Goście przychodzą, goście wychodzą
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Korytarz
Tak naprawdę to jednak najwięcej gości czeka w korytarzu - z tych lub innych pobudek. Jak Pomona cię nie lubi, to właśnie tutaj cię przetrzymuje. Bardzo nieładnie z jej strony, ale ostatecznie mieszkanie należy do niej. Korytarz jest niewielki, ale przytulny. mieści aż komodę na bibeloty, lustro do ostatnich poprawek zrobienia się na absolutne bóstwo oraz niewielkie krzesełko dla wyjątkowo długo oczekujących intruzów. Za przyległą firanką nie zmieszczą się dwaj mężczyźni, nawet nastolatkowie. Góra jeden.
Na pomieszczenie nałożone jest zaklęcie Duna.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie spodziewał się takiego powitania. Bo w końcu chyba nikt by się nie spodziewał całkowitego zaskoczenia nie tylko pod względem wizualnym, ale również i mentalnym. Bo przebój pani Celestyny na wejściu po niezwykle efektywnym wieczorze nie mógł być bardziej dosłowny. A przy okazji rozbrajająco dopasowany. Jayden nie miał Pomonie za złe niczego — na pewno nie ucieczki i zabunkrowania się w swoim mieszkaniu, bo przecież to on przekroczył jakąś nietykalną granicę i przeniósł ich przyjaźń w coś, co mogłoby widnieć pod szyldem Nie wiem. Nie rozumiem. To skomplikowane. Kupię wiedzę, co się stało. Początkowo było mu strasznie głupio. Sam spanikował i nie wiedział, czy przepraszać, czy w ogóle siedzieć do końca życia w zamknięciu i udawać, że nic nie miało miejsca, a może w ogóle zmienić nazwisko. Dlatego dobrze, że poniekąd panna Sprout podjęła decyzję za niego i rozdzieliła ich na kilkanaście godzin, pozwalając na ochłonięcie i przekonwertowanie sobie wszystkiego, co się wydarzyło. Przypominając sobie finał pakowania prezentów, Jayden raz po raz chował twarz w dłonie, by później powiedzieć sobie, że to przecież nic takiego! Że to przecież nic złego i że w ogóle nie miał prawa się za coś wstydzić. Odwaga równie szybko znikała, jak się pojawiała i ten emocjonalny rollercoaster trwał bez ustanku, aż do momentu, kiedy znów stanął twarzą w twarz z powodem swojego odrętwienia. Musiał przyznać, że sytuacja pasowała do jej osoby i chociaż było to zabawne, tylko w przypadku Sprout mógł uznać to za idealne połączenie. Zabawne, ale wciąż idealne. Nie zamierzał dać się złamać w żadnym wypadku, dlatego gdy tylko oderwał spojrzenie od wyjściowego stroju swojej gospodyni i usłyszał jej słowa, zaprzeczył. - Nie, nie. No, przecież ja wcale... - zaczął teatralnie, kryjąc swój śmiech w kolejnych kaszlnięciach. Uderzył się parę razy delikatnie pięścią w klatkę piersiową i rozmasował gardło, pozwalając Pom patrzeć na to cudowne przedstawienie. Odegrane wyjątkowo artystycznie i przekonująco. - Ta pogoda potrafi dobić - dodał głupio, wcale się z tym nie ukrywając. - Wyglądasz wspaniale - I kolejne kaszlnięcie i kolejny uśmiech. Dość ciężko było nie skomentować tego, co się tam działo, ale Jayden wcale nie czuł się z tym źle. Pewna komiczność ów powitania okazała się zbawienna, bo całe to szaleństwo po prostu z niego zeszło, a pozostali znów tylko oni — dziecinni i zwyczajnie niewpasowujący się w kryteria dorosłych ludzi, którymi przecież powinni być. Szczególnie teraz, gdy czasy były ciemne i pełne niebezpieczeństw czyhających za rogiem. Czy organizowanie więc jednoosobowej imprezy, picie ajerkonaniu i słuchanie Kociołka pełnego gorącej miłości w ogóle pasowało? Cóż... Niewątpliwie w ich kategoriach by pasowało.
Zaproszony do środka przekroczył próg mieszkania i zamknął za sobą drzwi. Wyglądając przy okazji niczym gość, który zamierzał zakupić ów przybytek. Rozglądał się po ścianach jakby widział je po raz pierwszy, a leniwie zarzucony z galanterią przez szyję szalik nadawał mu równie komicznego wydźwięku w porównaniu z wystrojem. Na te Święta dom Pomony musiał stroić niewątpliwie szalony artysta. Vane podziwiał tak dekoracje i dopiero przystawiona mu pod nos butelka alkoholu sprowadziła go na ziemię. Zatrzymał się w pół kroku i zaskoczony patrzył to na ajerkoniak, to na Pomonę, która dość dobitnie zaproponowała mu łyka. - Nie, nie, dzięki - odparł po chwili ciągle zbity z tropu. Ruszył się z miejsca, dopiero w momencie, w którym czarownica przeszła w głąb mieszkania, a on odzyskał wewnętrzną równowagę. Chcesz sobie golnąć? Nie spodziewał się, że usłyszy od niej podobne propozycje, ale chyba nic w ich relacji nie powinno go już dziwić. Gdy zaproponowała ciasto, wiedział, że nie mógł przeciągać tego momentu w nieskończoność. Nawet jeśli bardzo by tego chciał. - Może tylko ścisz muzykę, proszę? - rzucił błagalnie, chociaż wcale nie chodziło mu o to, że nie lubił pani Celestyny. Tak naprawdę nie wiedział, co o niej sądzić, ale w tym momencie wystarczająco czuł się onieśmielony, żeby pozwolić sobie na ckliwe melodie w tle. Każda inna piosenka zresztą zbiłaby go z pantałyku, dlatego to wcale nie chodziło o Werback. To nie była zwyczajna wizyta i Jay nie mógł tak zwyczajnie się czuć. Nie zsunął z ramion płaszcza, zupełnie jakby oznaczało to jakieś odwlekanie tematu, który chciał poruszyć, a przy okazji może miało to zaalarmować Pomonę? A może po prostu o tym zapomniał? Teraz kwestia ubioru była dla niego najmniejszym zmartwieniem. Czekał w przejściu, starając się dodać sobie jakoś odwagi i rejestrując wyłączenie muzyki. Fakt ten przyjął z pewną delikatną dozą ulgi. Jak zawsze, gdy gorączkowo myślał lub czuł zakłopotanie, wsunął dłoń we włosy. - Kurdę... Czemu to takie trudne? - mruczał pod nosem, zaciskając palce w przyprószonej śniegiem czuprynie i starając się zebrać jakoś w sobie. Serce zabiło mu szybciej, gdy zrozumiał, że na powrót stał w korytarzu z Pomoną, która wróciła po odważnym uciszeniu Celestyny. Patrzył na nią dłuższy moment, zupełnie jakby zapomniał, jak się rozmawiało. W końcu jednak zamknął oczy, przełknął ślinę i wyrzucił dość szybko:
- Obiecaj tylko, że nie spanikujesz, ok? - To nie była normalna prośba i mógł jedynie się domyślać, jak głupio to brzmiało. Nic już nie mógł na to poradzić. Dlatego czekał na jakiekolwiek potwierdzenie — skinienie głową, mruknięcie, odezwanie się. Cokolwiek. Dlatego gdy to otrzymał, wiedział, że jeden krok miał za sobą. Teraz następne. Odetchnął w końcu, czując się jak przed skokiem do lodowatej wody. Tam też trzeba było wyczuć ten moment odwagi i skoczyć. Bo gdy się go przegapiło, nie można było już postawić tego kroku już nigdy. Jayden podniósł więc wzrok na zielarkę i przez sekundę wszystko jakby się uspokoiło. Nie liczyły się kompromitujące swetry, szalenie przystrojony dom, przelewający się w butelce alkohol ani też wizja odrzucenia. Było tylko otwarcie ust, równomierne bicie serca i zadziwiająco płynne słowa. - Pom, szedłem tutaj, bo chciałem cię przeprosić za wczoraj i powiedzieć, że to nie powinno się wydarzyć. Że jest mi głupio i że liczę na to, że zapomnimy o tym w kolejnych nerwowych uśmiechach kompletnego nieporozumienia. Że za bardzo mnie poniosło i nie wiem, co sobie wtedy myślałem, ale... Skłamałbym - mówił spokojnie, pewnie i nie odrywając od niej spojrzenia. Cały chaos zniknął, a on łapał się na tym, że nie przerywał. - Nawet nie wiesz, jak głupio się czułem, przychodząc tutaj, ale już się nie boję. Jeśli świat istniałby jeszcze sto lat, chciałbym żyć sto lat minus jeden dzień. Żeby nie musieć żyć jednego dnia bez ciebie. Dlatego właśnie nie żałuję tego, co się stało, bo cię kocham. W sumie... To chyba trwa za długo, a ja byłem na tyle głupi, że tego nie widziałem - urwał na chwilę, pozwalając sobie na rozbawiony uśmiech, gdy tylko przypomniał sobie o swojej ślepocie. I słowach, które do niej kierował nawet tutaj, w tym domu. Jak chociażby tego pamiętnego dnia, gdy próbowała nauczyć go piec ciasto. A to był jedynie pierwszy z brzegu przykład. - Nie przyszedłem o nic cię prosić, po prostu chciałem, żebyś wiedziała, że... No, po prostu, że cię kocham. Nawet w tych spodniach. - Gdy zapanowała cisza, dopiero wtedy dotarło do niego, że żadne z nich się nie poruszyło ani nie wypowiedziało żadnego słowa. Stali tam po prostu po obu stronach korytarza — pan profesor i kobieta renifer.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Zaproszony do środka przekroczył próg mieszkania i zamknął za sobą drzwi. Wyglądając przy okazji niczym gość, który zamierzał zakupić ów przybytek. Rozglądał się po ścianach jakby widział je po raz pierwszy, a leniwie zarzucony z galanterią przez szyję szalik nadawał mu równie komicznego wydźwięku w porównaniu z wystrojem. Na te Święta dom Pomony musiał stroić niewątpliwie szalony artysta. Vane podziwiał tak dekoracje i dopiero przystawiona mu pod nos butelka alkoholu sprowadziła go na ziemię. Zatrzymał się w pół kroku i zaskoczony patrzył to na ajerkoniak, to na Pomonę, która dość dobitnie zaproponowała mu łyka. - Nie, nie, dzięki - odparł po chwili ciągle zbity z tropu. Ruszył się z miejsca, dopiero w momencie, w którym czarownica przeszła w głąb mieszkania, a on odzyskał wewnętrzną równowagę. Chcesz sobie golnąć? Nie spodziewał się, że usłyszy od niej podobne propozycje, ale chyba nic w ich relacji nie powinno go już dziwić. Gdy zaproponowała ciasto, wiedział, że nie mógł przeciągać tego momentu w nieskończoność. Nawet jeśli bardzo by tego chciał. - Może tylko ścisz muzykę, proszę? - rzucił błagalnie, chociaż wcale nie chodziło mu o to, że nie lubił pani Celestyny. Tak naprawdę nie wiedział, co o niej sądzić, ale w tym momencie wystarczająco czuł się onieśmielony, żeby pozwolić sobie na ckliwe melodie w tle. Każda inna piosenka zresztą zbiłaby go z pantałyku, dlatego to wcale nie chodziło o Werback. To nie była zwyczajna wizyta i Jay nie mógł tak zwyczajnie się czuć. Nie zsunął z ramion płaszcza, zupełnie jakby oznaczało to jakieś odwlekanie tematu, który chciał poruszyć, a przy okazji może miało to zaalarmować Pomonę? A może po prostu o tym zapomniał? Teraz kwestia ubioru była dla niego najmniejszym zmartwieniem. Czekał w przejściu, starając się dodać sobie jakoś odwagi i rejestrując wyłączenie muzyki. Fakt ten przyjął z pewną delikatną dozą ulgi. Jak zawsze, gdy gorączkowo myślał lub czuł zakłopotanie, wsunął dłoń we włosy. - Kurdę... Czemu to takie trudne? - mruczał pod nosem, zaciskając palce w przyprószonej śniegiem czuprynie i starając się zebrać jakoś w sobie. Serce zabiło mu szybciej, gdy zrozumiał, że na powrót stał w korytarzu z Pomoną, która wróciła po odważnym uciszeniu Celestyny. Patrzył na nią dłuższy moment, zupełnie jakby zapomniał, jak się rozmawiało. W końcu jednak zamknął oczy, przełknął ślinę i wyrzucił dość szybko:
- Obiecaj tylko, że nie spanikujesz, ok? - To nie była normalna prośba i mógł jedynie się domyślać, jak głupio to brzmiało. Nic już nie mógł na to poradzić. Dlatego czekał na jakiekolwiek potwierdzenie — skinienie głową, mruknięcie, odezwanie się. Cokolwiek. Dlatego gdy to otrzymał, wiedział, że jeden krok miał za sobą. Teraz następne. Odetchnął w końcu, czując się jak przed skokiem do lodowatej wody. Tam też trzeba było wyczuć ten moment odwagi i skoczyć. Bo gdy się go przegapiło, nie można było już postawić tego kroku już nigdy. Jayden podniósł więc wzrok na zielarkę i przez sekundę wszystko jakby się uspokoiło. Nie liczyły się kompromitujące swetry, szalenie przystrojony dom, przelewający się w butelce alkohol ani też wizja odrzucenia. Było tylko otwarcie ust, równomierne bicie serca i zadziwiająco płynne słowa. - Pom, szedłem tutaj, bo chciałem cię przeprosić za wczoraj i powiedzieć, że to nie powinno się wydarzyć. Że jest mi głupio i że liczę na to, że zapomnimy o tym w kolejnych nerwowych uśmiechach kompletnego nieporozumienia. Że za bardzo mnie poniosło i nie wiem, co sobie wtedy myślałem, ale... Skłamałbym - mówił spokojnie, pewnie i nie odrywając od niej spojrzenia. Cały chaos zniknął, a on łapał się na tym, że nie przerywał. - Nawet nie wiesz, jak głupio się czułem, przychodząc tutaj, ale już się nie boję. Jeśli świat istniałby jeszcze sto lat, chciałbym żyć sto lat minus jeden dzień. Żeby nie musieć żyć jednego dnia bez ciebie. Dlatego właśnie nie żałuję tego, co się stało, bo cię kocham. W sumie... To chyba trwa za długo, a ja byłem na tyle głupi, że tego nie widziałem - urwał na chwilę, pozwalając sobie na rozbawiony uśmiech, gdy tylko przypomniał sobie o swojej ślepocie. I słowach, które do niej kierował nawet tutaj, w tym domu. Jak chociażby tego pamiętnego dnia, gdy próbowała nauczyć go piec ciasto. A to był jedynie pierwszy z brzegu przykład. - Nie przyszedłem o nic cię prosić, po prostu chciałem, żebyś wiedziała, że... No, po prostu, że cię kocham. Nawet w tych spodniach. - Gdy zapanowała cisza, dopiero wtedy dotarło do niego, że żadne z nich się nie poruszyło ani nie wypowiedziało żadnego słowa. Stali tam po prostu po obu stronach korytarza — pan profesor i kobieta renifer.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Ostatnio zmieniony przez Jayden Vane dnia 24.08.19 8:38, w całości zmieniany 1 raz
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To składanka, przysięgam. Nie miała być sama Celestyna. To jednak dowodzi niezaprzeczalnym prawom, że jeśli coś ma pójść źle, to na pewno pójdzie. Tak jak teraz. Jestem zawstydzona i zażenowana jednocześnie, bo, rzeczywiście, nie ma bardziej wymowniejszej piosenki niż ta, która teraz rozlewa się plątaniną dźwięków po moim mieszkaniu. Westchnięcie. Pierwsze, piąte, dziesiąte. Potem nadchodzi niepokój, skrzętnie maskowany zmianą tematu. To znaczy, tego tematu w mojej głowie, bo żadne z nas nie odważyło się go poruszyć - to byłoby nawet dziwne, rozmawiać o wydarzeniach dnia wczorajszego w pierwszych sekundach i to w drzwiach. Potrząsam głową, koncentrując się na innym problemie; stojącym przede mną, udającym, że wcale nie widzę tego jego rozbawienia. To oburzające, że przychodzi do mnie i jeszcze się ze mnie śmieje! Poruszam niezadowolona zmarszczonym noskiem, przyglądając się uważnie teatrzykowi, jaki mi zapewnia. Naturalnie, że się nie zorientuję po co te wszystkie kaszle i chrząknięcia. Och Jayden, jesteś jedyny w swoim rodzaju. Nie wiem jaką magię tutaj używasz, ale muszę przyznać, że działa. Zapominam o naszej niezręczności, o wyrzutach sumienia, obawach i niewiadomych. O tym, że trzeba zdecydować co dalej. Musimy pójść w jedną ze stron - niestety wiem w którą. Z tego powodu dałabym wiele, żeby mieć już to z głowy. Wróciłabym do mojego umartwiania się z twarzą wtuloną w kocie futro. - Jesteś beznadziejnym kłamcą - stwierdzam nagle, z początku poważnie, ale już po paru sekundach parskam śmiechem. Czasem zapominam, że to przecież jesteśmy my. Nie musimy bawić się w udawanie czy wstydzić się tym, kim jesteśmy. Bo znamy się już tyle czasu, przeżyliśmy ze sobą tak wiele i wciąż jakimś cudem trzymamy się razem. Na pewno jeszcze nie jeden raz któreś z nas zobaczy to drugie w upokarzającej chwili. Na tym polega bliskość relacji.
- No chodź, chodź, komiku. Zatrudnię cię na przyszłe urodziny babci - mruczę podczas robienia przejścia w korytarzu, nadal z uśmiechem przyklejonym do pucołowatej twarzy. Znów potrząsam głową, chcąc wyrzucić z niej myśli prowadzące do rozczulenia. W zasadzie ustępujące wraz z bacznym oglądaniem mojej posiadłości. W międzyczasie postanawiam więc skraść jeszcze kilka łyków ajerkoniaków, odnosząc nieodparte wrażenie, że zanim przejdziemy do sedna sprawy, to zastanie nas już poranek. Albo i następny tydzień. Nie pospieszam jednak niczego, dając mężczyźnie czas na oswojenie się z sytuacją, dopasowanie do panujących warunków. Chyba wygląda, jakby potrzebował nieco odwagi, ale odmowa spożycia fenomenalnego trunku stworzonego przez Bunię w swej własnej osobie sprawia, że wzruszam ramionami. Może to i lepiej - mój szósty zmysł mówi mi, że po tej rozmowie będę potrzebować całego morza ajerkoniaku. Dobra, kogo ja oszukuję, pójdę po wino, żeby szybciej się upić. - Och, tak, muzyka - rzucam nieprzytomnie, wyrwana z pesymistycznych myśli. Szybko dreptam do salonu, wyłączając gramofon. Butelkę odstawiam gdzieś na szafkę, uznając, że chwilowo nie będzie potrzebna. Tymczasem łby Figi z Makiem kierują się na korytarz, zaciekawione intruzem w ich domu. Nie zbliżają się jednak, obserwując i nasłuchując, jak typowe, zaprawione w boju plotkary. Idealne zwierzęta dla starych panien.
Wracam w mgnieniu oka, lustrując niezbyt rozebraną (z płaszcza!) sylwetkę nauczyciela. Obdarzam go więc sceptycznym spojrzeniem. - Rozumiem, że przyszedłeś tylko na chwilkę? - dopytuję, podbródkiem wskazując na odzienie wierzchnie. Jakie według wszelkich norm społecznych powinno zostać na wieszaku. Z drugiej strony - to przecież Jay, dlaczego w ogóle myślę o jakichkolwiek normach w jego przypadku?
Dobra, nie panikuj Pom. Nie panikuj. Oczy rozszerzają się; jestem przekonana, że na całej twarzy mam wypisane o nie, ale ja panikuję! PANIKUJĘ! - gram jednak w grę. Nonszalancko opieram się łokciem o ścianę i wzruszam ramionami. - Spoko. Na luzie - odpowiadam. Nie, wcale nie trzęsę się cała wewnętrznie, serce nie łomocze mi w klatce piersiowej, myśli nie zamieniają się w jedną wielką, czarną maź katastroficznych przepowiedni. Skądże znowu. Luz. Dzień jak co dzień. Wszystko jedno. Mhm.Panikuję.
Początek tego przemówienia, jakie wreszcie przecina zastygłą między nami ciszę, nie jest ani trochę zaskakujący. Nawet jeśli bolesny, to wciąż - przewidziałam to. Panika ustępuje… smutkowi. Nie rozumiem dlaczego tak dziwnie się czuję. Pokonana. Rozczarowana. Skoro wiedziałam, to skąd ten zawód, skąd ten smutek? Nie wiem. W dodatku jestem tak zafiksowana na przekazanej treści, że pozostała część wypowiedzi bladnie i znika gdzieś w podświadomości. Mrugam intensywnie, jakbym regenerowała się po jakimś solidnym uderzeniu, myśli plączą się na nowo i zalega cisza. Muszę coś powiedzieć. - Nie no, dobry pomysł, zapomnijmy i… - zaczynam ględzić, smętnie, ale jeszcze bez histerii, gdy nagle dociera do mnie wszystko. Z modnym spóźnieniem. - Czekaj, co? - przerywam więc zszokowana swoim nagłym odkryciem. Jestem jeszcze bardziej zdziwiona niż wcześniej, a przysięgam, że to niemożliwe. Przestaję opierać się jak kretynka o ścianę, udając tym samym wyluzowanie, na które nikt o zdrowych zmysłach nie zdołałby się nabrać. Przyjemne, nieznane dotąd ciepło rozlewa się po całym ciele. Wdech i wydech, Pom. Powiedz coś. On cię kocha, a ty na niego patrzysz sarnimi oczami, wykrztuś coś z siebie w końcu.
Problem polega na tym, że wszystkie odpowiedzi w mojej głowie brzmią tak beznadziejnie. Płytko. Żenująco. Dziwacznie. Uśmiecham się. Tak szeroko, tak niecodziennie, tak całkowicie wesoło. Nie wiem kiedy i jak zmniejszam między nami dystans, nie wiem jak to się stało, że nagle jestem tuż obok, trzymając jego rękę. Zimną rękę. Zimna ręka zimą, bez sensu. Próbuję ją zamknąć w swojej, żeby dać jej trochę ciepła. Ciepła zimą. Jeszcze bardziej bez sensu. Nie wiem już o co mi chodzi, czuję się jakbym była pijana. Na Merlina, Pom, powiedz coś wreszcie, bo Jay za chwilę dostanie zawału. Z drugiej strony - on miał kilkanaście godzin na zebranie myśli i ułożenie ich w zdania, ja w tym czasie usiłowałam o tym nie myśleć. Zasługuję na kilka minut kontemplacji, prawda? - Wiesz, to zabawne - zaczynam. W k o ń c u. Serce mi koziołkuje, czuję to. - Bo też tego nie widziałam. Może bałam się zobaczyć? Trudno powiedzieć - kontynuuję. - Ale tak, ja też cię kocham. Jak renifer swoje uszy, jak choinka migoczące światełka. Kocham cię jak Pomona świąteczne swetry i tony słodyczy. I jak Jayden kocha moje spodnie - wyznaję ostatecznie, przy ostatnim porównaniu szczerząc zęby. Naturalnie, że się drażnię, ale przecież on sam zaczął. Nie może mieć o to do mnie żadnych pretensji, w razie czego wyprę się wszystkiego. Prawie wszystkiego. - Kocham cię. - Tak po prostu. Naprawdę. Za nic, bez żadnego powodu; bo ty, to ty. Tak zwyczajnie i niezwyczajnie. Od zawsze i na zawsze.
Czy to sen? Nie budźcie mnie.
- No chodź, chodź, komiku. Zatrudnię cię na przyszłe urodziny babci - mruczę podczas robienia przejścia w korytarzu, nadal z uśmiechem przyklejonym do pucołowatej twarzy. Znów potrząsam głową, chcąc wyrzucić z niej myśli prowadzące do rozczulenia. W zasadzie ustępujące wraz z bacznym oglądaniem mojej posiadłości. W międzyczasie postanawiam więc skraść jeszcze kilka łyków ajerkoniaków, odnosząc nieodparte wrażenie, że zanim przejdziemy do sedna sprawy, to zastanie nas już poranek. Albo i następny tydzień. Nie pospieszam jednak niczego, dając mężczyźnie czas na oswojenie się z sytuacją, dopasowanie do panujących warunków. Chyba wygląda, jakby potrzebował nieco odwagi, ale odmowa spożycia fenomenalnego trunku stworzonego przez Bunię w swej własnej osobie sprawia, że wzruszam ramionami. Może to i lepiej - mój szósty zmysł mówi mi, że po tej rozmowie będę potrzebować całego morza ajerkoniaku. Dobra, kogo ja oszukuję, pójdę po wino, żeby szybciej się upić. - Och, tak, muzyka - rzucam nieprzytomnie, wyrwana z pesymistycznych myśli. Szybko dreptam do salonu, wyłączając gramofon. Butelkę odstawiam gdzieś na szafkę, uznając, że chwilowo nie będzie potrzebna. Tymczasem łby Figi z Makiem kierują się na korytarz, zaciekawione intruzem w ich domu. Nie zbliżają się jednak, obserwując i nasłuchując, jak typowe, zaprawione w boju plotkary. Idealne zwierzęta dla starych panien.
Wracam w mgnieniu oka, lustrując niezbyt rozebraną (z płaszcza!) sylwetkę nauczyciela. Obdarzam go więc sceptycznym spojrzeniem. - Rozumiem, że przyszedłeś tylko na chwilkę? - dopytuję, podbródkiem wskazując na odzienie wierzchnie. Jakie według wszelkich norm społecznych powinno zostać na wieszaku. Z drugiej strony - to przecież Jay, dlaczego w ogóle myślę o jakichkolwiek normach w jego przypadku?
Dobra, nie panikuj Pom. Nie panikuj. Oczy rozszerzają się; jestem przekonana, że na całej twarzy mam wypisane o nie, ale ja panikuję! PANIKUJĘ! - gram jednak w grę. Nonszalancko opieram się łokciem o ścianę i wzruszam ramionami. - Spoko. Na luzie - odpowiadam. Nie, wcale nie trzęsę się cała wewnętrznie, serce nie łomocze mi w klatce piersiowej, myśli nie zamieniają się w jedną wielką, czarną maź katastroficznych przepowiedni. Skądże znowu. Luz. Dzień jak co dzień. Wszystko jedno. Mhm.
Początek tego przemówienia, jakie wreszcie przecina zastygłą między nami ciszę, nie jest ani trochę zaskakujący. Nawet jeśli bolesny, to wciąż - przewidziałam to. Panika ustępuje… smutkowi. Nie rozumiem dlaczego tak dziwnie się czuję. Pokonana. Rozczarowana. Skoro wiedziałam, to skąd ten zawód, skąd ten smutek? Nie wiem. W dodatku jestem tak zafiksowana na przekazanej treści, że pozostała część wypowiedzi bladnie i znika gdzieś w podświadomości. Mrugam intensywnie, jakbym regenerowała się po jakimś solidnym uderzeniu, myśli plączą się na nowo i zalega cisza. Muszę coś powiedzieć. - Nie no, dobry pomysł, zapomnijmy i… - zaczynam ględzić, smętnie, ale jeszcze bez histerii, gdy nagle dociera do mnie wszystko. Z modnym spóźnieniem. - Czekaj, co? - przerywam więc zszokowana swoim nagłym odkryciem. Jestem jeszcze bardziej zdziwiona niż wcześniej, a przysięgam, że to niemożliwe. Przestaję opierać się jak kretynka o ścianę, udając tym samym wyluzowanie, na które nikt o zdrowych zmysłach nie zdołałby się nabrać. Przyjemne, nieznane dotąd ciepło rozlewa się po całym ciele. Wdech i wydech, Pom. Powiedz coś. On cię kocha, a ty na niego patrzysz sarnimi oczami, wykrztuś coś z siebie w końcu.
Problem polega na tym, że wszystkie odpowiedzi w mojej głowie brzmią tak beznadziejnie. Płytko. Żenująco. Dziwacznie. Uśmiecham się. Tak szeroko, tak niecodziennie, tak całkowicie wesoło. Nie wiem kiedy i jak zmniejszam między nami dystans, nie wiem jak to się stało, że nagle jestem tuż obok, trzymając jego rękę. Zimną rękę. Zimna ręka zimą, bez sensu. Próbuję ją zamknąć w swojej, żeby dać jej trochę ciepła. Ciepła zimą. Jeszcze bardziej bez sensu. Nie wiem już o co mi chodzi, czuję się jakbym była pijana. Na Merlina, Pom, powiedz coś wreszcie, bo Jay za chwilę dostanie zawału. Z drugiej strony - on miał kilkanaście godzin na zebranie myśli i ułożenie ich w zdania, ja w tym czasie usiłowałam o tym nie myśleć. Zasługuję na kilka minut kontemplacji, prawda? - Wiesz, to zabawne - zaczynam. W k o ń c u. Serce mi koziołkuje, czuję to. - Bo też tego nie widziałam. Może bałam się zobaczyć? Trudno powiedzieć - kontynuuję. - Ale tak, ja też cię kocham. Jak renifer swoje uszy, jak choinka migoczące światełka. Kocham cię jak Pomona świąteczne swetry i tony słodyczy. I jak Jayden kocha moje spodnie - wyznaję ostatecznie, przy ostatnim porównaniu szczerząc zęby. Naturalnie, że się drażnię, ale przecież on sam zaczął. Nie może mieć o to do mnie żadnych pretensji, w razie czego wyprę się wszystkiego. Prawie wszystkiego. - Kocham cię. - Tak po prostu. Naprawdę. Za nic, bez żadnego powodu; bo ty, to ty. Tak zwyczajnie i niezwyczajnie. Od zawsze i na zawsze.
Czy to sen? Nie budźcie mnie.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Muzyka płynąca z gramofonu ustawionego w jego mieszkaniu, a teraz w gabinecie w Wieży Astronomicznej różniła się drastycznie, od tej którą zastał u Pomony. Od zawsze miał wyjątkową słabość do skocznych nut związanych z Bałkanami i chyba w dużej części musiał za to podziękować rodzicom Shelty. To głównie u nich w domu nasłuchał się i przesiąknął tamtejszymi brzmieniami, które w późniejszym życiu znalazły wyjątkowe miejsce w sercu astronoma. Nieważne jednak jak perfekcyjne były, nie pomogłyby mu w tym momencie się uspokoić ani poprowadzić w odpowiednią stronę jego myśli. Musiał to zrobić w ciszy, bez zbędnych zagłuszaczy. I chociaż początkowo było to zabawne — natrafienie na przebój Celestyny Werback — to z każdą mijającą sekundą po prostu go rozpraszało. Był oczywiście pod wrażeniem tego, że Pomonie tak długo udawało się utrzymywać swoje uwielbienie wobec znanej śpiewaczki tak długo, bo z tego, co pamiętał w jedne ze Świąt, które też spędzili na dyżurze, zapierała się, że wcale jej nie zna. A jednak. Świetnie odegrała tę rolę. W przeciwieństwie do niego, chociaż tak naprawdę przecież nawet nie starał się wyglądać przekonującą. Nigdy nie miał zadatków na aktora, dlatego nie trzeba było być asem spostrzegawczości, żeby zauważyć, że nagłe łapiący go kaszel nie był prawdziwy. Zresztą nie chodziło o to. Oboje też potrzebowali takiego momentu rozprężenia i najwyraźniej wyszło perfekcyjnie, bo wcześniejszy strach i niepewność zniknęły z twarzy zielarki. A przynajmniej w dużej mierze. Później już unikała jego spojrzenia, zupełnie jakby równało się to z niezręcznością poprzedniej nocy. Miała rację... On też nie był w stanie nie myśleć o tym, co się wydarzyło, widząc jej ciemne pukle i jasną twarz; teraz oprószoną delikatnym rumieńcem wywołanym zapewne ciepłem mieszkania i procentami. Na chwilę o tym zapomniał, słysząc słowa o byciu fatalnym kłamcą i wykorzystał ten moment, żeby się poruszyć i wejść do środka zgodnie z zaproszeniem.
- A może robię to specjalnie? Udaję na pokaz, żeby odwrócić twoją uwagę i przy okazji wykraść tajemnicę musu czekoladowego? - spytał retorycznie, grając w tę prześmiewczą grę i rozstawiając swoje pionki w dość chaotyczny sposób. Jednak w każdym bałaganie był pewnego rodzaju porządek, prawda? Ucieszył się, że Pomona wyraźnie się rozluźniła i nie zablokowała wejścia ciałem, żeby uniemożliwić mu przejście. - To chyba dobrze, że nie umiem kłamać. Będziesz wiedziała, kiedy mówię prawdę - dodał już nieco poważniej, wcale nie mając w intencji odnosić się do słów, które już niedługo miały paść z jego ust. Zorientował się dopiero później, ale nie było to żadnym wielkim znaczeniem. Ot, coś, co każdy mógł przegapić i liczył na to, że Sprout właśnie tak zrobi. Na szczęście przychyliła się do jego prośby i po chwili w mieszkaniu słychać było tylko mruczenie kotów oraz trzaskanie drew w kominku. Czy sprzyjało to odwadze? Ciężko było powiedzieć, bo każda sceneria przy takich krokach wydawała się niewystarczająco wspierająca. Musiała jednak wystarczyć.
Gdy zabrał głos, obserwował reakcję Pomony i musiał przyznać, że widział tam dosłownie każdą emocję. Smutek, zawód, gniew, zaskoczenie, niezrozumienie, chęć dostania odpowiedzi, szybka analiza, a na koniec błogie szczęście wyrysowane szerokim uśmiechem, który pojawił się na twarzy gospodyni. Prawdę powiedziawszy sam zląkł się przez moment słysząc, jak zaczęła mówić coś o zapominaniu, ale po chwili zrozumiał. Nie słuchała go wystarczająco uważnie, a całe przesłanie doszło z opóźnieniem, objawiającym się gwałtownym oderwaniem od podpierania ściany. Jej brak opanowania mógłby znów wprawić go w śmiech rozczulenia, ale nic takiego nie miało miejsca, bo zaskoczyła go tym nagłym podejściem i po chwili czuł jak elektryzujące ciepło promieniowało od ich złączonych dłoni na resztę ciała. Kilka sekund zamkniętych w załamaniu czasoprzestrzennym zajęło mu zrozumienie, że wgapiał się w jej rękę obejmującą jego, a nie w nią samą. Mrugając parę razy, jakby na powrót do rzeczywistości, słuchał jej słów i analizował je sobie, żeby stworzyły płynną całość. Przesłanie nie było trzymające w napięciu, chociaż gdy zamilkła, zdał sobie sprawę, że cały czas wstrzymywał oddech. I dopiero później mógł go spokojnie wypuścić, czując palenie w płucach i wirowanie w głowie — które swoją drogą wcale nie było takie nieprzyjemne. Był to ten rodzaj ogłupienia i otumanienia, który wprowadzał błogostan; nie zaś dezorientację.
Kocham.
Cisza panująca między nimi przedłużyła się tylko odrobinkę, jednak zdawało mu się, że milczał wieki. Wieki spędzone na wpatrywaniu się w te wielkie zielone oczy, przez które przebijała się również nuta czegoś orzechowego. W końcu zacisnął mocniej palce na jej, dając do zrozumienia, że nie odpłynął. Że wciąż tam z nią był i nigdzie się nie wybierał. Milczenie nie było wskazane, ale ciężko było się odezwać w takim momencie i musiała mu to wybaczyć. On sam zresztą już nawet nie pamiętał z tego wszystkiego, o czym mówiła. A trzeba wskazać, że mówiła to dosłownie kilka sekund wcześniej. Zapamiętał urywki, z których wyciągnął jedno podsumowanie. - To chyba najgorsze wyznanie, jakie słyszałem - rzucił, nie powstrzymując się już przed szerokim uśmiechem i wymownie zażenowanym spojrzeniem, którym obrzucił stojącą tak blisko kobietę. - Ale to nieważne - dodał szybko, nie chcąc zbyt długo naigrawać się z Pomony. Którą przecież na to w żaden sposób nie zasługiwała. Zreflektował się więc nie tylko werbalnie, lecz również przysuwając ją do siebie i zamykając w silnym, ale czułym uścisku. Nie chciał jej tak łatwo wypuszczać, dlatego nie miał pojęcia, ile tak trwali. To było po prostu dobre. I nie mogło się kończyć tak łatwo. Dlatego trwało. W końcu jednak odsunął od siebie Pomonę, chcąc jeszcze raz spojrzeć na jej jaśniejącą twarz i reniferze uszy. Które, nawiasem mówiąc, poprawił, bo przekrzywiły się od tej nagłej interwencji czułości. Jeszcze kilka dni temu dostrzegliby w tym geście coś zupełnie innego, tak teraz był odbierany odmiennie. Zabawne jak wiele mogły zmienić dwa słowa... A skoro o słowach mowa... - Teraz tak mi głupio, za te wszystkie rzeczy - mruknął, przejeżdżając dłonią przez twarz, myśląc o tych wszystkich idiotyzmach, które mówił, czy robił. - Czuję się jak kretyn - jęknął, nie odsuwając ręki i przez to bełkocząc dziwacznie. - Nie wiem, jak jeszcze będę w stanie spojrzeć ci w oczy- mówił tak jeszcze jakąś chwilę, aż przestał się użalać nad tym, co było i jeszcze raz obdarzył Pomonę ciepłym uśmiechem. Nachylił się, by zetknąć ich czoła i po prostu cieszyć się jej obecnością. W tym niedorzecznym stroju i z kotami łypiącymi na niego zza jej pleców. - Przepraszam, że tyle mi zajęło. I tyle musiało się po drodze wydarzyć. - Uścisnął na powrót jej dłoń i oddychał, chcąc uspokoić szalejące wciąż emocje. Brak Celestyny w tle na pewno to ułatwiał. Chciał, żeby ten moment zawieszenia trwał bez przerwy. Żeby po prostu stali blisko siebie, żeby w pomieszczeniu unosił się zapach piernika, a od Pomony biło przyjemne ciepło. Nie miał w głowie żadnego scenariusza na ten wieczór, dlatego znów zapomniał o rzeczywistości. Ale czy ta rzeczywistość nie mieściła się w granicach ciasnego przejścia mieszkania? Moment zawieszenia w czasie i przestrzeni został przerwany wraz z buchnięciem drzewa w kominku, a Jayden wrócił do żywych, przyjmując to z leniwą dozą słodko-gorzkiego niezadowolenia. - Cóż... Wychodzi na to, że to pora na kolejne wyznania — zostawiłem u ciebie Słownik Planet i Księżyców. Widziałaś gdzieś może? - spytał, przenosząc ponownie spojrzenie na Pomonę, a widząc jej wzrok, zaśmiał się tylko głośno.
- A może robię to specjalnie? Udaję na pokaz, żeby odwrócić twoją uwagę i przy okazji wykraść tajemnicę musu czekoladowego? - spytał retorycznie, grając w tę prześmiewczą grę i rozstawiając swoje pionki w dość chaotyczny sposób. Jednak w każdym bałaganie był pewnego rodzaju porządek, prawda? Ucieszył się, że Pomona wyraźnie się rozluźniła i nie zablokowała wejścia ciałem, żeby uniemożliwić mu przejście. - To chyba dobrze, że nie umiem kłamać. Będziesz wiedziała, kiedy mówię prawdę - dodał już nieco poważniej, wcale nie mając w intencji odnosić się do słów, które już niedługo miały paść z jego ust. Zorientował się dopiero później, ale nie było to żadnym wielkim znaczeniem. Ot, coś, co każdy mógł przegapić i liczył na to, że Sprout właśnie tak zrobi. Na szczęście przychyliła się do jego prośby i po chwili w mieszkaniu słychać było tylko mruczenie kotów oraz trzaskanie drew w kominku. Czy sprzyjało to odwadze? Ciężko było powiedzieć, bo każda sceneria przy takich krokach wydawała się niewystarczająco wspierająca. Musiała jednak wystarczyć.
Gdy zabrał głos, obserwował reakcję Pomony i musiał przyznać, że widział tam dosłownie każdą emocję. Smutek, zawód, gniew, zaskoczenie, niezrozumienie, chęć dostania odpowiedzi, szybka analiza, a na koniec błogie szczęście wyrysowane szerokim uśmiechem, który pojawił się na twarzy gospodyni. Prawdę powiedziawszy sam zląkł się przez moment słysząc, jak zaczęła mówić coś o zapominaniu, ale po chwili zrozumiał. Nie słuchała go wystarczająco uważnie, a całe przesłanie doszło z opóźnieniem, objawiającym się gwałtownym oderwaniem od podpierania ściany. Jej brak opanowania mógłby znów wprawić go w śmiech rozczulenia, ale nic takiego nie miało miejsca, bo zaskoczyła go tym nagłym podejściem i po chwili czuł jak elektryzujące ciepło promieniowało od ich złączonych dłoni na resztę ciała. Kilka sekund zamkniętych w załamaniu czasoprzestrzennym zajęło mu zrozumienie, że wgapiał się w jej rękę obejmującą jego, a nie w nią samą. Mrugając parę razy, jakby na powrót do rzeczywistości, słuchał jej słów i analizował je sobie, żeby stworzyły płynną całość. Przesłanie nie było trzymające w napięciu, chociaż gdy zamilkła, zdał sobie sprawę, że cały czas wstrzymywał oddech. I dopiero później mógł go spokojnie wypuścić, czując palenie w płucach i wirowanie w głowie — które swoją drogą wcale nie było takie nieprzyjemne. Był to ten rodzaj ogłupienia i otumanienia, który wprowadzał błogostan; nie zaś dezorientację.
Kocham.
Cisza panująca między nimi przedłużyła się tylko odrobinkę, jednak zdawało mu się, że milczał wieki. Wieki spędzone na wpatrywaniu się w te wielkie zielone oczy, przez które przebijała się również nuta czegoś orzechowego. W końcu zacisnął mocniej palce na jej, dając do zrozumienia, że nie odpłynął. Że wciąż tam z nią był i nigdzie się nie wybierał. Milczenie nie było wskazane, ale ciężko było się odezwać w takim momencie i musiała mu to wybaczyć. On sam zresztą już nawet nie pamiętał z tego wszystkiego, o czym mówiła. A trzeba wskazać, że mówiła to dosłownie kilka sekund wcześniej. Zapamiętał urywki, z których wyciągnął jedno podsumowanie. - To chyba najgorsze wyznanie, jakie słyszałem - rzucił, nie powstrzymując się już przed szerokim uśmiechem i wymownie zażenowanym spojrzeniem, którym obrzucił stojącą tak blisko kobietę. - Ale to nieważne - dodał szybko, nie chcąc zbyt długo naigrawać się z Pomony. Którą przecież na to w żaden sposób nie zasługiwała. Zreflektował się więc nie tylko werbalnie, lecz również przysuwając ją do siebie i zamykając w silnym, ale czułym uścisku. Nie chciał jej tak łatwo wypuszczać, dlatego nie miał pojęcia, ile tak trwali. To było po prostu dobre. I nie mogło się kończyć tak łatwo. Dlatego trwało. W końcu jednak odsunął od siebie Pomonę, chcąc jeszcze raz spojrzeć na jej jaśniejącą twarz i reniferze uszy. Które, nawiasem mówiąc, poprawił, bo przekrzywiły się od tej nagłej interwencji czułości. Jeszcze kilka dni temu dostrzegliby w tym geście coś zupełnie innego, tak teraz był odbierany odmiennie. Zabawne jak wiele mogły zmienić dwa słowa... A skoro o słowach mowa... - Teraz tak mi głupio, za te wszystkie rzeczy - mruknął, przejeżdżając dłonią przez twarz, myśląc o tych wszystkich idiotyzmach, które mówił, czy robił. - Czuję się jak kretyn - jęknął, nie odsuwając ręki i przez to bełkocząc dziwacznie. - Nie wiem, jak jeszcze będę w stanie spojrzeć ci w oczy- mówił tak jeszcze jakąś chwilę, aż przestał się użalać nad tym, co było i jeszcze raz obdarzył Pomonę ciepłym uśmiechem. Nachylił się, by zetknąć ich czoła i po prostu cieszyć się jej obecnością. W tym niedorzecznym stroju i z kotami łypiącymi na niego zza jej pleców. - Przepraszam, że tyle mi zajęło. I tyle musiało się po drodze wydarzyć. - Uścisnął na powrót jej dłoń i oddychał, chcąc uspokoić szalejące wciąż emocje. Brak Celestyny w tle na pewno to ułatwiał. Chciał, żeby ten moment zawieszenia trwał bez przerwy. Żeby po prostu stali blisko siebie, żeby w pomieszczeniu unosił się zapach piernika, a od Pomony biło przyjemne ciepło. Nie miał w głowie żadnego scenariusza na ten wieczór, dlatego znów zapomniał o rzeczywistości. Ale czy ta rzeczywistość nie mieściła się w granicach ciasnego przejścia mieszkania? Moment zawieszenia w czasie i przestrzeni został przerwany wraz z buchnięciem drzewa w kominku, a Jayden wrócił do żywych, przyjmując to z leniwą dozą słodko-gorzkiego niezadowolenia. - Cóż... Wychodzi na to, że to pora na kolejne wyznania — zostawiłem u ciebie Słownik Planet i Księżyców. Widziałaś gdzieś może? - spytał, przenosząc ponownie spojrzenie na Pomonę, a widząc jej wzrok, zaśmiał się tylko głośno.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przecież ma dobre piosenki! No, większość. No, może wcześniej nie dawałam jej dużego kredytu zaufania, ale dziś miało być inaczej. Dziś miałam zapomnieć, poużalać się nad sobą swym jestestwem, miałam odnaleźć prawdę. Lepiej się to robi w akompaniamencie ckliwych wyciskaczy łez, które są w stanie skruszyć każde kamienne serce. Wyzbycie się tłamszonych w środku emocji jest w porządku, a nawet więcej - jest kluczem do rozpoczęcia nowego etapu życia. Łatwiej zebrać odwagę, gdy wszelkie negatywy tłamszące serce oddalają się wraz z kolejnymi nutami wybrzmiewającymi w mieszkaniu. Szkoda, że w tym momencie tego nie doceniam, umartwiając się faktem, że to wszystko musiało zadziać się na oczach Jaydena. Jeśli miał ze mną zrywać, to przynajmniej powinnam wyglądać godnie na tę okazję. Silna, niezależna kobieta, ze stoickim spokojem przyjmująca na pokaźną klatę uderzenia strasznego losu, pozostająca elegancką mimo wysoko niesprzyjających okoliczności. Nie, to nie ja - to nigdy się nie wydarzy. Nawet jakbym ubrała się w odświętną szatę i wyrzuciła reniferowe uszy za okno, wciąż nie miałabym z gracją nic wspólnego. Taka moja wada wrodzona.
Wzmianka o sekretnym przepisie na mus czekoladowy wzbudza we mnie całą masę podejrzeń. Może coś w tym jest - może Vane postanowił mnie uwieść i skonfundować właśnie po to, żeby odebrać mi tę cenną, rodzinną pamiątkę? Marszczę czoło i zwężam oczy do podejrzliwego spojrzenia, jakie ląduje na sylwetce mężczyzny. Niestety zdążył już wejść do środka, więc trudność wyrzucenia go na zewnątrz znacząco wzrosła. Niech to, naprawdę miał to wszystko zaplanowane. - Tę tajemnicę zabiorę ze sobą do grobu - oświadczam uroczyście. Nie pozostaje mu więc nic innego jak zamach na moje życie, bo za dużo wiem. Tak zachowałby się rozsądny złoczyńca, ale obawiam się, że mimo wszystko nie wierzę w ten przerażający scenariusz. Przecież Jay nie umie kłamać. W końcu… nie jest tak fantastycznym aktorem, racja? Hm, następne zdanie powinno odpowiedzieć na moje nieistniejące wątpliwości, więc tylko kiwam potulnie głową udając, że zgadzam się na wszystko i wszystkiemu wierzę. Tak naprawdę to nie wiem do końca co się dzieje, moje myśli od tych emocji są tak chaotyczne, że ledwie jestem w stanie pozostać skoncentrowana na przemierzającym korytarz gościu. Beznadziejna ze mnie gospodyni, chociaż proponowałam poczęstunek godny zagubionego wędrowcy. Skoro jednak istnieje coś pilniejszego od piernika, to znaczy, że sprawa jest szalenie poważna. I nie może zostać odłożona na jeszcze później. Właściwie w moim przypadku to musiałby być chyba stan agonalny.
Próbuję nie wpaść w panikę i chociaż wszelkie znaki na niebie i ziemi mówią mi, że zbliża się katastrofa, to gram. Udaję, że wszystko jedno, potem, że właściwie to się tego spodziewałam i nie mam mu nic za złe, a następnie… następnie świat wywraca się do góry nogami i nic już nie jest taie jak przedtem. Wyznanie miłości - nie, nie tego się spodziewałam. Spodziewałam się meteorytu uderzającego w naszą kamienicę, spodziewałam się nalotu czarnoksiężników, smoka rozwalającego mój sufit, epidemii smoczej grypy i ludzi uciekających z budynku w panice, śmierci połowy Hogwartu oraz powodzi spowodowanej roztopieniem wszystkich lodowców na świecie, ale nie pełnych emocji słów wypływających z ust Jaydena. Jestem zaskoczona. Trwa to dłuższy czas, aż do momentu pojawienia się realizacji, zrozumienia. Wkrótce przykrytego grubą warstwą szczęścia, jakiej nie czułam już od dawien dawna. Zapomniałam już jak to jest mieć w sobie słońce, które swoimi promieniami łaskocze skostniałą duszę. Jest mi ciepło, cieplej niż od alkoholu - policzki oblekają się szkarłatem rumieńców. Mimo to jest tak dobrze, tak właściwie po prostu. Chłód dłoni nie jest żadną przeszkodą kiedy promieniuje ze mnie najprawdziwsza radość; skoncentrowana, w złotej barwie Hufflepuffu albo czekoladowych medalionów - wedle uznania.
Nie jestem do końca świadoma upływającego czasu. Może minęły minuty, a może już całe stulecia odkąd tak po prostu stoimy trzymając się za ręce. Nie jest to też cisza pełna napięcia, czuję się niezwykle komfortowo. To nic, że jeszcze nie tak dawno temu marzyłam o zapadnięciu się pod ziemię. Teraz wszystko wydaje się tak lekkie, jak pożądany przez wszystkich mus czekoladowy. Dobrze, że zdążyłam wprowadzić się w ten przyjemny nastrój nim Jay wszystko zepsuł swoim komentarzem. Na słodką Helgę, cóż on wygaduje za bzdury. - Przejęzyczyłeś się. Chodziło ci o najlepsze - kwituję sprawę butnie, nie znosząc sprzeciwu, gotowa do walki o moje wyznanie do ostatniej kropli krwi. Ewentualnie ajerkoniaku. - Poza tym, co to ma znaczyć? Ile podobnych wyznań słyszałeś w swoim życiu? - dopytuję, ponownie włączając się w tryb podejrzliwego detektywa. To zabrzmi brutalnie, ale ten człowiek jest ostatnią osobą, którą oskarżyłabym o łamanie niewieścich serc. Może to przez to, że znam go tak dobrze, a może jednak patrzę krótkowzrocznie? Sama nie wiem. Oprócz tego, że szczwany lis zamierza mnie uciszyć zamykając w uścisku. Nie mogę narzekać, jest naprawdę miło. Jak na dywersję to nawet przerażająco miło. Ciepło. Przyjemnie. Tak jakby to właśnie tego elementu brakowało mi przez ostatnie miesiące. Tym dziwniejsze, że przecież obejmowaliśmy się już nie raz. Co się zmieniło? Prawdopodobnie wszystko. - Co? - pytam trochę nie dowierzając. - O czym ty mówisz? - Jestem naprawdę zdezorientowana. Jakie rzeczy? Jeśli boi się jakichś głupot to nie powinien, ja przez większość czasu mówię głupie rzeczy. Idzie przywyknąć. - Och Jayden - mruczę już trochę ugłaskana nagromadzeniem czułości z jego strony. - Nie masz za co przepraszać. Czasem nie jesteśmy czegoś pewni, a czasem zrozumienie niektórych rzeczy zajmuje nam więcej czasu. To nic złego. Ja też właściwie nie… zresztą, sama nie wiem. Jestem chodzącym chaosem, mogłam się po prostu gdzieś w nim zgubić - mówię pewnie, nie owijając w bawełnę. Taka jestem, nic na to nie poradzę. Odwzajemniam ściśnięcie dłoni, chcąc dodać mu otuchy. Nie ma czym się przejmować, bo hej, jesteśmy w tym razem. Poradzimy sobie.
Morderca nastroju. Powinnam to przewidzieć. Pełen wyrzutu wzrok zamienia się ostatecznie w cichy chichot. Powinnam to przewidzieć. - Fatalnie, teraz stół dalej będzie się chwiał - wzdycham cierpiętniczo, gdy okazuje się, że moja podpórka ma zostać mi brutalnie odebrana. No trudno, niechętnie oddalam się więc do jadalni po rzeczony słownik. Pewnie to o niego tak naprawdę chodziło, a cała reszta jest dziełem przypadku. No cóż. To też powinnam przewidzieć.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Wzmianka o sekretnym przepisie na mus czekoladowy wzbudza we mnie całą masę podejrzeń. Może coś w tym jest - może Vane postanowił mnie uwieść i skonfundować właśnie po to, żeby odebrać mi tę cenną, rodzinną pamiątkę? Marszczę czoło i zwężam oczy do podejrzliwego spojrzenia, jakie ląduje na sylwetce mężczyzny. Niestety zdążył już wejść do środka, więc trudność wyrzucenia go na zewnątrz znacząco wzrosła. Niech to, naprawdę miał to wszystko zaplanowane. - Tę tajemnicę zabiorę ze sobą do grobu - oświadczam uroczyście. Nie pozostaje mu więc nic innego jak zamach na moje życie, bo za dużo wiem. Tak zachowałby się rozsądny złoczyńca, ale obawiam się, że mimo wszystko nie wierzę w ten przerażający scenariusz. Przecież Jay nie umie kłamać. W końcu… nie jest tak fantastycznym aktorem, racja? Hm, następne zdanie powinno odpowiedzieć na moje nieistniejące wątpliwości, więc tylko kiwam potulnie głową udając, że zgadzam się na wszystko i wszystkiemu wierzę. Tak naprawdę to nie wiem do końca co się dzieje, moje myśli od tych emocji są tak chaotyczne, że ledwie jestem w stanie pozostać skoncentrowana na przemierzającym korytarz gościu. Beznadziejna ze mnie gospodyni, chociaż proponowałam poczęstunek godny zagubionego wędrowcy. Skoro jednak istnieje coś pilniejszego od piernika, to znaczy, że sprawa jest szalenie poważna. I nie może zostać odłożona na jeszcze później. Właściwie w moim przypadku to musiałby być chyba stan agonalny.
Próbuję nie wpaść w panikę i chociaż wszelkie znaki na niebie i ziemi mówią mi, że zbliża się katastrofa, to gram. Udaję, że wszystko jedno, potem, że właściwie to się tego spodziewałam i nie mam mu nic za złe, a następnie… następnie świat wywraca się do góry nogami i nic już nie jest taie jak przedtem. Wyznanie miłości - nie, nie tego się spodziewałam. Spodziewałam się meteorytu uderzającego w naszą kamienicę, spodziewałam się nalotu czarnoksiężników, smoka rozwalającego mój sufit, epidemii smoczej grypy i ludzi uciekających z budynku w panice, śmierci połowy Hogwartu oraz powodzi spowodowanej roztopieniem wszystkich lodowców na świecie, ale nie pełnych emocji słów wypływających z ust Jaydena. Jestem zaskoczona. Trwa to dłuższy czas, aż do momentu pojawienia się realizacji, zrozumienia. Wkrótce przykrytego grubą warstwą szczęścia, jakiej nie czułam już od dawien dawna. Zapomniałam już jak to jest mieć w sobie słońce, które swoimi promieniami łaskocze skostniałą duszę. Jest mi ciepło, cieplej niż od alkoholu - policzki oblekają się szkarłatem rumieńców. Mimo to jest tak dobrze, tak właściwie po prostu. Chłód dłoni nie jest żadną przeszkodą kiedy promieniuje ze mnie najprawdziwsza radość; skoncentrowana, w złotej barwie Hufflepuffu albo czekoladowych medalionów - wedle uznania.
Nie jestem do końca świadoma upływającego czasu. Może minęły minuty, a może już całe stulecia odkąd tak po prostu stoimy trzymając się za ręce. Nie jest to też cisza pełna napięcia, czuję się niezwykle komfortowo. To nic, że jeszcze nie tak dawno temu marzyłam o zapadnięciu się pod ziemię. Teraz wszystko wydaje się tak lekkie, jak pożądany przez wszystkich mus czekoladowy. Dobrze, że zdążyłam wprowadzić się w ten przyjemny nastrój nim Jay wszystko zepsuł swoim komentarzem. Na słodką Helgę, cóż on wygaduje za bzdury. - Przejęzyczyłeś się. Chodziło ci o najlepsze - kwituję sprawę butnie, nie znosząc sprzeciwu, gotowa do walki o moje wyznanie do ostatniej kropli krwi. Ewentualnie ajerkoniaku. - Poza tym, co to ma znaczyć? Ile podobnych wyznań słyszałeś w swoim życiu? - dopytuję, ponownie włączając się w tryb podejrzliwego detektywa. To zabrzmi brutalnie, ale ten człowiek jest ostatnią osobą, którą oskarżyłabym o łamanie niewieścich serc. Może to przez to, że znam go tak dobrze, a może jednak patrzę krótkowzrocznie? Sama nie wiem. Oprócz tego, że szczwany lis zamierza mnie uciszyć zamykając w uścisku. Nie mogę narzekać, jest naprawdę miło. Jak na dywersję to nawet przerażająco miło. Ciepło. Przyjemnie. Tak jakby to właśnie tego elementu brakowało mi przez ostatnie miesiące. Tym dziwniejsze, że przecież obejmowaliśmy się już nie raz. Co się zmieniło? Prawdopodobnie wszystko. - Co? - pytam trochę nie dowierzając. - O czym ty mówisz? - Jestem naprawdę zdezorientowana. Jakie rzeczy? Jeśli boi się jakichś głupot to nie powinien, ja przez większość czasu mówię głupie rzeczy. Idzie przywyknąć. - Och Jayden - mruczę już trochę ugłaskana nagromadzeniem czułości z jego strony. - Nie masz za co przepraszać. Czasem nie jesteśmy czegoś pewni, a czasem zrozumienie niektórych rzeczy zajmuje nam więcej czasu. To nic złego. Ja też właściwie nie… zresztą, sama nie wiem. Jestem chodzącym chaosem, mogłam się po prostu gdzieś w nim zgubić - mówię pewnie, nie owijając w bawełnę. Taka jestem, nic na to nie poradzę. Odwzajemniam ściśnięcie dłoni, chcąc dodać mu otuchy. Nie ma czym się przejmować, bo hej, jesteśmy w tym razem. Poradzimy sobie.
Morderca nastroju. Powinnam to przewidzieć. Pełen wyrzutu wzrok zamienia się ostatecznie w cichy chichot. Powinnam to przewidzieć. - Fatalnie, teraz stół dalej będzie się chwiał - wzdycham cierpiętniczo, gdy okazuje się, że moja podpórka ma zostać mi brutalnie odebrana. No trudno, niechętnie oddalam się więc do jadalni po rzeczony słownik. Pewnie to o niego tak naprawdę chodziło, a cała reszta jest dziełem przypadku. No cóż. To też powinnam przewidzieć.
[bylobrzydkobedzieladnie]
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Ostatnio zmieniony przez Pomona Sprout dnia 12.07.19 23:35, w całości zmieniany 1 raz
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Znał kilka piosenek pani Celestyny, niespecjalnie się nawet starając. Uczennice Hogwartu przepadały w sporej części za śpiewaczką i jej przebojami, a co za tym szło, często słychać było ów melodie niosące się po dormitoriach, krużgankach czy korytarzach, gdzie przy dźwiękach muzyki młodzi czarodzieje uczyli się i spędzali wolny czas. Nie przykuwał do tego specjalnie uwagi, ale po sześciu latach wałkowania tego bez przerwy, nie mógł zwyczajnie tego nie kojarzyć. I co prawda sam robił nastolatkom konkurencję, puszczając bałkańskie rytmy w swoim gabinecie, to nigdy nie miał im za złe nawet głośnego śpiewania klasyków gatunku. Zabawne, gdy o tym myślał, bo za czasów panowania Grindelwalda, to właśnie w sztukę uciekało tak wielu jego podopiecznych, żeby nie myśleć o brutalnej rzeczywistości. Znajdowali w muzyce, rysunku spokój i oderwanie. Nie winił ich za to, tylko trwał i wskazywał od czasu do czasu kierunek, uśmiechając się blado, gdy się im to udawało. Chciał, żeby nie musieli dorastać w takim świecie, ale co innego mógł zrobić, jeśli nie po prostu ułatwić im tę inicjację? Sam w swoim pokoleniu nie miał łatwo, lecz przynajmniej nie rządził nim dyrektor tyran. Na szczęście Dippet różnił się diametralnie od psychopatycznego czarnoksiężnika i nie traktował innych jak podludzi. Jay często się zastanawiał nad tym, jak to się stało, że Grindelwald zatrudnił nauczycieli o zupełnie odmiennych poglądach od swoich. Co prawda Vane pracował tam jeszcze przed nim, jednak patrząc po postaciach taki jak Hereward, Eileen czy Pomona, którzy nie obawiali się przeciwstawiać tyranii, już dawno wszyscy powinni zostać bez pracy. Czy był to cud, czy celowe działanie? Cokolwiek to było, już minęło, a oni mogli skupić się na nauce, zamiast walce ze swoim dyrektorem. Uśmiechnął się więc do siebie, słysząc znajomą melodię. Nie spodziewał się, że to Werback będzie miała wiele zasług w utrzymywaniu ładu w umysłach młodych ludzi w mrocznym okresie. Starszych zresztą również, jak było widać i słychać po mieszkaniu Pomony. Która była jedną, wielką anomalią.
Nie miał pojęcia, co działo się w umyśle zielarki, ale jeśli w tym momencie potrafiłby przeniknąć jej myśli, na pewno dostałby zawrotu głowy. Wszelkie scenariusze, które tam się odtwarzały, kończyły się katastrofą i żaden z nich nie zakładał dobrego zakończenia. Przez jej twarz przelewało się też tyle emocji, że nie był w stanie za nią nadążyć, dlatego, gdy w końcu jej ekspresja się ustabilizowała, poczuł ulgę. Wiedział już wcześniej o tym, że obserwowanie uśmiechu wykrzywiającego wargi kobiety było bezcennym obrazem, a jeśli sam go zapoczątkował, wartość ów momentu wzrastała do niemożliwego poziomu. Tak było i w tej chwili, gdy poczuł ją tak blisko siebie, równocześnie pozwalając na to, żeby owiał go jej zapach — była tam typowa dla niej cytrynowa nuta oraz mieszanka przeróżnych ziół. Uwielbiał to i dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że mógł go nazwać powrotem do domu. Chciał, żeby tak było. Chciał i dla niej być ta ostoją, którą ona była dla niego. I nie tylko w chwilach kryzysu, lecz również i tych związanych z sukcesem oraz powodzeniami. Przekazywał jej to w swoim czułym dotyku, wierząc, że zrozumiała. I że czuła się podobnie. Gdy oddychała spokojnie, mając twarz zatopioną w jego klatce piersiowej, wydawało mu się, że słyszał bicie serca. Jej czy jego? Nie zdziwiłby się, gdyby to łomotanie było jego winą, bo wcześniej był zbyt pochłonięty całą sytuacją, żeby zwrócić uwagę na to, co działo się w jego wnętrzu. Zaśmiał się za to po raz kolejny tego wieczoru, słysząc insynuacje z ust Pomony. Oboje doskonale wiedzieli, że jedyne serca, które Jayden mógł łamać to te należące do gwiazd, gdy przesuwał teleskop w stronę innego skrawka nieba. - Najlepsze, najgorsze, bo jedyne - powtórzył, pochylając się i trącając jej nos swoim, nie pozwalając, by szeroki uśmiech zszedł z jego ust chociażby na chwilę. - Swój monolog memłałem chyba z kilkanaście godzin. W mojej głowie brzmiał jakoś inaczej - dodał rozbawiony, ale zaraz znów się uciszył. Sprout była zbyt blisko i zbyt dobrze na niego działała, żeby po prostu zmarnował tę chwilę i nie dał jej trwać. Poddał się mijającym minutom, nie robiąc absolutnie nic więcej. Wdech, wydech i kolejna dawka zapachu tak charakterystycznego dla nauczycielki zielarstwa. - Pamiętasz, jak robiliśmy razem ciasto i... Zapytałem, czy się ze mną wybierzesz na zjazd Vane'ów? Swoją drogą dobrze, że odmówiłaś... I wspominałem o swoich kuzynach? Albo pamiętasz, jak mówiłem ci o tej rudowłosej, która mnie tu zastała? Albo to, jak nie rozumiałem, o co ci chodziło przed apteką twojego taty? - wymieniał wpadki, które raz za razem popełniał, a które wydawały się z perspektywy aktualnego dnia czymś kompletnie głupim i ślepym. - Gdybym nie był sobą, nie musiałabyś tyle czekać - dodał ciszej, patrząc na nią przepraszająco i mając nadzieję, że miała mu to wybaczyć. Wciąż znajdował się w dziwnej bańce nieświadomości, lecz pierwsza warstwa została zniszczona, dlatego też łatwiej było mu dojrzeć to, co działo się zaraz przed jego nosem. Uczył się, lecz jeszcze nie opanował wszystkiego. - Co takiego? - spytał, widocznie zbity z tropu, gdy Pomona wyjawiła mu miejsce przebywania słownika. - Czy ty... Nie... Nie zrobiłaś tego, prawda? Nie zrobiłaś z książki podpórki do stołu, prawda? - Jego uważne spojrzenie spoczęło na twarzy kobiety, chcąc dowiedzieć się, czy naśmiewała się z niego i go podpuszczała, czy była jednak to mimo wszystko prawda. Gdy wyplątała się z jego uścisku i poszła w stronę salonu, Jayden podreptał za nią, chcąc zobaczyć to na własne oczy. I zobaczył. Jego słownik perfidnie leżał na ziemi, a na nim ustawiony był stół. Westchnął tylko ciężko, nie zamierzając już tego komentować. Zamiast tego jednak stwierdził, że jeszcze nie chciał wychodzić. Nie musiał... - Planujesz może zwiększyć limit gości? - spytał, wchodząc głębiej do mieszkania i wędrując spojrzeniem za sylwetką Pomony. - Dałbym ci spokój, ale chyba oboje będziemy wtedy skazani na samotność, a nikt nie powinien być sam w Święta - dodał, odwiązując szalik z szyi i wkładając go do kieszeni płaszcza. - Może w coś zagramy? - spytał ponownie, rzucając przez ramię i podchodząc do kominka. Obserwował tam zdjęcia ustawione na jego gzymsie przez dobrą chwilę — uśmiechało się w jego stronę wiele znajomych twarzy dawnych uczniów, nauczycieli, lecz również przewijały się osoby, których nie znał, ale najwidoczniej należały do sporej gromadki rodziny Sproutów. Gdzieś pomiędzy tymi fotografiami mignęła mu również kilkuletnia Pomona, którą nie tak trudno było rozpoznać po dużych oczach i brązowych lokach opadających na ramiona. Brak kilku zębów wywoływał w Jaydenie jedynie silne uczucie rozczulenia, a gdy odwrócił się do swojej gospodyni, trzymał w dłoni ramkę z ów zdjęciem. - Od zawsze miałaś taką czuprynę, co? - rzucił, uśmiechając się i łapiąc się na tym, że chyba po raz pierwszy zobaczył jak piękną była kobietą. Wiedział o tym wcześniej, ale dopiero teraz to dostrzegł. Tak po prostu.
Nie miał pojęcia, co działo się w umyśle zielarki, ale jeśli w tym momencie potrafiłby przeniknąć jej myśli, na pewno dostałby zawrotu głowy. Wszelkie scenariusze, które tam się odtwarzały, kończyły się katastrofą i żaden z nich nie zakładał dobrego zakończenia. Przez jej twarz przelewało się też tyle emocji, że nie był w stanie za nią nadążyć, dlatego, gdy w końcu jej ekspresja się ustabilizowała, poczuł ulgę. Wiedział już wcześniej o tym, że obserwowanie uśmiechu wykrzywiającego wargi kobiety było bezcennym obrazem, a jeśli sam go zapoczątkował, wartość ów momentu wzrastała do niemożliwego poziomu. Tak było i w tej chwili, gdy poczuł ją tak blisko siebie, równocześnie pozwalając na to, żeby owiał go jej zapach — była tam typowa dla niej cytrynowa nuta oraz mieszanka przeróżnych ziół. Uwielbiał to i dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że mógł go nazwać powrotem do domu. Chciał, żeby tak było. Chciał i dla niej być ta ostoją, którą ona była dla niego. I nie tylko w chwilach kryzysu, lecz również i tych związanych z sukcesem oraz powodzeniami. Przekazywał jej to w swoim czułym dotyku, wierząc, że zrozumiała. I że czuła się podobnie. Gdy oddychała spokojnie, mając twarz zatopioną w jego klatce piersiowej, wydawało mu się, że słyszał bicie serca. Jej czy jego? Nie zdziwiłby się, gdyby to łomotanie było jego winą, bo wcześniej był zbyt pochłonięty całą sytuacją, żeby zwrócić uwagę na to, co działo się w jego wnętrzu. Zaśmiał się za to po raz kolejny tego wieczoru, słysząc insynuacje z ust Pomony. Oboje doskonale wiedzieli, że jedyne serca, które Jayden mógł łamać to te należące do gwiazd, gdy przesuwał teleskop w stronę innego skrawka nieba. - Najlepsze, najgorsze, bo jedyne - powtórzył, pochylając się i trącając jej nos swoim, nie pozwalając, by szeroki uśmiech zszedł z jego ust chociażby na chwilę. - Swój monolog memłałem chyba z kilkanaście godzin. W mojej głowie brzmiał jakoś inaczej - dodał rozbawiony, ale zaraz znów się uciszył. Sprout była zbyt blisko i zbyt dobrze na niego działała, żeby po prostu zmarnował tę chwilę i nie dał jej trwać. Poddał się mijającym minutom, nie robiąc absolutnie nic więcej. Wdech, wydech i kolejna dawka zapachu tak charakterystycznego dla nauczycielki zielarstwa. - Pamiętasz, jak robiliśmy razem ciasto i... Zapytałem, czy się ze mną wybierzesz na zjazd Vane'ów? Swoją drogą dobrze, że odmówiłaś... I wspominałem o swoich kuzynach? Albo pamiętasz, jak mówiłem ci o tej rudowłosej, która mnie tu zastała? Albo to, jak nie rozumiałem, o co ci chodziło przed apteką twojego taty? - wymieniał wpadki, które raz za razem popełniał, a które wydawały się z perspektywy aktualnego dnia czymś kompletnie głupim i ślepym. - Gdybym nie był sobą, nie musiałabyś tyle czekać - dodał ciszej, patrząc na nią przepraszająco i mając nadzieję, że miała mu to wybaczyć. Wciąż znajdował się w dziwnej bańce nieświadomości, lecz pierwsza warstwa została zniszczona, dlatego też łatwiej było mu dojrzeć to, co działo się zaraz przed jego nosem. Uczył się, lecz jeszcze nie opanował wszystkiego. - Co takiego? - spytał, widocznie zbity z tropu, gdy Pomona wyjawiła mu miejsce przebywania słownika. - Czy ty... Nie... Nie zrobiłaś tego, prawda? Nie zrobiłaś z książki podpórki do stołu, prawda? - Jego uważne spojrzenie spoczęło na twarzy kobiety, chcąc dowiedzieć się, czy naśmiewała się z niego i go podpuszczała, czy była jednak to mimo wszystko prawda. Gdy wyplątała się z jego uścisku i poszła w stronę salonu, Jayden podreptał za nią, chcąc zobaczyć to na własne oczy. I zobaczył. Jego słownik perfidnie leżał na ziemi, a na nim ustawiony był stół. Westchnął tylko ciężko, nie zamierzając już tego komentować. Zamiast tego jednak stwierdził, że jeszcze nie chciał wychodzić. Nie musiał... - Planujesz może zwiększyć limit gości? - spytał, wchodząc głębiej do mieszkania i wędrując spojrzeniem za sylwetką Pomony. - Dałbym ci spokój, ale chyba oboje będziemy wtedy skazani na samotność, a nikt nie powinien być sam w Święta - dodał, odwiązując szalik z szyi i wkładając go do kieszeni płaszcza. - Może w coś zagramy? - spytał ponownie, rzucając przez ramię i podchodząc do kominka. Obserwował tam zdjęcia ustawione na jego gzymsie przez dobrą chwilę — uśmiechało się w jego stronę wiele znajomych twarzy dawnych uczniów, nauczycieli, lecz również przewijały się osoby, których nie znał, ale najwidoczniej należały do sporej gromadki rodziny Sproutów. Gdzieś pomiędzy tymi fotografiami mignęła mu również kilkuletnia Pomona, którą nie tak trudno było rozpoznać po dużych oczach i brązowych lokach opadających na ramiona. Brak kilku zębów wywoływał w Jaydenie jedynie silne uczucie rozczulenia, a gdy odwrócił się do swojej gospodyni, trzymał w dłoni ramkę z ów zdjęciem. - Od zawsze miałaś taką czuprynę, co? - rzucił, uśmiechając się i łapiąc się na tym, że chyba po raz pierwszy zobaczył jak piękną była kobietą. Wiedział o tym wcześniej, ale dopiero teraz to dostrzegł. Tak po prostu.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Między umieraniem na piosenki Celestyny, a rozpracowywaniem przestępczości zorganizowanej w postaci przebiegłego Jaydena, przeżywam całą masę uczuć. Od negatywnych po pozytywne, chociaż na początku więcej jest tych pierwszych. Po prostu wiem co się święci i żadne słodkie kłamstewka niedorzecznie uroczego astronoma nie są w stanie zmienić moich myśli. Podejścia do tej jakże delikatnej sprawy. W głowie mam spiralę obaw, rzeczy, których wcale nie chcę słyszeć ani przeżyć, a także głupich nadziei, jakie krytykuję po cicho w świadomości. Zdaje się, że początkowo daję się ugłaskać, wpędzić w nastrój żartobliwy, ale potem ciężar powagi sytuacji osiada na klatce piersiowej z donośnym tupnięciem. Bolesnym, wywołującym panikę oraz negację. Nie chcę tu być, nie chcę, żeby on tu był - nie jestem gotowa na odrzucenie. Ale kogo ja oszukuję? Nigdy nie będę na to gotowa. Mógłby mnie odwiedzić i za sto lat, moja reakcja prawdopodobnie byłaby identyczna. Uskuteczniałabym rekonwalescencję butelką ajerkoniaku, głośną muzyką, piernikiem oraz dzikimi pląsami po wszystkich meblach, byleby tylko zebrać w sobie odwagę do ruszenia z miejsca. No, dobra, to ostatnie odpada, bo mając sto dwadzieścia pięć lat moje kości mogłyby nie wytrzymać nadmiernego skakania po mieszkaniu. Cała reszta na pewno nie zmieniłaby się ani odrobinę. Lubię się zapomnieć w szaleństwie samotności całkowicie wykreowanej przeze mnie samą. Nie przepadam za tłumami, hałasami i niebezpieczeństwem, lepiej sponiewierać się w znajomym środowisku. Albo coś. Nieważne, nie myślę już o tym wcale, gdy akcja nabiera tempa. Dobra, trochę się jeszcze posmuciłam, poddałam się także negatywnym myślom, ale to tylko chwilowa niedogodność. Tak to przynajmniej widzę, nieświadoma faktu, że jestem chodzącym chaosem, a mnogość kłębiących się we mnie uczuć jest nie do zwalczenia. Nie będę za to przepraszać. Nie jest mi też przykro - nie chcę się dla nikogo zmieniać. Nie chcę też układać emocji jak towaru na półkach i dbać, żeby nie zarósł kurzem. Przyzwyczaiłam się już do emocjonalnej karuzeli jaką sobie funduję każdego dnia. Tak już po prostu mam. Każda burza kiedyś w końcu przechodzi, ta nie będzie inna.
Nie wiem jak pachnie księżyc albo gwiazdy, ale na pewno jakoś podobnie jak Jay. Nie może być inaczej, kiedy sam został wypluty przez samo niebo. To przyjemna woń, bo chociaż odległa od ziemi, to wciąż znajoma. Przewijająca się od kilku lat, teraz może z większą intensywnością. Nie wiem jak to działa, ale czuję odnoszę wrażenie, że nagle wyostrzyły mi się wszystkie zmysły. Że słyszę jego oddech gdzieś w okolicy ucha, że czuję unoszenie się i opadanie klatki piersiowej; a przecież to samo robił wczoraj, tydzień temu i rok temu. Zdarzało nam się przytulać; wbrew temu mam wrażenie, jakbyśmy robili to po raz pierwszy. Dziwne. Dziwnie przyjemne uczucie. Chciałabym już tak tkwić do końca świata, ale wszystko co dobre kiedyś musi się skończyć. Niestety. - Och i teraz nie wiem już w co wierzyć… - wzdycham trochę teatralnie, ale drżący uśmiech na twarzy niestety zdradza, że się tylko droczę. Nawet śmieję się krótko czując jego nos na swoim. Dotąd nie wiedziałam, że można być tak niedorzecznie szczęśliwym. - Wyszedł imponująco. Ja na swój miałam kilka minut, więc tym bardziej doceń moje starania! - odpowiadam całkiem wesoło, nie zmieniając nastroju nawet potem, kiedy Jayden opowiada mi o swoich rzekomych wpadkach. Potrząsam z niedowierzaniem głową. - Naprawdę, Jay? Chcesz konkurować w kategorii wpadek ze mną? Przecież wiesz, że nie masz szans. - Staram się obrócić wszystko w żart, bo nie chcę, żeby się zamartwiał i przejmował. To nie ma żadnego znaczenia. - Kocham cię właśnie za to, że jesteś sobą i nikim innym - zapewniam solennie, dłonią delikatnie muskając policzek mężczyzny. Uśmiechając się przy tym nieustannie. Zaskakujące, jak płynnie przechodzę z obaw o swoje uczucia do wyznawania miłości przy każdej możliwej okazji. Nie wiem, to może głupie, ale po prostu chcę, żeby uwierzył. Uwierzył, że to nic złego i teraz może być już tylko lepiej.
- Ja? Zrobiłabym coś takiego? Skądże! - odpowiadam, niewinnie trzepocząc rzęsami. Przynajmniej do czasu, aż obracam się i idę w stronę stołu, spod którego wyciągam rzeczony słownik. I oddaję go w ręce właściciela, pozostawiając na twarzy anielską minę sugerującą, że nie miałam nic wspólnego z tym barbarzyńskim aktem godzącym w świętość literatury. Co złego to nie ja. - Hmm, no nie wiem, lokal pęka w szwach… co na to inspektor od zasad bezpieczeństwa? - Udaję, że się zastanawiam. - A niech to, złammy wszystkie zasady i rozkręćmy tę imprezę - decyduję zdeterminowana, drepcząc z powrotem do salonu. Czyli jednak nie przyszedł na krótką chwilę. Dobrze. Chociaż tego płaszcza to chyba już się nie pozbędzie. - Zagrajmy w nigdy przenigdy! - proponuję, ale i tak nie przyjmuję żadnego sprzeciwu. Jestem gospodynią i ustalam zasady. Dlatego szybko znikam w kuchni, z szafek wyjmując jakieś napoje wyskokowe, które powinny ułatwić nam zadanie. Stawiam wszystko na stoliku przed kanapą, po czym podchodzę do wpatrującego się w zdjęcia astronoma. Na chwilę pozwalam głowie odpocząć na jego ramieniu. - Tak, zawsze byłam ujmująco urocza i niezwykle czarująca. Jedyne, co się zmieniło, to urosłam nieco i odrosły mi zęby - zgrywam się trochę, ale nalegam na odłożenie kolorowej ramki, bo impreza nie polega na oglądaniu fotografii tylko na dobrej zabawie. Z tego powodu opadam na kanapę, ciągnąc za ramię mojego gościa, bo powinien spocząć na niej obok mnie. - To może ja zacznę, skoro wymyśliłam tę zabawę - proponuję, po czym pokrótce wyjaśniam zasady gry. Nalewam nam po szklance nie wiem nawet czego, to chyba nalewka Buni. Obracam w dłoni szklankę z napojem, intensywnie zastanawiając się nad kolejnymi pytaniami. - Nigdy przenigdy nie dawałam nikomu wykładu z astronomii - zaczynam, szczerząc zęby. Tak, wiem, gram mocno nie fair. - Nigdy przenigdy nie zrezygnowałam z kolacji dla wpatrywania się w niebo. - Och, tak, okrucieństwo pełną parą. Wcale nie przypomniałam sobie o mojej próby wyswatania Jay’a z moją siostrą. - I nigdy przenigdy nie całowałam kobiety. - Naturalnie, że najbardziej kontrowersyjne zostawiam na sam koniec. Nie żałuję niczego i chociaż patrzę się znacząco, to minę mam jak najbardziej niewinną. Zupełnie taką jak podczas odnajdywania zaginionego słownika pod nogą stołu. Co złego, to nie ja, wciąż tak twierdzę.
Nie wiem jak pachnie księżyc albo gwiazdy, ale na pewno jakoś podobnie jak Jay. Nie może być inaczej, kiedy sam został wypluty przez samo niebo. To przyjemna woń, bo chociaż odległa od ziemi, to wciąż znajoma. Przewijająca się od kilku lat, teraz może z większą intensywnością. Nie wiem jak to działa, ale czuję odnoszę wrażenie, że nagle wyostrzyły mi się wszystkie zmysły. Że słyszę jego oddech gdzieś w okolicy ucha, że czuję unoszenie się i opadanie klatki piersiowej; a przecież to samo robił wczoraj, tydzień temu i rok temu. Zdarzało nam się przytulać; wbrew temu mam wrażenie, jakbyśmy robili to po raz pierwszy. Dziwne. Dziwnie przyjemne uczucie. Chciałabym już tak tkwić do końca świata, ale wszystko co dobre kiedyś musi się skończyć. Niestety. - Och i teraz nie wiem już w co wierzyć… - wzdycham trochę teatralnie, ale drżący uśmiech na twarzy niestety zdradza, że się tylko droczę. Nawet śmieję się krótko czując jego nos na swoim. Dotąd nie wiedziałam, że można być tak niedorzecznie szczęśliwym. - Wyszedł imponująco. Ja na swój miałam kilka minut, więc tym bardziej doceń moje starania! - odpowiadam całkiem wesoło, nie zmieniając nastroju nawet potem, kiedy Jayden opowiada mi o swoich rzekomych wpadkach. Potrząsam z niedowierzaniem głową. - Naprawdę, Jay? Chcesz konkurować w kategorii wpadek ze mną? Przecież wiesz, że nie masz szans. - Staram się obrócić wszystko w żart, bo nie chcę, żeby się zamartwiał i przejmował. To nie ma żadnego znaczenia. - Kocham cię właśnie za to, że jesteś sobą i nikim innym - zapewniam solennie, dłonią delikatnie muskając policzek mężczyzny. Uśmiechając się przy tym nieustannie. Zaskakujące, jak płynnie przechodzę z obaw o swoje uczucia do wyznawania miłości przy każdej możliwej okazji. Nie wiem, to może głupie, ale po prostu chcę, żeby uwierzył. Uwierzył, że to nic złego i teraz może być już tylko lepiej.
- Ja? Zrobiłabym coś takiego? Skądże! - odpowiadam, niewinnie trzepocząc rzęsami. Przynajmniej do czasu, aż obracam się i idę w stronę stołu, spod którego wyciągam rzeczony słownik. I oddaję go w ręce właściciela, pozostawiając na twarzy anielską minę sugerującą, że nie miałam nic wspólnego z tym barbarzyńskim aktem godzącym w świętość literatury. Co złego to nie ja. - Hmm, no nie wiem, lokal pęka w szwach… co na to inspektor od zasad bezpieczeństwa? - Udaję, że się zastanawiam. - A niech to, złammy wszystkie zasady i rozkręćmy tę imprezę - decyduję zdeterminowana, drepcząc z powrotem do salonu. Czyli jednak nie przyszedł na krótką chwilę. Dobrze. Chociaż tego płaszcza to chyba już się nie pozbędzie. - Zagrajmy w nigdy przenigdy! - proponuję, ale i tak nie przyjmuję żadnego sprzeciwu. Jestem gospodynią i ustalam zasady. Dlatego szybko znikam w kuchni, z szafek wyjmując jakieś napoje wyskokowe, które powinny ułatwić nam zadanie. Stawiam wszystko na stoliku przed kanapą, po czym podchodzę do wpatrującego się w zdjęcia astronoma. Na chwilę pozwalam głowie odpocząć na jego ramieniu. - Tak, zawsze byłam ujmująco urocza i niezwykle czarująca. Jedyne, co się zmieniło, to urosłam nieco i odrosły mi zęby - zgrywam się trochę, ale nalegam na odłożenie kolorowej ramki, bo impreza nie polega na oglądaniu fotografii tylko na dobrej zabawie. Z tego powodu opadam na kanapę, ciągnąc za ramię mojego gościa, bo powinien spocząć na niej obok mnie. - To może ja zacznę, skoro wymyśliłam tę zabawę - proponuję, po czym pokrótce wyjaśniam zasady gry. Nalewam nam po szklance nie wiem nawet czego, to chyba nalewka Buni. Obracam w dłoni szklankę z napojem, intensywnie zastanawiając się nad kolejnymi pytaniami. - Nigdy przenigdy nie dawałam nikomu wykładu z astronomii - zaczynam, szczerząc zęby. Tak, wiem, gram mocno nie fair. - Nigdy przenigdy nie zrezygnowałam z kolacji dla wpatrywania się w niebo. - Och, tak, okrucieństwo pełną parą. Wcale nie przypomniałam sobie o mojej próby wyswatania Jay’a z moją siostrą. - I nigdy przenigdy nie całowałam kobiety. - Naturalnie, że najbardziej kontrowersyjne zostawiam na sam koniec. Nie żałuję niczego i chociaż patrzę się znacząco, to minę mam jak najbardziej niewinną. Zupełnie taką jak podczas odnajdywania zaginionego słownika pod nogą stołu. Co złego, to nie ja, wciąż tak twierdzę.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
To było łagodne, miłe, już zawsze mające przypominać o tych świątecznych momentach skradzionych między zajmowaniem się uczniami i doglądaniem ich bezpieczeństwa na zamku. Wbrew pozorom nauczyciele nie mieli aż tyle czasu wolnego, chociaż młodych czarodziejów było zdecydowanie mniej tym okresie niż normalnie. Dlatego i Jayden i Pomona nie posiadali wielu okazji do wykorzystania i które mogli po prostu spędzić we dwójkę. Dziwnym trafem jednak trafiali na siebie na dyżurach czy korytarzach, gdzie mogli wykonywać swoją pracę razem i dzięki temu poczuć się chociaż odrobinę lepiej. Vane nawet po krótkiej wymianie zdań, gdy żegnał się z zielarką i szedł w swoją stronę, nie potrafił się nie uśmiechać i czuć miłego ciepła rozlewającego się od jego serca na resztę ciała. Te krótkie momenty były dla niego niezwykle wartościowe, co miało skutkować zapewne najlepszymi wspomnieniami astronoma ze Świąt Bożego Narodzenia. Bo pomimo że jego dzieciństwo było wspaniałe, dorosłość stała pod znakiem przywiązania, rodziny oraz przyjaciół, to właśnie aktualny koniec roku miał być najbardziej znaczącym. Nie planował tego w żadnym wypadku. Nie planował i nie wiedział, że kiedykolwiek spojrzy w stronę koleżanki z pracy w ten odmienny sposób. Nie planował pierwszych kroków ze swojej strony, ale jak widać pewna aura ostatnich, wspólnie spędzonych miesięcy podjęła działania zamiast niego. Wcześniej widział, jak ludzie wiązali się w pary i byli szczęśliwi, ale sam nie był w stanie w żaden sposób wykrzesać podobnych odczuć do drugiej osoby. I nie dlatego że nie był do tego zdolny, tylko uwielbiał wszystkich i chciał, żeby wszyscy byli równie zadowoleni z życia; nie miał nawet potrzeby zastanawiać się nad tym, co było potrzebne jemu, bo zdawał się oddychać radością innych. Utrzymywał się na powierzchni dzięki pozytywnym emocjom, które emanowały od bliskich oraz postronnych osób często w żaden sposób z nim niepowiązanych. Nie chciał odczuwać smutku, cierpienia, bojąc się, że jeśli wpuści je do swojego serca, przepadnie już na zawsze. A jednak nie spodziewał się, że mocno negatywne zdarzenia staną się preludium do czegoś jaśniejszego i silniejszego niż to, co miał wcześniej. Zaczęły kształtować kogoś nowego, kogoś, kim Jayden dopiero się stawał i nie wiedział, gdzie był koniec ów przemiany. Jeśli jednak każdy ból miał się wieńczyć spotkaniem ze Sprout, nie wahałby się i szedł przed siebie z pewnością i bez żalu czy goryczy. Dopiero zaczynał rozumieć, że bez względu na śmierć, ani Mia, ani Pandora nie chciałyby, żeby pogrążył się w rozpaczy i dojrzewał do akceptacji tego stanu rzeczy. Chociaż nieobecne fizycznie nie miały go opuścić. Tak obiecałam, prawda? Idziemy razem, przemknęło mu przez myśl, gdy wspomniał słowa jednej z nich. Tak. Szli razem bez względu na wszystko.
Czy widząc go teraz, skrzywiłyby się, uważając to wszystko za zbyt ckliwe? Zapewne, ale gdyby zachowałyby się inaczej, Jay poczułby się dziwnie. Wiedziałby jednak, że w swoim delikatnym wnętrzu ukrytym przed wszystkimi grubym murem dystansu, pewna ciepła iskra zaczęłaby swoje życie. Podobnie jak działo się to teraz w nim samym. Kocham cię właśnie za to, że jesteś sobą i nikim innym. I on odczuwał to samo, wiedząc, że te słowa mogły wybrzmieć jedynie z ust kogoś prawdziwego, szczerego i oddanego. Bo każda miłość była bezinteresowna. Z ciepłym uśmiechem przyjął zgodę Pomony na przedłużenie wizyty, a oparcie się o niego, chociażby na krótką chwilę, znów sprawiło, że utwierdził się we wszystkim, co padło między nimi. Nie sądził, że będzie w stanie poczuć tę więź mocniej, ale jeszcze wiele razy miał ulegać zaskoczeniu. Gdy opadli na kanapę, w końcu wyplątał się z płaszcza i przewiesił go przez oparcie, uważnie słuchając słów swojej gospodyni. Nie znał gry, którą proponowała, ale jej wybór nie powinien był go dziwić — przecież była sobą, kobietą z uszami renifera. Zaczęła zadawać pytania, a Jayden już wiedział, że pod tym wszystkim krył się okrutny plan zrównania go z ziemią. - Co to w ogóle za oszustwa? - spytał po wypiciu drugiej kolejki. - Pani profesor lubi grać nie fair - dodał, krzywiąc się, czując gorzki posmak alkoholu w gardle. Zakrztusił się jednak, słysząc ostatnie, trzecie pytanie i musiał przez chwilę się uspokajać zanim spojrzał na dumną z siebie Pomonę. - Czy to odniesienie do tego niezdarnego pocałunku z wczoraj, przepraszam? - spytał podejrzliwie, mrużąc oczy i wbijając spojrzenie w przeciwniczkę, próbując ją rozpracować. Lub zmusić do zeznań. Było już dobrze po północy, gdy skończyli pakowanie ostatnich z prezentów, które później miały roznieść skrzaty domowe do każdego Pokoju Wspólnego i cóż... To nie był zbyt udany ruch. Zaraz jednak zatrzymał szklankę przed ustami i zastygł w bezruchu na pół uderzenia serca. - Nie! - zawołał jakby było to niesamowite odkrycie i odstawił picie na stolik przed nimi. - Nie sądziłem, że to sobie przypomnę - zaśmiał się na wspomnienie, które pojawiło się w jego głowie. - To było zaraz po moich urodzinach, gdy natrafiłem na pewną kobietę i to było jak uderzenie pioruna. Potem pojawiły się głosy, że nad Londynem uniosła się chmura amortencji. Więc tym razem pudło - dodał, szczerząc się, chociaż równocześnie było mu okropnie wstyd za tamten moment. Zachowywał się wtedy jak pijany, ale zwyczajnie nie mógł się powstrzymać, będąc przyciągany niewidzialną siłą w stronę tamtej czarownicy. Po jednym dniu znów był dawnym sobą, ale sam nie wiedział, co by zrobił, jeśli znów stanęłaby na jego drodze. To było zdecydowanie ponad jego siły... Na szczęście ktoś inny zajmował jego głowę w tym momencie. A właściwie wymyślanie pytań do gry. Zastanowił się przez moment, po czym zaczął swoje przesłuchanie. - Nigdy przenigdy nie zdałem zielarstwa na więcej niż zadowalający. Nigdy przenigdy nie widziałem trolla. Nigdy przenigdy nie byłem zakochany. O! Nigdy przenigdy nie dostałem szlabanu.
Nie wiedział, ile czasu minęło, gdy po prostu siedzieli i grali w kolejne gry, nie przestając przy okazji się śmiać, wypominać kolejnych niezręcznych momentów i słuchać w kółko składanki świątecznych piosenek. Słońce już dawno zaszło za horyzontem, na zewnątrz wciąż świszczał wiatr, ale Jayden wcale nie czuł się zmęczony. Ani razu też nie sięgnął po jedzenie zbyt zajęty wszystkim, co działo się przed nim i osobą, która równocześnie oddawała ów całość. W końcu jednak wszystko ucichło łącznie z muzyką, a ogień w kominku leniwie się dopalał, zupełnie jakby prosił o kolejne kawałki drewna, na których mógłby odprawiać swój taniec. Vane spełnił jego prośbę i po chwili twarze dwójki czarodziejów rozjaśniły się czerwonym blaskiem, opatulając ich równocześnie przyjemnym powiewem ciepła. Przez jakiś czas wpatrywali się w ognie skaczące raz po raz i syczące przy tym groźnie. Nie było w tym momencie niczego złego, niczego, co Jay by zmienił, bo wszystko było na swoim miejscu. Przeniósł spojrzenie na siedzącą obok Pomonę, a później jego oczy zsunęły się na jej drobne dłonie ułożone na grubym kocu. Przez moment nie poruszył się, ale w końcu nieśmiało zawędrował ku nim palcami. Nie wiedział, czy zielarka miała go od siebie odsunąć, dlatego nie naprzykrzał się. Po prostu chciał ją wziąć za rękę. To wszystko. - Tak jest dobrze? - spytał cicho, biorąc delikatnie jej dłoń w swoją i zaczynając wolno zataczać kółka opuszkami palców na ciepłej, kobiecej skórze. Chciał to robić jak najsubtelniej, jak najczulej, by po prostu wiedziała, że był obok. Bez zbytniej nachalności, bez przesadnego dystansu, chociaż można było wyczuwać tak wiele nieśmiałości pomiędzy nimi. Jayden jednak chciał, żeby wiedziała, że bycie z nią w tym miejscu, w tym momencie i czerpanie z jej bliskości było najlepszym, co mogło go spotkać. Bo chociaż wcześniej przebywali ze sobą tak często, astronomowi zdawało się, że nigdy nie miał mieć jej dosyć. Zabawne ile razy już znajdowali się w takiej sytuacji, ale odczuwanie jej teraz, było odkrywaniem nowej sfery i wybudzaniem nieznanych dotąd uczuć.
Czy widząc go teraz, skrzywiłyby się, uważając to wszystko za zbyt ckliwe? Zapewne, ale gdyby zachowałyby się inaczej, Jay poczułby się dziwnie. Wiedziałby jednak, że w swoim delikatnym wnętrzu ukrytym przed wszystkimi grubym murem dystansu, pewna ciepła iskra zaczęłaby swoje życie. Podobnie jak działo się to teraz w nim samym. Kocham cię właśnie za to, że jesteś sobą i nikim innym. I on odczuwał to samo, wiedząc, że te słowa mogły wybrzmieć jedynie z ust kogoś prawdziwego, szczerego i oddanego. Bo każda miłość była bezinteresowna. Z ciepłym uśmiechem przyjął zgodę Pomony na przedłużenie wizyty, a oparcie się o niego, chociażby na krótką chwilę, znów sprawiło, że utwierdził się we wszystkim, co padło między nimi. Nie sądził, że będzie w stanie poczuć tę więź mocniej, ale jeszcze wiele razy miał ulegać zaskoczeniu. Gdy opadli na kanapę, w końcu wyplątał się z płaszcza i przewiesił go przez oparcie, uważnie słuchając słów swojej gospodyni. Nie znał gry, którą proponowała, ale jej wybór nie powinien był go dziwić — przecież była sobą, kobietą z uszami renifera. Zaczęła zadawać pytania, a Jayden już wiedział, że pod tym wszystkim krył się okrutny plan zrównania go z ziemią. - Co to w ogóle za oszustwa? - spytał po wypiciu drugiej kolejki. - Pani profesor lubi grać nie fair - dodał, krzywiąc się, czując gorzki posmak alkoholu w gardle. Zakrztusił się jednak, słysząc ostatnie, trzecie pytanie i musiał przez chwilę się uspokajać zanim spojrzał na dumną z siebie Pomonę. - Czy to odniesienie do tego niezdarnego pocałunku z wczoraj, przepraszam? - spytał podejrzliwie, mrużąc oczy i wbijając spojrzenie w przeciwniczkę, próbując ją rozpracować. Lub zmusić do zeznań. Było już dobrze po północy, gdy skończyli pakowanie ostatnich z prezentów, które później miały roznieść skrzaty domowe do każdego Pokoju Wspólnego i cóż... To nie był zbyt udany ruch. Zaraz jednak zatrzymał szklankę przed ustami i zastygł w bezruchu na pół uderzenia serca. - Nie! - zawołał jakby było to niesamowite odkrycie i odstawił picie na stolik przed nimi. - Nie sądziłem, że to sobie przypomnę - zaśmiał się na wspomnienie, które pojawiło się w jego głowie. - To było zaraz po moich urodzinach, gdy natrafiłem na pewną kobietę i to było jak uderzenie pioruna. Potem pojawiły się głosy, że nad Londynem uniosła się chmura amortencji. Więc tym razem pudło - dodał, szczerząc się, chociaż równocześnie było mu okropnie wstyd za tamten moment. Zachowywał się wtedy jak pijany, ale zwyczajnie nie mógł się powstrzymać, będąc przyciągany niewidzialną siłą w stronę tamtej czarownicy. Po jednym dniu znów był dawnym sobą, ale sam nie wiedział, co by zrobił, jeśli znów stanęłaby na jego drodze. To było zdecydowanie ponad jego siły... Na szczęście ktoś inny zajmował jego głowę w tym momencie. A właściwie wymyślanie pytań do gry. Zastanowił się przez moment, po czym zaczął swoje przesłuchanie. - Nigdy przenigdy nie zdałem zielarstwa na więcej niż zadowalający. Nigdy przenigdy nie widziałem trolla. Nigdy przenigdy nie byłem zakochany. O! Nigdy przenigdy nie dostałem szlabanu.
Nie wiedział, ile czasu minęło, gdy po prostu siedzieli i grali w kolejne gry, nie przestając przy okazji się śmiać, wypominać kolejnych niezręcznych momentów i słuchać w kółko składanki świątecznych piosenek. Słońce już dawno zaszło za horyzontem, na zewnątrz wciąż świszczał wiatr, ale Jayden wcale nie czuł się zmęczony. Ani razu też nie sięgnął po jedzenie zbyt zajęty wszystkim, co działo się przed nim i osobą, która równocześnie oddawała ów całość. W końcu jednak wszystko ucichło łącznie z muzyką, a ogień w kominku leniwie się dopalał, zupełnie jakby prosił o kolejne kawałki drewna, na których mógłby odprawiać swój taniec. Vane spełnił jego prośbę i po chwili twarze dwójki czarodziejów rozjaśniły się czerwonym blaskiem, opatulając ich równocześnie przyjemnym powiewem ciepła. Przez jakiś czas wpatrywali się w ognie skaczące raz po raz i syczące przy tym groźnie. Nie było w tym momencie niczego złego, niczego, co Jay by zmienił, bo wszystko było na swoim miejscu. Przeniósł spojrzenie na siedzącą obok Pomonę, a później jego oczy zsunęły się na jej drobne dłonie ułożone na grubym kocu. Przez moment nie poruszył się, ale w końcu nieśmiało zawędrował ku nim palcami. Nie wiedział, czy zielarka miała go od siebie odsunąć, dlatego nie naprzykrzał się. Po prostu chciał ją wziąć za rękę. To wszystko. - Tak jest dobrze? - spytał cicho, biorąc delikatnie jej dłoń w swoją i zaczynając wolno zataczać kółka opuszkami palców na ciepłej, kobiecej skórze. Chciał to robić jak najsubtelniej, jak najczulej, by po prostu wiedziała, że był obok. Bez zbytniej nachalności, bez przesadnego dystansu, chociaż można było wyczuwać tak wiele nieśmiałości pomiędzy nimi. Jayden jednak chciał, żeby wiedziała, że bycie z nią w tym miejscu, w tym momencie i czerpanie z jej bliskości było najlepszym, co mogło go spotkać. Bo chociaż wcześniej przebywali ze sobą tak często, astronomowi zdawało się, że nigdy nie miał mieć jej dosyć. Zabawne ile razy już znajdowali się w takiej sytuacji, ale odczuwanie jej teraz, było odkrywaniem nowej sfery i wybudzaniem nieznanych dotąd uczuć.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Adaptacja do nowych warunków sytuacji widzianej z całkowicie odmiennej perspektywy może być trudna, chociaż ja zawsze miałam jakiś dryg do dostosowywania się do aktualnego stanu rzeczy. Zawsze, gdy świat dookoła zmienia się, to ja jakimś magicznym cudem odnajduję w zmianach pozytywy, których kurczowo się trzymam. Do czasu kolejnego odwrócenia się ról. To nic złego, nie tkwić w miejscu, w dawnych urazach i przemyśleniach - wtedy rzeczywistość wydaje się mniej bolesna, łatwiejsza do udźwignięcia. Moi rodzice nie posiadają takiej zdolności i wiem, że jest im ciężko; są kochani, pomocni i serdeczni, ale wciąż zdecydowanie zbyt zafiksowani na punkcie starego porządku, w jakim wszyscy powinni egzystować. Może to dobrze, mieć stały punkt odniesienia, ale czy warto dla niego poświęcać samorozwój? Zmiany potrzebne do przetrwania i nie tylko? Nie wiem, wiem, że nawet w spełnieniu najczarniejszych scenariuszy można wyłuskać odrobinę jasności. Nie chcę wyobrażać sobie co przeszedł Jay przez ostatnie miesiące i nawet jeśli mam o tym niejakie pojęcie, to ten etap jest już dawno za mną. Nie trzymam się kurczowo przeszłości wiedząc, że mam wpływ na przyszłość. To w jej kierunku patrzę. Tym samym doceniając to, co dzieje się w teraźniejszości, bo to ona jest głównym bodźcem sterującym to, co przed nami. Zaskakujące, jak szybko przechodzę z nastroju pełnego przygnębienia, niechęci i katastroficzności do optymizmu. Z nadzieją przyjmując kolejne nowości jakimi rzuca we mnie życie. On. Odmieniający trwającą dotąd relację o sto osiemdziesiąt stopni, sprawiający, że teoretycznie powinnam czuć niepokój. Może nawet wątpliwości? Obawy przed tym, do czego nas ta decyzja doprowadzi? Zamiast tego z ulgą przyjmuję spokój gładko osiadający na sercu, duszy i umyśle, ciesząc się z tego, co mamy. To nic, że mieliśmy to przez ten cały czas, tak bardzo długi - na niektóre, wyjątkowe rzeczy warto czekać. Nie za długo, naturalnie, żeby nie przegapić najwspanialszych momentów jakie mogą się z nich urodzić, ale pośpiech nie zawsze jest dobrym doradcą. Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że bardzo rzadko nim jest. Co prawda cierpliwość rzadko jest moją mocną stroną (uaktywnia się głównie w obliczu kłótni rodzeństwa), ale kiedy nagroda przewyższa czas oczekiwania, to wszelkie obawy znikają niezwykle szybko.
Tak jak teraz. W końcu jeszcze parę momentów temu umartwiałam się, a teraz spokojnie siedzę przed kominkiem na kanapie, w najlepszym towarzystwie z możliwych i pozwalam troskom na odpłynięcie z mojej głowy. Figa z Makiem wylegują się na dywanie, leniwie przeciągając się w blasku ognia; godziny mijają zaskakująco szybko, ale w ogóle tego nie odnotowuję. Zbyt dobrze mi tutaj. W objęciach nowości i obietnicy tego, że cokolwiek nas czeka, będzie to odrobinę łatwiejsze do przeżycia. Niestety wiem, że nie będzie prosto, nie tak całkiem - wojna trwa, nie pozostawiając nam wielkiego wyboru. Jedynie ścieżkę kolejnych ciał ginących bez sensu. O tym wolę teraz nie myśleć. Są święta, jest też całe mnóstwo powodów, żeby zaczepić się w tej konkretnej chwili. I jeden najważniejszy siedzący obok.
Rozpoczynam grę wyciągając najcięższą artylerię, ale uprzejmie udaję, że tak wcale nie jest. Nie taki był mój zamiar, prawda? Wygrywać, ja? Och, skądże! Niewinnie rozszerzam oczy z udawanym zdziwieniem i trzepocę rzęsami dla lepszego efektu. - Oszustwa? Gram według zasad! - rzucam niezwykle poważnie urażona insynuacjami mężczyzny. Jak on tak może, te oskarżenia ranią me biedne serce! - Odniesienie? Jakże bym śmiała? - Kontynuuję udawanie głupiutkiej kobiety, na której barkach spoczywają najgorsze z pomówień, przez co muszę się zacięcie bronić. Jednak trochę mi ten plan nie wychodzi, bo jakoś momentalnie wspomnienie tamtego pocałunku wywołuje jeszcze większe rumieńce niż miałam je do tej pory. Bardziej soczyste. Odchrząkuję więc i odwracam wzrok, niejako uziemiona przez swoją własną broń. - Czyli całowałeś się z kobietą, konkluzja jest jedna, pijesz mój drogi - stwierdzam, gdy już pierwsza fala wstydu przemija, a ja na nowo odnajduję w sobie odwagę i wolę walki. Mimo wszystko mrużę gniewnie oczy oraz przechylam głowę na lewą stronę, wpatrując się intensywnie w Jay’a. - Muszę jednak przyznać, że nie spodziewałam się, że masz tak bujne życie uczuciowe. - No, dobrze, trochę go drażnię, trochę się naigrywam. Może to okrutne, ale wypiłam trochę alkoholu i wydaje mi się to w tej chwili zabawne. Na tyle, że znacząco wzbogaca naszą szaloną grę. W której mój przeciwnik jest zaskakująco dobry. Przyjął moją taktykę, ale nie jestem zła. Zbyt dobrze się bawię. - Nie wiem jak to możliwe, nie zdać zielarstwa na więcej niż zadowalający. - Kręcę wesoło głową. - Trolla widziałam na wyścigu saneczkarskim tej zimy, więc nieźle trafiłeś. Zakochana też byłam, ale ze szlabanem… to pudło, też nigdy żadnego nie zarobiłam - odpowiadam szczerze na pytania, tracąc w tym momencie trzy punkty, a co za tym idzie, piję trzy kolejki. Przykrywam nogi kocem, bo nieco mi zimno w tych cienkich, chociaż absolutnie zachwycających spodniach. Jednak kiedy adrenalina spowodowana grą nieco opada, opada też większość emocji, zostawiając poczucie dziwnego zmęczenia. Takiego dobrego rodzaju. Spełnienia wraz z błogością. Dobrze jest nadrobić stracony czas w swoim towarzystwie. Wpatruję się jednak w tańczący w kominku ogień, szukając słów, które powinnam wypowiedzieć, ale zastaję tylko pustkę na krańcu umysłu. Może czasem nie warto szukać na siłę. Może czasem warto zaczekać. Brzmi znajomo, prawda?
Z niejakiego letargu wybudza mnie delikatny dotyk na dłoni, więc obracam głowę w stronę Jaydena. Uśmiecham się szeroko. - Więcej niż dobrze - zapewniam zdecydowanie, chociaż cicho. Nie wiedzieć dlaczego, ale nagle każdy dźwięk wydaje mi się zbyt głośny. Nie mniej ściskam uspokajająco jego rękę, żeby wiedział, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Nowości oprócz szczęścia zwykle przynoszą niepewności co do tego, jak powinniśmy się zachować. Nie istnieje żadna instrukcja obsługi relacji, więc zostajemy z tym sami sobie, usiłując w międzyczasie odnaleźć własny wzór, wypracować swój system oraz wydeptać prywatne drogi. - Cieszę się, że przyszedłeś. To głupie, bo minął raptem jeden dzień, ale brakowało mi ciebie - wyrzucam z siebie nagle. Czy tak ma już być? Że spędzony ze sobą czas nigdy nie będzie dostatecznie długi? A może po prostu nie zajęłam się jeszcze codziennością, dlatego czuję się w ten sposób? Sama już nie wiem. Skoro to ta nowość, o której ciągle rozmyślam, to muszę ją po prostu poznać i rozpracować. Na razie mam prawo nie wiedzieć.
Tak jak teraz. W końcu jeszcze parę momentów temu umartwiałam się, a teraz spokojnie siedzę przed kominkiem na kanapie, w najlepszym towarzystwie z możliwych i pozwalam troskom na odpłynięcie z mojej głowy. Figa z Makiem wylegują się na dywanie, leniwie przeciągając się w blasku ognia; godziny mijają zaskakująco szybko, ale w ogóle tego nie odnotowuję. Zbyt dobrze mi tutaj. W objęciach nowości i obietnicy tego, że cokolwiek nas czeka, będzie to odrobinę łatwiejsze do przeżycia. Niestety wiem, że nie będzie prosto, nie tak całkiem - wojna trwa, nie pozostawiając nam wielkiego wyboru. Jedynie ścieżkę kolejnych ciał ginących bez sensu. O tym wolę teraz nie myśleć. Są święta, jest też całe mnóstwo powodów, żeby zaczepić się w tej konkretnej chwili. I jeden najważniejszy siedzący obok.
Rozpoczynam grę wyciągając najcięższą artylerię, ale uprzejmie udaję, że tak wcale nie jest. Nie taki był mój zamiar, prawda? Wygrywać, ja? Och, skądże! Niewinnie rozszerzam oczy z udawanym zdziwieniem i trzepocę rzęsami dla lepszego efektu. - Oszustwa? Gram według zasad! - rzucam niezwykle poważnie urażona insynuacjami mężczyzny. Jak on tak może, te oskarżenia ranią me biedne serce! - Odniesienie? Jakże bym śmiała? - Kontynuuję udawanie głupiutkiej kobiety, na której barkach spoczywają najgorsze z pomówień, przez co muszę się zacięcie bronić. Jednak trochę mi ten plan nie wychodzi, bo jakoś momentalnie wspomnienie tamtego pocałunku wywołuje jeszcze większe rumieńce niż miałam je do tej pory. Bardziej soczyste. Odchrząkuję więc i odwracam wzrok, niejako uziemiona przez swoją własną broń. - Czyli całowałeś się z kobietą, konkluzja jest jedna, pijesz mój drogi - stwierdzam, gdy już pierwsza fala wstydu przemija, a ja na nowo odnajduję w sobie odwagę i wolę walki. Mimo wszystko mrużę gniewnie oczy oraz przechylam głowę na lewą stronę, wpatrując się intensywnie w Jay’a. - Muszę jednak przyznać, że nie spodziewałam się, że masz tak bujne życie uczuciowe. - No, dobrze, trochę go drażnię, trochę się naigrywam. Może to okrutne, ale wypiłam trochę alkoholu i wydaje mi się to w tej chwili zabawne. Na tyle, że znacząco wzbogaca naszą szaloną grę. W której mój przeciwnik jest zaskakująco dobry. Przyjął moją taktykę, ale nie jestem zła. Zbyt dobrze się bawię. - Nie wiem jak to możliwe, nie zdać zielarstwa na więcej niż zadowalający. - Kręcę wesoło głową. - Trolla widziałam na wyścigu saneczkarskim tej zimy, więc nieźle trafiłeś. Zakochana też byłam, ale ze szlabanem… to pudło, też nigdy żadnego nie zarobiłam - odpowiadam szczerze na pytania, tracąc w tym momencie trzy punkty, a co za tym idzie, piję trzy kolejki. Przykrywam nogi kocem, bo nieco mi zimno w tych cienkich, chociaż absolutnie zachwycających spodniach. Jednak kiedy adrenalina spowodowana grą nieco opada, opada też większość emocji, zostawiając poczucie dziwnego zmęczenia. Takiego dobrego rodzaju. Spełnienia wraz z błogością. Dobrze jest nadrobić stracony czas w swoim towarzystwie. Wpatruję się jednak w tańczący w kominku ogień, szukając słów, które powinnam wypowiedzieć, ale zastaję tylko pustkę na krańcu umysłu. Może czasem nie warto szukać na siłę. Może czasem warto zaczekać. Brzmi znajomo, prawda?
Z niejakiego letargu wybudza mnie delikatny dotyk na dłoni, więc obracam głowę w stronę Jaydena. Uśmiecham się szeroko. - Więcej niż dobrze - zapewniam zdecydowanie, chociaż cicho. Nie wiedzieć dlaczego, ale nagle każdy dźwięk wydaje mi się zbyt głośny. Nie mniej ściskam uspokajająco jego rękę, żeby wiedział, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Nowości oprócz szczęścia zwykle przynoszą niepewności co do tego, jak powinniśmy się zachować. Nie istnieje żadna instrukcja obsługi relacji, więc zostajemy z tym sami sobie, usiłując w międzyczasie odnaleźć własny wzór, wypracować swój system oraz wydeptać prywatne drogi. - Cieszę się, że przyszedłeś. To głupie, bo minął raptem jeden dzień, ale brakowało mi ciebie - wyrzucam z siebie nagle. Czy tak ma już być? Że spędzony ze sobą czas nigdy nie będzie dostatecznie długi? A może po prostu nie zajęłam się jeszcze codziennością, dlatego czuję się w ten sposób? Sama już nie wiem. Skoro to ta nowość, o której ciągle rozmyślam, to muszę ją po prostu poznać i rozpracować. Na razie mam prawo nie wiedzieć.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nigdy nie czuł się na niewłaściwym miejscu, gdy nadchodziły zmiany. Natura była ciągłą zmianą i będąc jej częścią, nie można było z nią walczyć czy temu zaprzeczać. Bo czy wtedy człowiek nie zaprzeczyłby samemu sobie? Nie wyparłby się tego, kim jest naprawdę? Nie trzeba było być filozofem czy uzdrowicielem, by dopatrzyć się takiego prostego wytłumaczenia. Ludzie ciągle się zmieniali, przez całe swoje życie — rośli, starzeli się, inaczej ubierali, czesali, przechodzili z miejsca na miejsce. Tak samo było ze wszystkim dokoła nich i Jayden doskonale zdawał sobie z tego sprawę. To na tych różnicach, zmianach nawet na poziomie mikrostruktur egzystował i ekscytował się każdego dnia. Widząc swojego sąsiada nie widział go w tym samym świetle co wieczór wcześniej; patrząc w górę na gwiazdy nie dostrzegał tego samego światła dwa razy. Tam i tutaj zachodziły nieodwracalne procesy i nie należało patrzeć w przeszłość i żałować, że już przeszły. Owszem, odeszły, ale na ich miejsce pojawiało się coś nowego, nie gorszego, ale odmiennego. Coś fascynującego. Śmierć wielkiej gwiazdy dawała początek narodzinom czarnej dziury, a one umożliwiały wytworzenie się dokoła niej galaktyki. Z ludźmi było tak samo i Jay czasami był w szoku, nie wiedząc jak to było możliwe, że człowiek nie potrafił tego dostrzec. To było tak boleśnie logiczne, że aż szokujące. W takim jednak świecie dorastał — otwartości umysłu i ciągłej transformacji. Nie był wychowywany w konserwatywnej myśli — Vane'owie byli ludźmi nauki, a ci nie mogli pozostawać w jednym miejscu zbyt długo, bo nigdy by się nie rozwinęli. Nie oznaczało to, że zapominali o kulturze czy manierach. Absolutnie. Nie zmuszało to jednak badaczy do braku rozwoju, dlatego mieli bardziej od innych poszerzone horyzonty i nic nie potrafiło ich zaszokować. Dlatego w wypadku spraw między Pomoną a nim samym, Jayden nie odczuwał strachu. Ich znajomość przeszła zmianę i wciąż miała być poddawana tym procesom, jednak astronom właśnie tym żył. Martwiłby się, gdyby nie działo się absolutnie nic, a oni zostaliby tam, gdzie byli przez ostatnie lata w rutynie, monotonni i bezruchu.
Dlatego przyjmował to, co się działo z taką ulgą i uśmiechem na twarzy, dopatrując się w Pomonie podobnego spokoju związanego z następnym poziomem ów relacji. Zielarka wcale nie wyglądała na przerażoną czy niepewną; wręcz przeciwnie — wiele zmartwień, które wcześniej odmalowywało się na jej twarzy uleciało w niebyt, nie pozostawiając po sobie chociażby śladu istnienia. Nieśmiałość, którą można było podejrzewać, że pojawi się pomiędzy nimi, mignęła tylko przez chwilę, bo dobrze czuli się w swoim towarzystwie. Zupełnie jakby nic się nie zmieniło, odkąd tylko Jayden przedstawił się podczas jej pierwszego dnia pracy w Hogwarcie. Dość szybko zdali sobie sprawę, że łączyło ich coś niesamowicie istotnego — jedzenie. Z każdą kolejną rozmową odkrywali nowe elementy, aż przyjaźń była czymś oczywistym. Pracowali najczęściej w różnych godzinach, ale nie przeszkadzało to, żeby wspólnie zakraść się do kuchni i podjeść jeszcze odrobinę smakołyków dobrze po kolacji. Ich mały rytuał odbywał się jedynie w tym ścisłym gronie z dwiema osobami na liście. Czy pokręcona gra z wyzwaniem miała się stać częścią pewnej tradycji? Jayden miał nadzieję, że jednak nie. - Chyba wciąż nie rozumiem do końca zasad tej gry - stwierdził, westchnąwszy ciężko, gdy okazało się, że jednak musiał wypić kolejny łyk. Co dziwne, każdy następny przechodził mu przez gardło łatwiej niż poprzedni. Czy to oznaczało, że końcówki miał w ogóle nie czuć? Na szczęście nie musiał się o tym przekonywać, bo trwająca zabawa szybko przeistoczyła się w inną i tak kilka razy — astronom był pod wrażeniem, że Pomona umiała wymyślić tyle przeróżnych gier i żadna nie wiała nudą. W końcu tylko nieinteligentni ludzie się nudzili, prawda?
Gdy i ten moment musiał się zakończyć, a Jay niepewnie szukał ciepła drugiej osoby, nie zderzył się z odrzuceniem. Więcej niż dobrze, padło z ust Pomony, a on uśmiechnął się lekko, chociaż można było doszukać się w tym grymasie dozę nieśmiałości. Nie wiedział, na czym miała polegać ta bliskość, jednak nie opierał się na żadnych własnych domysłach — po prostu robił to, co czuł, że chciał. Badanie fraktury skóry jej dłoni było jedną z tych rzeczy, a cicha akceptacja pozwoliła mu na to. Był to tylko niewinny dotyk, mimo to serce profesora zabiło mocniej. Szczególnie w momencie, w którym zielarka wyjawiła mu swoje kolejne myśli. - Wiesz, co powiedział kiedyś ktoś mądry? Miłość – to tęsknota za wiecznym zjednoczeniem z drugą osobą - odpowiedział po chwili zastanowienia, nie chcąc w żaden sposób ingerować w to dobre milczenie. Nie czuł się niezręcznie, pozwalając ciszy, by trwała, chociaż na co dzień brak dźwięków był dla niego pewnym rodzajem pułapki. Teraz tak nie było i Vane nie był nawet zaskoczony. Bo w końcu dlaczego milczenie z kimś, z kim można było porozumiewać się bez słów, miało być złe? - Nie mów więc, że to głupie. Obrażasz Platona - zaśmiał się, ściskając nieco mocniej dłoń Pomony i posyłając jej ciepłe spojrzenie. Mogła z niego wyczytać dokładnie to samo, co zawsze; że też tęsknił i że cieszyło go to spotkanie, a oglądanie jej uśmiechu było najcenniejszą nagrodą, którą miał ze sobą zabrać. Tak było kiedyś. Teraz było jakoś inaczej... Nawet nie zauważył, kiedy dokładnie z jej palców dotarł na nadgarstek, pozwalając sobie na chwilowe tam zatrzymanie. Rysował niewidoczne ślady na jej skórze, nie zastanawiając się nad ich układem. Po prostu robił to, czując jak kolejne mrowienie rozchodziło się od jego klatki piersiowej na resztę ciała. Nie przestawał jednak, plasując nowe doznanie jako coś miłego. Przesunął więc palcami przez przedramię Pomony, łokieć, wyżej, aż nie trafił do ukrytej pod rozpuszczonymi włosami szyi — delikatnie, niedostrzegalnie, niemal bezszelestnie. Zanim jej dotknął, zawahał się. Nie był kompletnie pewien swoich ruchów, a brak tej pewności wcale nie ułatwiał mu podejmowania kolejnych gestów. Nie bał się gwiazd, nieba, wyliczeń, pojedynków, ale tutaj, z nią nie wiedział, co powinien był robić. Nie wiedział, czy mógł; bał się, że Pomona w pewnym momencie go odsunie, a on poczuje się jeszcze bardziej zagubiony niż w aktualnej chwili. Czy było to w ogóle możliwe? Nie miał pojęcia... Ale nie przestawał, czując, że sięganie dalej niż wcześniej wprawiało go w dziwne poczucie ekscytacji, lecz równocześnie wewnętrznych zawirowań. Czuł się odurzony tym wszystkim i musiał przyznać, że mu się to podobało. Przez jakąś chwilę badał zakrzywienie na szyi Pomony, aż delikatnie przejechał opuszkami palców po zarysie jej kości policzkowych, a następnie żuchwy, nie spuszczając z niej spojrzenia ani na chwilę. Chciał badać najdrobniejszą cząstkę składającą się na jej osobę. Chciał rozkoszować się miękkością rysów i dotykiem gładkiej skóry. Chciał po prostu siedzieć tam bez końca i na nią patrzeć. Ułożył dłoń na jej policzku, nie odrywając spojrzenia od jej lśniących oczu. Nawet nie zauważył, że przysunął się do niej i gdyby tylko chcieli, z łatwością oparliby się o siebie czołami. Teraz mogli czuć gorące powietrze uciekające spomiędzy ich ust, owiewające się wzajemnie i zakrapiane dawno wypitą słodkością alkoholu. Oddech przyspieszył czarodziejowi gwałtownie, gdy czuł ją tak blisko, a coś ciężkiego, wcześniej nieznanego osiadło mu na klatce piersiowej. Elektryzujące fale przechodziły mu raz po raz przez całe ciało, współgrając ze wzbierającym w jego umyśle napięciem — jeszcze moment i sądził, że rozsadzi mu głowę. - Tak jest dobrze? - spytał cicho, czując suchość w ustach i sunąc kciukiem po dolnej wardze zielarki. Nie wiedział, co powinien był robić. Nie wiedział, czy robił to dobrze. Wiedział za to, co chciał robić, jednak jak bardzo to coś odstawało od tego, do czego był przyzwyczajony? Czy to, co odczuwał, było właściwe? Gdy jego spojrzenie natknęło się na jej pełne, rozchwiane wargi, poczuł jak umysł wraz z ciałem wykrzyczały mu, czego w tym momencie miał pragnąć ich właściciel, odpychając wszelkie wątpliwości na peryferia. Co musiał mieć za wszelką cenę, żeby nie zwariować. Bicie serca i szum w uszach zagłuszały mu każdy inny dźwięk — trzask drwa w kominku, wycie nocnego wiatru za oknem i grane kolędy u sąsiadów po drugiej stronie ściany. Krew głośno krążyła w żyłach, a serce nie nadążało z przetłoczeniem jej w tak drastycznym tempie. To było jak wzrastające napięcie, które tylko czekało na eksplozję.
Dlatego przyjmował to, co się działo z taką ulgą i uśmiechem na twarzy, dopatrując się w Pomonie podobnego spokoju związanego z następnym poziomem ów relacji. Zielarka wcale nie wyglądała na przerażoną czy niepewną; wręcz przeciwnie — wiele zmartwień, które wcześniej odmalowywało się na jej twarzy uleciało w niebyt, nie pozostawiając po sobie chociażby śladu istnienia. Nieśmiałość, którą można było podejrzewać, że pojawi się pomiędzy nimi, mignęła tylko przez chwilę, bo dobrze czuli się w swoim towarzystwie. Zupełnie jakby nic się nie zmieniło, odkąd tylko Jayden przedstawił się podczas jej pierwszego dnia pracy w Hogwarcie. Dość szybko zdali sobie sprawę, że łączyło ich coś niesamowicie istotnego — jedzenie. Z każdą kolejną rozmową odkrywali nowe elementy, aż przyjaźń była czymś oczywistym. Pracowali najczęściej w różnych godzinach, ale nie przeszkadzało to, żeby wspólnie zakraść się do kuchni i podjeść jeszcze odrobinę smakołyków dobrze po kolacji. Ich mały rytuał odbywał się jedynie w tym ścisłym gronie z dwiema osobami na liście. Czy pokręcona gra z wyzwaniem miała się stać częścią pewnej tradycji? Jayden miał nadzieję, że jednak nie. - Chyba wciąż nie rozumiem do końca zasad tej gry - stwierdził, westchnąwszy ciężko, gdy okazało się, że jednak musiał wypić kolejny łyk. Co dziwne, każdy następny przechodził mu przez gardło łatwiej niż poprzedni. Czy to oznaczało, że końcówki miał w ogóle nie czuć? Na szczęście nie musiał się o tym przekonywać, bo trwająca zabawa szybko przeistoczyła się w inną i tak kilka razy — astronom był pod wrażeniem, że Pomona umiała wymyślić tyle przeróżnych gier i żadna nie wiała nudą. W końcu tylko nieinteligentni ludzie się nudzili, prawda?
Gdy i ten moment musiał się zakończyć, a Jay niepewnie szukał ciepła drugiej osoby, nie zderzył się z odrzuceniem. Więcej niż dobrze, padło z ust Pomony, a on uśmiechnął się lekko, chociaż można było doszukać się w tym grymasie dozę nieśmiałości. Nie wiedział, na czym miała polegać ta bliskość, jednak nie opierał się na żadnych własnych domysłach — po prostu robił to, co czuł, że chciał. Badanie fraktury skóry jej dłoni było jedną z tych rzeczy, a cicha akceptacja pozwoliła mu na to. Był to tylko niewinny dotyk, mimo to serce profesora zabiło mocniej. Szczególnie w momencie, w którym zielarka wyjawiła mu swoje kolejne myśli. - Wiesz, co powiedział kiedyś ktoś mądry? Miłość – to tęsknota za wiecznym zjednoczeniem z drugą osobą - odpowiedział po chwili zastanowienia, nie chcąc w żaden sposób ingerować w to dobre milczenie. Nie czuł się niezręcznie, pozwalając ciszy, by trwała, chociaż na co dzień brak dźwięków był dla niego pewnym rodzajem pułapki. Teraz tak nie było i Vane nie był nawet zaskoczony. Bo w końcu dlaczego milczenie z kimś, z kim można było porozumiewać się bez słów, miało być złe? - Nie mów więc, że to głupie. Obrażasz Platona - zaśmiał się, ściskając nieco mocniej dłoń Pomony i posyłając jej ciepłe spojrzenie. Mogła z niego wyczytać dokładnie to samo, co zawsze; że też tęsknił i że cieszyło go to spotkanie, a oglądanie jej uśmiechu było najcenniejszą nagrodą, którą miał ze sobą zabrać. Tak było kiedyś. Teraz było jakoś inaczej... Nawet nie zauważył, kiedy dokładnie z jej palców dotarł na nadgarstek, pozwalając sobie na chwilowe tam zatrzymanie. Rysował niewidoczne ślady na jej skórze, nie zastanawiając się nad ich układem. Po prostu robił to, czując jak kolejne mrowienie rozchodziło się od jego klatki piersiowej na resztę ciała. Nie przestawał jednak, plasując nowe doznanie jako coś miłego. Przesunął więc palcami przez przedramię Pomony, łokieć, wyżej, aż nie trafił do ukrytej pod rozpuszczonymi włosami szyi — delikatnie, niedostrzegalnie, niemal bezszelestnie. Zanim jej dotknął, zawahał się. Nie był kompletnie pewien swoich ruchów, a brak tej pewności wcale nie ułatwiał mu podejmowania kolejnych gestów. Nie bał się gwiazd, nieba, wyliczeń, pojedynków, ale tutaj, z nią nie wiedział, co powinien był robić. Nie wiedział, czy mógł; bał się, że Pomona w pewnym momencie go odsunie, a on poczuje się jeszcze bardziej zagubiony niż w aktualnej chwili. Czy było to w ogóle możliwe? Nie miał pojęcia... Ale nie przestawał, czując, że sięganie dalej niż wcześniej wprawiało go w dziwne poczucie ekscytacji, lecz równocześnie wewnętrznych zawirowań. Czuł się odurzony tym wszystkim i musiał przyznać, że mu się to podobało. Przez jakąś chwilę badał zakrzywienie na szyi Pomony, aż delikatnie przejechał opuszkami palców po zarysie jej kości policzkowych, a następnie żuchwy, nie spuszczając z niej spojrzenia ani na chwilę. Chciał badać najdrobniejszą cząstkę składającą się na jej osobę. Chciał rozkoszować się miękkością rysów i dotykiem gładkiej skóry. Chciał po prostu siedzieć tam bez końca i na nią patrzeć. Ułożył dłoń na jej policzku, nie odrywając spojrzenia od jej lśniących oczu. Nawet nie zauważył, że przysunął się do niej i gdyby tylko chcieli, z łatwością oparliby się o siebie czołami. Teraz mogli czuć gorące powietrze uciekające spomiędzy ich ust, owiewające się wzajemnie i zakrapiane dawno wypitą słodkością alkoholu. Oddech przyspieszył czarodziejowi gwałtownie, gdy czuł ją tak blisko, a coś ciężkiego, wcześniej nieznanego osiadło mu na klatce piersiowej. Elektryzujące fale przechodziły mu raz po raz przez całe ciało, współgrając ze wzbierającym w jego umyśle napięciem — jeszcze moment i sądził, że rozsadzi mu głowę. - Tak jest dobrze? - spytał cicho, czując suchość w ustach i sunąc kciukiem po dolnej wardze zielarki. Nie wiedział, co powinien był robić. Nie wiedział, czy robił to dobrze. Wiedział za to, co chciał robić, jednak jak bardzo to coś odstawało od tego, do czego był przyzwyczajony? Czy to, co odczuwał, było właściwe? Gdy jego spojrzenie natknęło się na jej pełne, rozchwiane wargi, poczuł jak umysł wraz z ciałem wykrzyczały mu, czego w tym momencie miał pragnąć ich właściciel, odpychając wszelkie wątpliwości na peryferia. Co musiał mieć za wszelką cenę, żeby nie zwariować. Bicie serca i szum w uszach zagłuszały mu każdy inny dźwięk — trzask drwa w kominku, wycie nocnego wiatru za oknem i grane kolędy u sąsiadów po drugiej stronie ściany. Krew głośno krążyła w żyłach, a serce nie nadążało z przetłoczeniem jej w tak drastycznym tempie. To było jak wzrastające napięcie, które tylko czekało na eksplozję.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zmiany są zalążkiem rozwoju i nic w tym złego. Wręcz przeciwnie, potrzebujemy rozwoju, żeby stawać się lepsi. Dlaczego tak wiele osób tego nie rozumiało, idąc na wojnę z postępem, zaciekle broniąc starego porządku? Nigdy nie potrafiłam tego zrozumieć - co więcej uważam, że nigdy już tego nie pojmę. Może jednak jestem głupia, ale w tym przypadku wolę chyba żyć w niewiedzy. Próbując zrozumieć niekończące się stanie w miejscu przeistaczające się w istocie w cofanie się, mogłabym popaść w marazm oraz szaleństwo. Nie chcę do tego dopuścić. Nie, kiedy wokół jest tak wiele do odkrycia. Jak chociażby my. Siedzący na kanapie w salonie, przed wesoło trzaskającym ogniu w kominku. Jest w tej chwili garść przyjemności i szczypta nowych doznań, których nigdy nie czułam. Nie w ten sposób. Poznaję więc całe spektrum nadchodzących zmian i to nic, że te są delikatne. Ledwie widoczne. Relacje już tak mają - przynajmniej te zaczynające się od przyjaźni. Osobiście uważam, że cały romantyzm powinien zacząć się właśnie od tak pewnego gruntu. Później łatwiej jest się porozumieć, a cisza dźwięcząca w uszach nigdy nie będzie tą niewłaściwą. Następnie wszystko przechodzi później w kolejny etap nadzwyczaj płynnie, dzięki czemu możemy wierzyć, że jesteśmy na dobrej drodze. Drobne niezręczności niczego nie zmieniają, w końcu i one kiedyś odejdą, zastąpione przez pewność siebie oraz idealne dopasowanie. Czy zawsze wierzę w szczęśliwe zakończenia? Naturalnie, że nie. Przecież nie tak dawno temu byłam gotowa zakopać się żywcem w grobie i czekać na śmierć - dobrze, że nie skorzystałam z tej wątpliwej pokusy, ominęłoby mnie tyle wspaniałych nowości! Nie wspominając już o cudownym wieczorze pełnym gier, w których to dowiedzieliśmy się o sobie czegoś więcej niż to, co nie wstyd mówić na głos. Niektóre rzeczy człowiek chowa głęboko w podświadomości, nie dopuszczając tam nikogo innego, nawet przyjaciela. Od zawsze przekonana, że to najwyższy etap relacji, jestem teraz tak niesamowicie miło zaskoczona. Tak bardzo, że nie zauważam momentu, w którym granice zostały zatarte - z taką lekkością i łatwością, że porozrzucane dotąd fragmenty wzajemnego oddziaływania teraz składają się w przejrzysty obraz. Zachwycający nowo odkrywanymi detalami, pachnący ekscytacją; to trochę przypomina rozpakowywanie prezentów w dniu urodzin. Za każdym razem wydarzenie warte wszystkich uśmiechów na świecie.
- Nie martw się, jak zagramy w nią jeszcze tysiąc razy… - rzucam pozornie poważnie, zapewne wzbudzając w Jaydenie najwyższy poziom grozy. Niestety nie wytrzymuję zbyt długo z grobową miną, dlatego wkrótce w powietrzu wybrzmiewa cichy śmiech. - Dobra, zagrajmy w coś innego - proponuję, wymyślając co rusz jakieś inne zabawy. Sama nie wiem skąd mam ich w głowie taką mnogość; pewnie z dzieciństwa spędzonego z całą zgrają Sproutów. Wtedy każdy miał jakieś dzikie pomysły i naturalnie każdy z nich musiał zostać przetestowany, żeby nikt nie poczuł się urażony lub pominięty. Więc graliśmy od świtu do nocy i żadna z tych gier nie powtórzyła się ani razu. Wady i zalety posiadania dużej rodziny. - Nie śmiałabym go obrazić. Wybacz, Platonie - odpowiadam żartobliwie, przecież wiedząc, że mężczyzna mnie nie usłyszy. Będąc w dobrym humorze zwykle popełniam największe gafy, część z nich żałując, ale dziś… dziś jest inaczej. Lepiej. Jakbym mogła wreszcie być sobą od dawien dawna. Zaskakująco ożywcze uczucie.
Jednak muszę przyznać, że niektóre nowości są zbyt nowe, nawet jak na mnie. Początkowy dotyk na dłoni wzbudza we mnie dodatkowe nakłady ciepła, sumując się z tymi doprowadzanymi przez ogień w kominku. Postępujące wędrówki palców Jay’a wzbudzają we mnie nieodkryte dotąd emocje. Czuję się jak naelektryzowana, ale w ten przyjemny sposób. Nie ten bolesny z pojedynkowej areny. Delikatne fale dreszczów kumulują się w paru miejscach na plecach, a nagła bliskość jaydenowej twarzy tuż przy mojej powoduje szybsze bicie serca. Wręcz przesadnie szybkie, gdy mam wrażenie, że za moment wytłucze dziurę w klatce piersiowej. Nagle czuję każde zakończenie nerwowe, z kolei jeśli chodzi o umysł… pustka. A może chaos powodujący dezorientację? Sama nie wiem. Wiem tylko, że nie potrafię odnaleźć żadnej błyskotliwej myśli, jakbym w ogóle przestała myśleć. Tylko serce, tylko uczucia, tylko ta chwila, w jakiej się nawzajem zamknęliśmy. Tylko my i niespokojne oddechy.
Nie jestem w stanie stwierdzić kiedy, jak i dlaczego usta najpierw muskają opuszek przesuwającego się po nich kciuka, a potem popchnięte energią ciała przykrywają sobą inne usta. Otulając je swoją miękkością oraz ciepłem, niekoniecznie słodyczą, gdy alkohol nie miał z nią nic wspólnego. Trochę oszołomiona tym nagłym wyskokiem przymykam oczy, w tym geście pocałunku zamykając odpowiedź na pytanie. Krew w żyłach wrze paląc skórę, serce wciąż donośnie podryguje, żołądek zaciska się w silny splot - taki przyjemny, jakby złożony z tysiąca motylich skrzydeł usiłujących uwolnić się z zamknięcia. Ostatecznie, po paru sekundach zdziwienia samą sobą, odzyskuję strzępy równowagi jakie pozwalają mi unieść jedną z dłoni. Pokierować nią na lekko chropowaty policzek, zamknąć go w subtelnym uścisku palców jakby bojąc się, że jego właściciel zaraz rozmyje się w powietrzu albo rozpadnie się na małe kawałeczki pozostawiając jedynie niezatrzymany żywioł tęsknoty. Może lepiej byłoby odciąć mu drogi ucieczki, opatulić pulchnością ciała, nie pozwolić odejść? Jak tylko podobne skrawki jakichkolwiek myśli docierają do centrum zrozumienia, wdrapuję się na kolana Vane'a, nie przerywając tańczącego na ustach pocałunku.
Nie mam pojęcia co się dzieje.
- Nie martw się, jak zagramy w nią jeszcze tysiąc razy… - rzucam pozornie poważnie, zapewne wzbudzając w Jaydenie najwyższy poziom grozy. Niestety nie wytrzymuję zbyt długo z grobową miną, dlatego wkrótce w powietrzu wybrzmiewa cichy śmiech. - Dobra, zagrajmy w coś innego - proponuję, wymyślając co rusz jakieś inne zabawy. Sama nie wiem skąd mam ich w głowie taką mnogość; pewnie z dzieciństwa spędzonego z całą zgrają Sproutów. Wtedy każdy miał jakieś dzikie pomysły i naturalnie każdy z nich musiał zostać przetestowany, żeby nikt nie poczuł się urażony lub pominięty. Więc graliśmy od świtu do nocy i żadna z tych gier nie powtórzyła się ani razu. Wady i zalety posiadania dużej rodziny. - Nie śmiałabym go obrazić. Wybacz, Platonie - odpowiadam żartobliwie, przecież wiedząc, że mężczyzna mnie nie usłyszy. Będąc w dobrym humorze zwykle popełniam największe gafy, część z nich żałując, ale dziś… dziś jest inaczej. Lepiej. Jakbym mogła wreszcie być sobą od dawien dawna. Zaskakująco ożywcze uczucie.
Jednak muszę przyznać, że niektóre nowości są zbyt nowe, nawet jak na mnie. Początkowy dotyk na dłoni wzbudza we mnie dodatkowe nakłady ciepła, sumując się z tymi doprowadzanymi przez ogień w kominku. Postępujące wędrówki palców Jay’a wzbudzają we mnie nieodkryte dotąd emocje. Czuję się jak naelektryzowana, ale w ten przyjemny sposób. Nie ten bolesny z pojedynkowej areny. Delikatne fale dreszczów kumulują się w paru miejscach na plecach, a nagła bliskość jaydenowej twarzy tuż przy mojej powoduje szybsze bicie serca. Wręcz przesadnie szybkie, gdy mam wrażenie, że za moment wytłucze dziurę w klatce piersiowej. Nagle czuję każde zakończenie nerwowe, z kolei jeśli chodzi o umysł… pustka. A może chaos powodujący dezorientację? Sama nie wiem. Wiem tylko, że nie potrafię odnaleźć żadnej błyskotliwej myśli, jakbym w ogóle przestała myśleć. Tylko serce, tylko uczucia, tylko ta chwila, w jakiej się nawzajem zamknęliśmy. Tylko my i niespokojne oddechy.
Nie jestem w stanie stwierdzić kiedy, jak i dlaczego usta najpierw muskają opuszek przesuwającego się po nich kciuka, a potem popchnięte energią ciała przykrywają sobą inne usta. Otulając je swoją miękkością oraz ciepłem, niekoniecznie słodyczą, gdy alkohol nie miał z nią nic wspólnego. Trochę oszołomiona tym nagłym wyskokiem przymykam oczy, w tym geście pocałunku zamykając odpowiedź na pytanie. Krew w żyłach wrze paląc skórę, serce wciąż donośnie podryguje, żołądek zaciska się w silny splot - taki przyjemny, jakby złożony z tysiąca motylich skrzydeł usiłujących uwolnić się z zamknięcia. Ostatecznie, po paru sekundach zdziwienia samą sobą, odzyskuję strzępy równowagi jakie pozwalają mi unieść jedną z dłoni. Pokierować nią na lekko chropowaty policzek, zamknąć go w subtelnym uścisku palców jakby bojąc się, że jego właściciel zaraz rozmyje się w powietrzu albo rozpadnie się na małe kawałeczki pozostawiając jedynie niezatrzymany żywioł tęsknoty. Może lepiej byłoby odciąć mu drogi ucieczki, opatulić pulchnością ciała, nie pozwolić odejść? Jak tylko podobne skrawki jakichkolwiek myśli docierają do centrum zrozumienia, wdrapuję się na kolana Vane'a, nie przerywając tańczącego na ustach pocałunku.
Nie mam pojęcia co się dzieje.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
W zmianach nie chodziło o całkowite odrzucenie tradycji. Opierały się one wszak na współegzystowaniu z historią, nie zaś zaprzepaszczeniu tego, czego dokonali ludzie lub natura przed nimi; ulepszano to, co już istniało, poszerzano pole, dawano świeże spojrzenie i podchodzono do tematu na nowo. Jednak Pomona miała rację — nie każdy potrafił to dostrzec, przez co wszystko, co było choć trochę związane z modernizmem, z miejsca odrzucono, nadając rzeczom innowacyjnym miana złych. Bolało go, gdy naukowcy, ludzie mający wykazywać się ciekawością świata, powstrzymywali się przed sięganiem po nowe rozwiązania i możliwości, bo ich ojcowie nie potrzebowali tych machin do pracy. A Vane widział w wynalazkach astronomicznych z dalekiego świata Wschodu przyszłość jego dziedziny. Gdyby złapał w swoje ręce ulepszoną wersję tuby optycznej, nie musiałby wszędzie ciągać ze sobą teleskopu przez co badania byłyby o wiele bardziej mobilne, obserwacje dokładniejsze, a ciała niebieskie lepiej, precyzyjniej zbadane. Mógł jedynie czytać o tych odkryciach swoich odległych kuzynów, nie będąc w stanie przekonać się na własnej skórze, co równało się z posiadaniem takich urządzeń. Profesor zawsze starał się tłumaczyć, że nauka wciąż szła do przodu; nie mogli więc zabraniać dostępu do poszerzania spektrum. Nieskutecznie. Królewskie Towarzystwo Astronomicznie skutecznie blokowało jego wszelkie apelacje o sprowadzenie chociażby eksperymentalnie na jego własny rachunek ów tuby, a podjęcie się ściągnięcia przyrządu nielegalnymi drogami było zbyt ryzykowne. Ta możliwość była jednak niesamowicie kusząca i Vane szarpał się z nią od tygodni, nie wiedząc, po której stronie rzeki stanąć — odrzucających rozwój starców czy wykraczających poza prawo badań. Była to tylko jedna, mała kwestia z setek, które wypłynęły ostatnimi czasy i spotykały się z potępieniem. Ile razy Jayden słyszał od rodziców swoich uczniów, że podoba im się Hogwart z uwagi na swoje związanie z przeszłością i ugruntowanie w myślach czterech założycieli. Nie to, co za granicą. Nie to, co się wyprawia wśród młodych czarodziejów. A co takiego się działo? Czasy ulegały zmianie i to, co starsi pamiętali ze swojego dzieciństwa, nie miało mieć miejsca w życiu młodszego pokolenia. Chociaż sam pracował z dopiero zaczynającymi swoją drogę ludźmi, często gubił się w tym, co było dla nich codziennością. Nowa muzyka, nowe trendy, nowa mowa. To wszystko nie było gorsze. Było po prostu inne. Obawianie się więc inności było jak obawianie się życia.
A Jayden chciał żyć. Chciał patrzeć, jak każdego dnia osłabiona nadzieja zdobywała małymi krokami coraz większą siłę. Chciał patrzeć, jak drobne gesty wpływały na rzeczywistość. Chciał patrzeć, jak to dobro nie ginęło w ciemnych odmętach niezrozumienia i okrucieństwa. Chciał patrzeć i działać. Dlatego właśnie podejmował się ryzyka na tyle, jak dalece pozwalały mu na to umiejętności, a motywacja do dalszego samodoskonalenia nie malała. Nie pamiętał o tym, że wspólnie z Pomoną należeli do jednego zebrania ludzi, którym przyświecał podobny cel, jednak nie potrzebował już w swoim życiu Zakonu Feniksa. Jego życie się zmieniło, jego pamięć też uległa zmianom, lecz serce wciąż pozostawało na miejscu — nadszarpnięte, zranione, ale ciągle bijące. Teraz mocniej i donośniej niż mógłby kiedykolwiek przypuszczać, chociaż nie sprawiało mu to żadnego bólu. Powinno. Powinno przypominać mu nieustannie o tym, co działo się za murami kamienicy; o tym, co wydarzyło się latem i o tym, czego nie potrafił zrobić. Czego nie potrafił obronić. Jayden myślał właśnie w ten sposób przez długie miesiące, dlatego te godziny spędzone w towarzystwie kogoś tak mu drogiego, działające jak miód na jego poharatane wnętrze, nie wpędziły go w poczucie winy. Wręcz przeciwnie — otworzył się mocniej, podświadomie chcąc, żeby to dobro, które teraz na niego spływało, uleczyło wszystkie ostatnie tygodnie. Miesiące. Lata. Żeby wyleczyło wspomnienia.
Te sekundy dłużyły się w nieskończoność, gdy w końcu poczuł jej usta na swoich, jednak nie tak jak pamiętał. Powinno to przypominać ten nieporadny pocałunek sprzed kilkudziesięciu godzin, ale wcale tak nie było. Ten dotyk był inny. Nieśmiały, lecz czuły. Naelektryzowany, wszechogarniający, lecz równocześnie błogi i wyczekiwany. Jay przez moment myślał, że płuca odmówiły mu posłuszeństwa, zapadając się w sobie, jednak dopiero po dłuższej chwili znów wypełniły się powietrzem, co irracjonalnie przyrównane było z przyjemnością zarówno w umyśle i ciele profesora. Zassał mocno zapach towarzyszący znajdującej się tak blisko kobiety, pozwalając, by oddychał już tylko dzięki niej. Nie myślał w tamtym momencie, dając się bombardować tysiącami nieznanych sobie bodźców z jej dotykiem na czele. Gdy przesunęła dłonią przez jego policzek, on zagłębił palce w jej miękkich włosach, zaciskając je w kasztanowych lokach. Nie chciał sprawiać jej bólu, chociaż ta delikatna krzywda zdawała się w tym momencie irracjonalna — praktycznie niezauważalna i z miejsca przebaczana. Działał instynktownie, słysząc jedynie gwałtownie łopoczące serce i nie wiedząc tak naprawdę, co się działo. Byli więc w tym wspólnie z Pomoną — nie rozumiejąc i nie zastanawiając się. Ponowne nagłe ciepło rozlało się szybkim dreszczem po jego ciele, gdy zielarka poruszyła się, naciskając na niego mocniej niż wcześniej. Gdyby nie przedłużający się w miły sposób pocałunek, usłyszałaby cisze pytanie dotyczącego tego, co robiła. Nic, żadne słowo nie wydobyło się jednak spomiędzy warg astronoma, który jedynie z cichym westchnieniem przyjął poczynania swojej towarzyszki. Gdy osiadła na nim, odetchnął krótko, dusząc dech w jej ustach. Czemu to robiła? Czemu tak bardzo na niego działała w niepojęty dla niego sposób? Czemu rozbudzała w nim coś, czego nie znał do tej pory? Czemu wydawało mu się, że ten chaos był sensem nie do ogarnięcia? Była uosobieniem tego, czego tak bardzo pragnął i nic nie mogło się temu przeciwstawić. Pierwszy raz czuł coś takiego; pierwszy raz tak bardzo chciał obecności drugiej osoby. Jak mógł wcześniej tego nie dostrzegać i pozwolić na to, żeby serce pozostawało niezaspokojone? Jakby w odpowiedzi zadudniło mu w klatce piersiowej jak oszalałe, gdy czuł ją tuż obok, a dłonie raz po raz badały kobiecy kark i wsuwały się we włosy. Instynktownie jednak objął ją ramionami w pasie i przyciągnął bliżej do siebie w pewnym uścisku, nie zostawiając żadnego zbędnego miejsca między dwójką czarodziejów. Trzymał ją mocno, zupełnie jakby miała od niego zaraz uciec, chociaż nic takiego się nie działo. Wręcz przeciwnie — Pomona wychodziła mu naprzeciw, a gdy tylko to robiła, ręce Jaydena splatały się wokół jej talii jeszcze mocniej. Nawet nie wiedział, kiedy pożądanie zatrzęsło jego ciałem. Mogła poczuć je na wnętrzu swojego uda, gdy igrała z nim w ten sposób. Jednak gdy tylko Vane zdał sobie z tego sprawę, odsunął ją gwałtownie od siebie, przenosząc na kanapę obok, po czym sam wstał prędko, przecierając usta zewnętrzną stroną dłoni. Momentalnie znalazł się po drugiej stronie pokoju, zupełnie jakby uciekał od palącego go ognia. - Przepraszam, Pom - rzucił od razu, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Motał się na prawo i lewo, oddychając przy tym ciężko i szybko, próbując jakoś zebrać galopujące myśli, jednak nie było na to sposobu. Nie chciał jej w żaden sposób urazić, ale nie był w stanie panować nad ciałem, a na pewno nie nad tą delikatną częścią. Instynkt uderzył mu do głowy, a w połączeniu z jej osobą tak blisko, nie mógł się mu nie poddać. Zresztą nie tylko to go przeraziło. Razem z fizycznością szły również myśli, w których jego dłonie wędrowały tam, gdzie nie powinny i robiły to, czego tak bardzo chciał się pozbyć z umysłu. Nie miał pojęcia skąd ani dlaczego to wszystko się tam pojawiło. Nie chciał tego! Potrząsnął głową, starając się wyrzucić wizje wspólnej kontemplacji, które nigdy wcześniej się tam nie pojawiły. W stosunku do nikogo, nie w stosunku do niej. Nigdy, aż do teraz. - Bardzo cię za to przepraszam - mówił to w kółko jak potłuczony, czując wzbierając w nim panikę, wstyd, niewiadomą. Przetarł dłonią twarz i zaraz jego palce przesunęły się we włosach, by tam już zostać. Jay zacisnął je, zupełnie jakby chciał równocześnie zaprzeczyć temu, co się przed momentem stało. Oparł się łokciem o gzyms kominka i trwał tak przez dłuższy moment, nie otwierając oczu. Nie był w stanie spojrzeć w tym momencie na Pomonę, wiedząc, co miał znaleźć w kobiecym wzroku. Nie wygrałby z odrzuceniem, a przecież właśnie to miało się tam kryć. - Tak mi przykro... Ja... Chyba będzie lepiej, jak już pójdę... - rzucił, czując uścisk w gardle. Chciał stąd uciec, zniknąć i poprosić ją, żeby zapomniała.
A Jayden chciał żyć. Chciał patrzeć, jak każdego dnia osłabiona nadzieja zdobywała małymi krokami coraz większą siłę. Chciał patrzeć, jak drobne gesty wpływały na rzeczywistość. Chciał patrzeć, jak to dobro nie ginęło w ciemnych odmętach niezrozumienia i okrucieństwa. Chciał patrzeć i działać. Dlatego właśnie podejmował się ryzyka na tyle, jak dalece pozwalały mu na to umiejętności, a motywacja do dalszego samodoskonalenia nie malała. Nie pamiętał o tym, że wspólnie z Pomoną należeli do jednego zebrania ludzi, którym przyświecał podobny cel, jednak nie potrzebował już w swoim życiu Zakonu Feniksa. Jego życie się zmieniło, jego pamięć też uległa zmianom, lecz serce wciąż pozostawało na miejscu — nadszarpnięte, zranione, ale ciągle bijące. Teraz mocniej i donośniej niż mógłby kiedykolwiek przypuszczać, chociaż nie sprawiało mu to żadnego bólu. Powinno. Powinno przypominać mu nieustannie o tym, co działo się za murami kamienicy; o tym, co wydarzyło się latem i o tym, czego nie potrafił zrobić. Czego nie potrafił obronić. Jayden myślał właśnie w ten sposób przez długie miesiące, dlatego te godziny spędzone w towarzystwie kogoś tak mu drogiego, działające jak miód na jego poharatane wnętrze, nie wpędziły go w poczucie winy. Wręcz przeciwnie — otworzył się mocniej, podświadomie chcąc, żeby to dobro, które teraz na niego spływało, uleczyło wszystkie ostatnie tygodnie. Miesiące. Lata. Żeby wyleczyło wspomnienia.
Te sekundy dłużyły się w nieskończoność, gdy w końcu poczuł jej usta na swoich, jednak nie tak jak pamiętał. Powinno to przypominać ten nieporadny pocałunek sprzed kilkudziesięciu godzin, ale wcale tak nie było. Ten dotyk był inny. Nieśmiały, lecz czuły. Naelektryzowany, wszechogarniający, lecz równocześnie błogi i wyczekiwany. Jay przez moment myślał, że płuca odmówiły mu posłuszeństwa, zapadając się w sobie, jednak dopiero po dłuższej chwili znów wypełniły się powietrzem, co irracjonalnie przyrównane było z przyjemnością zarówno w umyśle i ciele profesora. Zassał mocno zapach towarzyszący znajdującej się tak blisko kobiety, pozwalając, by oddychał już tylko dzięki niej. Nie myślał w tamtym momencie, dając się bombardować tysiącami nieznanych sobie bodźców z jej dotykiem na czele. Gdy przesunęła dłonią przez jego policzek, on zagłębił palce w jej miękkich włosach, zaciskając je w kasztanowych lokach. Nie chciał sprawiać jej bólu, chociaż ta delikatna krzywda zdawała się w tym momencie irracjonalna — praktycznie niezauważalna i z miejsca przebaczana. Działał instynktownie, słysząc jedynie gwałtownie łopoczące serce i nie wiedząc tak naprawdę, co się działo. Byli więc w tym wspólnie z Pomoną — nie rozumiejąc i nie zastanawiając się. Ponowne nagłe ciepło rozlało się szybkim dreszczem po jego ciele, gdy zielarka poruszyła się, naciskając na niego mocniej niż wcześniej. Gdyby nie przedłużający się w miły sposób pocałunek, usłyszałaby cisze pytanie dotyczącego tego, co robiła. Nic, żadne słowo nie wydobyło się jednak spomiędzy warg astronoma, który jedynie z cichym westchnieniem przyjął poczynania swojej towarzyszki. Gdy osiadła na nim, odetchnął krótko, dusząc dech w jej ustach. Czemu to robiła? Czemu tak bardzo na niego działała w niepojęty dla niego sposób? Czemu rozbudzała w nim coś, czego nie znał do tej pory? Czemu wydawało mu się, że ten chaos był sensem nie do ogarnięcia? Była uosobieniem tego, czego tak bardzo pragnął i nic nie mogło się temu przeciwstawić. Pierwszy raz czuł coś takiego; pierwszy raz tak bardzo chciał obecności drugiej osoby. Jak mógł wcześniej tego nie dostrzegać i pozwolić na to, żeby serce pozostawało niezaspokojone? Jakby w odpowiedzi zadudniło mu w klatce piersiowej jak oszalałe, gdy czuł ją tuż obok, a dłonie raz po raz badały kobiecy kark i wsuwały się we włosy. Instynktownie jednak objął ją ramionami w pasie i przyciągnął bliżej do siebie w pewnym uścisku, nie zostawiając żadnego zbędnego miejsca między dwójką czarodziejów. Trzymał ją mocno, zupełnie jakby miała od niego zaraz uciec, chociaż nic takiego się nie działo. Wręcz przeciwnie — Pomona wychodziła mu naprzeciw, a gdy tylko to robiła, ręce Jaydena splatały się wokół jej talii jeszcze mocniej. Nawet nie wiedział, kiedy pożądanie zatrzęsło jego ciałem. Mogła poczuć je na wnętrzu swojego uda, gdy igrała z nim w ten sposób. Jednak gdy tylko Vane zdał sobie z tego sprawę, odsunął ją gwałtownie od siebie, przenosząc na kanapę obok, po czym sam wstał prędko, przecierając usta zewnętrzną stroną dłoni. Momentalnie znalazł się po drugiej stronie pokoju, zupełnie jakby uciekał od palącego go ognia. - Przepraszam, Pom - rzucił od razu, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Motał się na prawo i lewo, oddychając przy tym ciężko i szybko, próbując jakoś zebrać galopujące myśli, jednak nie było na to sposobu. Nie chciał jej w żaden sposób urazić, ale nie był w stanie panować nad ciałem, a na pewno nie nad tą delikatną częścią. Instynkt uderzył mu do głowy, a w połączeniu z jej osobą tak blisko, nie mógł się mu nie poddać. Zresztą nie tylko to go przeraziło. Razem z fizycznością szły również myśli, w których jego dłonie wędrowały tam, gdzie nie powinny i robiły to, czego tak bardzo chciał się pozbyć z umysłu. Nie miał pojęcia skąd ani dlaczego to wszystko się tam pojawiło. Nie chciał tego! Potrząsnął głową, starając się wyrzucić wizje wspólnej kontemplacji, które nigdy wcześniej się tam nie pojawiły. W stosunku do nikogo, nie w stosunku do niej. Nigdy, aż do teraz. - Bardzo cię za to przepraszam - mówił to w kółko jak potłuczony, czując wzbierając w nim panikę, wstyd, niewiadomą. Przetarł dłonią twarz i zaraz jego palce przesunęły się we włosach, by tam już zostać. Jay zacisnął je, zupełnie jakby chciał równocześnie zaprzeczyć temu, co się przed momentem stało. Oparł się łokciem o gzyms kominka i trwał tak przez dłuższy moment, nie otwierając oczu. Nie był w stanie spojrzeć w tym momencie na Pomonę, wiedząc, co miał znaleźć w kobiecym wzroku. Nie wygrałby z odrzuceniem, a przecież właśnie to miało się tam kryć. - Tak mi przykro... Ja... Chyba będzie lepiej, jak już pójdę... - rzucił, czując uścisk w gardle. Chciał stąd uciec, zniknąć i poprosić ją, żeby zapomniała.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tak jak lubię zmiany, lubię też stałe elementy składające się na życie. Nie muszą być jakieś wielkie lub znaczące, ważne, że mają sentymentalną wartość. Jak rytuały nadające sens istnieniu - chociażby wspólne opróżnianie hogwarckiej spiżarki. Wpatrywanie się w niebo, nasłuchiwanie kryjących się w trawach koników polnych. Pieczenie ciast, rozmowy do późna. Zwykła, ludzka wrażliwość. To mogłoby się nie zmieniać, trwać w pełnej krasie aż do końca świata. Chociaż nawet w tych drobnych gestach mają zajść niespodziewane modyfikacje. Okraszone nowymi uczuciami, do których dopiero się przyzwyczajam. Wcześniej były one subtelne jak przypadkowe muśnięcie dłoni, teraz wyrastając do rangi pożogi - trudnej do ugaszenia. Początkowo nie jestem w stanie się w tym odnaleźć, plącząc nawet najprostsze myśli, aż te zanikają bezpowrotnie. A może ukryte są pod grubą warstwą otumanienia, jakie przeżywam w każdej sekundzie dzisiejszej egzystencji. To niesamowite jak szybko potrafi zmienić się nastrój człowieka, jak wiele gotów jest zapomnieć w imię przyszłości. Tego, co go ciekawi, co pragnie osiągnąć. Zobaczyć co się wydarzy, poczuć ekscytację na własnej skórze. Sięgnąć po szansę, jaka wydaje mu się, że przed nim stoi. Czekając na pochwycenie oraz spełnienie każdego marzenia. Może to tylko wymysł odurzonego umysłu, może raptem głupia nadzieja piętrząca się w każdym zakamarku zmysłów albo duch zwyczajnej pułapki, ale to nie ma znaczenia. Ciekawość zawsze zwycięża, lepiej jest wiedzieć niż nie - nawet jeśli na końcu drogi czeka wyłącznie rozczarowanie. Za to prawda chociażby w najboleśniejszym wydaniu zawsze przyjmowana jest z ochotą, bo przecież nikt nie lubi być okłamywany. Z tego powodu dążymy do niej zaciekle, jak psy gończe spuszczone ze smyczy podczas polowania. To nic, że rozum najczęściej podpowiada nam, że wcale nie chcemy tego wiedzieć - doznać szoku, zostać zranieni. Człowiek uczy się na swoich błędach, więc rzadko bierze do siebie złote porady innych osób. W tym swojego własnego mózgu. W końcu czasem okazuje się, że podjęte ryzyko było tego warte. Na mecie nawet najdłuższej na świecie drogi czeka upragniona nagroda. Nieważne, że zwykle nie umiemy jej nawet nazwać, zwizualizować do oczekiwań czy pragnień, ale i tak gonimy za tym białym królikiem. Obojętnie czy jego obietnice są realne czy niekoniecznie. To prawdziwie ludzka natura, nie ma chyba niczego bardziej człowieczego niż ciekawość oraz pragnienie zdobycia prezentu za trud oraz podjęte starania. Otrzymania korzyści. Nawet tej niepewnej.
Z drugiej strony czy istnieje w życiu coś prawdziwie pewnego? Czy możemy wierzyć, że to, co dzieje się między nami będzie trwać wiecznie? Że pokonamy wszystko, każdą burzę, przeszkodę? I że nic się nie zawali po drodze do celu? Czy miłość tak naprawdę wystarcza do zbudowania trwałej relacji? Nawet podszyta przyjaźnią może pewnego dnia zachwiać się i upaść. Złamana, pokonana. Nie chcę o tym myśleć. Gdybać, zatapiać się w myślach o tym, co może przynieść przyszłość. Po co, skoro teraźniejszość wygląda tak wspaniale? Jest tuż obok, jej dotyk jest rzeczywisty, kojący i magnetyzujący jednocześnie. Pozwala zapomnieć o wszystkim - o tym, co złego wydarzyło się w ostatnim czasie i o tym, co dzieje się teraz za murami tej kamienicy. Ludzie walczący o życie, ubóstwo oraz utrata wiary. Złamana magia, smutek w dziecięcych oczach, niebezpieczeństwo. Spycham to wszystko na odległe krańce podświadomości, całkowicie zanurzając się w momencie. Splecionych dłoni, dudniących w klatce piersiowej serc. Zapachu tak intensywnego, że zapiera dech w piersi. Otula mnie ciepło ognia, tym razem parząc nie tylko od zewnątrz, ale także wewnątrz. Adrenalina buzuje w żyłach, wrząca krew wypala gorącą czerwień na skórze.
Przyciąga mnie jakaś niewidzialna siła, z którą w ogóle nie walczę. Poddaję się rytmowi jej działania, delektując się upragnionym pocałunkiem. Zaspokojenie tego pragnienia aż boli, gdy nie potrafię oderwać ust, dłoni. Chcę być bliżej - najbliżej. Siedząc na kolanach Jaydena odnoszę wrażenie, że to wciąż za mało na zaspokojenie tego dziwacznego głodu. Nie tego, co go wystarczy nakarmić pysznym jedzeniem, po czym umierać błogo na kanapie. Ten jest inny, dotąd nieznany. Nie wiem jak się wśród niego poruszać, czego szukać, jak działać. Prowadzi mnie instynkt, całkowicie zatracam się w tych wszystkich emocjach. Skołtunionych ze sobą w nadzwyczajnej ilości - takiej, jakiej dotąd nie widziałam. Nie czułam. Wreszcie obie dłonie lądują po obu stronach męskich policzków, ściskając je delikatnie, ale wciąż stanowczo. Jakbym chwytała się ostatniej deski ratunku, żeby nie utonąć. Wkrótce brakuje mi tchu - przyciągana do niego jestem coraz bliżej, mimo to nie dostatecznie blisko. Wciąż za mało, wciąż czegoś brakuje; czegoś, czego nie umiem nawet nazwać. Wiem tylko, że nie chcę końca.
Jednak wbrew moim pragnieniom on nadchodzi. Brutalnie, niespodziewanie. W pierwszej chwili nie rozumiem, dopiero w drugiej pojmując co się właściwie wydarzyło. Policzki płoną żywym ogniem, pulsując bardzo natrętnie na powierzchni skóry. Ciało zsuwa się z nieobecnego już ciała Jay’a, zaś mózg próbuje przetworzyć wszystkie zdobyte informacje. Nieprzytomne spojrzenie zatrzymuje się na rozemocjonowanej sylwetce stojącej przy kominku, powieki mrugają intensywnie. Z niedowierzaniem. Co…? Nie chciał tego. Może za bardzo się pospieszyliśmy? Nie wiem. Nie wiem w czym tkwi problem. Prawdopodobnie we mnie. Momentalnie czuję się głupio i niekomfortowo; to taki dziwny ucisk na sercu, zupełnie deprymujący.
- Hej, hej, spokojnie - mówię wreszcie po otrząśnięciu się z pierwszego szoku. Ostrożnie wstaję i równie uważnie podchodzę do Jaydena. Jakby był jakimś cholernym, dzikim zwierzęciem, które zaraz czmychnie w siną dal. Nawet przez okno. Cóż, pewnie nie jestem daleka od prawdy w tym momencie. - Nie masz mnie za co przepraszać. Wszystko jest dobrze, obiecuję - dodaję uspokajającym głosem. Uśmiecham się lekko, pokrzepiająco, a przynajmniej taki mam zamiar. - Nie stało się nic złego, naprawdę - dopowiadam zdecydowanie, pewnym siebie tonem. W przypływie emocji chwytam mężczyznę za rękę, ale nienachalnie. Delikatnie, tak jakby jeden fałszywy ruch i naprawdę miałby uciec na zawsze. - Nie wiem dlaczego tak odskoczyłeś jak oparzony, ale nie róbmy tak, nie rozstawajmy się w pośpiechu. Jeśli poprawi ci to nastrój, to możemy siedzieć na dwóch różnych końcach pokoju, ale nie wychodź, proszę. Nie w ten sposób. Chcesz to zjemy coś i porozmawiamy, hm? Co ty na to? - proponuję z zachęcającym uśmiechem. Nie rób mi tego, Jay. Przynajmniej wyjaśnijmy sobie o co chodzi, jeśli zrobiłam coś złego, to chcę wiedzieć. Proszę.
Z drugiej strony czy istnieje w życiu coś prawdziwie pewnego? Czy możemy wierzyć, że to, co dzieje się między nami będzie trwać wiecznie? Że pokonamy wszystko, każdą burzę, przeszkodę? I że nic się nie zawali po drodze do celu? Czy miłość tak naprawdę wystarcza do zbudowania trwałej relacji? Nawet podszyta przyjaźnią może pewnego dnia zachwiać się i upaść. Złamana, pokonana. Nie chcę o tym myśleć. Gdybać, zatapiać się w myślach o tym, co może przynieść przyszłość. Po co, skoro teraźniejszość wygląda tak wspaniale? Jest tuż obok, jej dotyk jest rzeczywisty, kojący i magnetyzujący jednocześnie. Pozwala zapomnieć o wszystkim - o tym, co złego wydarzyło się w ostatnim czasie i o tym, co dzieje się teraz za murami tej kamienicy. Ludzie walczący o życie, ubóstwo oraz utrata wiary. Złamana magia, smutek w dziecięcych oczach, niebezpieczeństwo. Spycham to wszystko na odległe krańce podświadomości, całkowicie zanurzając się w momencie. Splecionych dłoni, dudniących w klatce piersiowej serc. Zapachu tak intensywnego, że zapiera dech w piersi. Otula mnie ciepło ognia, tym razem parząc nie tylko od zewnątrz, ale także wewnątrz. Adrenalina buzuje w żyłach, wrząca krew wypala gorącą czerwień na skórze.
Przyciąga mnie jakaś niewidzialna siła, z którą w ogóle nie walczę. Poddaję się rytmowi jej działania, delektując się upragnionym pocałunkiem. Zaspokojenie tego pragnienia aż boli, gdy nie potrafię oderwać ust, dłoni. Chcę być bliżej - najbliżej. Siedząc na kolanach Jaydena odnoszę wrażenie, że to wciąż za mało na zaspokojenie tego dziwacznego głodu. Nie tego, co go wystarczy nakarmić pysznym jedzeniem, po czym umierać błogo na kanapie. Ten jest inny, dotąd nieznany. Nie wiem jak się wśród niego poruszać, czego szukać, jak działać. Prowadzi mnie instynkt, całkowicie zatracam się w tych wszystkich emocjach. Skołtunionych ze sobą w nadzwyczajnej ilości - takiej, jakiej dotąd nie widziałam. Nie czułam. Wreszcie obie dłonie lądują po obu stronach męskich policzków, ściskając je delikatnie, ale wciąż stanowczo. Jakbym chwytała się ostatniej deski ratunku, żeby nie utonąć. Wkrótce brakuje mi tchu - przyciągana do niego jestem coraz bliżej, mimo to nie dostatecznie blisko. Wciąż za mało, wciąż czegoś brakuje; czegoś, czego nie umiem nawet nazwać. Wiem tylko, że nie chcę końca.
Jednak wbrew moim pragnieniom on nadchodzi. Brutalnie, niespodziewanie. W pierwszej chwili nie rozumiem, dopiero w drugiej pojmując co się właściwie wydarzyło. Policzki płoną żywym ogniem, pulsując bardzo natrętnie na powierzchni skóry. Ciało zsuwa się z nieobecnego już ciała Jay’a, zaś mózg próbuje przetworzyć wszystkie zdobyte informacje. Nieprzytomne spojrzenie zatrzymuje się na rozemocjonowanej sylwetce stojącej przy kominku, powieki mrugają intensywnie. Z niedowierzaniem. Co…? Nie chciał tego. Może za bardzo się pospieszyliśmy? Nie wiem. Nie wiem w czym tkwi problem. Prawdopodobnie we mnie. Momentalnie czuję się głupio i niekomfortowo; to taki dziwny ucisk na sercu, zupełnie deprymujący.
- Hej, hej, spokojnie - mówię wreszcie po otrząśnięciu się z pierwszego szoku. Ostrożnie wstaję i równie uważnie podchodzę do Jaydena. Jakby był jakimś cholernym, dzikim zwierzęciem, które zaraz czmychnie w siną dal. Nawet przez okno. Cóż, pewnie nie jestem daleka od prawdy w tym momencie. - Nie masz mnie za co przepraszać. Wszystko jest dobrze, obiecuję - dodaję uspokajającym głosem. Uśmiecham się lekko, pokrzepiająco, a przynajmniej taki mam zamiar. - Nie stało się nic złego, naprawdę - dopowiadam zdecydowanie, pewnym siebie tonem. W przypływie emocji chwytam mężczyznę za rękę, ale nienachalnie. Delikatnie, tak jakby jeden fałszywy ruch i naprawdę miałby uciec na zawsze. - Nie wiem dlaczego tak odskoczyłeś jak oparzony, ale nie róbmy tak, nie rozstawajmy się w pośpiechu. Jeśli poprawi ci to nastrój, to możemy siedzieć na dwóch różnych końcach pokoju, ale nie wychodź, proszę. Nie w ten sposób. Chcesz to zjemy coś i porozmawiamy, hm? Co ty na to? - proponuję z zachęcającym uśmiechem. Nie rób mi tego, Jay. Przynajmniej wyjaśnijmy sobie o co chodzi, jeśli zrobiłam coś złego, to chcę wiedzieć. Proszę.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie pojmował obecnej sytuacji już od jakiegoś czasu, nie wiedząc tak naprawdę, gdzie miało ich to zaprowadzić. Nie wiedział, nie znał przyszłości, dostrzegając tylko to, co było w tym aktualnym momencie potrzebne mu najbardziej. Bez czego kolejne złapanie oddechu nie było możliwe. Bo idealnie było odczuwać to przyjemne ciepło tak blisko siebie i pozwalać na to, żeby drugie ciało zgrywało się perfekcyjnie ze swoim własnym. Zupełnie jakby oboje byli dla siebie stworzeni - jedno mniejsze i drugie większe, ale uzupełniające się wzajemnie i wypełniające istniejące braki. Jak dotąd puste luki nie potrafiły zaznać niczyjej obecności; zdawały się skazane po prostu na samotność, zupełnie jakby na nic nie czekały. I dopiero moment porażającej bliskości uświadomił najmniejszy zmysł, że właśnie po to istniały. Żeby dopełniać się z kimś jeszcze i pomimo tego, że zachowanie jednego, jak i drugiego ciała były nieznane, nie oznaczały niechęci. Były dalekie od niej, czerpiąc i spijając z towarzystwa, które zostało im zapewnione. Jay nie chciał, żeby cokolwiek z tego, co robili, miało się zakończyć. Szok z popełnionych decyzji miał przyjść później, gdy tylko nadejdą przemyślenia i zaskoczenie tym jak łatwo i szybko dali się unieść niewidzialnemu nurtowi rzeki złożonej z emocji i wygłodniałej fizyczności. Gdzie uniesienie spojrzenia i smagnięcie nim po sylwetce drugiej osoby nie przynosiło wyczekiwanej ulgi. Gdzie w pewnym momencie wskoczyli do wody, nie wiedząc nawet, że powrót na brzeg nie będzie możliwy. Nie miało to znaczenie w tym momencie. Teraz nie istniało. Podobnie zresztą jak cała przeszłość i przyszłość, zlewając się w jedną, kosmiczną całość. Jedność nie do pojęcia, ale jednak obecną i tak bardzo realną, bo to w niej się unosili. Vane czuł ją wyraźnie, materialnie wszak pod palcami snującymi się początkowo niepewnie, lecz z każdą kolejną chwilą odważniej. Naznaczał tor, po którym poruszał się pierwszy raz, by przechodzić go zaraz następny i następny raz, bez końca. A jednak wcale nie miał dość zagłębiania dłoni w kobiece włosy, z których w końcu pozbył się reniferowych uszu, nie wiedząc dokładnie, w którym momencie wieczoru to się wydarzyło. Nieistotne... To wszystko było tak nieistotne w zestawieniu z tym, co było tu, zaraz przed nim i co tak mocno wprowadzało do jego umysłu zarówno zamęt, jak i poukładany chaos.
Czy powinien się tak czuć? Tak dobrze w czymś, czego nie potrafił zdefiniować w żaden sposób? W końcu ludzkość bała się tego, czego nie umiała nazwać. Słowa stawały się jakby tarczą przed złem, niewiadomą, rzeczami niezidentyfikowanymi. Nazwa wyzbywała się tych wszystkich niepewności i sprawiała, że człowiek obawiał się już mniej. Bo to, co ochrzczone językiem ludzi, istniało, a to, co istniało, było prawdziwe i rzeczywiste. Rzeczy nierealne wprawiały niepokój w sercu, potrafiąc zniszczyć wiele, ale równie potężnie mogły tworzyć. Tak, jak w tym momencie, w którym Jayden objął mocno Pomonę, przyciągając ją do siebie i nie chcąc, żeby odsuwała się chociażby na milimetr. Nie rozumiał, nie znał znaczenia tych uczuć oraz instynktów, które wzięły nad nim górę, jednak nie miało to dla niego w tym momencie większego znaczenia. Bo ona była obok. Była realna, ciepła i miękka, a on mógł jej dotykać, smakować i odczuwać każdym zmysłem. W swojej pamięci posiadał tak wiele wspomnień, przez które przebijała się postać zielarki, lecz bledły przy nowych, niesamowicie wzmocnionych i gnających niczym oszalałe przez umysł profesora. Bombardowały nie tylko strefę mentalną, jednak również i fizyczną, gdy zachłannie zagarniał ją bliżej siebie, nie kontrolując tego jak mocny był ów uścisk. Nie wiedział, czy możliwe było bycie jeszcze bliżej, ale nawet jeśli nie, zamierzał to osiągnąć, bo w tej chwili nie istniały rzeczy nie do zrealizowania. Nie, gdy odkrywało się nowy ląd, o którym istnienia nawet się nie wiedziało, a to dawało poczucie wszechogarniającej motywacji do przenoszenia gór. Mając tuż obok Pomonę i odczuwając jak silnie i z jej strony spływało to łaknienie wzajemnej obecności, był w stanie uwierzyć we wszystko. Gdyby się odezwała, zawierzyłby jej każdemu słowu, nie poddając go weryfikacji, nawet w przypadku skrajnego kłamstwa. Bo to była nowa, inna rzeczywistość, której sami nadawali kształt i w której nie było jego bez niej. Chciał więcej.
Jej nieobecność pod palcami bolała. Gdy odsunął się od niej gwałtownie, niemalże zrzucając ją z kolan i katując się wzrastającym poczuciem winy oraz rodzącej się paniki. Tak wielu rzeczy jeszcze nie rozumiał i nie pojmował faktu, że były rzeczy, nad którymi człowiek nie miał kontroli, a wspólna egzystencja miała wyzbywać się świata wstydu, zmętnienia i niedopowiedzeń. Pełna akceptacja była charakterystyką tego uniwersum jeszcze dla astronoma nieznanym. Dlatego się przestraszył i uciekł przed konsekwencjami, nie potrafiąc sobie z nimi poradzić. Był pewien, że ta katastrofa na zawsze nakreśli linię potępienia w ich relacji; linię, której nie będzie w stanie się w żaden sposób pozbyć i miał rację, chociaż znaczenie ów kreski miało diametralnie się różnić. Sądził, że Pomona miała go odtrącić zniesmaczona, zniechęcona, przeciwna, dlatego ucieczka z tego miejsca zdawała się najlogiczniejszym wyjściem. By być z daleka od niej, by nie musieć obserwować tych wszystkich emocji obezwładniających jej ciało. To jej obecność i słowa, które docierały do jego przytłumionego wrażeniami umysłu, go zaskoczyły. Przerwały ciskanie się w klatce własnego niezrozumienia i skupiły na sobie całą uwagę. Bo wystarczył dotyk jej dłoni, żeby strach odszedł. Wystarczył też kojący dźwięk jej głosu, żeby przestał się szamotać i spojrzał wprost na nią. Pełną ciepła twarz posyłającą mu uśmiech taki, jaki widział na niej już wiele razy. Znał go. Znał znaczenie i nie równało się ono z niczym złym. Nie było tam pogardy, nagany, nie było strachu. To w jego oczach migały w tym momencie iskry szczerego zaskoczenia, gdy po prostu zaakceptowała. Zbiła go z tropu kolejny już raz, okazując mu coś, co mogło wyjść jedynie od kogoś pełnego miłości, przyjaźni i dobroci. Nie zasługiwał na to wszystko. Nie zasługiwał na nią.
- Nie chcę... - wybąknął z siebie, gdy skończyła mówić, nie do końca wyjaśniając, o co dokładnie mu chodziło. O przebywanie tutaj? Rozmawianie z nią? To, co się wydarzyło? A może o coś zupełnie innego? Wpatrywał się w ich złączone dłonie, obserwując jak jego własne palce odnajdywały i wychodziły naprzeciw jej. Myśli plątały się i rozbijały pod brązową czupryną jeszcze dłuższy moment, zanim profesor był w stanie cokolwiek z siebie wydusić. - Bałem się, że się wystraszysz - mówił tak cicho, że praktycznie niedosłyszalnie, jednak całe mieszkanie zdawało się wstrzymywać oddech w tym jednym momencie. Zupełnie jakby wiedziało, czego potrzebowali znajdujący się w jego wnętrzu czarodzieje. - Ja... Nie wiem, co robić. Nie wiem, co powinienem i nie chcę... Nie chcę, żebym był dla ciebie rozczarowaniem. Boję się właśnie, że tak będzie - dodał niemalże szeptem, unosząc wzrok ku okrągłym oczom zielarki. Mogła wyczuć pod palcami, że cały drżał od buzujących w nim emocji i dziwnego rozchwiania, nad którym nie panował. Długo to trwało, nim zmęczony oparł się czołem o jej własne, wyraźnie szukając na powrót utraconego kontaktu, który odrzucił przez własną głupotę. Bo nie chciał jeść ani pić. Chciał wrócić do tego, co mieli, chociaż gorąc wstydu spalał go od wewnątrz. Między innymi właśnie dlatego miał ciężki oddech, nie chcąc już nawet z nim walczyć i na siłę starać się go uspokajać. - Nie wiem, czemu, ale nie chcę, chociaż powinienem. Iść stąd. Nie czuć ciepła. Być gdzie indziej - wyrzucił w końcu z siebie głębokim, ciężkim i przepełnionym niespisanymi emocjami głosem. - Być daleko od ciebie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Czy powinien się tak czuć? Tak dobrze w czymś, czego nie potrafił zdefiniować w żaden sposób? W końcu ludzkość bała się tego, czego nie umiała nazwać. Słowa stawały się jakby tarczą przed złem, niewiadomą, rzeczami niezidentyfikowanymi. Nazwa wyzbywała się tych wszystkich niepewności i sprawiała, że człowiek obawiał się już mniej. Bo to, co ochrzczone językiem ludzi, istniało, a to, co istniało, było prawdziwe i rzeczywiste. Rzeczy nierealne wprawiały niepokój w sercu, potrafiąc zniszczyć wiele, ale równie potężnie mogły tworzyć. Tak, jak w tym momencie, w którym Jayden objął mocno Pomonę, przyciągając ją do siebie i nie chcąc, żeby odsuwała się chociażby na milimetr. Nie rozumiał, nie znał znaczenia tych uczuć oraz instynktów, które wzięły nad nim górę, jednak nie miało to dla niego w tym momencie większego znaczenia. Bo ona była obok. Była realna, ciepła i miękka, a on mógł jej dotykać, smakować i odczuwać każdym zmysłem. W swojej pamięci posiadał tak wiele wspomnień, przez które przebijała się postać zielarki, lecz bledły przy nowych, niesamowicie wzmocnionych i gnających niczym oszalałe przez umysł profesora. Bombardowały nie tylko strefę mentalną, jednak również i fizyczną, gdy zachłannie zagarniał ją bliżej siebie, nie kontrolując tego jak mocny był ów uścisk. Nie wiedział, czy możliwe było bycie jeszcze bliżej, ale nawet jeśli nie, zamierzał to osiągnąć, bo w tej chwili nie istniały rzeczy nie do zrealizowania. Nie, gdy odkrywało się nowy ląd, o którym istnienia nawet się nie wiedziało, a to dawało poczucie wszechogarniającej motywacji do przenoszenia gór. Mając tuż obok Pomonę i odczuwając jak silnie i z jej strony spływało to łaknienie wzajemnej obecności, był w stanie uwierzyć we wszystko. Gdyby się odezwała, zawierzyłby jej każdemu słowu, nie poddając go weryfikacji, nawet w przypadku skrajnego kłamstwa. Bo to była nowa, inna rzeczywistość, której sami nadawali kształt i w której nie było jego bez niej. Chciał więcej.
Jej nieobecność pod palcami bolała. Gdy odsunął się od niej gwałtownie, niemalże zrzucając ją z kolan i katując się wzrastającym poczuciem winy oraz rodzącej się paniki. Tak wielu rzeczy jeszcze nie rozumiał i nie pojmował faktu, że były rzeczy, nad którymi człowiek nie miał kontroli, a wspólna egzystencja miała wyzbywać się świata wstydu, zmętnienia i niedopowiedzeń. Pełna akceptacja była charakterystyką tego uniwersum jeszcze dla astronoma nieznanym. Dlatego się przestraszył i uciekł przed konsekwencjami, nie potrafiąc sobie z nimi poradzić. Był pewien, że ta katastrofa na zawsze nakreśli linię potępienia w ich relacji; linię, której nie będzie w stanie się w żaden sposób pozbyć i miał rację, chociaż znaczenie ów kreski miało diametralnie się różnić. Sądził, że Pomona miała go odtrącić zniesmaczona, zniechęcona, przeciwna, dlatego ucieczka z tego miejsca zdawała się najlogiczniejszym wyjściem. By być z daleka od niej, by nie musieć obserwować tych wszystkich emocji obezwładniających jej ciało. To jej obecność i słowa, które docierały do jego przytłumionego wrażeniami umysłu, go zaskoczyły. Przerwały ciskanie się w klatce własnego niezrozumienia i skupiły na sobie całą uwagę. Bo wystarczył dotyk jej dłoni, żeby strach odszedł. Wystarczył też kojący dźwięk jej głosu, żeby przestał się szamotać i spojrzał wprost na nią. Pełną ciepła twarz posyłającą mu uśmiech taki, jaki widział na niej już wiele razy. Znał go. Znał znaczenie i nie równało się ono z niczym złym. Nie było tam pogardy, nagany, nie było strachu. To w jego oczach migały w tym momencie iskry szczerego zaskoczenia, gdy po prostu zaakceptowała. Zbiła go z tropu kolejny już raz, okazując mu coś, co mogło wyjść jedynie od kogoś pełnego miłości, przyjaźni i dobroci. Nie zasługiwał na to wszystko. Nie zasługiwał na nią.
- Nie chcę... - wybąknął z siebie, gdy skończyła mówić, nie do końca wyjaśniając, o co dokładnie mu chodziło. O przebywanie tutaj? Rozmawianie z nią? To, co się wydarzyło? A może o coś zupełnie innego? Wpatrywał się w ich złączone dłonie, obserwując jak jego własne palce odnajdywały i wychodziły naprzeciw jej. Myśli plątały się i rozbijały pod brązową czupryną jeszcze dłuższy moment, zanim profesor był w stanie cokolwiek z siebie wydusić. - Bałem się, że się wystraszysz - mówił tak cicho, że praktycznie niedosłyszalnie, jednak całe mieszkanie zdawało się wstrzymywać oddech w tym jednym momencie. Zupełnie jakby wiedziało, czego potrzebowali znajdujący się w jego wnętrzu czarodzieje. - Ja... Nie wiem, co robić. Nie wiem, co powinienem i nie chcę... Nie chcę, żebym był dla ciebie rozczarowaniem. Boję się właśnie, że tak będzie - dodał niemalże szeptem, unosząc wzrok ku okrągłym oczom zielarki. Mogła wyczuć pod palcami, że cały drżał od buzujących w nim emocji i dziwnego rozchwiania, nad którym nie panował. Długo to trwało, nim zmęczony oparł się czołem o jej własne, wyraźnie szukając na powrót utraconego kontaktu, który odrzucił przez własną głupotę. Bo nie chciał jeść ani pić. Chciał wrócić do tego, co mieli, chociaż gorąc wstydu spalał go od wewnątrz. Między innymi właśnie dlatego miał ciężki oddech, nie chcąc już nawet z nim walczyć i na siłę starać się go uspokajać. - Nie wiem, czemu, ale nie chcę, chociaż powinienem. Iść stąd. Nie czuć ciepła. Być gdzie indziej - wyrzucił w końcu z siebie głębokim, ciężkim i przepełnionym niespisanymi emocjami głosem. - Być daleko od ciebie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Ostatnio zmieniony przez Jayden Vane dnia 02.12.19 19:31, w całości zmieniany 1 raz
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sądzę, że to właśnie brak myśli dopełniony chaosem emocji naznaczył mnie zgubą. Czy kiedykolwiek pomyślałabym, żeby przekroczyć tę niezaprzeczalną granicę? Wytyczoną dawno temu przez społeczeństwo oraz własnych rodziców? Na pewno nie. Nie ośmieliłabym pomyśleć o tak druzgocącej bliskości, o pragnieniach duszy splecionej z ciałem, działających jak jeden twór - nie rozpoczęłabym walki o każdy skrawek dotyku, o fragmenty uwagi poświęconej wyłącznie mi; to taka nieprzewidywalna niespodzianka. Czy kiedyś tak się czułam? Czy mogłam komuś zaufać w ten sposób - nieskończony, niezachwiany? Czy mogłam chociażby pomyśleć o tym, żeby zatracić się w czyimś uścisku, spojrzeniu, ustach, zapachu? Dawniej na pewno nie. Nie w czasach, gdy miłość znajdowała się jedynie w książkach, a pożądanie pozostawało jedynie biochemiczną reakcją na uzdrowicielskim kursie, której nikt nie potrafił wytłumaczyć. Dopiero zmieszane razem, rzeczywiste, jak najbardziej realne zmieniają moją perspektywę patrzenia na świat. Wcześniej będącym pięknym, ale wciąż niekompletnym, mocno jałowym i bez nadziei na poprawę. Nie czułam, że czegoś mi brakuje - przecież miałam rodzinę, pracę, rośliny, uczniów, Zakon. Satysfakcję z samego istnienia. Nagle okazuje się, że za tym wszystkim istnieje coś więcej, coś, po co mogę sięgnąć. Jednak czy to jest właściwe? Czy w ogóle powinnam? Może nie. Może nawet na pewno nie. Ogień potrafi być kuszący, przyjemnie ogrzać, przy czym jednocześnie umie boleśnie sparzyć. Pozwalając instynktom wziąć górę odkrywam coś, co zawsze znajdowało się tuż obok, ale chociaż patrzyłam, to nie widziałam. Odkrycie odsłania przede mną nowe możliwości oraz już wieczny niedosyt, prawdopodobnie już nie do zaspokojenia. Jayden musiałby być przy mnie nieustannie, przez całą wieczność, jest to fizycznie niemożliwe. Czy tak wyglądają początki czy palący głód obecności tej drugiej, wyjątkowej osoby ma trwać w nieskończoność? Ile jeszcze razy trzeba się spalić w rozłące i odżyć na nowo przy następnym zjednoczeniu? To zabawne, że odczuwam huśtawkę emocji, chociaż jesteśmy ze sobą tak blisko. Czuję ciepło jego ciała, zapach ubrań, miękkość włosów i ust, a także szybsze bicie serca - czy aby na pewno należy do niego? Może to moje tak mocno tłucze się w klatce piersiowej, że aż oddziałuje na nas oboje? Albo to już fuzja na poziomie cząsteczkowym, skoro dusze wyszły już sobie naprzeciw? Nie wiem dlaczego w mojej głowie pojawia się tyle znaków zapytania, ale i tak żadne pytanie nie uzyskuje odpowiedzi, bo liczy się tylko ta chwila, w której tkwimy. Wyścig do wzajemnego obdarowania się szczęściem, słodką pewnością siebie, łagodnym przyzwoleniem. Niemą obietnicą wzajemnej, nieskończonej miłości - emanującej nie tylko ze słów czy przeciągłych, ciepłych spojrzeń, ale także niepoznaną wcześniej fizycznością. Dotykiem rąk, przesunięciem nosa w zagłębieniu szyi, niecierpliwych pocałunków. To wszystko i jeszcze więcej składa się na złożoność najpiękniejszego z uczuć, które zyskuje w ten sposób całkowicie odmienny wymiar. Pełny, bogaty, prawdziwy. Bez zakłamań, przykrych przekrzywień obrazu, niedopowiedzeń. I to jest najpiękniejsze w tym całym kompleksie skomplikowanych mechanizmów emocjonalnych. Przeświadczenie, że nieważne ile razy podążymy tą samą drogą, żadna nie będzie identyczna - bo my za każdym razem będziemy inni, bo świat będzie inny i potrzeby też zaczną się zmieniać. Tak, ta nowość brzmi nadzwyczaj obiecująco.
Będąc zatraconą w silnym uścisku, walką o każdy oddech oraz spychając świadomość w odległe rejony umysłu nie zauważam, że przecież wszystko musi się kiedyś skończyć. Najpiękniejsza bajka, największe pragnienie i najsłodsza zapłata za oczekiwanie. Początkowo nie wiem co się dzieje, usta wciąż pulsują od intensywności pocałunków sprawiając, że rozłąka jest jeszcze bardziej nie do zniesienia. Zawstydzenie sobą samą nie ustępuje, ale nieco zwalnia tempa, gdy chodzi o Jay’a. Jego komfort, potrzeby i lęki, jakich nie mogę i nie chcę zignorować. To dla niego odsuwam swoje obawy, wątpliwości, wyrzuty sumienia atakujący cały organizm. To twoja wina, Pom. Mogłaś się powstrzymać, gdy nie było jeszcze za późno. Powinnaś zaufać rozumowi, nie szarpaninie instynktów i uczuć. Zapragnęłaś zbyt wiele, zwłaszcza na sam początek. Łatwo jest się zapomnieć, gdy rzeczywistość jest tak dobra. Na każdej płaszczyźnie wszystkich zmysłów - wzroku, słuchu, dotyku, zapachu, smaku. Zapomniałaś o rozsądku, o nim, drugim człowieku, niegotowym na to wszystko. Na ten przytłaczający ogrom zmieszanych ze sobą emocji, zwodniczych i na ten moment zbyt intensywnych. Za bardzo pomknęłam do przodu, dając ponieść się tej fali, zamiast stanąć pewnie na piaszczystym brzegu. Boję się, że w ten sposób straciłam jego zaufanie. Jednak przecież wie, że nie chcę go skrzywdzić. Nigdy. Nie celowo. Co powinnam zrobić, przepraszać? Obiecać poprawę? Czuję się zagubiona, stojąc przed nim i trzymając go za dłoń. Zamierzam go ugłaskać, uspokoić. To nic, czego nie da się naprawić - mam nadzieję, że i on o tym wie. Poradzimy sobie ze wszystkim, nawet z przytłaczającymi zmianami jakich staliśmy się ofiarami.
Nie chce. To zrozumiałe, nie musi chcieć. - To nic złego, nie chcieć - odpowiadam więc, cały czas mówiąc łagodnie i uśmiechając się przyjaźnie, za wszelką cenę chcąc uspokoić zszargane nerwy mężczyzny. - Nie obwiniaj się więc za to - kontynuuję, nadal nie do końca wiedząc gdzie tkwi prawdziwy problem. Wciąż sądzę, że to kwestia niepewności może wewnętrznych blokad albo zewnętrznych norm, do których czuje powinność się stosować. Doskonale to rozumiem. Kreślę kciukiem delikatne kółka na jego palcach, nadgarstku. Mające uspokoić burzę niepewności i gonitwę całego tunelu strachów. Będzie dobrze, wszystko będzie dobrze. - Nie mów tak - mówię stanowczo. - Nie będę się ciebie bać, nie jesteś też w stanie mnie rozczarować, bo o jesteś ty, Jay. A ty nie powinieneś obawiać się mnie, bo jestem twoją Pomoną, tą, którą znasz od tak dawna. Może zmieniła się między nami relacja, ale my się nie zmieniliśmy. To wciąż my. Ufam nam. Ufam ci. Cokolwiek się stało, to jesteśmy w tym razem i razem to rozwiążemy. Nie wierzysz w nas? - kontynuuję, cały czas spokojnie, jednak przy tym pewnie. Bo w tym przypadku nie mam żadnych wątpliwości. Przymykam oczy czując jego czoło na swoim, słysząc ciężki oddech, który pozwala na odrobinę mocniejsze ściśnięcie trzymanej dłoni. - Nie idź. - Proszę.
Będąc zatraconą w silnym uścisku, walką o każdy oddech oraz spychając świadomość w odległe rejony umysłu nie zauważam, że przecież wszystko musi się kiedyś skończyć. Najpiękniejsza bajka, największe pragnienie i najsłodsza zapłata za oczekiwanie. Początkowo nie wiem co się dzieje, usta wciąż pulsują od intensywności pocałunków sprawiając, że rozłąka jest jeszcze bardziej nie do zniesienia. Zawstydzenie sobą samą nie ustępuje, ale nieco zwalnia tempa, gdy chodzi o Jay’a. Jego komfort, potrzeby i lęki, jakich nie mogę i nie chcę zignorować. To dla niego odsuwam swoje obawy, wątpliwości, wyrzuty sumienia atakujący cały organizm. To twoja wina, Pom. Mogłaś się powstrzymać, gdy nie było jeszcze za późno. Powinnaś zaufać rozumowi, nie szarpaninie instynktów i uczuć. Zapragnęłaś zbyt wiele, zwłaszcza na sam początek. Łatwo jest się zapomnieć, gdy rzeczywistość jest tak dobra. Na każdej płaszczyźnie wszystkich zmysłów - wzroku, słuchu, dotyku, zapachu, smaku. Zapomniałaś o rozsądku, o nim, drugim człowieku, niegotowym na to wszystko. Na ten przytłaczający ogrom zmieszanych ze sobą emocji, zwodniczych i na ten moment zbyt intensywnych. Za bardzo pomknęłam do przodu, dając ponieść się tej fali, zamiast stanąć pewnie na piaszczystym brzegu. Boję się, że w ten sposób straciłam jego zaufanie. Jednak przecież wie, że nie chcę go skrzywdzić. Nigdy. Nie celowo. Co powinnam zrobić, przepraszać? Obiecać poprawę? Czuję się zagubiona, stojąc przed nim i trzymając go za dłoń. Zamierzam go ugłaskać, uspokoić. To nic, czego nie da się naprawić - mam nadzieję, że i on o tym wie. Poradzimy sobie ze wszystkim, nawet z przytłaczającymi zmianami jakich staliśmy się ofiarami.
Nie chce. To zrozumiałe, nie musi chcieć. - To nic złego, nie chcieć - odpowiadam więc, cały czas mówiąc łagodnie i uśmiechając się przyjaźnie, za wszelką cenę chcąc uspokoić zszargane nerwy mężczyzny. - Nie obwiniaj się więc za to - kontynuuję, nadal nie do końca wiedząc gdzie tkwi prawdziwy problem. Wciąż sądzę, że to kwestia niepewności może wewnętrznych blokad albo zewnętrznych norm, do których czuje powinność się stosować. Doskonale to rozumiem. Kreślę kciukiem delikatne kółka na jego palcach, nadgarstku. Mające uspokoić burzę niepewności i gonitwę całego tunelu strachów. Będzie dobrze, wszystko będzie dobrze. - Nie mów tak - mówię stanowczo. - Nie będę się ciebie bać, nie jesteś też w stanie mnie rozczarować, bo o jesteś ty, Jay. A ty nie powinieneś obawiać się mnie, bo jestem twoją Pomoną, tą, którą znasz od tak dawna. Może zmieniła się między nami relacja, ale my się nie zmieniliśmy. To wciąż my. Ufam nam. Ufam ci. Cokolwiek się stało, to jesteśmy w tym razem i razem to rozwiążemy. Nie wierzysz w nas? - kontynuuję, cały czas spokojnie, jednak przy tym pewnie. Bo w tym przypadku nie mam żadnych wątpliwości. Przymykam oczy czując jego czoło na swoim, słysząc ciężki oddech, który pozwala na odrobinę mocniejsze ściśnięcie trzymanej dłoni. - Nie idź. - Proszę.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie tak dawno temu znajdował się na krawędzi rozpaczy, którą tak chętnie chciał powitać i w której bezkres chciał skoczyć, zapominając o wszystkim tym, co kiedykolwiek się dla niego liczyło. Bo bez bliskich nie było jego samego, a nie nawykł do ich tracenia. Należał do tych szczęśliwców, których nie dotykała żałoba ani tęsknota rozrywająca serca. Jakimś dziwnym zrządzeniem losu rodzina dokoła Jaydena dzielnie się trzymała i nigdzie nie widniały oznaki prędkiej jej utraty. Co prawda śmierć istniała wszędzie — starsi odchodzili, lecz tylko wtedy, gdy przyszedł na nich czas i nikt nigdy nie miał do tego żalu, bo tak było. Bo wszyscy byli na to gotowi. Bo wszyscy już na to czekali. Ale w przypadku Mii i Pandory astronom nie był gotowy. Nie potrafił i nie chciał być. Nie wyobrażał sobie, żeby kiedykolwiek potrafił się na to przygotować i nie odczuwać utraty, boleści, łez, które tak mocno zaciskały jego gardło, że aż paliło. Zniszczenie, jakim potraktowała go fala uderzeniowa w postaci słów Jocelyn, nigdy nie miało tak spektakularnych skutków, jak właśnie w osobie profesora. Rozsypał się, pozwolił na to, by emocje po prostu rozsadziły go od wewnątrz, a materialny, dotkliwy ból rozczłonkował najmniejszą jego część, szarpiąc brutalnie, aż nie zostało już nic. Aż nie zaczął powstawać nowy Jayden — ktoś, kogo nikt nie poznawał. Ani rodzice, ani Roselyn, ani uczniowie, ani ci, z którymi pracował na co dzień. Został sam i nie sądził, by kiedykolwiek jeszcze obecność drugiego człowieka miała przynieść mu ukojenie. Zapomniał jednak o tym, że rodzina nie kończyła się tylko tam, gdzie więzy krwi. Że relacja i dobro sięgały dalej niż największy ocean smutku, że przenosiły wiatrem spokój nawet klifom siekanym solnymi biczami, że miękka troska obmywała nawet najtwardsze skały, zmuszając, by koniec końców się rozpuściły. Dzisiaj, jutro, za dzień, miesiąc, rok, tysiąc lat — nieważne. Ważne było to, że zło zawsze przegrywało, chociaż na początku zdawało się wszechogarniające i praktycznie przygniatające każdego, kto próbował je powstrzymać.
Ale czasami pojawiali się ludzie, którym się to udawało. Ludzie, którzy potrafili powiedzieć dość. Nieważne co o sobie myślała i ile kompleksów w sobie wyszukiwała, Pomona już zawsze miała być w jego oczach jedną z najsilniejszych postaci, jakie znał. Instynktownie musiał jej zawierzyć bez zająknięcia, skoro pierwszym i ostatnim jego wyborem po powrocie z wyspy, była właśnie ona — umazana ziemią czarownica, której jedynym zmartwieniem były niewyrastające mandragory. Tak właśnie ją pamiętał z początków i chciał ją taką wspominać do końca świata. Żeby na zawsze widział w niej nieco rozzłoszczoną panią profesor, stojącą nad donicami z dłońmi opartymi na biodrach wśród zamkowych szklarni. Bo czas mógł mijać, data się zmieniać, lecz to jedno wspomnienie nie blakło. Początkowo twierdził, że było to związane z ich emanującą wzajemnym ciepłem przyjaźnią, jednak wraz z ostatnimi miesiącami, tygodniami i godzinami, barwy zmieniały się. Nie odrzucały pierwowzoru, lecz dopełniały, tworząc wizję tak wspaniałą i kojącą, że nie sposób było opowiedzieć o niej znanymi ludzkości słowami. Nie było takiej potrzeby, bo to było jego własne wspomnienie i niczyje inne. Miał coś dla siebie i nie zamierzał się tym dzielić. Podobnie zresztą jak tej nocy, gdy na zewnątrz panowała śnieżna zawierucha, w oknach paliły się światła, a domy były pełne rodzinnego ciepła, Jayden miał coś dla siebie. Kogoś, o kim nigdy nie myślał w ten odmienny sposób. Niezwykle dziki, bo gwałtowny i chaotyczny. Na pewno jednak nie nieprzyjemny.
Kiedy zaczęło się to, co jej powiedział zaraz na początku tego wieczoru? Kiedy tak naprawdę mógł uplasować miłość jako spoiwo ich relacji? Gdzie miało to swój początek? Nie wiedział. Nie umiał powiedzieć nawet w przybliżeniu, bo kochanie drugiej osoby przeplatało się między nimi już tak długo, jak długo trwała ich znajomość. Tamta jednak była niewinna, sojusznicza, wspierająca, bez oznak czegoś, czego jeszcze wtedy nie znał. Nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, że zostanie mu to przedstawione i to jeszcze z Pomoną w roli głównej. Nieważne, ile o tym myślał i jak często powtarzał sobie w myślach, nie miał przywyknąć do tego, że przyjaźń, którą znali, przytłoczona została innym rodzajem więzi. Było za wcześnie, by o tym wyrokować i sądzić; by oczekiwać, że znał odpowiedzi na wszystkie pytania, bo nie miały one nadejść nawet w ciągu kolejnych dekad spędzonych razem ramię w ramię. Bo nie wyobrażał sobie już, żeby było inaczej. Żeby mieli się rozdzielać lub żeby kiedykolwiek wyjść poza granice tego salonu. Nic poza nimi i tą kanapą wszak nie istniało, więc jak mogli nawet mówić o tym, żeby opuścić mieszkanie? Tu była ich rzeczywistość, prawda i wszechświat. Właśnie dlatego też Jayden czuł się tak źle z faktem, że mógłby to utracić przez brak kontroli. Dlatego się odsunął, abstrakcyjnie oddalając się, żeby ponownie móc stanąć bliżej. Nie spodziewał się tylko kojącej wyrozumiałości, która nadeszła wraz z osobą panny Sprout.
- To nie tak - zaprzeczył, kręcąc do tego wszystkiego głową, chcąc od razu i z siłą zanegować źle zinterpretowane przez Pomonę słowa. - Sęk w tym, że chcę. Bardzo chcę. Nie wiem tylko, czy i ty... - urwał, poddając się galopującym mu przez umysł myślom. To one utrudniały mu dobór słów i ułożenie jakiegokolwiek dłuższego zdania bez zawieszenia głosu. Musiała jednak zrozumieć, że jej bliskość odbierała mu jakiekolwiek trzeźwe myślenie, a zimno pod palcami spowodowane przestrzenią między nimi przeraźliwie mu dokuczała. Nie będę się ciebie bać, nie jesteś też w stanie mnie rozczarować. Zawsze wiedziała, co powiedzieć, żeby powstrzymać jego wstyd lub zmieszanie. Przed prelekcją, przed ważniejszymi zajęciami, przed wizytą w gabinecie dyrektora. Po prostu wiedziała i teraz w ogóle nie uległo to zmianie. Miała rację — to wciąż byli oni. Dwójka nauczycieli, która posiadała wspólne wspomnienia i która przetrwała najczarniejsze dni w hogwarckim zamku. Wspierali się, gdy było ciężko, milczeli, gdy tego wymagała chwila, cieszyli z najmniejszych, najdrobniejszych rzeczy. Tak, to wciąż byli oni na innym poziomie odkrywania własnego człowieczeństwa, lecz nie wymazywało to tego, kim byli wcześniej. - Dlaczego? - wymknęło się spomiędzy ust Jaya krótkie pytanie. W pierwszym momencie nie wiedział nawet, czy wymówił je na głos, czy tylko wybrzmiało głośno w jego myślach. - Dlaczego właśnie ja? - spytał, wpatrując się w kobiecą twarz. Zanim zrozumiał, co się działo, co szumiało w jego wnętrzu, minęło tak wiele czasu, w ciągu którego mogła odejść. Zacząć inne, oddzielne życie bez trwania w dziecinnym świecie Jaydena, którego stanowiła cząstkę. Dlaczego więc? Mogłaby nie odpowiadać, gdy tylko poczuł znów dotyk jej skóry. Stali tak jeszcze przez chwilę, wyczerpani dziwnym wybuchem paniki i zmieszania, oparci o siebie i milczący. Czerpiący ze świadomości własnej do siebie przynależności.
Nie idź.
- Nigdzie się nie wybieram - odpowiedział spokojnie po długich minutach ciszy. Jego dech zelżał, serce nie łopotało w piersi, a mięśnie nie drgały. Dokąd miałby pójść, skoro był tam, gdzie powinien? Przed apteką mówił jej o tym, żeby wróciła z nim do domu, ale dopiero teraz mógł zrozumieć, że to nie o konkretne miejsce mu chodziło, a o jej w nim obecność. Nieważne gdzie, nieważne kiedy, ważne, że z nią u boku. Jak ironiczne mogło się to wydawać, po tak wielu latach spędzonych wspólnie na szkolnych korytarzach, a także i poza nimi — jednak nawet wtedy nie widział siebie bez niej. Tak, jak i teraz. Na potwierdzenie swoich słów powędrował ustami ku zarysowi jej żuchwy, po prostu chcąc ją tam pocałować. Delikatnie i z czułością, owiewając przy okazji oddechem fragmenty odsłoniętej szyi i nie do końca rozumiejąc swoją zachciankę. Poddawał się tym odruchom, chcąc jednak poznawać i odkrywać. Wymazać niewiadomą. - Zostanę, jeśli chcesz.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ale czasami pojawiali się ludzie, którym się to udawało. Ludzie, którzy potrafili powiedzieć dość. Nieważne co o sobie myślała i ile kompleksów w sobie wyszukiwała, Pomona już zawsze miała być w jego oczach jedną z najsilniejszych postaci, jakie znał. Instynktownie musiał jej zawierzyć bez zająknięcia, skoro pierwszym i ostatnim jego wyborem po powrocie z wyspy, była właśnie ona — umazana ziemią czarownica, której jedynym zmartwieniem były niewyrastające mandragory. Tak właśnie ją pamiętał z początków i chciał ją taką wspominać do końca świata. Żeby na zawsze widział w niej nieco rozzłoszczoną panią profesor, stojącą nad donicami z dłońmi opartymi na biodrach wśród zamkowych szklarni. Bo czas mógł mijać, data się zmieniać, lecz to jedno wspomnienie nie blakło. Początkowo twierdził, że było to związane z ich emanującą wzajemnym ciepłem przyjaźnią, jednak wraz z ostatnimi miesiącami, tygodniami i godzinami, barwy zmieniały się. Nie odrzucały pierwowzoru, lecz dopełniały, tworząc wizję tak wspaniałą i kojącą, że nie sposób było opowiedzieć o niej znanymi ludzkości słowami. Nie było takiej potrzeby, bo to było jego własne wspomnienie i niczyje inne. Miał coś dla siebie i nie zamierzał się tym dzielić. Podobnie zresztą jak tej nocy, gdy na zewnątrz panowała śnieżna zawierucha, w oknach paliły się światła, a domy były pełne rodzinnego ciepła, Jayden miał coś dla siebie. Kogoś, o kim nigdy nie myślał w ten odmienny sposób. Niezwykle dziki, bo gwałtowny i chaotyczny. Na pewno jednak nie nieprzyjemny.
Kiedy zaczęło się to, co jej powiedział zaraz na początku tego wieczoru? Kiedy tak naprawdę mógł uplasować miłość jako spoiwo ich relacji? Gdzie miało to swój początek? Nie wiedział. Nie umiał powiedzieć nawet w przybliżeniu, bo kochanie drugiej osoby przeplatało się między nimi już tak długo, jak długo trwała ich znajomość. Tamta jednak była niewinna, sojusznicza, wspierająca, bez oznak czegoś, czego jeszcze wtedy nie znał. Nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, że zostanie mu to przedstawione i to jeszcze z Pomoną w roli głównej. Nieważne, ile o tym myślał i jak często powtarzał sobie w myślach, nie miał przywyknąć do tego, że przyjaźń, którą znali, przytłoczona została innym rodzajem więzi. Było za wcześnie, by o tym wyrokować i sądzić; by oczekiwać, że znał odpowiedzi na wszystkie pytania, bo nie miały one nadejść nawet w ciągu kolejnych dekad spędzonych razem ramię w ramię. Bo nie wyobrażał sobie już, żeby było inaczej. Żeby mieli się rozdzielać lub żeby kiedykolwiek wyjść poza granice tego salonu. Nic poza nimi i tą kanapą wszak nie istniało, więc jak mogli nawet mówić o tym, żeby opuścić mieszkanie? Tu była ich rzeczywistość, prawda i wszechświat. Właśnie dlatego też Jayden czuł się tak źle z faktem, że mógłby to utracić przez brak kontroli. Dlatego się odsunął, abstrakcyjnie oddalając się, żeby ponownie móc stanąć bliżej. Nie spodziewał się tylko kojącej wyrozumiałości, która nadeszła wraz z osobą panny Sprout.
- To nie tak - zaprzeczył, kręcąc do tego wszystkiego głową, chcąc od razu i z siłą zanegować źle zinterpretowane przez Pomonę słowa. - Sęk w tym, że chcę. Bardzo chcę. Nie wiem tylko, czy i ty... - urwał, poddając się galopującym mu przez umysł myślom. To one utrudniały mu dobór słów i ułożenie jakiegokolwiek dłuższego zdania bez zawieszenia głosu. Musiała jednak zrozumieć, że jej bliskość odbierała mu jakiekolwiek trzeźwe myślenie, a zimno pod palcami spowodowane przestrzenią między nimi przeraźliwie mu dokuczała. Nie będę się ciebie bać, nie jesteś też w stanie mnie rozczarować. Zawsze wiedziała, co powiedzieć, żeby powstrzymać jego wstyd lub zmieszanie. Przed prelekcją, przed ważniejszymi zajęciami, przed wizytą w gabinecie dyrektora. Po prostu wiedziała i teraz w ogóle nie uległo to zmianie. Miała rację — to wciąż byli oni. Dwójka nauczycieli, która posiadała wspólne wspomnienia i która przetrwała najczarniejsze dni w hogwarckim zamku. Wspierali się, gdy było ciężko, milczeli, gdy tego wymagała chwila, cieszyli z najmniejszych, najdrobniejszych rzeczy. Tak, to wciąż byli oni na innym poziomie odkrywania własnego człowieczeństwa, lecz nie wymazywało to tego, kim byli wcześniej. - Dlaczego? - wymknęło się spomiędzy ust Jaya krótkie pytanie. W pierwszym momencie nie wiedział nawet, czy wymówił je na głos, czy tylko wybrzmiało głośno w jego myślach. - Dlaczego właśnie ja? - spytał, wpatrując się w kobiecą twarz. Zanim zrozumiał, co się działo, co szumiało w jego wnętrzu, minęło tak wiele czasu, w ciągu którego mogła odejść. Zacząć inne, oddzielne życie bez trwania w dziecinnym świecie Jaydena, którego stanowiła cząstkę. Dlaczego więc? Mogłaby nie odpowiadać, gdy tylko poczuł znów dotyk jej skóry. Stali tak jeszcze przez chwilę, wyczerpani dziwnym wybuchem paniki i zmieszania, oparci o siebie i milczący. Czerpiący ze świadomości własnej do siebie przynależności.
Nie idź.
- Nigdzie się nie wybieram - odpowiedział spokojnie po długich minutach ciszy. Jego dech zelżał, serce nie łopotało w piersi, a mięśnie nie drgały. Dokąd miałby pójść, skoro był tam, gdzie powinien? Przed apteką mówił jej o tym, żeby wróciła z nim do domu, ale dopiero teraz mógł zrozumieć, że to nie o konkretne miejsce mu chodziło, a o jej w nim obecność. Nieważne gdzie, nieważne kiedy, ważne, że z nią u boku. Jak ironiczne mogło się to wydawać, po tak wielu latach spędzonych wspólnie na szkolnych korytarzach, a także i poza nimi — jednak nawet wtedy nie widział siebie bez niej. Tak, jak i teraz. Na potwierdzenie swoich słów powędrował ustami ku zarysowi jej żuchwy, po prostu chcąc ją tam pocałować. Delikatnie i z czułością, owiewając przy okazji oddechem fragmenty odsłoniętej szyi i nie do końca rozumiejąc swoją zachciankę. Poddawał się tym odruchom, chcąc jednak poznawać i odkrywać. Wymazać niewiadomą. - Zostanę, jeśli chcesz.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Ostatnio zmieniony przez Jayden Vane dnia 24.07.19 8:45, w całości zmieniany 2 razy
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Goście przychodzą, goście wychodzą
Szybka odpowiedź