Iris Octavia Scrimgeour
Nazwisko matki: Hopkirk;
Miejsce zamieszkania: Londyn;
Czystość krwi: czysta ze skazą;
Status majątkowy: średniozamożna;
Zawód: oficjalnie pisarka i panna na wydaniu; nieoficjalnie „Trójca”, złodziejka tożsamości;
Wzrost: 163;
Waga: 56;
Kolor włosów: brązowe;
Kolor oczu: zielone;
Znaki szczególne: charakterystyczne brwi; absolutny brak gwałtownych odruchów; przenikliwe spojrzenie, nierzadko też znudzone; pozbawiona emocji mimika; delikatne, niespieszne ruchy;
11 cali, dość sztywna, drewno grabu, rdzeń z pióra memortka
Slytherin
---
niezdolną do zapanowania nad emocjami i metamorfomagią Iris Scrimgeour, której twarz po chwili odpada niczym zgubiona maska
wiosennym powietrzem; świeżymi kremówkami; gorącą czekoladą
uśmiechniętą Iris Scrimgeour, wtuloną w bliżej nieokreśloną miłość swojego życia
teorią literatury; zainteresowaniami innych ludzi
---
piszę co mi głowa na palce przyniesie; studiuję magię zakazaną
wszystkiego, co trafia do duszy
Antoniny Vasylchenko
Co sprawia, że jest się tym, za kogo mają nas wszyscy wokoło? Chodzi o urodzenie? Cechy charakteru? Może styl pisma?
Nie urodziłam się pośród Bulstrode’ów – mimo to, przez pewien czas byłam Ophelią Bulstrode. Nie skrywam w sobie potężnego, czasem niepowstrzymanego gniewu – mimo to, przez pewien czas byłam Mortimerem Ingissonem. Nie stawiam nad każdym „i” miniaturowego krzyżyka – mimo to, przez pewien czas byłam Anną Warbeck.
A może naszą tożsamość definiuje kreacja, którą tworzymy przez następujące po sobie nawzajem lata – kreacja składająca się z powyższych elementów i przypisana do konkretnych rysów twarzy, koloru włosów oraz zabarwienia głosu? Może osobowość to zupełnie coś innego, niż na każdym kroku każe nam się wierzyć? Może tak naprawdę to nie my definiujemy to, kim jesteśmy, tylko to, kim jesteśmy definiuje nas?
Przyszłam na świat jako Iris Octavia Scrimgeour, już trzecie z kolei dziecko Adelaide i Mordecaia. Na barkach moich braci miała spocząć cała odpowiedzialność za przekazanie nazwiska dalszym pokoleniom – dla mnie przewidywano rolę klejnotu w rodzinnej koronie, mającego błyszczeć i zachwycać wszystkich po kolei. Miałam mieć proste życie, z największym zmartwieniem w postaci znalezienia właściwego męża. Nikt nie spodziewał się, że całą łatwość z życia wyciągnie mi własna praprababka, a już tym bardziej nikt nie spodziewał się, że będę jej za to dozgonnie wdzięczna.
Zaczęło się od krzyków, śmiechów i rozbawionych pisków. Choć stanowiliśmy rodzinę z tradycjami idącymi dosyć daleko w przeszłość, nikt nie widział w tym powodu do odbierania naszej trójce szczęśliwego dzieciństwa – zwłaszcza że Cantankerus Nott nie chciał nazwać nas arystokracją. Dla rodziców byłam wspaniałą kartą przetargową do negocjacji z braćmi: kiedy tamci zaczynali za bardzo rozrabiać, mama z tatą pokazywali im moją tragicznie zasmuconą buzię (często dawali mi najpierw posmakować cytryn, żeby efekt był jak najprawdziwszy) i przestrzegali, że tylko najbardziej niegrzeczni chłopcy doprowadzają swoje siostry do płaczu. Choć próżno w tym szukać dobrego rodzicielstwa – mimo że efekty zawsze były zadowalające, a ja ostatecznie nauczyłam się płakać na zawołanie – to żadne z nas nie ma im tego za złe. Wszystkim nam dało to cenną naukę.
Prędzej czy później nasze wspólne życie przerodziło się w jedną wielką rutynę, której nikt nie chciał przerywać. Szczęśliwe rodziny mają to do siebie, że gdy już znajdą właściwy sposób na życie, nie zamierzają go zmieniać – nawet, gdyby miało to oznaczać ich rozwój i pójście naprzód. Nie byłam tego wtedy w stanie zrozumieć, potem należało mi cały koncept wytłumaczyć, ale przez czysty łut szczęścia zostałam uratowana od zastoju. Gdy miałam sześć lat, pierwszy raz straciłam kontrolę nad swoim ciałem. Wobec paniki całego domostwa przeobrażałam się na wszystkie sposoby, płacząc o wiele rzewniej niż przy najkwaśniejszej nawet cytrynie. Byłam przerażona, a oni nie mieli zielonego pojęcia jak mi pomóc. Dopiero gdy zmęczyłam się płaczem i transformacjami, a moje ciało z braku sił zmusiło mnie do snu, wszyscy względnie ucichli. Panika jednak nie ustała – tydzień później nie budziłam się już we własnym domu, a w domu naszego kuzynostwa (związanego z naszą gałęzią prawie kazirodczym małżeństwem), gdzie metamorfomagia trafiała się częściej i pozostawała dla nich smutnym elementem codzienności. Kto mógł przewidzieć, że w tym roku wybuchną aż trzy wojny?
Mimo podszytej nienawiścią relacji z rodzicami i braćmi, myślę, że trzeba wyjaśnić, dlaczego zachowali się w ten, a nie inny sposób. Mogłabym to tak na dobrą sprawę podsumować w kilku słowach – „moja rodzina jest chora psychicznie” – ale trzymajmy się oficjalnej wersji: według nich, metamorfomagia to klątwa, która zabija tożsamość każdego czarodzieja, na którego spadnie. Z tegoż względu gałęzie Scrimgeour’ów ową klątwą dotknięte robią wszystko, aby trzymać swoje zdolności pod metaforycznym kluczem i nigdy nie pozwalać im wychodzić na wierzch. Pod tym względem zdaje się, że zostałam największym powodem do wstydu dla całej rodziny. Całe szczęście, że o tym nie wiedzą.
Wielka Wojna Czarodziejów, Druga Wojna Światowa i Wojna Iris Przeciw Scrimgeour’om – wszystkie trzy zawładnęły do pewnego stopnia moim światem, choć dwie pierwsze nie mogły się w żadnym stopniu równać tej ostatniej. Nie miałam pojęcia kim byli Grindelwald i Hitler, zresztą niekoniecznie mnie to obchodziło: cała moja nienawiść oraz – siłą rzeczy – zainteresowanie skupiały się wokół mojego największego kata, ciotki Madison, jednej, jedynej osoby, której ponad wszystko zależało na tym, żeby moja zdolność mnie nie zabiła. W normalnych okolicznościach byłabym jej za to wdzięczna, bo przecież to naturalne, żeby ratować rodzinę przed śmiercią, ale skoro ów ratunek zakładał profilaktyczne morderstwo na moich emocjach, nie byłam w stanie wykrzesać z siebie ani trochę wdzięczności.
Pierwsze lata były torturą, w dużej mierze również dlatego, że ciągle miałam w sobie potężny dziecięcy temperament. Chciałam biegać po okolicy, bawić się z rówieśnikami i uśmiechać się do ptaków, słowem, chciałam żyć pełnią życia. Madison zamykała mnie na co dzień w klatce, a zamiast życia ofiarowała tylko naukę wymieszaną z niewypowiedzianą pogardą za każdym razem, gdy moje włosy przybierały kolor buchających w kominku płomieni, a twarz wykrzywiała się nienaturalnie w nieprzyjemnym grymasie. Cały czas powtarzała, że przechodziła przez to samo. Że wpadała w takie same pułapki. Że należało ją tak samo ratować. Merlinie, jak ja nienawidziłam tego słowa. Płakałam całymi nocami, przeklinając wszystkich po kolei. Mamę i tatę, za to, że mnie tam oddali. Braci, za to, że wydali na to milczącą zgodę. Kuzynostwo, za to, że nie próbowali pomóc mi przez to przejść, choć mieszkali pod tym samym dachem. I wreszcie Madison, za to, że była tak wyzuta z jakiegokolwiek współczucia i człowieczeństwa. Nie chciałam od niej żadnego ratunku, bo uznawałam ją za potwora. Mimo to, była bardzo inteligentną kobietą i posiadała rozległą wiedzę, którą sumiennie mi przekazywała. Przez własną upartość skorzystałam tylko z trzech czwartych tego podarunku zanim postawiłam stopę w Hogwarcie, ale nawet z tym miałam nad niektórymi dziećmi przewagę.
Zanim wysłano mnie do szkoły, miałam już w umyśle wyryte trzy zasady. Po pierwsze, za żadne skarby nie przyznawać się do metamorfomagii. Po drugie, nie płakać ani nie śmiać się przy ludziach. Po trzecie, zadawać się tylko z wysoko urodzonymi. O ile dwie pierwsze miały jakikolwiek sens z uwagi na moje wychowanie, o tyle trzecia była fanaberią samej Madison, która przez moją osobę chciała spełnić swoje najskrytsze marzenie. Zawsze śniła o mężu z wielkiego, szanowanego rodu i gdy najlepsze, na co było ją stać, to małżonek o tym samym nazwisku co jej własne, straciła panowanie pierwszy raz od dwóch dekad. Oczywiście na peronie dziewięć i trzy czwarte przemilczała ten fakt, szepcząc tylko personalia tych „godnych mojej znajomości”. Zdawało mi się, że wlewała mi wtedy do ucha najprawdziwszy jad.
Przez takie dzieciństwo stałam się upośledzona. Wszyscy wokoło zawierali nowe znajomości niemal od razu, a ja siedziałam na uboczu i w obezwładniającej wichurze myśli byłam w stanie zdecydować się tylko na zadarcie podbródka nieco ku górze i spoglądanie gdzieś, gdzie nie patrzył nikt. Zazdrościłam dobrze urodzonym panienkom, które nawet nie musiały się wysilać, aby trafić do jakiegoś rozplotkowanego grona. Choć uczestniczenie w takiej rozrywce uznałabym najprędzej za co najmniej uwłaczające, to wolałabym jednak nawet to od siedzenia w zupełnej samotności. Znała mnie tam tylko własna rodzina i nauczyciele. Ani jedni ani drudzy nie nadawali się do interakcji: braci przecież uznawałam za śmierdzących zdrajców, a nauczycieli, prawdę powiedziawszy, trochę się bałam.
Ostatecznie Hogwart stał się dla mnie zarówno najlepszym, jak i najgorszym miejscem, w którym kiedykolwiek postawiłam stopę. Przez wiele miesięcy pod rząd mogłam trzymać się z dala od ciotki, ciesząc się prawie absolutną wolnością i pierwszą w życiu szansą na samodzielne decydowanie o tym co, jak i kiedy zrobię. Z drugiej strony, nie dość, że obcowanie z rówieśnikami bywało uciążliwe i niezręczne, to jeszcze powroty do domu owocowały dziesiątki razy ostrzejszą dyscypliną: Madison doskonale wiedziała, jak będę korzystała z pobytu w szkole i przez dwa tygodnie potrafiła cofnąć kilka miesięcy mojego „skrzywienia”. Chcąc nie chcąc, jedno trzeba jej przyznać – ostatecznie nauczyła mnie panować nad sobą w stu procentach. Pod koniec edukacji stałam się tym, kim jestem do dziś, mianowicie dementorem w ludzkiej postaci. Uśmiecham się tylko wtedy, gdy wymaga tego ode mnie etykieta, smutek zamieniam na lodowatą obojętność, a pogardę serwuję w dobrze dobranych słowach. Podobnie do zieleni oczu, moje ciało nie zmienia się. Opanowałam samą siebie – tak, jak tego ode mnie wymagano.
Wszystko to stanowi moje arcydzieło. Nigdy wcześniej nie okłamałam nikogo tak idealnie. Nigdy wcześniej nie byłam w stanie nikomu kazać wierzyć w tak perfidnie nieprawdziwą wersję rzeczywistości. Nigdy wcześniej nie czułam tak wielkiej satysfakcji z wlewania komuś do ucha swojego własnego jadu, tak, jak niegdyś czyniono to wobec mnie. Jednakże, jak z każdym mistrzem w danej dziedzinie, gdzieś należało najpierw nabrać umiejętności. Podstawową prawdą świata jest, iż ludzie działają na siebie nawzajem na wszystkie złe sposoby. Udowodniła mi to społeczność uczniowska – ach, ileż kłamstw przesiąkało mury Hogwartu! Obserwowałam to z boku, ostrożnie dobierając znajomości i obracając się raczej wokół osób szczerych, choć moją bliską uwagą cieszyły się te zupełnie dla nich przeciwne. Widziałam doskonale, jak chłopcy oszukują naiwne dziewczęta, jak nauczyciele oszukują doszukujących się prawdy o wojnie inteligentów, widziałam, jak statystyki z każdą chwilą coraz bardziej pokazywały, że każde usłyszane słowo ma wysokie prawdopodobieństwo bycia nieprawdziwym. Zafascynowałam się tą sztuką bardziej niż jakimkolwiek przedmiotem, którego nas nauczano. Tłamszona przez lata ambicja rozpostarła swoje więzione dotychczas skrzydła, a ja zapragnęłam zostać najlepszym kłamcą na świecie. Miałam przecież ku temu predyspozycje – mogłam w kilka chwil oszukać nawet rzeczywistość i kazać jej wierzyć, że jestem zupełnie inną osobą. Dopiero później zorientowałam się, że oczy nie potrafią kłamać.
Kiedy dotarło do mnie, jak łatwo mogę łamać zakaz używania metamorfomagii gdy ciotka pozostawała po drugiej stronie kraju, popadłam w pewien nałóg. Udawałam kogo tylko mogłam i kiedy tylko mogłam, choć często bywałam bardzo ograniczona w doborze swoich ofiar: nie posuwałam się do kradzieży ubrań czy zabawy czyimiś przyzwyczajeniami. W pewnym sensie byłam w swoich kłamstwach nadzwyczaj niewinna. Starałam się nie wyrządzać nikomu szkody, rozpowszechniając tylko drobne kłamstewka. Kilkudniowe kłótnie fałszywych przyjaciółek przez długi czas były moim ulubionym spektaklem, ale ostatecznie stawały się nużące. Gdyby nie pozostające z tyłu głowy nauki Madison, na pewno posunęłabym się dalej. W tym wypadku tylko kilka razy niebezpiecznie balansowałam na granicy przyłapania – gdy byłam o włos od dopisania do życiowych doświadczeń spektakularnej wpadki, na cały rok odeszłam od jakiegokolwiek korzystania ze swojego daru. Daru – nie klątwy.
Kiedy skończyłam edukację i wróciłam do Londynu, pierwszy raz zobaczyłam na twarzy ciotki niekryte zadowolenie. Cieszyła się z mojej emocjonalnej śmierci, z tego, że już nie pozwalałam oczom zabłysnąć na widok ukochanych przeze mnie kremówek, że w kontaktach z czarodziejami półkrwi, mugolakami i charłakami stawałam się lodowatą statuą, a wysoko urodzonych mężczyzn potrafiłam uraczyć – mimo oczywistych braków – zadowalającą etykietą. Cieszyła się tym bardziej, gdy pytana o moją przyszłość odpowiadałam, że łączę ją z pisarstwem, na podstawie którego zawarłam w szkole niejedną dobrą znajomość. Uważała to za zadowalające zajęcie dla dobrze urodzonej panny i liczyła na to, iż będę spod swojego pióra wypuszczała dzieła nawołujące do feministycznych krucjat przeciwko przepełnionemu męską opresją systemowi społecznemu. W tym, co dotychczas udało mi się napisać, podobne akcenty umieściłam tylko dla świętego spokoju – nie obchodzi mnie obalanie światowego porządku, który tak czy siak na co dzień w pewien sposób oszukuję.
Wobec zakończonego morderstwa, zostałam odesłana do domu. Przyjechałam tam tylko na miesiąc, aby łaskawie pokazać rodzicom, do czego doprowadzili swoją ukochaną córkę, mając w zamiarze rychły powrót do Londynu i rozpoczęcie własnego życia, na co nastał najwyższy czas. Byli przerażeni. Nie kontaktowaliśmy się przez wiele lat, bo monopol na przekazywanie informacji między nami łapczywie zagarnęła Madison. Choć z założenia wiedzieli, czym ma się skończyć mój pobyt u niej, nie spodziewali się aż takiej zmiany. Nie wierzyli nawet rodzonym synom, gdy ci opowiadali o rosnącej we mnie nienawiści do własnej rodziny. Pławiłam się w tym zamieszaniu, nie pozwalając ani Adelaide, ani Mordecaiowi na jakiekolwiek czułości. Byłam duchem w swoim domu, straszyłam wszystkich jego mieszkańców i czerpałam z tego niewymierną przyjemność. Nie mogłam otrzymać lepszego prezentu niż możliwość pokazania im, co stworzyli. Chcieli uchronić mnie przed śmiercią, ale czy wiedzieli, że ratują kogoś tak bezdusznego?
Zamieszkawszy w Londynie na własną rękę, poczułam się zagubiona. Pierwszy raz nie miałam na sobie wszechwidzącego oka ciotki, nie obowiązywały mnie konwenanse ustalone w szkole, mogłam robić, co mi się tylko podobało. Na początku zalęgłam w mieszkaniu i pisałam w najlepsze, ale rzuciłam to zanim jeszcze zdążyłam skończyć pierwszą książkę, wracając do o wiele krótszych esejów. Usłyszałam, że „potrzebuję inspiracji” i wiedziona wyjątkowo wspaniałomyślną chęcią do słuchania czyichkolwiek rad, udałam się na najważniejszy spacer w całym swoim życiu. Zawitałam na Śmiertelnym Nokturnie, choć wcale nie byłam sobą. Słyszałam opowieści, znałam fakty. Wiedziałam, że w tej wątłej, dziewczęcej postaci Śmierć będzie w stanie dopaść mnie w kilka chwil. Szybko organizując ubrania przekształciłam się w najbardziej ohydnie wyglądającego mężczyznę, jakiego byłam w stanie sobie wyobrazić. Błądziłam w tej formie niczym dziecko wpuszczone do sklepu ze słodyczami, gdzie każdy łakoć był na wyciągnięcie ręki i nie kosztował zupełnie nic. Całe szczęście ta wizja nie zamroczyła mi umysłu i pamiętałam, że Nokturn liczy sobie o wiele więcej, niż błyszczące galeony, które – prawdę powiedziawszy – często zupełnie go nie obchodziły. Zdaje mi się, że dostałam od niego prezent na powitanie. Moja wiecznie opanowana twarz i niewzruszone serce uległy pod dreszczem emocji. Z każdym kolejnym krokiem czułam coraz bardziej wzmagającą ekscytację. Po raz pierwszy od wielu lat naprawdę się czymś przejęłam, zaś aura tej przeklętej ulicy porwała mnie już na zawsze, przy każdym powrocie przyciągając jeszcze mocniej.
Gdyby ktoś powiedział mi przedtem, że w czarnej magii odnajdę inspirację, zignorowałabym go, w głębi serca dając się zapewne opanować przerażeniu. Wcześniej nie byłabym w stanie wyobrazić sobie, że w ogóle zbliżyłabym się do tej zakazanej dziedziny – nawet Madison, w całym swoim okrucieństwie, przekazywała mi tylko powszechnie uznawaną wiedzę, a w Hogwarcie nie było miejsca nawet na myśl o zgłębianiu podobnych plugastw. Mimo to, oto byłam: z moją pierwszą księgą na kolanach, w zamkniętej na cztery spusty sypialni i z pozasłanianymi szczelnie oknami. Przy bladym świetle świec (światło magiczne nigdy nie przypadło mi do gustu i drażniło mnie, zamiast pomagać) chłonęłam słowa, o których dotychczas nie śniłam nawet w najgorszych koszmarach. Co gorsza, nie odpychały mnie, a tylko prowokowały do dalszej eksploracji. Nie chciałam się do tego przed sobą przyznać, ale już wtedy wiedziałam, że nigdy nie będę w stanie się z tej fascynacji wydostać, tak samo jak nigdy nie chciałam zrywać kontaktu z Nokturnem.
Wreszcie dokończyłam powieść, która uprzednio niemal spłonęła w ogniu kominka. Niesiona na potężnej fali nowej weny zamieniłam okropny dowód grafomanii w perłę literatury współczesnej, wreszcie zaznaczając nazwisko Scrimgeour na literackiej mapie Wielkiej Brytanii. Zainteresowanie moją osobą wymiernie się zwiększyło, a ja musiałam uciec się do sposobów poznanych od ciotki, aby nie pokazać nikomu, jak bardzo mnie to ucieszyło. Poza tym, pozostawała kwestia nowej edukacji. Z każdym dniem podejmowałam coraz to poważniejsze środki ostrożności. Nie śmiałam wyciągnąć jakiejkolwiek księgi na wierzch tak długo, jak za oknem świeciło słońce. Tajemnica, ryzyko odkrycia i balansowanie na wszelkich możliwych granicach raczyły mnie taką dawką adrenaliny, że miejscami miewałam trudności z panowaniem nad sobą. W pewnym momencie rzeczywiście je straciłam – gdy zauważyłam, jak moje włosy w czasie kilku sekund siwieją i rozlewają się po całym łóżku, spanikowałam po raz pierwszy od niemal dwóch dekad – zupełnie jak Madison.
Od mordercy, którego zlecenie wykonywałam mniej więcej rok temu, usłyszałam, że pierwszy raz zawsze pamięta się najlepiej. Że nawet Trójca musiała mieć jakąś pierwszą robotę. Nie jestem pewna, dlaczego w odmętach umysłu nie mogę odnaleźć pierwszego razu, kiedy podpisałam się tym pseudonimem. Nie pamiętam, kiedy użyłam formy „zajmiemy się tym” żeby wywołać złudzenie, jakoby to szajka trzech metamorfomagów zaczęła świadczyć tak wątpliwe usługi. Nie pamiętam, ile galeonów odebrałam za pierwsze, poważne kłamstwo, które równie dobrze mogło zrujnować komuś życie. Teraz właściwie byłabym w stanie stwierdzić, że Trójcą jestem już od zawsze i że ludzkie tożsamości kradłam tak długo, jak potrafię chodzić, choć naprawdę dzieje się to mniej więcej od czterech lat. To moje drugie życie – ucieczka od beznadziejnego istnienia Iris Scrimgeour, mającego ją doprowadzić tylko do smutnej śmierci we własnym łóżku.
Przynajmniej kojarzę zlecenie, które wtedy od niego dostałam. Miało pójść o niewyrównane rachunki i w grę podobno wchodziła obrzydliwa suma pieniędzy. Nie zadawałam żadnych pytań, bo przecież nie widziałam się z nim nawet twarzą w twarz (przynajmniej nie swoją). Pisał, że domyśla się, jakiego przygotowania wymaga całe zadanie i oferował wsparcie – w kopercie znalazłam plik notatek o głównym zainteresowanym, wraz z wyraźnie zaznaczonymi personaliami jakiejś kobiety. Okazało się, że istniało ogromne prawdopodobieństwo, że są w sobie zakochani, ale on starał się ją chronić i unikał z nią jakichkolwiek spotkań. Decyzja była prosta: zostałam cieniem tej nieświadomej panny, ucząc się jej życia na pamięć, tak jak robiłam zawsze, gdy szykowałam się do przejęcia czyjejś tożsamości nawet na parę minut, wszystko po to, żeby użyć jej do wywabienia celu z ukrycia. Za każdym razem obserwowałam ją jako ktoś inny, nie chcąc wzbudzać podejrzeń. Raz nawet udałam zamyślenie i wpadłam na nią, aby sprawdzić reakcję. Tylko utwierdziłam się w przekonaniu, że to kobieta o złotym sercu – ledwo powstrzymałam się od nawrzeszczenia na nią, gdy po raz dziesiąty z rzędu pytała, czy aby na pewno wszystko w porządku. Wtedy też wywnioskowałam, że ze zmartwienia zagryza wargę niemal do krwi i potwierdziłam to przy kilku innych okazjach. Musiałam być ostrożna. Już od jakiegoś czasu nie trzymałam czarnomagicznych ksiąg w swoim własnym mieszkaniu, wynajmując specjalnie z tego powodu inne, na fałszywe nazwisko, więc nie zamierzałam przy zbieraniu informacji zaprzepaścić całego swojego życia i dać się wtrącić do Azkabanu tylko dlatego, że miałam do czynienia z kimś zupełnie niewinnym i bezwzględnie dobrym. Swoją drogą nadal nie dociera do mnie, jak blisko Azkabanu się poruszam. Może po prostu oszukuję w pewien sposób samą siebie?
Gdy byłam już stosunkowo gotowa, znalazłam w umówionej skrytce kolejny list od zleceniodawcy. Pisał, że jego własne poszukiwania przyniosły efekty i pobieżnie ustalił, gdzie mieszka mający umrzeć mężczyzna. Kazał mi się pospieszyć, w razie gdyby ofiara cyklicznie zmieniała lokum. Odpowiedziałam, że możemy zaczynać. Kilka dni później dokonaliśmy podmiany osób i kradzieży różdżki, a ja zabrałam się do momentalnego, dokładnego przeszukania całego mieszkania, w którym mieszkała użyczająca mi twarzy kobieta. Popełniła idiotyzm – na skrzętnie schowanym skrawku papieru miała zapisany adres. Nie podpisała go, ale takim jak my podobna informacja zupełnie wystarczała. Dopisek „jeden miesiąc” sugerował, że mieliśmy rację co do cykliczności. Nie wiedzieliśmy, ile mamy czasu, toteż przyspieszyliśmy wszystkie działania. Następnej nocy stałam w poszarpanych ubraniach pod wskazanym adresem, łomocząc w drzwi z całych sił. Po policzkach płynęły mi łzy, ukochany efekt dawno nauczonego triku. Drzwi otworzył mężczyzna żywcem wyjęty ze zdjęcia dołączonego do zlecenia. Przerażenie w jego oczach niemal dorównywało temu, które wykreowałam w swoich własnych, jednak nie pozwalałam sobie na kontakt wzrokowy, zamiast tego stawiając na autentyczność. Zagryzłam wargę z całych sił – wraz z cieknącą krwią usłyszałam tylko „mówiłem ci, że zrobisz sobie tym krzywdę!” Udawałam majaczenie najlepiej jak mogłam, odwracając uwagę od świadomości sukcesu i wyrzucając przy tym niemające sensu zdania. Panikę uwielbiam fałszować najbardziej – zawsze najlepiej przekonywała.
Podczas gdy on kazał mi wejść do środka, w pewnym momencie nawet próbując mnie tam zaciągnąć, ja zachowywałam się, jakbym ciągle słyszała jakiegoś wrogie głosy. Wreszcie poleciłam mu uciekać, a sama zerwałam się do biegu. Zaklął tak głośno, że mógł tym obudzić każdego jednego sąsiada. W duchu prosiłam wszystkie nadprzyrodzone siły, żeby nie zdołał mnie dogonić, zanim dotrę do ustalonego miejsca. Udało się – pomknęłam w ciemną, odosobnioną uliczkę, gdzie jeszcze przewróciłam się i pozostałam zupełnie bezbronna (co było dziełem przypadku, ale tylko dodało wiarygodności). Ciężko dysząc, czekałam, aż mnie dogoni. Wypowiadał ciągle imię swojej ukochanej i psioczył na nią za wszystko, co tylko przychodziło mu w tym momencie do głowy. Aż wreszcie usłyszałam inny, bardziej chrapliwy głos.
Avada Kedavra.
Na tym teraz polega moje życie.
W postaci Iris Scrimgeour z własnego, chorego zainteresowania zgłębiam tajniki czarnej magii i inspirowane tym powieści podaję jako oficjalne źródło przychodu. W postaci Trójcy studiuję nieznajomych ludzi, aby potem móc ich jak najbardziej wiarygodnie zrujnować. Tamto zlecenie było odosobnionym przypadkiem – nie było żadnego innego, gdzie z premedytacją doprowadziłabym do czyjejś śmierci. Adrenalina z tym związana nie odstraszyła mnie, a wręcz przeciwnie. Pokochałam ryzyko i niebezpieczeństwo, a także niszczenie ludzi, którzy nigdy mi niczym nie zawinili, bogacąc się na ich krzywdzie. Nie boję się niczego, a jedyne poważne pytanie, jakie jestem w stanie zadać samej sobie, nadal oscyluje wobec tematu tożsamości.
Czy kiedy wyzionę ducha, zrobię to jeszcze jako Iris Scrimgeour, czy może jako ktoś zupełnie inny?
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 7 | +2 (różdżka) |
Zaklęcia i uroki: | 10 | +3 (różdżka) |
Czarna magia: | 7 | Brak |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 0 | Brak |
Eliksiry: | 0 | Brak |
Sprawność: | 0 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Kłamstwo | V | 35 |
Retoryka | IV | 20 |
Spostrzegawczość | II | 5 |
Historia Magii | I | 2 |
ONMS | I | 2 |
Astronomia | I | 2 |
Anatomia | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (tworzenie prozy) | II | 7 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Reszta: 0 |
Różdżka, sowa (+ teleportacja [pojedyncza i łączna] i 4 punkty statystyk)
Ostatnio zmieniony przez Iris Scrimgeour dnia 20.03.17 10:58, w całości zmieniany 1 raz