sypało się wokół niego, zapewne jego ułożony obraz świata. Drobinki niczym kawałki pękniętego lustra opadały na podłogowe deski poddasza i młody badacz nie dał rady ich już podnieść. Zawsze był ufny, dawał ludziom czystą kartkę na starcie, sądził, że potrafi przejrzeć przez pozory i dotrzeć do tego, co kryło się we wnętrzu innych. Nie chciał na rzecz zła pozbyć się swojej natury. To by było największe poniżenie.
Nazwa Imperius budziła w nim wielkie uprzedzenie; ta inkantacja sięgał do najgorszych czeluści, czyż nie była podłą manipulacją? Lecz spoglądając na ogół zdarzeń z czarnych koszmarów, które dotknęły Selwyna i jego towarzyszkę, odbieranie pamięci wychodziło groźnie przed szereg. Znał pulsujący ból zapominania, ale i tak mógłby utożsamić się ledwie z namiastką tego, co przeszli oni. Kim masz się stać, gdy nie wiesz kim jesteś teraz? Gdzie będziesz zmierzać, gdy żadna z dróg jeszcze nie jest przetarta? Legilimenta bez wspomnień – tylko ktoś obdarzony nieprzemierzoną mocą mógłby tego dokonać. Rodziła się w nim powoli frustracja złączona z bezsilnością. Choć wstrzymywał emocje, kiedyś musiały się pojawić. Inferiusy, szatańska pożoga o kształcie syczących bestii. W o j n a. Co najpierw ucierpi na linii ognia? Powędrował wzrokiem do twarzy dwójki czarodziejów, którzy przeszli przez próbę udręki, która mogła jedynie krzywdzić. Nie chciał dopuszczać do siebie myśli, że byli jednymi z pierwszych ofiar. Następnymi mogła być integralność ich organizacji. Być może zawód aurora miał w sobie coś z pojęcia wojskowych, ale wzywać do krwawej odpowiedzi ich wszystkich? Do porzucenia ideałów, do opuszczenia się do poziomu tych, których nazywali potworami? Czym by ich samych to uczyniło? — Są splamieni złem, nie zaprzeczę. Jeszcze na początku maja ja i Bertie próbowaliśmy naprawić szarpaną anomaliami okolicę w Londynie, gdy zostaliśmy zaatakowani — wtrącił, zaznaczając, że nie był tylko przypadkowych słuchaczem. — Ale „zabić”... czy to naprawdę tak łatwo powiedzieć? Morderstwo jest morderstwem i uważam, że żadne honorowe wyjaśnienia tego nie przesłonią. Co to za chwalenie zbrodni, gloryfikacja śmierci? Jeśli mamy być jednak szczerzy nie można tego przyozdabiać, tłumaczyć, udawać, że wymówki coś zmienią. Nie można tego wybaczyć. Ani im, ani nam. Nie wątpię, iż niejeden z was był groźnie blisko utraty życia albo jeśli nie to, pewnie znacie kogoś, kto był. W wojnie nie da się uniknąć ofiar, to prawda. Giną żołnierze i niewinni, ginie też ludzkość i godność. Oni kiedyś byli ludźmi, jak myślicie, przez jakie czyny utracili swe człowieczeństwo? — Nie wiedział, kiedy się tak zapędził, kiedy zacisnął pięści do białości kłykci. Wziął głęboki oddech, już nie uciekając spojrzeniem przed nikim, kto chciałby się go podjąć. Stół nie miał nawet owalnego kształtu, lecz jemu i tak wydawało się, że krążyli w kółko. Czymże były idee, jeśli mieli je porzucić? Czy Zakon wodził za nos obietnicami jasności, by po drugiej stronie okazać się równie ciemny jak niebo, którego nie rozświetlało już Słońce? — Widzę, że rzeczywiście część z nas jest skora do walki, skoro pragnie rozpętać chaos między sobą. — Maskował zranienie obecne w tym zdaniu kroplami cierpkości, którą niemal czuł na języku; cały zesztywniał, a jego ciało ogarnął nieprzyjemny chłód. Nie rozumiał takiego podejścia, po raz kolejny okazywało się, iż jego poglądy nie spotykały się ze zgodą ogółu. — Świat nie jest czarno-biały. Jeszcze nie jest za późno, musi istnieć inna metoda, oko za oko nie może być jedyną słuszną — dopowiedział, przeczesując przydługie włosy i zmuszając mięśnie do rozluźnienia. Z pewnym niepokojem przyglądał się obecnym, najwięcej czasu poświęcając profesorowi astronomii, który najbardziej włączył się w temat przyszłości Zakonu. — Nie mówimy o bierności, nie mówimy o uciekaniu. Sam mogę położyć swoje życie na szali, lecz nie stanę się dla niego bezdusznym potworem. To byłoby gorsze niż śmierć.
| pozostawiam krzesełko nr 20 wolne, staję gdzieś za nim przy ścianie
by the sacred grove, where the waters flowwe will come and go, in the forest
Constantine L. Ollivander
Zawód : badacz i ilustrator flory magicznej
Wiek : 21/22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
broken boy
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
yet to find a way around
a dark and ever-growing cloud
that has him always looking down
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
Nie spodziewał się, że jego słowa zostaną potraktowane w ten sposób. Chyba naprawdę był ślepy. Ślepy na żądze, które zaczęły wkradać się w szeregi organizacji, do której dołączał. Znów sprawdzało się powiedzenie, które głosiło, że nic nie jest takie, na jakie wygląda. Musiało minąć tyle czasu, by zobaczył do czego zmierzał Zakon. Przemoc nakręcała przemoc, a oni zamierzali się temu poddać, bo jak twierdzili walczyli z potworami. Zamierzali stać się takimi samymi monstrami, by dotrzeć do tych po drugiej stronie? Nie widzieli innego rozwiązania. Nie chcieli go widzieć, a zachęcani przez gwardzistów, szli ślepo za ich słowami. Czy tylko on widział w tym czyste szaleństwo? Nie trzeba było być ekspertem, by wiedzieć, że zwykli ludzie nie chcieli wojny, ale w końcu to przywódcy określali politykę i zawsze łatwo było im pociągnąć za sobą ludzi. Mając głos czy go nie mając, ludzie zawsze mogli być podporządkowani przywódcom. To było łatwe. Jedyne, co należało zrobić, to powtarzać ludziom w kółko, że było to jedyne wyjście, oraz potępić pacyfistów za brak wyobraźni i narażania społeczeństwa na niebezpieczeństwo. To działało w każdym momencie w historii. W każdym zakątku świata. Tutaj szczególnie.
Wiesz coś o tym Thomasie?
- Oczekujesz, że gdybym cokolwiek wiedział, to to wyjawię, mimo że przed momentem byłem świadkiem wyznania zabicia własnej rodziny? Postradałeś zmysły? - spytał, będąc w ciężkim szoku. Poczuł, że jeśli nie stałby przy ścianie to zapewne osunąłby się przez nagły zawrót głowy i słabość usłyszanymi słowami. Nie spodziewał się, że czarodzieje posiadający taką moc, doświadczenie i chyba rozsądek, mogli działać tak pochopnie i powierzchownie. - Wierzę w to, że każdy popełnia błędy. Każdy - odpowiedział, wbijając spojrzenie w Benjamina i nie odwracając wzroku przez krótką chwilę. Poruszył najwyraźniej właściwy temat - właściwy, by dostrzec prawdę. Podniósł głowę, by przyjrzeć się zebranym. - Widzę jednak że już postanowiliście zmienić, co jest moralne, a co nie. Bądźcie mordercami, którymi tak bardzo chcecie być, ale na końcu ktoś przyjdzie po was. To nie jest odpowiednia droga. Nie dla mnie. Nie zamierzam patrzeć na to, czym się stajecie - spojrzał na Jackie, która wprost powiedziała to, czego najbardziej lękał się profesor. Widział w niej tylko nienawiść, a jedno serce nie mogło mieścić w sobie ciepła, miłości i czystego gniewu. Nie. - Jeśli tak ma wyglądać ten wasz świat, o który walczymy, to wolę nie oglądać go wcale. Cel wojny może być sprawiedliwy, ale środki nigdy. I nieważne co powiecie, nieważne iloma wzniosłymi ideami się zasłonicie. Chęć wyrządzania krzywdy, mściwość i okrucieństwo to nie to na co się pisałem - urwał, czując bijące szybko i mocno serce w klatce piersiowej. Myślał, że są bastionem przeciwko złu. Sądził, że są tymi dobrymi. Ale raczej się pomylił. Jak bardzo się pomylił. Dobrych już nie było. Przetarł dłonią twarz. - Nie... Ja nie mogę. Przykro mi, ale nie zamierzam tego popierać - odparł, odsuwając się od ściany i prostując się. Czuł, że ten smutek zmienił się w szok, a on żył w imaginacji Zakonu, którego nigdy nie było. Nie żegnając się z nikim, skierował kroki do drzwi, by szybko opuścić gospodę.
Wiesz coś o tym Thomasie?
- Oczekujesz, że gdybym cokolwiek wiedział, to to wyjawię, mimo że przed momentem byłem świadkiem wyznania zabicia własnej rodziny? Postradałeś zmysły? - spytał, będąc w ciężkim szoku. Poczuł, że jeśli nie stałby przy ścianie to zapewne osunąłby się przez nagły zawrót głowy i słabość usłyszanymi słowami. Nie spodziewał się, że czarodzieje posiadający taką moc, doświadczenie i chyba rozsądek, mogli działać tak pochopnie i powierzchownie. - Wierzę w to, że każdy popełnia błędy. Każdy - odpowiedział, wbijając spojrzenie w Benjamina i nie odwracając wzroku przez krótką chwilę. Poruszył najwyraźniej właściwy temat - właściwy, by dostrzec prawdę. Podniósł głowę, by przyjrzeć się zebranym. - Widzę jednak że już postanowiliście zmienić, co jest moralne, a co nie. Bądźcie mordercami, którymi tak bardzo chcecie być, ale na końcu ktoś przyjdzie po was. To nie jest odpowiednia droga. Nie dla mnie. Nie zamierzam patrzeć na to, czym się stajecie - spojrzał na Jackie, która wprost powiedziała to, czego najbardziej lękał się profesor. Widział w niej tylko nienawiść, a jedno serce nie mogło mieścić w sobie ciepła, miłości i czystego gniewu. Nie. - Jeśli tak ma wyglądać ten wasz świat, o który walczymy, to wolę nie oglądać go wcale. Cel wojny może być sprawiedliwy, ale środki nigdy. I nieważne co powiecie, nieważne iloma wzniosłymi ideami się zasłonicie. Chęć wyrządzania krzywdy, mściwość i okrucieństwo to nie to na co się pisałem - urwał, czując bijące szybko i mocno serce w klatce piersiowej. Myślał, że są bastionem przeciwko złu. Sądził, że są tymi dobrymi. Ale raczej się pomylił. Jak bardzo się pomylił. Dobrych już nie było. Przetarł dłonią twarz. - Nie... Ja nie mogę. Przykro mi, ale nie zamierzam tego popierać - odparł, odsuwając się od ściany i prostując się. Czuł, że ten smutek zmienił się w szok, a on żył w imaginacji Zakonu, którego nigdy nie było. Nie żegnając się z nikim, skierował kroki do drzwi, by szybko opuścić gospodę.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Ostatnio zmieniony przez Jayden Vane dnia 17.06.18 1:49, w całości zmieniany 1 raz
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wysłuchał opowieści Alexandra i Josephine w milczeniu - grobowym; to, co im się przytrafiło, było wielką tragedią. Tragedią obrazującą katastrofę wszystkiego, co się działo - straszną, okrutną i podłą. Mogło się to przytrafić każdemu z nich - każdej z osób, która siedziała przy tym stole. Pokręcił głową.
Legilimencja, o której wspominał Anthony była zła - nikt nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości - jednak Brendan zignorował słowa Poppy, podejmując wypowiedź Skamandera.
- Jeśli będziesz potrzebował towarzystwa, jestem gotów - oznajmił, bez niepotrzebnego wchodzenia w szczegóły; czytanie w myślach mogło okazać się dobrą bronią przeciwko tym sadystom - jeśli tylko zostanie umiejętnie zastosowane. - Nie sądzę, byśmy dowiedzieli się w ten sposób więcej o tożsamości owego Voldemorta, ale być może ich myśli rzucą światło na ostatnie wydarzenia. Powinniśmy też dotrzeć do tych, którzy są w ich szeregach długo - będą wiedzieć najwięcej - Więcej niż Samantha - Mulciber przewija się w opowieściach wielokrotnie - powinniśmy iść tropem wskazanym przez Herewarda i skupić się na jego szkolnym środowisku. - Był zbyt młody, by to pamiętać dobrze - ale wśród nich znajdowało się wystarczająco wielu czarodziejów w zbliżonym wieku, gdzieś musiał czaić się odpowiedni trop.
W milczeniu wysłuchał zarówno Samuela i Herewarda; wbrew opiniom nadpobudliwych Zakonników nie znajdował przyjemności w mordowaniu, wypowiadane przez nich słowa spadały na jego kark przytłaczającym ciężarem - wszystkiego, co zostało uczynione i wszystkiego, co uczynione miało dopiero zostać. Prowadzili wojnę z wymagającym, a do tego brutalnym przeciwnikiem, widział ich brutalność wiele razy - czuł ją na sobie - w przeciwieństwie do młodzików lub innych zgromadzonych naiwnych czarodziejów: wiedział, kim był ich wróg i wiedział, do czego był zdolny się posunąć.
- Mogę spróbować zaaranżować spotkanie. Nie wiem, czy to się uda - mój wuj zawsze był człowiekiem raczej mało towarzyskim i bardzo zajętym, a teraz - czasu będzie miał zapewne jeszcze mniej. Pożar nie ułatwi sprawy. Wydaje mi się, że im więcej aurorów, zwłaszcza zasłużonych, pojawi się na tym spotkaniu, tym większe szanse będziemy mieć się z nim porozumieć. - Tutaj spojrzał wpierw na Kierana, ale również na Foxa i Skamandera. Brendan nie miał wątpliwości co do tego, że jego wuj słyszał o osiągnięciach i reputacji tych dwojga.
- Jeśli chodzi o eliksiry - podjął, dopiero po chwili - potrzebował dłuższej chwili, żeby się nad nimi zastanowić. - Uważam, że potrzebujemy prostych środków leczniczych, z których sami będziemy w stanie skorzystać w terenie, bez obecności uzdrowiciela o znacznie większej wiedzy. Walczymy z czarną magią, a ta potrafi siać prawdziwe spustoszenie - mogą pozwolić nam przedłużyć wytrzymałość na polu walki.
Przysłuchiwał się dyskusji o tym, czy jest sens prowadzić wojnę w gronie czarodziejów zgromadzonych w celu zwyciężenia wojny, tylko jednym uchem wsłuchując się w nieliczne wątpiące słowa. Uważał, że nie było już na nie miejsca - a podobna dyskusja wydawała mu się nonsensownym jątrzeniem jeszcze bardziej nonsensownego tematu. Przyznawał rację Margaux, Benjaminowi, Kieranowi i Jackie - i wszystkim, którzy w ten czy inny sposób wsparli ich swoimi słowami.
- To zabawne, ale mam wrażenie, że usilnie chcecie komuś wmówić, że w zabijaniu odnajduje przyjemność - że to proste, że chcemy to robić - odparł na słowa Constantina, nie był dobrym mówcą, więc nie zamierzał wchodzić płomienne przemowy - to nie była jego działka. Mógł jedynie prosto z mostu wyłożyć to, o czym myślał, a czego absurd przebijał się w wiadomościach prelegentów. - Z czego to wynika, Constantine: obawiasz się swoich własnych demonów? - Nie sądził, by Skamander w swoim zamyśle zachęcał do mordowania bez opamiętania i dla przyjemności, nie sądził, by ktokolwiek wpadł na pomysł wieszania na ścianach kwatery trofeów z głów czarnoksiężników; nikt nie chciał rozlewać krwi. Ale czasem ktoś to musiał zrobić - żeby ktoś inny mógł przeżyć i cieszyć się życiem. - Jesteś hipokrytą - oświadczył wprost - twierdząc, że ktoś chce wprowadzić rozłam, jednocześnie atakując nas za słowa, które nie padły. - Nadinterpretował, wysnuwał pochopne wnioski, które w kontekście poprzednich wypowiedzi zwyczajnie nie miały większego sensu. - Świat nie jest czarno-biały - powtórzył jego własne słowa - sam im przeczył, usiłując pozostać krystalicznie białym. Brendan nie był osobą, która łatwo oddawała się cieniom - wbrew temu, co najwyraźniej postanowiono mu wmówić. - Wojna jest bardziej szara, niż mgła na ulicach Londynu. Nie wiem, komu zarzucasz, że stał się potworem - ale musisz zrozumieć, że wojna wymaga od nas decyzji, z których nigdy nie będziemy dumni, a które będziemy musieli podjąć jeszcze wiele razy. Jesteś młody - jeśli tego nie rozumiesz, nie jest jeszcze za późno, żeby się wycofać. - Zignorował słowa Jaydena, dokładnie tak, jak ignorował deszcz lub ból, był w tym dobry; jeśli naprawdę sądził, że Brendan znalazł sadystyczną przyjemność w pozbawieniu życia Samanthy - był idiotą. Nie zamierzał jednak tłumaczyć się z tamtych wydarzeń - nie przed Zakonnikami - tym mocniej dziwiła go ich reakcja: Samantha już raz próbowała go zabić. I nie była jego rodziną - nie odkąd jej zepsucie i zgnilizna stały się powodem jej wydziedziczenia, Weasleyowie wyparli się pokrewieństwa z nią - a nie zwykli czynić z tego powodów tak błahych, jak krewni zgromadzonych tu arystokratów. Kiedy za Jaydenem zatrzasnęły się drzwi, jedynie przeniósł spojrzenie na młodego Ollivandera - szczerze oczekując podobnego ruchu.
Legilimencja, o której wspominał Anthony była zła - nikt nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości - jednak Brendan zignorował słowa Poppy, podejmując wypowiedź Skamandera.
- Jeśli będziesz potrzebował towarzystwa, jestem gotów - oznajmił, bez niepotrzebnego wchodzenia w szczegóły; czytanie w myślach mogło okazać się dobrą bronią przeciwko tym sadystom - jeśli tylko zostanie umiejętnie zastosowane. - Nie sądzę, byśmy dowiedzieli się w ten sposób więcej o tożsamości owego Voldemorta, ale być może ich myśli rzucą światło na ostatnie wydarzenia. Powinniśmy też dotrzeć do tych, którzy są w ich szeregach długo - będą wiedzieć najwięcej - Więcej niż Samantha - Mulciber przewija się w opowieściach wielokrotnie - powinniśmy iść tropem wskazanym przez Herewarda i skupić się na jego szkolnym środowisku. - Był zbyt młody, by to pamiętać dobrze - ale wśród nich znajdowało się wystarczająco wielu czarodziejów w zbliżonym wieku, gdzieś musiał czaić się odpowiedni trop.
W milczeniu wysłuchał zarówno Samuela i Herewarda; wbrew opiniom nadpobudliwych Zakonników nie znajdował przyjemności w mordowaniu, wypowiadane przez nich słowa spadały na jego kark przytłaczającym ciężarem - wszystkiego, co zostało uczynione i wszystkiego, co uczynione miało dopiero zostać. Prowadzili wojnę z wymagającym, a do tego brutalnym przeciwnikiem, widział ich brutalność wiele razy - czuł ją na sobie - w przeciwieństwie do młodzików lub innych zgromadzonych naiwnych czarodziejów: wiedział, kim był ich wróg i wiedział, do czego był zdolny się posunąć.
- Mogę spróbować zaaranżować spotkanie. Nie wiem, czy to się uda - mój wuj zawsze był człowiekiem raczej mało towarzyskim i bardzo zajętym, a teraz - czasu będzie miał zapewne jeszcze mniej. Pożar nie ułatwi sprawy. Wydaje mi się, że im więcej aurorów, zwłaszcza zasłużonych, pojawi się na tym spotkaniu, tym większe szanse będziemy mieć się z nim porozumieć. - Tutaj spojrzał wpierw na Kierana, ale również na Foxa i Skamandera. Brendan nie miał wątpliwości co do tego, że jego wuj słyszał o osiągnięciach i reputacji tych dwojga.
- Jeśli chodzi o eliksiry - podjął, dopiero po chwili - potrzebował dłuższej chwili, żeby się nad nimi zastanowić. - Uważam, że potrzebujemy prostych środków leczniczych, z których sami będziemy w stanie skorzystać w terenie, bez obecności uzdrowiciela o znacznie większej wiedzy. Walczymy z czarną magią, a ta potrafi siać prawdziwe spustoszenie - mogą pozwolić nam przedłużyć wytrzymałość na polu walki.
Przysłuchiwał się dyskusji o tym, czy jest sens prowadzić wojnę w gronie czarodziejów zgromadzonych w celu zwyciężenia wojny, tylko jednym uchem wsłuchując się w nieliczne wątpiące słowa. Uważał, że nie było już na nie miejsca - a podobna dyskusja wydawała mu się nonsensownym jątrzeniem jeszcze bardziej nonsensownego tematu. Przyznawał rację Margaux, Benjaminowi, Kieranowi i Jackie - i wszystkim, którzy w ten czy inny sposób wsparli ich swoimi słowami.
- To zabawne, ale mam wrażenie, że usilnie chcecie komuś wmówić, że w zabijaniu odnajduje przyjemność - że to proste, że chcemy to robić - odparł na słowa Constantina, nie był dobrym mówcą, więc nie zamierzał wchodzić płomienne przemowy - to nie była jego działka. Mógł jedynie prosto z mostu wyłożyć to, o czym myślał, a czego absurd przebijał się w wiadomościach prelegentów. - Z czego to wynika, Constantine: obawiasz się swoich własnych demonów? - Nie sądził, by Skamander w swoim zamyśle zachęcał do mordowania bez opamiętania i dla przyjemności, nie sądził, by ktokolwiek wpadł na pomysł wieszania na ścianach kwatery trofeów z głów czarnoksiężników; nikt nie chciał rozlewać krwi. Ale czasem ktoś to musiał zrobić - żeby ktoś inny mógł przeżyć i cieszyć się życiem. - Jesteś hipokrytą - oświadczył wprost - twierdząc, że ktoś chce wprowadzić rozłam, jednocześnie atakując nas za słowa, które nie padły. - Nadinterpretował, wysnuwał pochopne wnioski, które w kontekście poprzednich wypowiedzi zwyczajnie nie miały większego sensu. - Świat nie jest czarno-biały - powtórzył jego własne słowa - sam im przeczył, usiłując pozostać krystalicznie białym. Brendan nie był osobą, która łatwo oddawała się cieniom - wbrew temu, co najwyraźniej postanowiono mu wmówić. - Wojna jest bardziej szara, niż mgła na ulicach Londynu. Nie wiem, komu zarzucasz, że stał się potworem - ale musisz zrozumieć, że wojna wymaga od nas decyzji, z których nigdy nie będziemy dumni, a które będziemy musieli podjąć jeszcze wiele razy. Jesteś młody - jeśli tego nie rozumiesz, nie jest jeszcze za późno, żeby się wycofać. - Zignorował słowa Jaydena, dokładnie tak, jak ignorował deszcz lub ból, był w tym dobry; jeśli naprawdę sądził, że Brendan znalazł sadystyczną przyjemność w pozbawieniu życia Samanthy - był idiotą. Nie zamierzał jednak tłumaczyć się z tamtych wydarzeń - nie przed Zakonnikami - tym mocniej dziwiła go ich reakcja: Samantha już raz próbowała go zabić. I nie była jego rodziną - nie odkąd jej zepsucie i zgnilizna stały się powodem jej wydziedziczenia, Weasleyowie wyparli się pokrewieństwa z nią - a nie zwykli czynić z tego powodów tak błahych, jak krewni zgromadzonych tu arystokratów. Kiedy za Jaydenem zatrzasnęły się drzwi, jedynie przeniósł spojrzenie na młodego Ollivandera - szczerze oczekując podobnego ruchu.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie mogłem uwierzyć niemal we wszystko co tutaj słyszałem. Historia Aleksandra i Josephine po raz kolejny otworzyła mi oczy - na świecie działo się o wiele więcej zła niż komukolwiek mogłoby się wydawać. Zapewne stąd wynikła zażarta dyskusja, w której nie chciałem brać udziału, bo po prostu nie potrafiłem zgodzić się z opinią większości osób. Zło o którym mówili wcale nie było jedyną i niezastąpioną opcją - przynajmniej ja tak to spostrzegałem, ale starałem się ich zrozumieć. Zawsze należało wysłuchać obydwu stron i wyciągnąć obiektywne wnioski - jeżeli historia czegoś mnie nauczyła przez te wszystkie lata to z pewnością właśnie tego.
Zaskoczyła mnie postawa Frances. Wydawało mi się, że stanie po drugiej stronie barykady razem z Jaydenem, ale najwidoczniej wcale nie znałem jej tak dobrze jak mi się wydawało. Słuchałem uważnie każdego z jej słów, wbijając wzrok w stojącą przede mną szklanką soku dyniowego. Chyba nigdy nie miałem w głowie takiego mętliku, nigdy wcześniej nie stanąłem przed podobnym wyborem. Trwała wojna - to niezaprzeczalny fakt, a podczas każdej wojny zdarzały się ofiary. Niby byłem tego świadomy, ale dopiero teraz, kiedy ta oczywistość stanęła mi przed oczami i dała w łeb z obucha, zacząłem przewartościowywać swoje zasady moralne. Nie byłem w stanie opowiedzieć się po którejkolwiek ze stron, przynajmniej nie w tej chwili. Nie byłem tak emocjonalny żeby po prostu zawinąć się na pięcie i wyjść, jak to zrobił Jayden, nie byłem również przekonany do drugiej opcji. Musiałem ich wysłuchać, przemyśleć to wszystko - czy ja w ogóle się do tego nadaję? Do Zakonu, do walki? Może niepotrzebnie wychodziłem z lodziarni. Naczytałem się za dużo książek i stwierdziłem, że mogę zmienić świat. Może to nie było mi przeznaczone - nie wiem, naprawdę nie wiem, muszę zrobić rachunek sumienia i podjąć odpowiednią decyzję; przemyślaną, bo jeżeli na szali stawiało się ludzkie życie, należało poważnie podejść do tematu. Chwilowo czułem się zagubiony, więc upiłem łyk soku dyniowego mimo że w ogóle nie chciało mi się pić, uważnie słuchając pozostałych Zakonników i Gwardzistów. Ci drudzy wydawali się jednogłośni, a to właśnie oni widzieli i przeżyli najwięcej, może więc należało uznać ich rację?
Zaskoczyła mnie postawa Frances. Wydawało mi się, że stanie po drugiej stronie barykady razem z Jaydenem, ale najwidoczniej wcale nie znałem jej tak dobrze jak mi się wydawało. Słuchałem uważnie każdego z jej słów, wbijając wzrok w stojącą przede mną szklanką soku dyniowego. Chyba nigdy nie miałem w głowie takiego mętliku, nigdy wcześniej nie stanąłem przed podobnym wyborem. Trwała wojna - to niezaprzeczalny fakt, a podczas każdej wojny zdarzały się ofiary. Niby byłem tego świadomy, ale dopiero teraz, kiedy ta oczywistość stanęła mi przed oczami i dała w łeb z obucha, zacząłem przewartościowywać swoje zasady moralne. Nie byłem w stanie opowiedzieć się po którejkolwiek ze stron, przynajmniej nie w tej chwili. Nie byłem tak emocjonalny żeby po prostu zawinąć się na pięcie i wyjść, jak to zrobił Jayden, nie byłem również przekonany do drugiej opcji. Musiałem ich wysłuchać, przemyśleć to wszystko - czy ja w ogóle się do tego nadaję? Do Zakonu, do walki? Może niepotrzebnie wychodziłem z lodziarni. Naczytałem się za dużo książek i stwierdziłem, że mogę zmienić świat. Może to nie było mi przeznaczone - nie wiem, naprawdę nie wiem, muszę zrobić rachunek sumienia i podjąć odpowiednią decyzję; przemyślaną, bo jeżeli na szali stawiało się ludzkie życie, należało poważnie podejść do tematu. Chwilowo czułem się zagubiony, więc upiłem łyk soku dyniowego mimo że w ogóle nie chciało mi się pić, uważnie słuchając pozostałych Zakonników i Gwardzistów. Ci drudzy wydawali się jednogłośni, a to właśnie oni widzieli i przeżyli najwięcej, może więc należało uznać ich rację?
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jayden postanowił opuścić spotkanie przed czasem. Skierował się w stronę drzwi - nim zdołał ostatecznie wyjść, ktoś mógł go jeszcze przed tym powstrzymać lub mu przeszkodzić. Vane, stawiając kroki w kierunku wyjścia przeczuwał, że kiedy przekroczy próg gospody, wszystko się zmieni - on się zmieni, nic już nie będzie takie jak dotąd.
| Mistrz Gry nie będzie kontynuował rozgrywki - jeśli ktokolwiek zamierza zareagować na posta Jaydena, ma taka możliwość w tej kolejce.
| Mistrz Gry nie będzie kontynuował rozgrywki - jeśli ktokolwiek zamierza zareagować na posta Jaydena, ma taka możliwość w tej kolejce.
Obserwował napełniający się pokój z rosnącym, kojącym poczuciem przynależności, które – w tej formie – towarzyszyło mu jedynie w towarzystwie członków Zakonu Feniksa. Uwielbiał to uczucie, nieodparte wrażenie bycia częścią czegoś większego niż on sam, czegoś ważnego i istotnego – choć nie chodziło tylko o to; siedząc przy stole, przy którym szybko zaczęło brakować miejsc, nietrudno było odzyskać strzępki porwanej przez wojnę nadziei, nawet jeżeli była to chwilami nadzieja skażona naiwnością. Nie miał złudzeń co do trudności czekających przed nimi zadań, wiedział, że mieli rozdzierające decyzje do podjęcia, i zdarzało się (częściej niż rzadziej), że się bał – o przyjaciół, o rodzinę, Sally, braci, Amelkę – ale i tak w nic nie wierzył tak mocno, jak w słuszność sprawy, o którą walczył Zakon.
Witał się radośnie ze wszystkimi, którzy przekraczali próg pomieszczenia, posyłając ciepłe gesty i słowa w kierunku Jackie, Hannah, Sophii, Charlie, Eileen, Poppy, Frances i Minnie (do której uśmiechnął się nieco zbyt entuzjastycznie, przez przypadek oblewając się sokiem dyniowym); pomachał też reszcie, z szacunkiem kiwając głową w kierunku Kierana, Brendana i Bena – twarze odrobinę mieszały mu się ze sobą, możliwe więc, że byli i tacy, z którymi przywitał się dwukrotnie lub nie przywitał się wcale, zwłaszcza, że zamarł na moment, gdy w wejściu pojawiła się Maxine, posyłając mu spojrzenie trudne do rozczytania, ale raczej nienaznaczone przychylnością. Zawahał się – historia między nimi miała mało jasnych punktów i sięgała aż do Hogwartu – ale jeżeli któryś z Zakonników postanowił zaufać jej na tyle, żeby zaprosić ją w szeregi organizacji, to nie miał zamiaru podważać tej decyzji. Mógł nie zgadzać się z nią w prywatnych kwestiach, mogła działać mu na nerwy, mógł nie znosić jej na boisku – ale w chwili, w której usiadła na przyniesionym przez Herewarda krześle, znalazła się po tej samej co on stronie wojennej barykady. Nie był w stanie patrzeć na to inaczej – i nie chciał, żeby pozostały między nimi jakiekolwiek co do tego wątpliwości.
Dlatego podniósł się z miejsca jeszcze przed oficjalnym rozpoczęciem spotkania, zmierzając prosto w jej kierunku i zatrzymując się tuż przed nią, żeby wyciągnąć do niej dłoń – otwartą, wysyłającą dosyć wyraźny i trudny do błędnego zinterpretowania sygnał. – Maxine – przywitał się, kiwając w jej stronę głową – chodź, usiądź b-b-bliżej – dodał, wskazując na miejsce przy stole, które właśnie zwolnił. Dopiero później, niezależnie od jej decyzji, pozostał pod ścianą, opierając się o nią wygodnie i przysłuchując się toczącej się przy stole wymianie zdań. Z oczywistych przyczyn rzadko kiedy zabierał udział w dyskusji (chyba, że naprawdę miał coś istotnego do powiedzenia), ale wsłuchiwał się uważnie w każde słowo, z tamowanym gniewem chłonąc informacje o poczynaniach wroga i płonącym Ministerstwie, o alchemicznych ingrediencjach i legendarnym artefakcie, żałując, że niewiele miał w tej kwestii do dodania. Dopiero, gdy w rozmowę wdarło się nieporozumienie, wyprostował się, obserwując z przerażeniem rozgrywające się wydarzenia. Nie rozumiał poruszenia Jaydena, nie rozumiał, dlaczego poparła go Poppy, ani dlaczego kilkoro z Zakonników postanowiło włożyć w usta Gwardzistów słowa, które wcale nie padły, samodzielnie tworząc rozłam, o stworzenie którego ich oskarżali. Śledził spojrzeniem trasę mężczyzny do drzwi, przez moment zastanawiając się, czy nie zagrodzić mu drogi, ale ostatecznie się nie ośmielił, pozostawiając tę decyzję tym, którzy stali wyżej od niego w hierarchii. Zgadzał się z wypowiedziami reszty, popierał gorąco słowa Samuela, Bena i Brendana, przytaknął milcząco tym, którymi podzieliły się Minnie i Frances, ciesząc się również, gdy głos zabrali Kieran i Jackie. – Mam wrażenie – odezwał się wreszcie, niezbyt głośno, wykorzystując chwilową przerwę w wymianie zdań – że staracie się znaleźć w-w-wr… – wziął głęboki oddech – wrogów tam, gdzie ich nie macie. – Nie wypowiadał imion, ale zwracał się do Jaydena i Constantine’a. Nie chciał powtarzać słów, które już padły, Brendan i pozostali doskonale ubrali w słowa jego myśli.
Odwrócił się w stronę stołu, nie chciał zagęszczać dodatkowo atmosfery – ale nie chciał też pozostawać całkowicie biernym. – Niestety nie jestem w stanie p-p-pomóc w kwestii Ministra, nie mam też talentu do alchemii, ani w-w-wiedzy na temat kamienia, ale chętnie pójdę z k-k-każdym, kto zdecyduje się zmierzyć z anomaliami. – Bez względu na ewentualne różnice w osobistych poglądach. Uśmiechnął się kwaśno. – Jeżeli kiedykolwiek będziemy p-p-potrzebować szumu w mediach, też możecie na mnie liczyć – dodał, na wpół poważnie, na wpół żartobliwie – choć miał nadzieję, że nigdy nie będą tego potrzebować.
Wycofał się z powrotem pod ścianę, obserwując dalszy rozwój sytuacji i naprawdę – naprawdę – mając nadzieję, że wszyscy zdecydują się pozostać w gospodzie. Z wrogami otaczającymi ich wszędzie dookoła, nie mogli pozwolić sobie na wszczynanie walk między sobą.
(przepraszam, jeżeli kogokolwiek niegodnie pominąłem, po prostu udawajcie, że Billy zauważył Was wszystkich)
Witał się radośnie ze wszystkimi, którzy przekraczali próg pomieszczenia, posyłając ciepłe gesty i słowa w kierunku Jackie, Hannah, Sophii, Charlie, Eileen, Poppy, Frances i Minnie (do której uśmiechnął się nieco zbyt entuzjastycznie, przez przypadek oblewając się sokiem dyniowym); pomachał też reszcie, z szacunkiem kiwając głową w kierunku Kierana, Brendana i Bena – twarze odrobinę mieszały mu się ze sobą, możliwe więc, że byli i tacy, z którymi przywitał się dwukrotnie lub nie przywitał się wcale, zwłaszcza, że zamarł na moment, gdy w wejściu pojawiła się Maxine, posyłając mu spojrzenie trudne do rozczytania, ale raczej nienaznaczone przychylnością. Zawahał się – historia między nimi miała mało jasnych punktów i sięgała aż do Hogwartu – ale jeżeli któryś z Zakonników postanowił zaufać jej na tyle, żeby zaprosić ją w szeregi organizacji, to nie miał zamiaru podważać tej decyzji. Mógł nie zgadzać się z nią w prywatnych kwestiach, mogła działać mu na nerwy, mógł nie znosić jej na boisku – ale w chwili, w której usiadła na przyniesionym przez Herewarda krześle, znalazła się po tej samej co on stronie wojennej barykady. Nie był w stanie patrzeć na to inaczej – i nie chciał, żeby pozostały między nimi jakiekolwiek co do tego wątpliwości.
Dlatego podniósł się z miejsca jeszcze przed oficjalnym rozpoczęciem spotkania, zmierzając prosto w jej kierunku i zatrzymując się tuż przed nią, żeby wyciągnąć do niej dłoń – otwartą, wysyłającą dosyć wyraźny i trudny do błędnego zinterpretowania sygnał. – Maxine – przywitał się, kiwając w jej stronę głową – chodź, usiądź b-b-bliżej – dodał, wskazując na miejsce przy stole, które właśnie zwolnił. Dopiero później, niezależnie od jej decyzji, pozostał pod ścianą, opierając się o nią wygodnie i przysłuchując się toczącej się przy stole wymianie zdań. Z oczywistych przyczyn rzadko kiedy zabierał udział w dyskusji (chyba, że naprawdę miał coś istotnego do powiedzenia), ale wsłuchiwał się uważnie w każde słowo, z tamowanym gniewem chłonąc informacje o poczynaniach wroga i płonącym Ministerstwie, o alchemicznych ingrediencjach i legendarnym artefakcie, żałując, że niewiele miał w tej kwestii do dodania. Dopiero, gdy w rozmowę wdarło się nieporozumienie, wyprostował się, obserwując z przerażeniem rozgrywające się wydarzenia. Nie rozumiał poruszenia Jaydena, nie rozumiał, dlaczego poparła go Poppy, ani dlaczego kilkoro z Zakonników postanowiło włożyć w usta Gwardzistów słowa, które wcale nie padły, samodzielnie tworząc rozłam, o stworzenie którego ich oskarżali. Śledził spojrzeniem trasę mężczyzny do drzwi, przez moment zastanawiając się, czy nie zagrodzić mu drogi, ale ostatecznie się nie ośmielił, pozostawiając tę decyzję tym, którzy stali wyżej od niego w hierarchii. Zgadzał się z wypowiedziami reszty, popierał gorąco słowa Samuela, Bena i Brendana, przytaknął milcząco tym, którymi podzieliły się Minnie i Frances, ciesząc się również, gdy głos zabrali Kieran i Jackie. – Mam wrażenie – odezwał się wreszcie, niezbyt głośno, wykorzystując chwilową przerwę w wymianie zdań – że staracie się znaleźć w-w-wr… – wziął głęboki oddech – wrogów tam, gdzie ich nie macie. – Nie wypowiadał imion, ale zwracał się do Jaydena i Constantine’a. Nie chciał powtarzać słów, które już padły, Brendan i pozostali doskonale ubrali w słowa jego myśli.
Odwrócił się w stronę stołu, nie chciał zagęszczać dodatkowo atmosfery – ale nie chciał też pozostawać całkowicie biernym. – Niestety nie jestem w stanie p-p-pomóc w kwestii Ministra, nie mam też talentu do alchemii, ani w-w-wiedzy na temat kamienia, ale chętnie pójdę z k-k-każdym, kto zdecyduje się zmierzyć z anomaliami. – Bez względu na ewentualne różnice w osobistych poglądach. Uśmiechnął się kwaśno. – Jeżeli kiedykolwiek będziemy p-p-potrzebować szumu w mediach, też możecie na mnie liczyć – dodał, na wpół poważnie, na wpół żartobliwie – choć miał nadzieję, że nigdy nie będą tego potrzebować.
Wycofał się z powrotem pod ścianę, obserwując dalszy rozwój sytuacji i naprawdę – naprawdę – mając nadzieję, że wszyscy zdecydują się pozostać w gospodzie. Z wrogami otaczającymi ich wszędzie dookoła, nie mogli pozwolić sobie na wszczynanie walk między sobą.
(przepraszam, jeżeli kogokolwiek niegodnie pominąłem, po prostu udawajcie, że Billy zauważył Was wszystkich)
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Wszystko przestało mieć znaczenie kiedy do pokoju wszedł Aleksander. Wyglądał jak cień samego siebie, a mimo to Archibald poczuł na jego widok irracjonalną radość. Miał ochotę zerwać się z krzesła i mocno go wyściskać. Powstrzymał się jednak, tak samo jak powstrzymał się przed tym parę dni temu - musiał cały czas przypominać sobie o tym, że Aleksander go nie pamięta. Tak niespodziewana oznaka miłości od nieznajomych musiałaby być dla niego niezwykle dezorientująca. Niemniej ostatnio w życiu Archibalda wydarzyło się dużo złego: zaginięcie Aleksandra, teraz zaginięcie Garreta, do tego poważna choroba Miriam. Przynajmniej jedna z tych spraw zakończyła się względnie pozytywnie - na tyle na ile było to możliwe.
Upił kolejny łyk znienawidzonego soku, zastanawiając się dlaczego to jednak nie mógł być alkohol, kiedy Aleksander rozpoczął swoją historię. Podniósł wzrok i zorientował się, że patrzy wprost na niego. Czy to możliwe, żeby jednak coś pamiętał? Przecież wcześniej mądrzejsi od niego stwierdzili, że na Aleksa rzucono czarnomagiczne zaklęcie, a to się wykluczało. Rozejrzał się szybko po pozostałych, ale nie - na pewno patrzył na niego i do niego też mówił. Tak więc Archibald cierpliwie słuchał, czując jak z każdym wypowiadanym słowem coraz bardziej się denerwuje, jednak starał się tego po sobie nie okazywać. Zamiast tego kiwał cierpliwie głową, dając znak, że cały czas go słucha. Zawsze był dla niego kiedy tego potrzebował - tym bardziej jest dla niego również teraz. - Aleksandrze - głos miał zachrypnięty jakby za długo z niego niego nie korzystał, odchrząknął więc zanim kontynuował. - Proszę, zostań po spotkaniu, musimy porozmawiać - chciał mu pomóc, zrobi absolutnie wszystko co będzie koniecznie, choćby było to całodniowe ślęczenie nad myślodsiewnią i dzielenie się wspomnieniami z dzieciństwa. Prześledzi z nim absolutnie wszystko: od pierwszego spotkania małego Aleksa w kołysce po ich niedawne spotkanie z ciotką Brunhildą. Byle tylko zapełnić tę pustkę w pamięci.
- Rowle, Magnus Rowle - wtrącił się w słowa Herewarda, kiedy ten zaczął wymieniać nazwiska ewentualnych popleczników niejakiego lorda Voldemorta. Wspominał o nim już na poprzednim spotkaniu i nie potrafił o tym parszywcu zapomnieć. - Kamień wskrzeszenia? To na pewno nie wymysł z bajki dla dzieci? - Tylko tak go kojarzył, ciężko było pozbyć się tego wrażenia. Szczególnie, kiedy pokładało się wiarę w naukę i niepodważalne fakty - tej fascynacji legendarnymi przedmiotami nigdy za bardzo nie pojmował. - Wiadomo cokolwiek więcej? Gdzie może być Grindelwald? Gdzie w ogóle zacząć te poszukiwania? Jakikolwiek punkt zaczepienia? - Nie znał się na tym, ale po słowach Herwarda wywnioskował, że to będzie jak szukanie igły w stogu siana. Podszedł do tematu z rezerwą, ale jak trzeba będzie pomóc to oczywiście pomoże. Nie należał do tej organizacji tylko po to żeby się wymądrzać.
Nieco zdziwiła go rozpoczynająca się dyskusja na temat dobra i zła, ale nie zamierzał się do niej dołączać. Przynajmniej nie do czasu kiedy wezbrała na sile - wtedy zaczęła go po prostu irytować. Przysłuchiwał się przerzucanym na lewo i prawo słowom, nie będąc w stanie wysłuchiwać żadnej ze stron. Nie sądził jednak, że spowodują one aż wyjście Jaydena z zebrania. Nie wytrzymał i wstał ze swojego krzesła. - Na litość Merlina, przestańcie! - Ostatnio miał zszargane nerwy, stąd też i jego cierpliwość ucierpiała. - Trwa wojna. Czy przykład Aleksandra i Josephine to za mało? Nie mamy czasu na podobne dyskusje, które i tak niczego nie wnoszą. To oczywiste, że musimy wychodzić ze strefy komfortu i robić rzeczy o których nam się nie śniło. Na tym to polega! Na pewno nie wygramy tej wojny dobrym słowem, a już na pewno nie kłótniami i rozłamami wewnątrz Zakonu - spojrzał na resztę zakonników, mając nadzieję, że jego słowa przemówią im do rozsądku i porzucą tę niepotrzebną dyskusję. - Tu nie chodzi o to, że jesteśmy niewyżytymi mordercami i chcemy wszystkich torturować na prawo i lewo. Chodzi o to, żeby nie odpowiadać na ich ataki expelliarmusem. Muszą poczuć, że naprzeciw stoi poważny przeciwnik, a nie banda skłóconych dzieciaków jakimi w tym momencie jesteśmy - czy naprawdę musiał o tym mówić? Czy do swojej rosnącej listy problemów miał dopisać jeszcze to - kłótnie wewnątrz jedynej organizacji, która była w stanie coś zmienić? - Proszę, zakończmy tę dyskusję i przejdźmy do ważnych spraw, które mieliśmy teraz omówić - zakończył, opadając ciężko na krzesło. Przetarł dłonią zmęczoną twarz, po czym spojrzał na Jaydena, który zbliżał się do drzwi. - Jay! Nie wychodź - zwrócił się do mężczyzny - rozumiał jego wątpliwości, wbrew pozorom dla niego to też nie było takie łatwe, ale przecież nie musiał brać udziału w walce. Mógł pomagać przy badaniach i to tych nastawionych na ofensywę, pomoc zakonnikom. - Zastanów się. Przynajmniej zostań do końca spotkania - poprosił, chociaż nigdy nie łączyły ich bliskie relacje, więc nie wiedział czy weźmie jego słowa do serca. Czuł jednak, że nie mogą pozwolić Jay'owi na opuszczenie tego pomieszczenia. Wtedy tylko potwierdzą jak bardzo jest z nimi źle.
- Cyrusie, znam się na podstawach alchemii. Jeżeli i taka pomoc będzie dla ciebie przydatna, z chęcią się jej podejmę - dodał po chwili. Jayden jest dorosłym mężczyzną, chyba nie musieli prosić go na kolanach - Archibald wierzył, że podejmie słuszną decyzję i z nimi zostanie. Potrzebowali go.
A Julia chyba jednak miała rację.
Upił kolejny łyk znienawidzonego soku, zastanawiając się dlaczego to jednak nie mógł być alkohol, kiedy Aleksander rozpoczął swoją historię. Podniósł wzrok i zorientował się, że patrzy wprost na niego. Czy to możliwe, żeby jednak coś pamiętał? Przecież wcześniej mądrzejsi od niego stwierdzili, że na Aleksa rzucono czarnomagiczne zaklęcie, a to się wykluczało. Rozejrzał się szybko po pozostałych, ale nie - na pewno patrzył na niego i do niego też mówił. Tak więc Archibald cierpliwie słuchał, czując jak z każdym wypowiadanym słowem coraz bardziej się denerwuje, jednak starał się tego po sobie nie okazywać. Zamiast tego kiwał cierpliwie głową, dając znak, że cały czas go słucha. Zawsze był dla niego kiedy tego potrzebował - tym bardziej jest dla niego również teraz. - Aleksandrze - głos miał zachrypnięty jakby za długo z niego niego nie korzystał, odchrząknął więc zanim kontynuował. - Proszę, zostań po spotkaniu, musimy porozmawiać - chciał mu pomóc, zrobi absolutnie wszystko co będzie koniecznie, choćby było to całodniowe ślęczenie nad myślodsiewnią i dzielenie się wspomnieniami z dzieciństwa. Prześledzi z nim absolutnie wszystko: od pierwszego spotkania małego Aleksa w kołysce po ich niedawne spotkanie z ciotką Brunhildą. Byle tylko zapełnić tę pustkę w pamięci.
- Rowle, Magnus Rowle - wtrącił się w słowa Herewarda, kiedy ten zaczął wymieniać nazwiska ewentualnych popleczników niejakiego lorda Voldemorta. Wspominał o nim już na poprzednim spotkaniu i nie potrafił o tym parszywcu zapomnieć. - Kamień wskrzeszenia? To na pewno nie wymysł z bajki dla dzieci? - Tylko tak go kojarzył, ciężko było pozbyć się tego wrażenia. Szczególnie, kiedy pokładało się wiarę w naukę i niepodważalne fakty - tej fascynacji legendarnymi przedmiotami nigdy za bardzo nie pojmował. - Wiadomo cokolwiek więcej? Gdzie może być Grindelwald? Gdzie w ogóle zacząć te poszukiwania? Jakikolwiek punkt zaczepienia? - Nie znał się na tym, ale po słowach Herwarda wywnioskował, że to będzie jak szukanie igły w stogu siana. Podszedł do tematu z rezerwą, ale jak trzeba będzie pomóc to oczywiście pomoże. Nie należał do tej organizacji tylko po to żeby się wymądrzać.
Nieco zdziwiła go rozpoczynająca się dyskusja na temat dobra i zła, ale nie zamierzał się do niej dołączać. Przynajmniej nie do czasu kiedy wezbrała na sile - wtedy zaczęła go po prostu irytować. Przysłuchiwał się przerzucanym na lewo i prawo słowom, nie będąc w stanie wysłuchiwać żadnej ze stron. Nie sądził jednak, że spowodują one aż wyjście Jaydena z zebrania. Nie wytrzymał i wstał ze swojego krzesła. - Na litość Merlina, przestańcie! - Ostatnio miał zszargane nerwy, stąd też i jego cierpliwość ucierpiała. - Trwa wojna. Czy przykład Aleksandra i Josephine to za mało? Nie mamy czasu na podobne dyskusje, które i tak niczego nie wnoszą. To oczywiste, że musimy wychodzić ze strefy komfortu i robić rzeczy o których nam się nie śniło. Na tym to polega! Na pewno nie wygramy tej wojny dobrym słowem, a już na pewno nie kłótniami i rozłamami wewnątrz Zakonu - spojrzał na resztę zakonników, mając nadzieję, że jego słowa przemówią im do rozsądku i porzucą tę niepotrzebną dyskusję. - Tu nie chodzi o to, że jesteśmy niewyżytymi mordercami i chcemy wszystkich torturować na prawo i lewo. Chodzi o to, żeby nie odpowiadać na ich ataki expelliarmusem. Muszą poczuć, że naprzeciw stoi poważny przeciwnik, a nie banda skłóconych dzieciaków jakimi w tym momencie jesteśmy - czy naprawdę musiał o tym mówić? Czy do swojej rosnącej listy problemów miał dopisać jeszcze to - kłótnie wewnątrz jedynej organizacji, która była w stanie coś zmienić? - Proszę, zakończmy tę dyskusję i przejdźmy do ważnych spraw, które mieliśmy teraz omówić - zakończył, opadając ciężko na krzesło. Przetarł dłonią zmęczoną twarz, po czym spojrzał na Jaydena, który zbliżał się do drzwi. - Jay! Nie wychodź - zwrócił się do mężczyzny - rozumiał jego wątpliwości, wbrew pozorom dla niego to też nie było takie łatwe, ale przecież nie musiał brać udziału w walce. Mógł pomagać przy badaniach i to tych nastawionych na ofensywę, pomoc zakonnikom. - Zastanów się. Przynajmniej zostań do końca spotkania - poprosił, chociaż nigdy nie łączyły ich bliskie relacje, więc nie wiedział czy weźmie jego słowa do serca. Czuł jednak, że nie mogą pozwolić Jay'owi na opuszczenie tego pomieszczenia. Wtedy tylko potwierdzą jak bardzo jest z nimi źle.
- Cyrusie, znam się na podstawach alchemii. Jeżeli i taka pomoc będzie dla ciebie przydatna, z chęcią się jej podejmę - dodał po chwili. Jayden jest dorosłym mężczyzną, chyba nie musieli prosić go na kolanach - Archibald wierzył, że podejmie słuszną decyzję i z nimi zostanie. Potrzebowali go.
A Julia chyba jednak miała rację.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Pokój gościnny
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja :: Hogsmeade :: Gospoda pod Świńskim Łbem