Wydarzenia


Ekipa forum
Reinkarnacja
AutorWiadomość
Reinkarnacja [odnośnik]20.03.17 19:41
First topic message reminder :

Sypialnia

Niewielkie królestwo weekendowego szaleństwa, kiedy dzieci nie ma w domu, a Pomka jest niegrzeczna. Na przykład nie ścieli łóżka. Za to skrupulatnie podlewa, nawozi oraz podcina wszystkie roślinki - priorytety muszą być. Najlepsze jest ogromne okno, które jest dosadnym budzikiem kiedy słońce szturmem wdziera się do niewielkiego pomieszczenia. Łóżko zajmuje większość pokoju, ale to nic, skoro właścicielka lubi się na nim kręcić. W nocy służy do spania, w dzień robi za kanapę.
Na pomieszczenie nałożone jest zaklęcie Muffliato.


[bylobrzydkobedzieladnie]



( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones




Ostatnio zmieniony przez Pomona Sprout dnia 16.08.17 23:53, w całości zmieniany 1 raz
Pomona Vane
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna

ty je­steś tym co księ­życ
od da­wien daw­na zna­czył
tobą jest co słoń­ce
kie­dy­kol­wiek za­śpie­wa



OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
https://www.morsmordre.net/t3270-pomona-sprout#55354 https://www.morsmordre.net/t3350-pomonkowa-poczta#56671 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-upper-cottage https://www.morsmordre.net/t3831-skrytka-bankowa-nr-838#71331 https://www.morsmordre.net/t3351-pomona-sprout

Re: Reinkarnacja [odnośnik]02.09.19 22:57
Nie da się ukryć, że byliśmy wtedy niewinni. Podchodziliśmy do siebie z dziecięcą ufnością, nie dopatrując się w naszej relacji drugiego dna. Byłoby zresztą ciężko, gdy Jayden był taki beztroski - nie myślał o ciemnych oraz poważnych sprawach dorosłości. To w nim ceniłam, tę lekkość bytu, spokój umysłu nakierowanego na niebo, piękno roztaczane przez świat. To, że zawsze pozostawał sobą, wierny złotu bijącego odważnie serca. I chociaż od tamtej pory zmieniło się naprawdę wiele, w pewnym sensie ta zmiana wyszła nam na dobre. Czy bylibyśmy tutaj teraz, w tym konkretnym punkcie historii, gdyby nie zdecydowana odpowiedź od losu? Okrutnego, to prawda; nigdy nie życzyłabym nikomu tragedii, jaka dotknęła wesołego profesora, ale czasem niektóre przekształcenia są zwyczajnie nieuniknione. Nadal wolałabym pokojowe rozwiązanie trawiących niedoskonałości, ale żadne z nas nie może cofnąć czasu. Musimy działać z tym, co mamy w swych dłoniach, cieszyć się z tego, co pozostało. Nieważne jak wiele życie wydarło nam z piersi, jak wiele razy obrzuciło cierpieniem zbolałe serce - musimy brnąć do przodu, mierzyć się ze wszystkimi problemami czającymi się w wielu zakamarkach brutalnego świata. Jednak będąc z nim, mając go u swego boku, wszystko wydaje się lżejsze. Nawet jeśli nie każdy sekret miał zostać wypowiedziany lub gdy nie zawsze możemy być blisko siebie. Jakkolwiek niechętnie o tym wspominam, to jednak świat na zewnątrz nie przestał istnieć tylko dlatego, że postanowiliśmy złączyć swe dusze w jedno. Wciąż czeka na nas praca, rodzina, przyjaciele. Musimy dla nich istnieć, chociaż utkwiona w tym konkretnym momencie wolałabym skoncentrować się wyłącznie na nas. Zamknąć nas w granicach poczytalności, pozostawać między wybudowanymi przez nas murami. Wsłuchiwać się intensywnie w roznoszący się w przestrzeni nasz śmiech; zachowany z tych lepszych dni. Chciałabym słuchać szeptów przeszłości, przypominać sobie jak było kiedyś. Jak wspaniale można tworzyć relację z drugim człowiekiem. Poznać swoje przeznaczenie. Jest nim. Od stóp do głów, z każdą wadą oraz każdą zaletą, jest moim przeznaczeniem. Takiemu, któremu wychodzę naprzeciw, odważnie przygarniając go do siebie. Tak widzę miłość. Jako nieustanne pasmo szukania siebie wzajemnie, akceptacji bez względu na wszystko. Jeszcze nie wiem o tym, jak mocno zmieni się perspektywa mojego postrzegania wraz z kolejnymi dniami; wszystkie plecione scenariusze, zarówno te czarne, jak i zwyczajnie realne, spalają się w płomieniach rozgorączkowanych myśli. Nie ma tam miejsca na wątpliwości, na chociażby kroplę smutku - jakże mogłabym wędrować po przygnębiających krainach rozsądku, gdy pod spragnionymi dłońmi mam źródło wszelkiego szczęścia? Promieniującego aż na moją skórę? Nie wiem dlaczego, ale gdybym na siebie spojrzała w tym bladym blasku świecy, uznałabym, że świecę intensywniej od niej. Bo to właśnie on mnie rozpala, rozgrzewa każdą komórkę niecierpliwego organizmu, ładując ją nie tylko elektrycznym przyciąganiem, ale także nieskończoną radością. Jest mi tak dobrze, że to aż niewiarygodne. Wciąż nie mogę przejść nad tym do porządku dziennego - jak można pasować do kogoś tak idealnie? Jak można czuć się przy nim tak wspaniale, że zwalniają się wszelkie blokady? Wątpliwości, jakie miałam jeszcze tego wieczora, rozmywają się w gęstym powietrzu pokoju. Znikają, bledną gdzieś na horyzoncie, nie pozostawiając po sobie ani śladu. Nawet miniona historia zapamiętana w mózgowych zwojach znika gdzieś w niedostępnym dla świadomości miejscu. Odnoszę wrażenie, że między nami istniały i istnieją tylko dobre chwile, bo tych drugich w ogóle nie pamiętam. Zachwycona tym, co sobie wzajemnie ofiarujemy, z jaką mocą stawiamy pierwsze kroki ku poznawanym dopiero lądom. Nie brakuje nam zapału ani chęci do tajemniczej eksploracji, czyniąc ją we dwoje znacznie ciekawszą, bardziej pociągającą. Kocham to, co widzę, co czuję każdym ze zmysłów, uzewnętrznianie każdego pragnienia. Nie dzieląc je na mądre lub głupie, dając szansę każdemu z nich. Ciesząc się z mijających sekund, z ruchów tak samo pewnych jak i nieśmiałych, z oddechów szybkich lub ciężkich, chłonąc po prostu wszystko. Nie przejmując się żadnymi śladami pozostawianymi na delikatnej skórze - wyobrażam to sobie jako część procesu przywłaszczania, oznakowanie prostej przynależności, obietnicy wspólnego życia. Tego, że zawsze będziemy dla siebie istnieć w ten magiczny sposób; tylko dla siebie. Spleceni nierozerwalną nicią przywiązania i bezgranicznego oddania, wypierającego wszelkie inne istnienia. Można byłoby te zdarzenia traktować jako zamknięcie się w klatce oraz rezygnację z wolności, ale czy mogłabym być w jakikolwiek sposób szczęśliwa z posiadanej swobody, gdyby raniła nas ona oboje? Zresztą, nie potrafiłabym już myśleć o nikim innym. Nie chciałabym już nikogo, patrzącego na mnie w ten sposób, nie pozwoliłabym się mu dotknąć, ugościć w kochającym sercu, zaplątać w duszę, wiedząc, że wszystko już oddałam. Nie jest mi tego żal, wiedząc, że wszystko to, co najcenniejsze, jest w równie cennych rękach. Sunących po moim ciele, powodujących wyładowania elektryczne, ubezwłasnowolnione podrygiwania zmęczonych od maratonu mięśni. Paradoksalnie oddziałujących na jeszcze większą przyjemność czerpaną z tych działań, nieskończenie pobudzającą. Może to właśnie jego zasługa, że nie poddaję się w próbach odnalezienia ulgi w gąszczu tych rozjuszonych bodźców, bombardujących świadomość bezlitośnie. Zanurzam się w tej mikrowojnie bez zawahania, coraz słabiej siłując się ze swoją wolą. Początkowe próby zamknięcia odgłosów satysfakcji w okowach gardła spełzają na niczym. Potrzeba ich wyrzucenia staje się coraz intensywniejsza, zaś nie mając nic, o co mogłaby się zatrzymać, pozostaje nieskrępowanie uwolniona. Może powinnam czuć się z tym źle, zawstydzić się płomiennie, ale nic już nie ma znaczenia, gdy Jayden jest obok. Czy raczej po prostu tak blisko, chociaż daleko. Poza zasięgiem spragnionych ust, łaknących go dłoni. Rozłąka paraliżuje, jednocześnie popychając do dalszych działań - to takie nielogicznie. Ponownie łączymy w sobie przeciwstawne emocje, czerpiąc z każdej z nich wszystko, co najlepsze. Czy tak działa prawdziwa miłość? Niszczy, żeby wkrótce scalić na nowo? Sprawia, że dwie przeciwstawne cechy łączą się ze sobą tworząc zadziwiająco trwały element? Do tej pory nie byłam pewna, czy to w ogóle możliwe, tak stać na skrajnych końcach świata i zbliżać się do siebie pomimo odległości, dzielącej dwa byty przepaści.
Przepaści, która jawi się teraz jak ziemia obiecana, miejsce, w którym chcę się znaleźć. Początkiem i upragnionym, długo wyczekiwanym końcem. Jedna noga zwisa już z krawędzi, zanurzając się prosto w niezbadaną ciemność przyszłości. Nadchodzącej powoli, za to szybkim tempem, znów zaginając wszelkie prawa nauki. Niezrozumiały pomruk odpowiedzi jest przekleństwem zawieszonym w przestrzeni - nieodgadnionym, niedającym wytchnienia wiedzy. Pozostaje poddać się niespodziankom, nerwowym oczekiwaniom. Kolejnym już tej księżycowej nocy. Wsiąknąć we wzbierające we wnętrznościach uczucie, doceniać każdy jeden element trwającej chwili - każde westchnienie, najlżejszy nawet dotyk, ciepłe powietrze owiewające fragmenty bezwolnego ciała, to wszystko stanowi nierozerwalną całość gotową do zmiażdżenia ostatnich skrawków pewności siebie.
W jednym momencie słyszę każdy dźwięk, niesamowity rumor złożony z wrzącej krwi, pisk w umyśle, dudnienie serca, oddech przyspieszony do granic możliwości, może nawet mój własny krzyk? Nie jestem pewna, każda z tych sensacji zaczyna się dziwnie szybko i dziwnie szybko kończy, zostawiając mnie w niemym zdumieniu. Jak po pstryknięciu palców, wszystko ustaje, świat przestaje się kręcić, zalega głęboka cisza. Czuję, jak błogi spokój otula mnie szczelnym kokonem, płuca dostają większej ilości powietrza, zaś wzrok powoli przyzwyczaja się do otoczenia. Czuję niesamowite ciepło w okolicach podbrzusza, jednak inne niż do tej pory. Nie jest naglące, rozdrażnione - przypomina raczej miły odpoczynek po ciężkim dniu. Mrugam trochę ociężale, starając się wytężyć otumaniony umysł, przegnać mglistość w spojrzeniu i poświęcić Jaydenowi maksimum uwagi. Początkowo muszę wyglądać jak ktoś, do którego mówi się w nieznanym języku, i tkwię w tym do momentu namiętnego pocałunku, na nowo zapierającego dech w piersiach. Czuję w tym wszystkim nieznany posmak, niedający mi przejść nad tym do porządku dziennego; czy to ja? Jeszcze trochę i o tym zapominam, rozpuszczając się w przyjemności serwowanej czułości. Ale już po paru przedłużających się sekundach wybucham ochrypłym śmiechem. - Tak… całkiem nieźle - odpowiadam żartobliwie, wyraźnie drocząc się z mężczyzną. Zresztą, czuł przecież każdą moją emocję, współdzieliliśmy je na każdym etapie tego zadziwiającego maratonu. Uśmiecham się cały czas szeroko, tak nieznośnie szczęśliwa. Czy można być tak niedorzecznie szczęśliwym? Dotąd wydawało mi się, że nie. - Tak? Czyli minęłam się z powołaniem i powinnam zostać śpiewaczką? - pytam, wydobywając z gardła cichy chichot. Przymykam oczy, delektując się drobnymi muśnięciami nosa, który tworzy niepowtarzalny labirynt ścieżek na mojej twarzy. Rękoma obejmuję jaydenowe plecy, delikatnie przejeżdżając po ich powierzchni, zagarniając go do siebie. Chcę, żeby był blisko, jak najbliżej, już zawsze. Chcę czuć jego ciepło, jego obecność, słuchać kojącego głosu. Nie chcę wracać na ziemię, już nie. Zostańmy w tej obcej galaktyce i stwórzmy z niej swój nowy dom. - Nie wychodźmy - szepczę, przekręcając głowę i zębami muskając dostępny płatek ucha, żałując jednak, że nie mam większego dostępu do astronoma. Ale może mogę mieć? Z determinacją zjeżdżam na pościeli nieco w dół, żeby mieć dostęp do bezbronnej szyi, jaką zaraz obdarzam pocałunkami i delikatnymi śladami zębów, rozprzestrzeniającymi się na obojczyki oraz ramiona. Także dłonie znaczą intensywniejsze ścieżki, zjeżdżając w dół, do granicy spodni. Kiedy palce przemieszczają się na klamrę paska, zadzieram głowę patrząc w ukochane oczy. Szukając w nich odpowiedzi na milczące pytanie utkwione w moim wzroku. Czy tego pragniesz? Czy to było na liście rzeczy do zrobienia? W końcu nie chcę go krzywdzić ani pospieszać, jeśli nie czuje się na to gotów. Na skoczenie w przepaść wraz ze mną. Bo teraz już wiem, że jej przerażająca czerń to tylko zasłona, skrywająca w sobie miejsce przepełnione radością, jasnymi barwami oraz akceptacją - ale czy to odpowiedni moment na ryzyko?



( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones


Pomona Vane
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna

ty je­steś tym co księ­życ
od da­wien daw­na zna­czył
tobą jest co słoń­ce
kie­dy­kol­wiek za­śpie­wa



OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
https://www.morsmordre.net/t3270-pomona-sprout#55354 https://www.morsmordre.net/t3350-pomonkowa-poczta#56671 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-upper-cottage https://www.morsmordre.net/t3831-skrytka-bankowa-nr-838#71331 https://www.morsmordre.net/t3351-pomona-sprout
Re: Reinkarnacja [odnośnik]02.09.19 23:09
Z uśmiechem rozluźnienia i rozczulenia miał wspominać dawne dni, gdy pozostawali tymi wersjami siebie, które egzystowały poza niektórymi granicami świadomości. Nie mieli problemów z przyjaźnią, według niektórych, niemożliwą do spełnienia. Relacje damsko-męskie zawsze wzbudzały dziwne sensacje i nawet na początku ich znajomości nie potrafiono zrozumieć, że nie byli kolejnymi wypierającymi się swoich emocji ludźmi — nigdy nie patrzyli na siebie w ten sposób i zapewne, gdyby nie niektóre wypadki, nigdy nie doszłoby do żadnej zmiany. Bo przecież pomimo faktu świadczącego o tym, że Jayden wiedział wcześniej, iż zielarka była piękną kobietą, nie stało za tym nic niewłaściwego; nic, co w jakikolwiek sposób mogło zostać odebrane sugestywnie, bo w końcu... To byli oni. Profesor o wiele bardziej oderwany od realiów niż nauczycielka zielarstwa, ale jednak trzymała go gdzieś przy tym realnym świecie. Ufał jej i czuł się naprawdę dobrze, mogąc poznawać świat, stojąc ramię w ramię z kimś tak entuzjastycznym i ciepłym. Widział to w jej spojrzeniu, gdy patrzyła na uczniów, widział to w uśmiechu, gdy czuła prawdziwe szczęście, widział to też w jej całej postawie. Wiedział, że Pomona Sprout była po prostu dobrym człowiekiem. Kochał ją od zawsze, ale dopiero niedawno zrozumiał, co znaczyło być w kimś zakochanym i dostrzeżenie tego, że tak odmienny rodzaj uczucia został ulokowany w tej samej osobie, dodało pewności i wzmacniało każdą emocję ukierunkowaną na nią. Bo tak jak ona nie wyobrażała sobie myśleć o kimkolwiek innym, tak i on nie miał dostrzegać pozostałych kobiet. Mogły mieć oszałamiającą urodę, zaraźliwy śmiech, inteligencję ukrywaną za fasadą nieśmiałości, lecz nie szukał już drugiej połówki. Nigdy zresztą jej nie szukał — ukazała się nagle w przyjaciółce, by nadać głębszego sensu wszystkiemu, co wcześniej ze sobą przeżywali. Nawet kłótnia nie była w stanie wymazać ich sobie wzajemnie z pamięci; zresztą nic nie byłoby w stanie tego uczynić. Jay był pewien, że nawet zaklęcie zapomnienia w tym momencie byłoby kompletnie bezużyteczne, pomijając sam fakt opanowanej przez niego oklumencji. Co fakt faktem zapewne na niewiele by mu się zdało, skoro powinien być wyzuty z emocji, a w tym momencie był jedną wielką kulą buzujących, nieoswojonych uczuć.
Nie miał pojęcia, co się między nimi działo — to poddawanie się instynktom i pragnieniom, które pojawiały się nie wiadomo skąd i uderzały z mocą nie do powstrzymania. Jayden nie poznawał gestów, które wykonywał, słów, których używał i wyobrażeń, które zmierzały tam, gdzie jeszcze nigdy nie był. Powinno go to w jakiś sposób przerażać czy dekoncentrować, ale... Przegrywanie z własnym rozsądkiem nie było wcale takie okrutne, wręcz przeciwnie. Vane jeszcze na początku wstydził się niektórych zachowań, reakcji własnego ciała, ale jego partnerka jasno powiedziała, co o tym wszystkim myślała i zamierzał wsłuchiwać się w jej głos, w jej pewność, zaufać jej szczerości. Nigdy by go nie okłamała i nie robiłaby tego, żeby w jakikolwiek sprawić mu przyjemność, nie zrobiłaby tego też z poczucia litości, o które ją posądzał w pewnym momencie ich wspólnego mieszkania, gdy próbował dojść do siebie. Nie było między nimi kłamstw, niedopowiedzeń, niechcianych zawahań czy wątpliwości. Była czysta, emanująca energia między dwoma ciała elektryzującymi się wzajemnie i nie zamierzali przestawać. I chociaż Jay nie wiedział, co w sumie robił, płynął z pewnymi zachciankami, wychodząc im naprzeciw, równocześnie odkrywając między sobą coraz nowsze pokłady cielesności i przyjemności. Zależało mu na tym, żeby Pomona czuła się odpowiednio; chciał, żeby jego gesty potwierdzały słowa, które między nimi padły i w pewien niepojęty dla siebie sposób ugruntować ją w tej wyjątkowości. Ugruntować w oddaniu i miłości. W akceptacji, którą dla niej miał. Twierdziła, że nie była piękna, lecz nie widział nic wspanialszego od tego, co rozgrywało się między nimi i to ją zawsze chciał oglądać. Już zawsze i bez końca. Tak samo jak jej przyspieszony oddech, który zmienił się w końcu w ciche łkanie, by następnie przeistoczyć się w coraz przyjemniejsze dla ucha pojękiwania. Jakim cudem samo jej słuchanie mogło wpływać na niego tak stymulująco? Że pragnął więcej? Że chciał ponownie wydrzeć z jej gardła swoje imię, dokładnie jak, wtedy gdy we wszystkich niewyartykułowanych słowach zdołała to zrobić. Tylko ona umiała wymówić jego imię, nadając mu nowego znaczenia. Czy już zawsze miał się doszukiwać w tych kilku literach symbolu wywołanego przez Pomonę?
Wijące się kobiece ciało, wychodziło mu naprzeciw jakby wskazując równocześnie miejsca, do których powinien był dotrzeć i je odnaleźć. Nie sądził, że taka pieszczota mogła wywołać nie tylko falę przyjemności u niej, ale również i odkrycie w nim samym, bo zamierzał do tego wrócić w następnych, spędzonych wspólnie chwilach czułej intymności. Gdy na powrót przykrył ją swoim ciałem, mógł czuć pod palcami, że drżały jej uda, brzuch, które przez jakiś czas stały się jakby bezwładne, wykończone uwolnieniem energii sprzed paru chwil. Wciąż miał w ustach jej smak, gdy odetchnął głęboko prosto w miękkie wargi, nie mając ich nigdy dość. Ile to już razy spotkały się dzisiejszej nocy i ile jeszcze miały to zrobić? Oby niezliczoną ilość. Teraz, zawsze. Drażniące się z nim słowa w końcu pały z ust Pom, a Jayden nie zrobił nic więcej nad szeroki uśmiech. Bo to było tak bardzo w jej tonie. Tak samo zresztą wspomnienie o zmianie zawodu, co wprowadziło chwilę oddechu i szczerego rozbrojenia. - Myślę, że Celestynie do ciebie daleko - odparł, parskając krótkim śmiechem rozbawienia, który został stłumiony w zagłębieniu kobiecej szyi, jednak grymas uniesionych kącików ust wciąż trwał na wargach astronoma. To było takie dziwne... Wymieniać się tymi spostrzeżeniami bez większego wstydu, chociaż byli tak niesamowicie blisko siebie. Tak niestosownie blisko, popełniając grzech za grzechem w perspektywie wieloletniej tradycji i obyczajowości. Vane jednak wcale tego tak nie czuł — jeszcze do niedawna gorączkowo myślał o tym, jak powiedzieć Pomonie o swoich uczuciach i czy w ogóle to robić, a teraz wspólnie obdarowywali się kolejnymi nowymi doświadczeniami, wywołującymi czyste szczęście. Jak coś tak prawdziwego i szczerego mogło być złe? Dlaczego? Nie mogło być, bo płynęło prosto z ich serc, które nie mogły się okłamywać i nie chciały — nazwanie tego momentu grzechem równałoby się z zaprzeczeniem wagi uczucia, które wzrastało z każdą chwilą mocniej. A to uczucie prowadziło również do troski, dlatego w pewnym momencie JD podniósł głowę i odgarnął włosy z kobiecej twarzy, chcąc wyszukać tam jakichkolwiek oznak bólu. - Dobrze się czujesz? - spytał, pozbywając się na chwilę szerokiego uśmiechu i odszukując wzrokiem oczu leżącej pod nim kobiety. Martwił się, że w tym natłoku wrażeń, emocji i nowych doświadczeń postąpił inaczej, błędnie, nieświadomie ją krzywdząc. Musiała odczytać z jego twarzy, co miał na myśli, bo zmienił się diametralnie, chcąc otrzymać odpowiedź na zadane pytanie. Nie wybaczyłby sobie nigdy, gdyby pojawił się między nimi strach lub boleść. Pomona jednak wiedziała, jak odwrócić jego uwagę i po chwili zagryzał dolną wargę, czując dotyk aksamitnych ust na szyi, paraliżując tym samym zmysły. Przyjemna gęsia skórka rozeszła się po całym jego ciele w chwili, gdy po raz kolejny złapała zębami płatek jego ucha, sprawiając, że odbierało mu dech. Wypuszczał go raz po raz coraz ciężej, coraz głośniej i mocniej. Zaraz za tym szedł też zawrót głowy, który przypominał alkoholowe upojenie, lecz nie było w tym nic niechcianego, a jedynie błogie unoszenie się na falach rzeczywistości. To nie mógł być koniec, ale równocześnie Jaydenowi zdawało się, że jeszcze chwila tej intymności a wybuchnie, pozwalając, by serce stanęło mu w klatce piersiowej, pozwalając na śmierć z przepełniającego człowieka szczęścia. Tak, Vane był przekonany, że było to jak najbardziej możliwe. W pewnym momencie Pomona przesunęła się niżej, przysuwając go do siebie, a on starał się ze wszystkich sił, by nie opaść na nią całkowicie i nie przegnieść swoim ciężarem. Wydawała mu się taka krucha, delikatna wbrew wszystkiemu, co mu mówiła; wbrew temu, co uważała za prawdę. Chciał ją zasłonić przed całym światem własnym ciałem i nie dopuścić, by cokolwiek w nią uderzyło. Zostańmy. Tak, zostańmy, bo potrzebuję do życia ciebie i tylko ciebie. Chciał robić z nią rzeczy, których nie robił z nikim innym. Odkrywać z nią przestrzeń, odkrywać na nowo znaną im już rzeczywistość. Ale i ona potrafiła być drażniąca w tej wspólnej wyprawie.
Zduszony oddech wydostał się spomiędzy ust mężczyzny, gdy czuł dotyk dosłownie wszędzie i z jednej strony chciał, żeby przestała, bo napięcie mogło w każdej sekundzie go wykończyć, ale równocześnie chciał, żeby nie przerywała. Żeby zaprowadziła go na skraj przepaści i strąciła na sam dół. Zacisnął palce na jej nagim udzie, pozwalając na delikatne łaskotanie w miejscach, gdzie jej dłonie sunęły po jego klatce piersiowej, jednak coś go powstrzymało przed poddaniem się swoim marzeniom całkowicie. - Nie. Czekaj - zatrzymał ją nagle, cofając biodra i uciekając przed jej dłońmi, muskającymi krawędź spodni. I nie robił tego bez wysiłku — wypowiadając te dwa słowa, poruszając się w odwrotną od niej stronę, walczył z własną fizycznością, bo gardło miał zaciśnięte przez niewidzialną pięść, a całe ciało wyrywało się w kierunku kobiety. Wszystko chciało się już z nią zrównać, posmakować jej w całości, zanurzyć i pozwolić się nim odurzyć. Dać pozbawić się tej ostatniej granicy, do której zmierzali przez cały wieczór. Nienawidził się za to, że to robił. Że przerywał, że uciekał. Podparł się na przedramieniu, nie będąc w stanie znieść siły własnego ciężaru ciągnącego go ku kobiecie i zacisnął palce na pościeli tuż koło jej głowy. Jego oddech szalał, podobnie jak serce pompujące coraz gwałtowniej krew. - Jeśli mnie dotkniesz... - zawiesił na chwilę głos, chcąc na powrót mieć nad nim kontrolę, co wydawało się praktycznie niemożliwe. Nad swoim ciałem i umysłem przestawał. Nie był w stanie racjonalnie podejmować żadnych decyzji, będąc bombardowanym tymi wszystkimi bodźcami. Do tego wszystkiego niespełnione pragnienie chciało, żeby ułożył się na powrót między jej nogami, a powstrzymywanie go nie było łatwe. Po prostu pragnął jej całym sobą, ale równocześnie się tak cholernie bał, że po tym wszystkim ją zawiedzie. Był jej winien wyjaśnienia, bo nie chciał, żeby robiła to, musząc równać się z rozczarowaniem. Wolałby, żeby tego uniknęła, dlatego przełknął ślinę w suchym gardle, zmuszając się do ponownego zabrania głosu. - Nawet nie wiesz, jak bardzo chcę, ale... Czuję, że nie będzie to trwać zbyt długo... Że to wydarzy się zbyt szybko. - Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w nieistniejący punkt na jej klatce piersiowej, czując, że nie był w stanie na nią spojrzeć i zobaczyć rozczarowania wymalowującego się na ukochanej twarzy. - Nie chcę ci tego popsuć... Nie chcę, żebyś żałowała - wyszeptał, zaciskając powieki i zagryzając mocno dolną wargę, nie chcąc, żeby mu drżała. Równocześnie palce na pościeli wbiły się w materiał równie intensywnie. Nienawidził siebie. Nienawidził.


Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4372-jayden-vane#93818 https://www.morsmordre.net/t4452-poczta-jaydena#95108 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-theach-fael https://www.morsmordre.net/t4454-skrytka-bankowa-nr-1135#95111 https://www.morsmordre.net/t4453-jayden-vane
Re: Reinkarnacja [odnośnik]02.09.19 23:14
Na początku było… niedowierzanie. Należałam do grona osób twierdzących, że przyjaźń pomiędzy kobietą i mężczyzną nie może istnieć, że kiedyś wreszcie musi dojść do rozłamu - z jednej lub z obu stron. Ukształtowana przez normy społeczne, zamknięta w rodzicielskich naukach, nie umiałam wyobrazić sobie niczego bezinteresownego między dwiema dorosłymi osobami przeciwnej płci. Nie spodziewałam się, że cały mój światopogląd runie w dół wraz z przybyciem do Hogwartu. Początkowo mającym być jedynie terapią po złamanym przez chorobę brata i zakończenie uzdrowicielskiego kursu serca, ale szybko odnalazłam w zamku swój dom. Zupełnie tak, jak te kilkanaście lat temu, gdy byłam pulchną dziewczynką szukającą swego miejsca na ziemi. Wtedy odnalazłam poszukiwany skarb w ciepłych ramionach Hufflepuffu, w dorosłości odkrywając drogę do uścisku Jaydena. Po raz pierwszy czułam w tym niezwykłą niewinność, szczerość oraz oddanie, jakie odczuwa się w towarzystwie ukochanej rodziny. To była nowość nie do przeskoczenia - mój umysł długo przyzwyczajał się do tego, że możemy po prostu być. Bez podtekstów, nerwowości, gorączkowych rozmyślań o tym, czy wspólne wyjście zakończy się romantyczną scenerią oraz niezdarnymi pocałunkami. Znalazłam bezgraniczną przyjaźń tam, gdzie się jej nie spodziewałam i zanurzyłam się w niej z prawdziwą radością oraz ulgą. Wkrótce zmieniając własne opinie, dążąc do zaspokojenia posiadania kogoś, na kim można się wesprzeć, ale też komu można użyczyć swoje ramię. Relacja pozbawiona strachu, nastawiona wyłącznie na zaufanie i wsparcie była tym, czego potrzebowałam. Jakże mogłabym żałować tamtych chwil, skoro w ówczesnym czasie wydawały się wprost idealne? Nie, w nieprzesadzony sposób, taki raczej naturalny, jak coś, co dzieje się z jakiejś przyczyny. Podczas panowania Grindelwalda ciężko było doszukiwać się w innych sojuszników, uśmiechy rzadko zdobiły nauczycielskie twarze, zaś strach paraliżował, ale to właśnie czyste, wolne od podejrzeń relacje nie raz ratowały życie okazując się być światłem wśród prawdziwych mroków. Każda skaza na tworzącej się więzi byłaby odbierana za wątpliwość, w rezultacie pogłębiającą wzajemną niepewność, dążącą wprost do autodestrukcji. Chłonę więc z tego, co jest teraz, nie zastanawiając się nad tym co mogłam zrobić lepiej lub inaczej - nie ma mnie tam, nie cofnę się, nie zbawię świata. Mogę skoncentrować się wyłącznie na teraźniejszości oraz na tym, co możemy wspólnie zbudować. Podtrzymywanie silnych fundamentów wydaje się nie mieć sensu, chociaż to one ogrzewają nas od środka i chronią przed nieuchronnie złowrogim zewnętrzem. Zimno wojny, padający śnieg martwych ciał. To wszystko się ze sobą wiąże i zazębia, ale nas tutaj nie ma. Zabarykadowani w swojej bezpiecznej przystani, egoistycznie naprawiamy samych siebie zamiast całej ludzkości. Wypełniamy nawzajem swoje ubytki, leczymy zadane rany, z czułością spoglądamy w pozostawione blizny sprawiając, że wspomnienie o nich boli jakby mniej. Kochamy i jesteśmy kochani, stajemy ramię w ramię ze wszystkim, czym rzuca w nas los. Jest tak przyjemnie błogo, spokojnie pomimo wichrów szalejącej w ciele namiętności. Nastawiam się na jeden konkretny tor, widząc w nim już tylko jego, gwiazdę poranną i wieczorną, wieczną. Postrzeganie go przez pryzmat najnowszych doznań różni się od pozostawionego posmaku historii, ale nie ma w tym nic złego. Zmiany pozwalają nam mknąć do przodu - pozostawiając przecież cenne wspomnienia. Zawsze chcę widzieć w nim ten beztroski uśmiech z dawnych czasów, dostrzegać drobne znaki żyjącej w nim niegdyś radości życia. Bo chociaż związałam go z ziemią, zawsze miał należeć do nieba. Szukać w nim odpowiedzi, oddychać jego gwiezdnym pyłem - i wracać do mnie. A ja już zawsze miałam czekać, z zadartą do góry głową oraz akceptacją w sercu. Tym właśnie jesteśmy - dwojgiem osobnych ciał zamkniętych we współodczuwaniu, splecionych ze sobą więzią silniejszą niż grawitacja, niż każde naukowe prawa. Niektóre rzeczy nie są przeznaczone do modyfikacji, nie ulegają zmianom; mają trwać nieprzerwanie do końca świata i jeszcze dłużej. Chcę wierzyć, że to dotyczy właśnie nas. Początkowo zagubionej dwójki profesorów, teraz nierozerwalnej jedności będącej życiową skałą. Opoką dla tego, co ma dopiero nastąpić.
Westchnienia budującej teraźniejszości oraz nadchodzącej przyszłości przyjmuję z ekscytacją godną umysłu głodnego wiedzy, samej również poddając się wreszcie złamaniem wszystkich barier. Jeśli coś miało mnie na tej drodze zatrzymać, nie udało się. Melodia rosnącej przyjemności ostatecznie wybrzmiewa ze spragnionych pocałunków ust, nie pozostawiając ani cienia złudzenia. To, co chciałam utrzymać zakryte w tajemnicy własnego organizmu uwalnia się, spalając niczym meteor w atmosferze niekończącej się potrzeby. Potrzeby odczuwania, współdzielenia tej chwili właśnie z nim i nikim innym. Zaprzestaniu nierównej walki, złożenia w jego ręce całkowitego, niekwestionowanego oddania. Może powinnam zastanowić się nad tym, co robię nim będzie za późno - z tyłu głowy ćmi informacja, że to w końcu nastąpi. Czara goryczy przeleje się w piołunowej żółci, pozostawiając w ustach wstrętny posmak, jaki przyjdzie mi wyrzucić po kilku dniach wypełnionych rozmyślaniami oraz rozpaczą. Teraz jednak wszystko jest inaczej. Podporządkowując się emocjom, które w przeważającej części wywołuje we mnie Jayden, zatracam dawną siebie. Ten pierwiastek wszczepiony we mnie w dniu narodzin, to ziarno tam zasadzone oraz podlewane skrupulatnie każdego dnia. Nie ma go tu teraz, zostaje tylko to, co sami odkryjemy. Nic więcej.
Nigdy nie mogłabym się czuć bardziej kochana niż w tym właśnie momencie. W chwili, gdzie wszystkie moje wątpliwości oraz kompleksy zostały zamienione na uwielbienie jakimi mnie obdarza. Czy mogłabym te gesty pomylić z czymkolwiek innym? Dobrze jest zamknąć się pod silną tarczą ramion z przeświadczeniem, że nic złego nie może mi się stać. Chroniona ze wszystkich stron przez drugie, rozgrzane poświęceniem ciało, rozkwitam pełnią szczęścia. Wiedząc, że mogę ofiarować mu wszystko, czego tylko zapragnie. Chcąc oddać każdą jedną komórkę, tkankę, atom. Każdą cząsteczkę wydychanego powietrza, powierzchnię skóry, uczucia zaszczepione w sercu. Chcę przyjmować i oddawać, tonąc w tej wymianie, w zamian za drżenie ud oraz brzucha wręczać kolejne, pilne pocałunki. Dłonie eksplorujące nowe tereny, odkrywające elementy dotąd skrywane przez nieznośny materiał ubrań. Pragnę zapamiętać każde ułożenie oraz kształt wszystkich pieprzyków, kości i mięśni, miękkości i szorstkości, odnaleźć niejedną tajemnicę. Początkowo robię to zbyt niecierpliwie, powoli wybudzana z delikatnego letargu, potem ruchy rąk stają się bardziej strategiczne i przemyślane. Tak jak słowa zdradzające rozbawienie i czułą drażliwość. Wkrótce gardło uwalnia kolejną porcję szczerego śmiechu, gdy wokalne popisy wstrząśniętej rozkoszą cielesnej materii przewyższają samą Warbeck. W mniemaniu odurzonego adrenaliną astronoma. W odpowiedzi unoszę głowę, pieszczotliwie muskając nosem o jego, nie mogąc pozbyć się z narysowanego na twarzy uśmiechu. Oddech powoli łagodnieje, pozwalając płucom na upragnioną przerwę, kończyny rozluźniają się, adaptując do nowej rzeczywistości. Niewykrzywionej gorącą lawą pożądania; mogę odpocząć w miękko wyściełanej swobodzie, przynajmniej do czasu, aż dłonie oraz usta nie rozpoczynają kolejnej już wędrówki po jaydenowym ciele. - Mhm, spróbuj wspaniale - mruczę, posyłając jego twarzy tylko krótkie, niecierpliwe spojrzenie, nim zatracam się w zabawie wymyślonej przeze mnie samą. Podoba mi się to przejęcie kontroli, obserwacja drgań mięśni pod płótnem organicznej powierzchowności, pulsowanie żył wypełnionych buzującą krwią, słony posmak pozostający na końcu języka. Podoba mi się wszystko. - Jesteś taki… - rzucam cicho, zamyślona, zastanawiająca się nad dziejącym się przed oczami cudem. - Niezwykły - kończę wreszcie, nie potrafiąc ubrać w piękne słowa tego, co czuję i co myślę. Jest tego tak potwornie dużo. - Jesteś pewien, że to nie kosmos cię zrodził? - dopytuję drżącym głosem pomiędzy pocałunkami składanymi na ramionach mężczyzny. - Kosmos, nie kosmita, żeby była jasność - dodaję krótko później, pozwalając sobie na leniwy uśmiech wesołości, obawiając się przy tym, że Jay gotów jest zniszczyć ten podniosły nastrój w jakim się znajduję. Czuję, jak nowy rodzaj otumanienia otula moje wszystkie zmysły, jak niepoznane jeszcze pragnienie wychyla się nieśmiało zza rogu, powoli obejmując mnie całą. Niestety, nim jest w stanie uwolnić się w pełni, rozkwitnąć najpiękniejszym kwieciem, niepokojąco rozemocjonowany Jayden blokuje mu drogę. Patrzę na jego twarz nie kryjąc zdziwienia, jednocześnie czując fizyczne cierpienie, gdy źródło najcudowniejszego z ciepeł znajduje się teraz tak daleko. Boleśnie, krzywdząco; powoduje niepokój, rozdrażnienie i smutek. Spojrzenie domaga się odpowiedzi, ale ta, która nadchodzi, jest niespodzianką. Nie dowierzam, może dlatego, że żyłam w przeświadczeniu, że pokonaliśmy już wszystkie przeszkody, zaczynając tym samym w siebie wierzyć? W nas? Że skoro nawet ja odrzuciłam wszelkie wątpliwości precz, to on uczynił to także - już dawno temu. Pomyłki się zdarzają, ale nie ma we mnie już szoku ani złości, jest tylko łagodny uśmiech. Nie prześmiewczy, tylko ciepły, odbijający każde oczywistości tego świata w tym delikatnym łuku. Skoro on odsuwa się ode mnie, to ja unoszę się lekko, żeby zbliżyć wargi do tych należących do niego, czułym muśnięciem przekazując mu całą miłość, jaką w sobie noszą. Dopiero wtedy ponownie układam się w miękkości pościeli, ale po to, żeby móc pogładzić ręką zmartwiony policzek. - Nie mógłbyś mnie zawieść - zaczynam w końcu, bez niepewności, zawahania czy obawy. Nie ma ich we mnie. - Nie mógłbyś mnie zawieść, bo tacy jesteśmy. Ludzcy. Z wadami i zaletami, takich siebie pokochaliśmy. Żadne z nas nie urodziło się z potężnymi mocami, nieskończoną wiedzą oraz zapierającymi dech w piersiach umiejętnościami. Do wszystkiego dochodzimy ciężką pracą, ambicją i tym, że po prostu próbujemy - kontynuuję spokojnie. - To nie żaden wyścig, konkurs czy egzamin, od którego zależy całe nasze życie. To jeden z przystanków na wspólnej drodze. Jedna z tych rzeczy, którą należy przezwyciężyć. W s p ó l n i e. Zapominasz, że nie jesteś w tym sam, że to nie tylko twoja odpowiedzialność. To my musimy nad tym popracować, sprawić, że to, co między nami jest, zacznie działać. Nie tak, jak chce tego społeczeństwo, tylko tak, jak chcemy tego my. Zawsze my, Jay, nikt więcej i nikt mniej. Nie rób nam tego. Nie dźwigaj tego ciężaru w pojedynkę, kiedy jesteśmy tu oboje, razem. Wiem, że uważasz, że tak trzeba, ale to nieprawda. Jeśli czegoś nauczyły mnie te wszystkie szczęśliwe pary to tego, że tylko przy równomiernie rozłożonych wysiłkach można przeżyć długie i radosne życie w związku. Jeśli mi nie wierzysz, to chociaż zaufaj mi, proszę - mówię dalej, niezrażona niczym, nastawiona na to, co chcę powiedzieć, co chcę mu przekazać i co chcę, żeby zrozumiał lub przynajmniej się nad tym zastanowił. - Poza tym słyszałam, że trening czyni mistrza - śmieję się cicho, raz jeszcze unosząc głowę, żeby musnąć zaczepnie ustami jego podbródek. - Jednak pamiętaj, że nie musisz robić niczego, na co nie jesteś gotowy. Nie chodzi mi o to, żebyś robił coś, co powinieneś, bez przekonania, ale to, czego prawdziwie chcesz. Nie spieszy nam się, jestem tu dla ciebie zawsze. Na zawsze. Zaakceptuję i wesprę każdą twoją decyzję. Ja wiem, że chcę przez to przejść właśnie z tobą, a czy teraz, za rok czy za dziesięć, to nie ma znaczenia, dopóki to będziesz ty - stwierdzam na zakończenie. Nie mogę się powstrzymać i na nowo odnajduję drogę do jego ust, jakby to one były tym ostatnim przekaźnikiem tego, co czuję, a co tak trudno wyrazić słowami. Miłość, wiarę w to, że odnajdziemy się w tym labiryncie niewiadomych.



( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones


Pomona Vane
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna

ty je­steś tym co księ­życ
od da­wien daw­na zna­czył
tobą jest co słoń­ce
kie­dy­kol­wiek za­śpie­wa



OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
https://www.morsmordre.net/t3270-pomona-sprout#55354 https://www.morsmordre.net/t3350-pomonkowa-poczta#56671 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-upper-cottage https://www.morsmordre.net/t3831-skrytka-bankowa-nr-838#71331 https://www.morsmordre.net/t3351-pomona-sprout
Re: Reinkarnacja [odnośnik]02.09.19 23:23
To było całkiem zabawne, bo czy w oczach innych właśnie nie burzyli tego niezachwianego przekonania, że przyjaźń kobiety i mężczyzny nie była możliwa? Że zawsze kończyła się rozerwaniem więzi i przeniesienia jej na zupełnie inny poziom, gdzie nie było już miejsca na wzajemne wsparcie, wykluczające fizyczne pragnienia? Bo czy ich sytuacja w tym momencie wspólnej historii była idealnym przykładem co do tego, że nigdy nie można było pozostać jedynie w sferze dystansu? Jayden jednak wciąż trwale stał przy swoim zdaniu, że nic nie przeczyło, nie rozerwało więzi, jaką posiadał wcześniej z Pomoną. Owszem, przerodziła się w coś innego, ale tamte wspomnienia, tamte uczucia miały pozostać z nimi już do końca. Niektóre momenty naznaczyły ich patrzenie na siebie nawzajem innymi barwami, ale wcześniej pozostawali niewinni. Uwielbiali swoje towarzystwo nie z powodów czysto fizycznych czy skrywanych miłostek jednego do drugiego. Zbudowali zaufanie od podstaw tam gdzie rzeczywistość i społeczeństwo nie dawało im szans na wytrwanie i istnienie. Czy nie obalali tym samym tego mitu? Czy nie nakreślali własnych torów, które w żaden sposób nie mogły poprzeć zdania tradycji oraz innych ludzi? Ich rodziny, przyjaciele, bliżsi znajomi widzieli w nich parę czarodziejów, którym niestraszne były krzywe spojrzenia i domniemania co do intencji. Bo tworzyli coś własnego, na te czasy niespotykanego, niekiedy wręcz niechcianego. W tym pozbawionym szerszych perspektyw świecie kobieta miała przebywać z mężczyzną tylko w jednym celu i tylko małżeństwo mogło wytłumaczyć ich wspólne spędzanie czasu, bo jaką inną korzyść mogła z tego posiadać? Płeć przeciwna miała zdecydowanie więcej swobody, jednak czy nie patrzono na trzydziestoletniego nauczyciela z wyczekiwaniem? Aż nie pojawi się ze swoją wybranką i nie oznajmi wszem wobec, że podjął decyzję o wkroczeniu w nowy etap. Etap odpowiedni dojrzałemu mężczyźnie. Jednak ani Pomona, ani Jayden nie wpisywali się w utarte przez wcześniejsze pokolenia ścieżki, podążając własnymi. Nic nie miało ich zatrzymać, bo czy znajdowaliby się właśnie tutaj, w jej ciepłej sypialni, jeśli oglądaliby się na życzenia innych?
Słysząc słowa padające z ust zielarki, Vane parsknął krótko, dając pochłaniać się wszystkiemu czym go obdarzała. - Daleko mi do tego - odparł w przerwach między łapczywym łapaniem powietrza, podczas odczuwania szalejącej przyjemności wywołanej jej obecnością. Nadchodzący rok miał być znaczącym w ich życiu. Mieli popełniać błędy, jeden za drugim, jednak robiąc je, mieli tworzyć, doświadczać nowych rzeczy. A oznaczało to naukę, czerpanie z dnia codziennego, poznawanie siebie nawzajem, rzucanie wyzwań rzeczywistości. Stając na nieznanym wcześniej polu, nie tkwili w jednym miejscu — robili, doświadczali czegoś. Dlatego Jayden chciał popełniać jak najwięcej błędów, nie chciał przestawać, nie chciał przejmować się czy były one idealne, czy wystarczająco dobre. W końcu na tym polegała sztuka życia, miłości, pracy, rodziny. A mając wizję rodziny, którą mógł budować właśnie ze znajdującą się tuż przy nim kobietą, zamierzał iść tą drogą już zawsze. - Budzisz we mnie uśpione wulkany, więc skoro zrodził mnie kosmos, ciebie stworzyło serce ziemi - odpowiedział, gdy udało mu się w końcu nabrać wystarczająco powietrza na dłuższą wypowiedź. Nie wiedział, co z nim robiła, ale było to jak eksplozje następujące jedna po drugiej. Niekończące się i niezmniejszające swojej siły. Myliła się, to nie on był z ich dwójki niesamowity i niespotykany. Wyjątkowość, którą w nim widziała, wytwarzała ona — stawał się taki dzięki niej i nikt inny nie miał na to wpływu. Tylko ona.
I właśnie to spowodowało również, że zwątpił. Była magią samą w osobie, a on... Bał się, że zrówna to wszystko z ziemią i zniszczy ją całą. Bo to było poza jego zasięgiem. Jak mógł jej dorównać? Jak mógł po prostu to zrobić? Nie... To wszystko nie tak miało być. Sądził, że Pomona odsunie się i zmęczy się jego niepewnością, niezdecydowaniem. Nie widział jej twarzy przez zaciśnięte powieki, ale gdy poczuł jak jej ciało uniosło się, by być bliżej jego własnego i jak jej usta odszukały jego, otworzył oczy, w których ponownie zaistniało zaskoczenie. Nie spodziewał się... Nie sądził, że wciąż będzie miała do niego tyle ciepła i uczucia, wiedząc, czego się obawiał. Wyjawił jej największy lęk, który pojawił się w nim tak niespodziewanie i niekontrolowanie, a ona to przyjęła, znów zaakceptowała, ukazując pełnię swojego zaufania. Przylgnęła do niego na powrót, dając coś, czego sam nie był w sobie wykrzesać. Zalewała go kojącymi słowami, które w pierwszym momencie nie składały się w żaden sens. Bo i jakby miały, skoro w jego umyśle panował chaos i krzyki nienawiści do siebie samego? Dopiero po chwili zaczął rozumieć. Pojmować. Składać wszystko w jedną całość. Patrzył na nią oniemiały, gdy wypowiadała kolejne sylaby, trafiające prosto w jego serce. Znów to robiła — znów odsuwała od niego wszelkie negatywne odczucia w tak szczery, niemożliwy sposób. A on nie był w stanie zareagować, po prostu zamroziła go w tym jednym momencie, nie przestając burzyć muru, który dokoła siebie wytworzył. Z łatwością przechodziła najcięższą z barier, nie wahając ani przez moment. Ja wiem, że chcę przez to przejść właśnie z tobą, a czy teraz, za rok czy za dziesięć, to nie ma znaczenia, dopóki to będziesz ty.
Otworzył usta, jednak nie udało mu się wyartykułować żadnego dźwięku. Nie potrafił jej odpowiedzieć. Nie umiał znaleźć słów, które byłby równie silne, co jej cała gama pięknej melodii, którą wyśpiewała. Miał pustkę w głowie, a jeśli nawet coś by się tam znalazło, brzmiałoby wyjątkowo żałośnie i nieporównywalnie do wyznania, zapewnienia, że cokolwiek by się nie działo, byli razem i wspólnie mieli przejść największą z trudności. Jak to było możliwe, że z każdą chwilą zakochiwał się jeszcze mocniej niż poprzednio? Że dzięki słowom posiadła go do ostatniego elementu, który się na niego składał? Czarownica w każdym calu. Najlepsza. Była najlepszym co mogło go kiedykolwiek spotkać i chociaż na nią nie zasługiwał, nie obchodziło go to już zupełnie. Jeśli czegokolwiek był pewny w swoim życiu, to miłości, którą miał do niej i tego, że spędzenie reszty życia właśnie z jej osobą, było wszystkim, czego pragnął. Do końca życia. Świata. Aż nie zostanie skrawek tworzących ich sił. Nie potrafił odpowiedzieć na to, co przed chwilą usłyszał, ale tym razem to nie w słowach miała kryć się rekompensata oszałamiających zapewnień. Już się nie bał niczego. Patrząc w jej hipnotyzujące oczy, dostrzegał jedynie najczystsze uczucie i pewność. Do tego momentu sądził, że to sen i wkrótce zbudzi się z niego gwałtownie wyrwany nieprzyjemnymi uderzeniami śniegu w okna sypialni, jednak to nie był nocna mara a najprawdziwsza rzeczywistość. Piękniejsza nad wszystkie iluzje, jakie kiedykolwiek udało się wyczarować człowiekowi. Zanim cokolwiek dotarło do jego umysłu, zlikwidował jakikolwiek narzucany przez siebie dystans między nimi i wbił się żarliwie w pełne usta mocniej niż wcześniej, zupełnie jakby chciał je zmiażdżyć własnymi, wyrwać ostatni dech z piersi Pomony, pozostawić ją bez życia i namaścić tchnieniem zmartwychwstania. Porzucił własną podporę, przygniatając kobietę całym ciężarem i napierając gwałtowniej, zostawiając ją bezsilną wobec własnej zachcianki. Jej rozchylone nogi pozbawione jakiejkolwiek ochrony mogły odczuwać tego, jak bardzo jej pragnął i jak prawdziwie doszukiwał się w tym rozemocjonowanym akcie odpowiedzi na wszelkie odpowiedzi — bliskości z drugim człowiekiem, nieodkrytej jeszcze sceny dorosłości, końcowego i ostatecznego aktu zaufania.
Ja wiem, że chcę przez to przejść właśnie z tobą, a czy teraz, za rok czy za dziesięć, to nie ma znaczenia, dopóki to będziesz ty.
- Nie mogę tyle czekać - wychrypiał w końcu, odrywając się od niej na milimetry, dzielące ich twarze. Wiedział, czego chciał. Wiedział, że nie miało to być ani jutro, ani za rok, ani za dziesięć lat. I nawet szalejące serce nie miało go w żaden sposób powstrzymać przed upragnionym spełnieniem. Miał to wypominać bez końca, ale jedyną wyjątkowością, która tkwiła w tym momencie, była właśnie ona. Tak cudownie niespotykana i niemożliwa. Posiadająca własną grawitację i pokonująca wszelkie przeciwności w najczystszy z możliwych sposobów. Miała już na zawsze wyrywać się tak wyraźnie w jego umyśle i nie opuścić go już nigdy. Opanowała go w całości, a on nie zamierzał się wzbraniać. Był jej. Cały należał już jedynie do niej i do nikogo innego. Nawet do siebie. Następna chwila jedynie to potwierdzała. Niecierpliwie mruknięcie niezadowolenia wyrwało mu się z gardła, gdy zdał sobie sprawę, że nie mógł się ruszyć. Nie był w stanie zmusić swojego ciała do żadnej reakcji; mógł jedynie wisieć nad nią tak blisko, czując jak jej piersi unosiły się raz po raz ocierając się o jego klatkę piersiową. - Musisz mi pomóc - dodał z trudem, czując dziwaczny paraliż w drżących z ekscytacji mięśniach i równocześnie czający się w głębszych partiach gardła śmiech rozbawienia. Musiał wyglądać i brzmieć jak kompletny idiota, ale nie miało to znaczenia. Nic już nie miało znaczenia w tym momencie. Znała go, rozumiała, akceptowała — była wszystkim. I na szczęście nie był osamotniony tej nocy, a zwinne palce i nogi Pomony ułatwiły mu pozbycie się ostatniej granicy. Ostatniej dzielącej ich bariery, która nie była już wstydem, nie była już problemem ani strachem. Wszystko zdawało się dziać tak szybko, a równocześnie zbyt wolno, kiedy zrozumieli, że byli już tylko oni. Cali pozostawieni, cali oddani sobie nawzajem, cali stworzeni dla siebie. Pozbawieni wszelkich oporów, ale równocześnie będąc nieskrępowani, naturalni, do bólu szczęśliwi. Na chwilę zatrzymali się w tym chaosie własnej fizyczności, a Jayden jeszcze raz podniósł oczy na twarz czarownicy, zawieszając się w tym ułamku momentu. Badał przez chwilę spojrzeniem jej rozjaśnione oczy, rumiane policzki, rozchylone w oczekiwaniu wargi, wiedząc, że to była ona. Od zawsze. Od momentu w którym spotkali się jeszcze jako uczniowie Hogwartu, przez przyłapanie się na podkradaniu jedzenia z zamkowej kuchni, do wczorajszego wieczora, w którym po raz pierwszy dotknął jej w zupełnie innym celu niż zawsze. I już nigdy nie miał przestać błogosławić tych wszystkich wspomnień. Wspomnień składających się na ten ideał. Odgarnął delikatnie ostatnie z zabłąkanych kosmyków za jej ucho, po czym musnął jej usta swoimi. - Kocham cię - wyszeptał i naparł na nią subtelnie, przyciskając czoło do jej.


Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4372-jayden-vane#93818 https://www.morsmordre.net/t4452-poczta-jaydena#95108 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-theach-fael https://www.morsmordre.net/t4454-skrytka-bankowa-nr-1135#95111 https://www.morsmordre.net/t4453-jayden-vane
Re: Reinkarnacja [odnośnik]02.09.19 23:26
Tak. Można powiedzieć, że właśnie przekroczyliśmy wszelkie granice oraz zniweczyliśmy to, na co nieświadomie pracowaliśmy. Na potwierdzenie, że zwyczajnie można przyjaźnić się z osobą przeciwnej płci, bo dlaczego nie? Czy wszystko zawsze musi kręcić się wokół romansu, mniej lub bardziej oczywistego? Może chciałabym utwierdzić wszystkich w tym przekonaniu, gdyby nie to, że ostatecznie konsekwencje naszych działań doprowadziły do szczęścia, jakiego chyba nie czułam nigdy wcześniej. To, że pozostajemy wciąż tymi samymi ludźmi, z tymi samymi fundamentami pod relację, jest więcej niż pewne - ale czy dla utrzymania takiego stanu rzeczy należało trwać w miejscu, odrzucając wszelkie możliwości, jakie podsyłał nam los? Mogliśmy pójść zupełnie inną ścieżką, nie spotykając się nigdy w tym miejscu, w jakim obecnie się znajdujemy; pozostanie serdecznymi przyjaciółmi nie jest żadnym wyrzeczeniem, katorgą ani jakąkolwiek przegraną. Jest wszystkim, niezbędnym elementem skomplikowanej układanki jaką są międzyludzkie emocje. Jednak kiedy istnieje szansa na zamknięcie szczęścia we własnej dłoni, czy powinniśmy ją zignorować, pozwolić na rozpłynięcie się w powietrzu, udowodnienie, że istnieje tylko taki świat? Przepełniony jednotorowością uczuć, pozbawiony rozwoju, wstrzymywany w ryzach przed ewolucją? Chcę wierzyć, że nie. Że pragnienia są motorem do działań, do naprawiania tego, co zepsute i do ulepszania tego, co już istnieje - pomimo tego, a może nawet zwłaszcza dlatego, że jest ono dobre. Z odrobiną chęci oraz determinacji może stać się lepsze, kiedyś najlepsze. Wystarczy mocno się starać, próbować i nie poddawać się; czuję wdzięczność, że Jayden podążył właśnie tą ścieżką. Ciekawości zmieszanej z determinacją, bo ja czułam się zbyt słaba, żeby sięgnąć po ryzyko. Zwykle tylko udaję odwagę, wewnętrznie obawiając się całego mnóstwa rzeczy, co zostawia mnie w paraliżu. Nauczanie oraz opieka nad uczniami nie wywołuje we mnie takich wątpliwości, przerażenia ściskającego gardło - z nimi zawsze działam. Przekraczam kolejne granice, byleby tylko ustrzec ich przed złem i chociaż często nie potrafię tego zrobić, to nie ustaję w kolejnych próbach. Dlaczego z emocjami nie może być podobnie? Dlaczego w tym przypadku wizja porażki jest zbyt straszna, na tyle, że mam ochotę zniknąć i posiłkuję się ucieczką? Nie wiem, wiem tylko, że to jakiś pokręcony mechanizm obronny, z którego skorzystam jeszcze niejeden raz. Niestety. W pierwszej chwili trawi mnie przekonanie, że postępuję słusznie i dopiero później odkrywam, że prawda prezentuje się zgoła inaczej. Dopadają mnie wyrzuty sumienia, zauważam popełniony błąd, męczę się sama ze sobą, ale wtedy już jest za późno. Czasem udaje się odwrócić destrukcyjny proces moich działań, ale co, jeśli dojdę wreszcie do momentu ostateczności? Co jeśli w pewnym momencie Jay nie przyjdzie mi na ratunek i przez to zniszczę wszystko, co tak skrupulatnie budowaliśmy?
Nie wybiegam tak mocno w przyszłość, bo teraz taka wizja wydaje się po prostu niemożliwa. Teraz, będąc tutaj, w skąpanej w półmroku sypialni z kimś, kogo kocham nad życie, sądzę, że tak będzie już zawsze. Że każda jedna wątpliwość wyparowała w gorącu toczących się zdarzeń, że pewność owładnęła mną całą. Czuję się jak ktoś, kto może nazwać się niezwyciężonym. Zupełnie, jakbym nabrała jakichś niezwykłych mocy, obrosła w potęgę oraz poznała wszelkie tajemnice wszechświata. Nie boję się niczego. Ani jednego słowa, żadnego gestu. Jesteśmy tu tylko my, ściśnięci ze sobą przez wzajemne uczucia, jakimi siebie tak hojnie obdarzamy. Koniec z lękami, niską samooceną. Skoro tak idealnie do siebie pasujemy, akceptujemy każdą skazę widoczną na powierzchni lub ukrytą w przerażonym środku, wspieramy się wzajemnie we wszystkim, co robimy, obdarzając całą gamą tego, co mamy najlepsze, to czy możemy się tego wyprzeć? Zniszczyć wyjątkowość tych chwil dla nieuzasadnionych obaw? Nie, nie, ten scenariusz ma się nigdy nie sprawdzić, nie pozwalam. Zrobię wszystko, żeby zatrzymać nas w błogim stanie rozżarzonej przyjemności i w wygodnym kokonie bezpieczeństwa. Nie ma się czego bać, to wciąż my, ci sami, tylko pijani zachwytem nad tym, co właśnie się między nami dzieje. Świadomość tego, jak wiele barier dziś przekroczyłam, jak wiele nauk zniweczyłam, jak mocno się stoczyłam, nadejdzie później. Zbyt późno na jakąkolwiek reakcję, na możliwość naprawy. Teraz to on jest całym moim światem, każdą jedną myślą. Zawładnął wszystkim, co posiadam, nie zostawiając ani odrobiny przestrzeni; wątpliwości i prawdopodobnie zdrowy rozsądek nie mają miejsca na rozkwit. Umysł został szczelnie zamknięty, zaś wszelkie reakcje napędzane są tylko i wyłącznie ogromem zgromadzonej w sercu miłości. Niczym więcej i niczym mniej. Rzeczywiście pozwalam jej na niewielkie wybuchy na powierzchni skóry mężczyzny, gdy poznaję ją swoimi ustami, opuszkami palców. Czy tak czuję się astronom podziwiający niebo? Szuka gwiazd, bada ich zachowanie, zapamiętuje ułożenie? Czy to nie wspaniale, mieć jego firmament tutaj na ziemi? Móc bez przeszkód dotykać ciemne gwiazdy skoncentrowane na jego ciele, konstelacje pełne różnych kształtów, trajektorię poruszających się mięśni? To takie niesamowite, że nie mogę zaprzestać temu zdziwieniu. Ono odnajduje wyjście z moich ust - tak, panie Vane, jest pan naprawdę niezwykły. Chociaż dostrzegłam to już dawno temu, to dopiero teraz pojęłam czym jest tego sedno. Wcześniej miałam przed oczami obraz zbyt ogólny, musiało zająć mi aż tyle czasu, nim dostrzegłam szczegóły. Że przecież sam w sobie jest sklepieniem niebieskim, zesłanym tu przez galaktykę, w jakiej istniejemy; jest mapą nieboskłonu, możliwą do odczytania tylko przez niektórych. Jak można nie kochać tajemnicy, którą odkryło się samemu? Wiedząc, że jest dostępną tylko dla tego jednego odkrywcy? Niemożliwe. Uśmiecham się więc szeroko, nie komentując zaprzeczenia, bo ja wiem, że to prawda. Nie dam się przekonać, że jest inaczej. Zamiast tego kontynuuję wędrówkę, badam nieprzerwanie wszystko to, co odnajduję - przyjemnie jest patrzeć, jak niewielkie ugryzienia pozostawiają czerwony ślad na wrażliwej skórze; czy można malować na niebie? Czy aby na pewno artystom potrzebny jest pędzel?
- W takim razie cieszę się, że udało nam się spotkać - mruczę gdzieś pomiędzy jedną zachcianką pocałunku, a drugą, bez zwątpienia zaznaczając kolejne punkty na przebytej po ciele Jaydena drodze. Wciąż nie mogę do końca uwierzyć, że taka eksploracja może przynieść tyle przyjemności i zadowolenia; naprawdę moglibyśmy zostać zamknięci w tym obrazku do końca świata. Z jakiegoś powodu wrasta we mnie przekonanie, że ta praca badawcza nie znudziłaby mi się nigdy, nawet wtedy, gdy wreszcie zdołałabym zapamiętać dosłownie wszystko. Bo wystarczy, że po prostu jest blisko, że otula mnie jego zapach, czuję ciepło jego organizmu, to właśnie te fragmenty składają się na wewnętrzne szaleństwo jakie napędza mnie na nowo do dalszych działań. To, że droga wydaje się wyboista, nie zmienia niczego. Chcę właśnie jego i nikogo innego i teraz wiem, jak głupia była ta ucieczka. To nienormalne, dobrowolnie oddalać się od tego, co przynosi tak wiele szczęścia - prawdopodobnie dlatego postanawiam wnieść sprzeciw oraz raz po raz zmniejszać między nami dystans. Wytworzony całkowicie niepotrzebnie, przepełniony obawami, które chociaż poważne, nie zmieniały niczego. Na pewno nie mojego uczucia ani pewności co do podjętej decyzji. Przecież oboje stawiamy pierwsze kroki w sferze intymności, uczymy się, nabieramy doświadczenia, które do tej pory oscylowało wokół zera - to nie wstyd nie wiedzieć wszystkiego. To odwaga, żeby próbować mimo tego, nie poddawać się temu, co nas nie definiuje. Bo wierzę, że nas określają przyświecające nam cele. Dopóki są one szczere i dopóki staramy się je osiągnąć, cała reszta jest nieważna. Tylko my jesteśmy teraz istotni, nic i nikt więcej.
Mimo całej otoczki pewności, wkrótce wątpliwość dociera i do mnie. Szybki werdykt: przesadziłam. Nie powinnam tyle gadać, po co właściwie? Czy w ogóle chce tego słuchać, czy przyniesie to chociaż jakiś efekt? Może uzna, że gadam bzdury albo pomyśli, że jestem nienormalna sądząc, że w tej sytuacji zrozumie tyle słów na raz? Czuję jak na moich policzkach pojawia się czerwony dowód zawstydzenia, ale jest już za późno, żeby ugryźć się w język i zatrzymać całą tą niepotrzebną przemowę. Pewnie jeszcze długo krążyłabym myślami wokół mojego beznadziejnego zachowania, masochistycznie odtwarzając je w kółko niczym gramofonową płytę, gdyby nie zdecydowana reakcja ukochanego człowieka. Zamykająca usta, nim jakiekolwiek przeprosiny są w stanie przejść przez struny głosowe - właściwie to niezwykle szybko zapominam o tym, co przed chwilą zrobiłam. Głowa buzuje teraz od kolejnego zrywu intensywnych uczuć, wypełniających mnie całą; słodki ciężar jest niespodziewany, ale jednocześnie jakby upragniony, dopełniający tego, że chcę mieć go blisko, najbliżej jak to tylko możliwe. Jedyne, co jestem w stanie zrobić, to zanurzyć dłonie w jaydenowych włosach oddając żarliwy pocałunek. To niełatwe, gdy brakuje mi tchu, zaś cały świat dookoła wiruje, zostawiając ciało w niemocy sprawczej. Niesamowite, jak szybko miękkie uczucie błogości okalające każdy nerw zanika, na nowo przywołując następne zrywy niezaspokojonego głodu emocjonalnego oraz gorączkowego rozpalenia całego organizmu - czy można chorować na miłość tak wiele razy, tak często? I pragnąć tego ze wszystkich sił?
Chcę się przekonać. Oddycham ciężko, nie mogąc skoncentrować ani jednej przejrzystej myśli. Oczy zatopione w spojrzeniu tak dobrze znanym szukają ukrytych w nich wątpliwości, jakby bojąc się, że za moment nastąpi taktyczny odwrót. Jednak nic takiego nie ma miejsca, więc usta ponownie muskają te należące do niego, łagodnie przytrzymując zębami dolną wargę. Tylko ledwie ułamek sekundy, ale nie mogę postąpić inaczej, kiedy następne słowa wywołują cichy, rozczulony chichot. Kocham go, tak jak naszą obopólną nieporadność. Ostatni raz zatapiam się w pocałunku, nim przystępuję do dzielnej, wymagającej akcji pozbycia się ostatniego bastionu oddzielających nas ubrań. Czuję, jak serce rzuca się do wyczerpującego biegu, jak krew szumi mi w uszach, a każda komórka zastyga w niecierpliwym oczekiwaniu. Może powinnam odnaleźć w tym wszystkim strach przed nieznanym, ale jedyne, co czuję, to zaufanie. Do nas, do tego, że wkroczymy w nowy etap życia razem. Nie oglądając się na innych, skoncentrowani wyłącznie na sobie.
Uśmiecham się jeszcze, chłonąc delikatność dotyku na ciepłej twarzy. - Ja ciebie… - Chcę odpowiedzieć, ale nagłość zadziwiających bodźców skumulowanych głównie w podbrzuszu odbiera mi zdolność myślenia. Wyrażania czegokolwiek. Szczypta bólu rozpuszcza się w oceanie przyjemności obmywającym każdy zakamarek istnienia. I nagle nic nie jest pod kontrolą, ani wydające głośny dźwięk gardło, ani ciało powoli dostosowujące się do sytuacji, ostrożnie odpowiadające na docierające do świadomości odczucia. Czuję się trochę zagubiona w tym kompletnie nowym doświadczeniu i chociaż większość reakcji napędzana jest instynktem, to część z nich domaga się ukierunkowania, podjęcia decyzji. Gdzie podziała się moja zdolność myślenia? - …też - Przywracam utracony urywek zdania, na co najpewniej zużyłam wszystkie pokłady trzeźwości, jakie jeszcze posiadałam. Skoncentrować się nad urwanym zdaniem wymagało ode mnie wielkiego poświęcenia, podczas którego udało mi się pobudzić mózg do chwilowej współpracy. Zaraz wszystko zanika, pozostawiając mnie samą, odciętą od jakiegokolwiek źródła rozsądku. Wkrótce nie zostaje już nic, prócz pobudzonej do działania percepcji. Wydaje się, że mijają dni, ale to tylko sekundy, nim w końcu poddaję się sytuacji w całości, wsiąkając w nią całą sobą. Nogi oplatają biodra, ręce ponownie ruszają na plecy, zaciskając się na nich bez skoordynowanego rytmu, zamknięte oczy pozwalają zanurzyć się w bodźcach po czubek głowy, czerpiąc z nich jak najwięcej. Tracę zresztą poczucie czasu, wszystko, każdą jedną nić łączącą mnie z rzeczywistością. Pozostaje już tylko jedno - uczucie.



( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones


Pomona Vane
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna

ty je­steś tym co księ­życ
od da­wien daw­na zna­czył
tobą jest co słoń­ce
kie­dy­kol­wiek za­śpie­wa



OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
https://www.morsmordre.net/t3270-pomona-sprout#55354 https://www.morsmordre.net/t3350-pomonkowa-poczta#56671 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-upper-cottage https://www.morsmordre.net/t3831-skrytka-bankowa-nr-838#71331 https://www.morsmordre.net/t3351-pomona-sprout
Re: Reinkarnacja [odnośnik]02.09.19 23:33
Przyszłość jawiła się w nieodkrytych przez nich barwach, które miały być nie tylko gorejącymi, najbardziej pozytywnymi odcieniami, o których marzyło tak wielu. Miał się tam też kryć również mrok i cień — ludzie zapominali o tej stronie życia, by następnie w osłupieniu stanąć z nią twarzą w twarz. Zaskoczeni, zdziwieni, zdezorientowani. Nie rozumiejący, że to była część egzystencji, bo czy można było coś docenić, nie znając konsekwencji tego utracenia? Przeciwwagą do szczęścia było cierpienie, które uszlachetniało, wytwarzało diament, najtwardsze kruszywo z czegoś brzydkiego i niechcianego. Tak samo życie miało swój antagonizm w śmierci i wszyscy o tym wiedzieli. Dlaczego więc nie patrzono na to w całości, a jedynie w wybranych przez ludzkość kategoriach? Dlaczego tak właśnie było, że czuło się, że negatywy nie istniały, chociaż były również pozytywnymi siłami istniejącymi w przyrodzie? W cyklu życia? Dlaczego społeczeństwo łaknęło tylko i wyłącznie szczęśliwych zakończeń i radosnych uśmiechach na twarzach ludzi? Kto tak powiedział? Rozróżnienie na dobro i zło było innym poglądem, jednak to nie o tym Jayden gorączkowo rozmyślał. Chciał, by dostrzeżono fakt samego istnienia błędów, porażek, które mogły stanowić drzwi do czegoś pięknego, a wszyscy dokoła twierdzili, że nie można było do nich dopuszczać. Patrząc na swoich uczniów, ludzi przemierzających ulice większych oraz mniejszych miejscowości, widział kreatywność właśnie w tych negatywnych błędach i porażkach. Wcześniej o tym wiedział, dostrzegał to, lecz nie spodziewał się, że to spektrum zostanie poszerzone i to w sposób, który nigdy nie przeszedł mu nawet przez myśl. To się jednak zmieniło i wciąż miało ulegać rozwinięciu. Miał trzydzieści lat, żeby czuć się pełnoprawnym dzieckiem, kimś, kto nie musiał przejmować się stratą czy niepewnością co do dnia następnego. Trzydzieści lat versus pół roku — czy ktokolwiek mógłby przypuszczać, że sześć miesięcy zawładnie życiem profesora na tyle, by wywrócić je do góry nogami? By otworzyć mu oczy, by zrozumiał, że chociaż niegdyś wszystko było pełne, teraz naprawdę okazało się, że odkrywał nowe horyzonty dawno poznanych treści. Rozumiał coś więcej niż dawniej, gdy ukierunkowany był jedynie na same pozytywne sprawy. Może był naiwny, jednak nie odwracał spojrzenia, wyciągał rękę ku nieszczęściu, chcąc, żeby wszyscy się ocknęli i poznali radość życia codziennego. Teraz znał już cierpienie, utratę i wiedział, co czuli inni, gdy los drwił z nich okrutnie i podcinał wszelkie skrzydła. Wiedział, jak można było chcieć po prostu zapaść się pod ziemię i przestać istnieć. Odciąć się od wszystkiego, co kiedyś dawało tyle spełnienia. Nie odczuwać radości w pasjach, kontaktach z bliskimi, urwanych rozmowach. Rozumiał ból po stracie i brak zrozumienia w niesprawiedliwości życia — bo dlaczego odszedł ktoś, kto zajmował istotne miejsce w sercu, a samemu się zostawało na ziemi, nie widząc sensu w dalszej egzystencji? Czy kara nie mogła być gorsza? Tak myślał. Był przekonany, pewny tego braku celu. Co więc się stało, że znajdował się właśnie tutaj, w tym miejscu, czując się kompletnie inaczej? Już nie było bezsensowności, nie było cierpienia, nie było nienawiści do samego siebie. Było ciepło, niedowierzanie, niebiańska błogość, których źródła dopatrywało się w drugiej osobie. Osobie, która wydawać by się mogło, uczestniczyła w jego życiu od zawsze i nigdy nie miała przestać być dla niego istotną. Bez boleści, których doświadczył, bez cierpienia, które przeżywał, bez samotności, którą odczuwał — nie byłoby to możliwe. Zapewne wciąż siedziałby w swoim mieszkaniu lub w Hogwarcie albo przy świątecznym, rodzinnym stole, będąc szczęśliwym, jednak odgrodzonym od alternatyw, które pojawiły się dopiero w momencie, w którym sądził, że stracił wszystko. Jak bardzo pozostawałby zamknięty w swoim świecie zbudowanym z dziecięcych marzeń? Ten zamek był twardy i solidny, lecz dopiero zburzenie jego murów równało się z dostrzeżeniem prawdziwej rzeczywistości. W zobaczeniu kogoś, kto stał tuż przed nim, oddawał mu miłość i przyjaźń, nie chcąc nic w zamian. Nigdy nie powiedziałby, że ją kocha w inny sposób niż jedynie ten, który mieli wcześniej. Nigdy nie znalazłby drogi pod jej drzwi, wiedząc, że to właśnie ona stała po drugiej stronie. Nigdy nie dotknąłby jej policzka i nie złożył nieśmiałego, teraz wydawać by się mogło okropnego pocałunku. To, co bolało najmocniej, okazało się bramą do czegoś, co miało uszczęśliwiać najsolidniej. Wtedy, gdy odebrano mu Mię i Pandorę tego samego dnia, czuł się wyniszczony, ale teraz? Gdzie pojawiła się przeszłość, skoro scaliła się z teraźniejszością i przyszłością? Czy to oznaczało zawieszenie w czasie i przestrzeni, które odczuwali? Bo w końcu nic nie istniało. Nawet oni sami znajdowali się gdzieś poza jaźniami egzystencji.
W odpowiedzi na słowa uciekające spomiędzy warg Pomony uśmiechnął się tylko delikatnie, mając w pamięci ziemię i powietrze. Szalony zefir zwolnił, otulając ciepłą i ukochaną przez wszystkich Matkę. To do jej stabilności i miłości chciało się zawsze wracać i dziękować za jej istnienie. Sprout już nie raz udowodniła, że była niezmiennym filarem nie tylko w jego życiu, ale również pomiędzy innymi ludźmi, którzy szukali w jej ramionach schronienia. Nigdy nie odmawiała swoim uczniom, przyjaciołom, rodzinie, będąc dla nich ostoją, której potrzebowali w najtrudniejszych momentach. Sam przekonał się o tej niezmierzonej dobroci, gdy czuł, że upadł i nie miał nawet siły samodzielnie wstać. Ona była tuż obok, dźwigając brzmię jego otumanienia i zagubienia. Znosiła tę beznadzieję i żałość, jaką wtedy prezentował. Wzięła wszystko i nie narzekała; chciała, żeby dopatrywał się radości z banałów, będąc jego buforem przed przerażającym go, przytłaczającym światem. Swoją obecnością zrobiła więcej niż ktokolwiek inny, a on się temu poddawał, nie wiedząc, że każdy jej kolejny gest, każde przejechanie palcami przez jego włosy z wypisaną troską na twarzy, miało równać się z budowanym wytrwale uczuciem. Wtedy jeszcze tego nie rozumiał, nie był w stanie pojąć, ale to była tylko część czegoś znacznie większego, co miał dopiero odkryć. Nie miał pojęcia, dlaczego zajęło mu to tak długo, skoro aktualnie ta abstrakcja była bardziej niż oczywista. Absurdalność własnych rozmyślań co do pozytywnego przyjęcia działań tego i poprzedniego wieczoru okazała się śmieszna. Bał się tego, co miało nastąpić, ale ryzyko było jak najbardziej trafne. Nigdy nie wybaczyłby sobie, gdyby nie spróbował, gdyby to zostawił i udał, że nie powinni byli tego roztrząsać. Włóczyłby się dziwnie nieprzytomny po korytarzach Hogwartu, wyrzucając sobie własną głupotę i próbując rozwiązać niekomfortowe napięcie, które pojawiałoby się między nim a Pomoną już przy każdym kolejnym spotkaniu. Wiedział, że nie byliby w stanie wrócić do tego, co było kiedyś. Nie zapomnieliby, chociaż ich gra mówiłaby co innego. On nie potrafiłby.
Teraz jednak nie musiał nad tym myśleć, chcąc czerpać już tylko z tego, co oferowała mu ciepła i miękka obecność ukochanego ciała. Chciał, żeby nigdy nie przestawała tej wędrówki i badania, które postawiła sobie za cel. Chciał też, żeby i sama pozwalała mu na tę eksplorację, gdzie wzajemnie potrafili się uzupełniać. Nie było wstydu, niepewności ani braku doświadczenia w gestach, które podejmowali, bo nie mogli wiedzieć, nie mieli porównania i chłonęli już tylko siebie nawzajem. Bez oceniania i bez własnych ograniczeń. Te zakończyły się już dawno temu, pozwalając na to, by nieprzepuszczalna skorupa tradycji popękała już w momencie, w którym Vane znalazł się przemoczony na progu mieszkania czternastego miesiące temu. Czy to nie było dziwne? Wtedy wszystko wyglądało praktycznie identycznie, gdy szukał w jej obecności ratunku. Ale wtedy był załamany. Poddający się jej gestom, które miały go ogrzać i pocieszyć. Teraz pomimo analogii przychodził pełen wewnętrznej radości, nie będąc pewnym, co miał zastać po drugiej stronie. Zaryzykował i wiedział, że była to najlepsza decyzja w jego życiu. Zmieniająca wszystko, ale równocześnie niezmieniająca nic. W końcu to wciąż byli oni. Tacy sami jak wcześniej, ale dopełnieni sobą nawzajem.
Jay zacisnął dolną wargę, czując jak serce gwałtownie przyspieszyło bicia. Odżywał na nowo, mogąc być tak blisko ukochanej osoby, która nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, jak bardzo opanowała jego istnienie. Nie tylko swoim dotykiem i urwanym głosem, który był najpiękniejszym dźwiękiem na ziemi. Otwartość, jaką między sobą posiadali, była nie do odtworzenia, bo przecież posiadali wszystko, by utworzyć coś solidnego i twardego. Nie wyobrażał sobie czegoś podobnego z kimś innym i nawet nie chciał, bo przecież nie szukał, a znalazł. Idealny typ kobiecej cierpliwości, czułości, troski i zrozumienia, który towarzyszył mu u boku od lat. Nigdy nie podejrzewałby, że kiedykolwiek będzie myślał o przyjaciółce w ten sposób, który zdawał się być zarezerwowany dla ludzi odmiennych spojrzeń, odmiennych pragnień i odmiennych wizji. Tak się jednak nie stało i chociaż musiało wydarzyć się po drodze tyle złego, na koniec jawił się świt, przed którym było najciemniej. Ich złączone czoła w momencie niewysłowionej rozkoszy były niczym potwierdzenie więzi, która ich łączyła. Zdrobnienie jej imienia wyrwało się spomiędzy jego ust, gdy ona sama wyznawała mu kolejny raz swoje uczucia, równocześnie pozwalając sobie na wyczerpujący wydech. Nie potrafił, nie chciał nawet próbować znajdować słów na to, co w tamtym momencie czuł, ale to zjednoczenie było wszystkim. Było nią. Było nimi. Było tym, co działo się przez te ostatnie miesiące i lata. Odetchnął ciężko, próbując dojść do siebie i przypomnieć sobie, jak się oddychało, ale nic z tego. Zatrzymał się w miejscu, zaciskając jedną dłoń na pościeli, drugą podpierając się o ścianę i wiedząc, że jeśli tylko by się poruszył, przepadłby. Ale czy już nie spadł na sam dół, ciągnięty własną ciekawości, równocześnie znajdując w nieskończonej odchłani odpowiedzi na nieskończoną ilość zadawanych tej nocy pytań? - Jesteś ze mną? - spytał w końcu gardłowo, próbując trzy raz z rzędu zadać to pytanie. Jej zduszony jęk zaalarmował go, a jego wrodzona troska nie pozwoliła na przegapienie tego znaku. Chciał, żeby czuła się jak najlepiej, jak najbezpieczniej, jak najczulej przyduszona jego ciałem i zamotana we własnej pościeli. Sam zassał powietrze, wiedząc, że w żaden sposób nie mógł już uspokoić walącego z niebotyczną siłą serca. Nie w momencie, w którym ruszył się, a kobiece dłonie nakazywały mu jeszcze silniejsze zbliżenie. I robił to. Kilka razy wchodząc głębiej, by na koniec sunąć powoli i ostrożnie do przodu, nie interesując się ciężkim oddechem, dźwiękami wydobywającymi się z dolnych partii jego gardła, niekontrolowanymi gestami. Zawieszony w nieważkości odczuwania był bombardowany wszystkim, co najlepsze równocześnie nie będąc w stanie uwierzyć w istnienia kogoś takiego jak ona. I tego, że to właśnie z nią doświadczał niewyobrażalnego. Nie miał pojęcia, kiedy zaszedł najgłębiej w jej drżące wnętrze, tłumiąc głośny jęk w jej szyi i z głębokim wydechem otulił się jej zapachem, chowając twarz w zagłębieniu kobiecego ramienia. Nie potrafił się poruszyć, nie potrafił się odezwać, chociaż wiedział, że powinien. Powinien przestać ją przygniatać, powinien coś powiedzieć. Wiedział jednak, że cokolwiek by zrobił, cokolwiek by powiedział, nie oddałoby to tego, co znajdowało się w nim całym. Wciąż czuł, jak jej nogi oplatały jego biodra, wciąż czuł pulsujące wnętrza, wciąż słyszał swój ciężki oddech wymieszany z jej własnym. I równocześnie czuł, że wszelkie granice przyjemności zostały przekroczone. Wszystkie wpisujące się w krągłe kształty leżącej pod nim kobiety.


Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4372-jayden-vane#93818 https://www.morsmordre.net/t4452-poczta-jaydena#95108 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-theach-fael https://www.morsmordre.net/t4454-skrytka-bankowa-nr-1135#95111 https://www.morsmordre.net/t4453-jayden-vane
Re: Reinkarnacja [odnośnik]02.09.19 23:37
Przyszłość zwykle jest nieodgadniona. Zasnuta mgłą niedopowiedzeń, usiana wyłącznie możliwościami - tak mnogimi, że trudno wyłapać z nich te właściwe. Przewidzieć, które z nich okażą się tą właściwą drogą, jaką od tej pory podąży czas, a my wraz z nim. Trudno zakładać prawdopodobieństwa, gdy nie jest się pewnym teraźniejszości. Miałam na życie kilka planów, wszystkie prędzej czy później przeżyły metamorfozę. Zmieniły kształt, sedno sprawy. Okrążyły ziemię dookoła, wróciły odmienione. Zupełnie nieprawdopodobne. Kiedy właśnie pogodziłam się z tym, że nigdy nie założę swojej rodziny, że już zawsze będziemy tylko my, ja plus uczniowie przewijający się przez Hogwart, wtedy los po raz kolejny płata mi psikusa. Kolejny raz modyfikuje plany, wyobrażenia oraz te niewielkie pewności, na jakie mnie stać. Czy powinnam oburzać się na niespodziankę jaką mi zgotował? Czy byłabym w ogóle w stanie przeklinać ten najwspanialszy cud, jakiego jestem nie tylko świadkiem, ale też uczestnikiem? Chociaż wszystko jest nie tak jak być powinno, jak tego wymaga społeczeństwo, gdy wśród nich istnieje także moje wyobrażenie, przekazywane z pokolenia na pokolenie, to czy mogę tak naprawdę odciąć się od prawdziwego szczęścia? Odrzucić to, co zdarza się tak rzadko i nie trwa zbyt długo? Nie, nie chcę, nie potrzebuję, nie mogę i nie powinnam. Chcę zanurzyć się w nowej rzeczywistości, skosztować zakazanego, co okazuje się być pięknym samym w sobie - przepełniona miłością pragnę wierzyć, że ta istnieje również w tym drugim sercu, bijącym tak blisko mojego. I że coś takiego zdarza się tylko raz w życiu; ta prawdziwość, pasja, zapewnienie, obietnica dozgonności, bezpieczeństwa. Niewerbalna, właściwie nigdy niewypowiedziana wprost. Może nie powinnam wierzyć w coś, co istnieje wyłącznie w sferze moich domysłów, niepotwierdzonych ani jednym słowem, jednak to tkwi we mnie, rozpalane czynami. Grzesznymi, prawdopodobnie niewartymi zaufania, jakimi obdarzam kolejne skrawki wrażliwej skóry, ale czy potrzebujemy czegoś więcej? Po żarliwym wyznaniu miłości oraz dotykach tak delikatnych, że mogą istnieć tylko między dwojgiem zaufanych osób, jestem w stanie uwierzyć w moc umysłowych projekcji. Przecież sobie tego nie wymyśliłam, a więc od tej pory może być już tylko dobrze. Między nami, bo cała reszta świata straciła na znaczeniu. Może to naiwne, tak wierzyć w nieistniejące deklaracje, ale sądzę, że moc czynów jest dużo trwalsza. Pozwala nam na mocniejsze zespolenie się ze sobą, nie fizycznie - więź psychiczna jest wielokrotnie silniejsza, chociaż wzmacniana jest także tymi cielesnymi doznaniami. To miejsce, gdzie ciało spotyka się z duszą, oddziałując wzajemnie na siebie, dopełniając się sprowadza pełnię relacji, jaka powinna nas połączyć ostatecznie. Jaka powinna być w każdym domu, w każdym miejscu, gdzie dwoje osób kocha się wzajemnie. Nie żałuję. Ani jednej sekundy, która prowadziła mnie do tego momentu. Być może większość z nich powinnam ochrzcić porażkami, popełnianymi błędami, ale skoro w rezultacie okazały się czymś tak wspaniałym, to czy mogłabym znienawidzić tą siebie? W końcu to ja, wszystkie te chwile złożyły się właśnie na mnie, na to, kim jestem teraz. Co z kolei przekłada się na to, z kim jestem teraz.
To skarb. Najcenniejszy, jakiego mogłabym kiedykolwiek doświadczyć. Nie spodziewałam się, że będę go trzymać w ramionach, całować jego usta, omaszczać swoim. Jedynym, niepowtarzalnym. Minutą, od której wszystko się zacznie, zaś przeszłość nabierze sensu. Ten trud, każdy krok - prowadziły mnie do teraźniejszości. Zmieniając kolejny pogląd na przyszłość. Z tej perspektywy wygląda ona całkowicie inaczej. Lepiej. Przytulniej. Mimo, że nie chciałam jego krzywdy. Krzywdy człowieka zrodzonego z gwiazd, pozostającego głową w chmurach. Może bywałam zazdrosna o jego nogi oderwane od ziemi, ale nigdy nie życzyłabym mu wszystkiego najgorszego. Jeśli miałabym wybierać, wybrałabym życie - dla niego, jego najbliższych, tych, którzy składali się na to nieskończone niczym szczęście. Może byłby przez to uboższy w doświadczenia, prawdopodobnie nie dałby rady docenić tego, co miał, jeszcze bardziej, tak jak pewnie docenia to teraz. Jednak to byłoby egoizmem. Okrucieństwem. Marzyć o jego stracie, żebyśmy teraz mogli być prawdziwie razem. Bez granic, uprzedzeń lub wątpliwości. Nie mogłabym, za żadne pieniądze czy wartości świata, nigdy. Czy tak działa miłość? Chce się dla niej jak najlepiej, nawet kosztem siebie, sporego kawałka serca i duszy? Kiedyś uświadomiłabym sobie to, co zalegało w środku, we mnie, a z czego tyle czasu nie zdawałabym sobie sprawy. Jak poczułabym się wtedy, wiedząc, że nieśmiałe marzenia tlące się na dnie podświadomości nigdy nie staną się rzeczywistością? Zwłaszcza gdybym wiedziała, jak mogłoby być? Wolę sobie tego nie wyobrażać. Teraz nawet nie powinnam. Nie ma to znaczenia ani sensu, skoro nie potrafię cofnąć czasu. Odmienić udręczonej duszy Jaydena. Zatem całuję jego ciało z taką mocą, jakbym chciała odebrać mu wszystkie smutki. Zmartwienia, wątpliwości, niepokoje. I wiem, że to na nic, że usta nie mają leczniczych właściwości. Nie mogą uleczyć roztrzaskanego serca, nie poskładają je na nowo. Mogą tylko uśmierzyć ból - zawsze tymczasowo. Zawsze połowicznie. Warto próbować. Tak sobie myślę, kiedy wargi wędrują po szyi oraz innych fragmentach znajomej, ale wciąż zbyt obcej skóry. Ciągnącej do siebie niewidzialną siłą, kuszącą, nastającą na dalszą eksplorację. Poznanie. Nigdy nie mieć go dość, zawsze do niego dążyć, nieustannie, czy może istnieć coś fantastyczniejszego? Trudno to sobie teraz wyobrazić. Będąc w świecie miłości, zmysłów. Na krańcu świadomości, wędrując po nieskończoności galaktycznych orbit. Nie ma nas tu, w tym świecie. Wrogim, uprzedzonym, niedoskonałym. Wypaczonym. W świecie, w którym wyklną nas, będą wskazywać palcami, uważać za trędowatych. Degeneratów. Nawet jeśli nikogo nie krzywdzimy, za to dajemy z siebie jeszcze więcej, nie tylko sobie nawzajem. Wolę stąd zniknąć, chociażby na jedną noc. Znaleźć się tam, gdzie jest najpiękniej. W znanych ramionach, będących niezaprzeczalną ramą trzymającą mnie w ryzach, żebym nie rozpadła się całkiem. Pod plecami, nadal pozostających najsilniejszą z tarcz. Nie boję się. Nie obawiam się żadnego kroku, którym podążam do wspólnego celu. Ani jednego oddechu, ruchu, gestu. Nawet, gdy zawstydzenie wstępuje na pulchną twarz - zbyt wiele słów, niepotrzebnych. Zapewnień, komfortu. Poradziłby sobie beze nie, zawsze sobie radził. Nie jestem żadnym filarem, jestem tylko sobą. Próbującą robić to, co słuszne. Dawać z siebie wszystko, robić jak najlepiej. Nie zawsze wychodzi, często nawet zadanie kończy się porażką, ale mimo to wciąż wstaję. Dla siebie. Dla niego. Dla nas. Dla tego, co może nastąpić, co może przynieść nam radość i spełnienie. Pomimo ryzyka, na jakie się zdecydowaliśmy. Czyż nie było warto?
Jest. Jest warto. Ta jedność, jaką się stajemy, to zaufanie, jakie nadal budujemy oraz odwzajemnienie wszystkiego, co najlepsze, napawa mnie wzrastającą w klatce piersiowej euforią. To szalone, uśmiechać się do czegoś, czego się nie widzi, a jedynie czuje, nie wiedząc nawet, że coś takiego w ogóle istnieje. Przyjmować te nieznane dotąd bodźce i nie czuć strachu ani podejrzliwości. Oddawać się w całości ukochanemu mężczyźnie, przeżywającemu dokładnie to samo. Tę samą niepewność i tę samą ekscytację, ciekawość prowadząca nas dalej i dalej, aż po krańce świadomości. Po krańce istnienia. Kochać i być kochaną - teraz rozumiem to w pełni. Bo nie ma nic piękniejszego nad wspólne przekraczanie granic z informacją, że można. Bez lęków, bólu oraz paniki, jaka powinna się u mnie pojawić. To dziwne, czuć spokój i entuzjazm jednocześnie. Adrenalinę pulsującą w żyłach, zagłuszającą wszelkie dźwięki. Wydobywają się ze mnie, z niego, czy z nas? To ciało, które czuję, do kogo należy? Ten otulający mnie zapach, to mój czy jego? Bo czy możliwe złączyć się tak trwale, że aż nie jest się zdolnym do wyodrębnienia bytów, odróżnienia ich od siebie nawzajem? Teraz żyję w przekonaniu, tak. Że to właśnie tak wygląda ostatecznie poświęcenie samego siebie, żeby otrzymać w podzięce identyczny dar. Dziwiąc się tą wzajemną otwartością jaką się obdarzamy, tym nieskrępowaniem oraz odwagą. Nigdy nie przypuszczałabym, że mogę taka być.
- Tak - odpowiadam zachrypniętym głosem, gdy tylko przynajmniej na moment udaje mi się odzyskać władzę w umyśle. To ogromny wysiłek, nietrwający zbyt długo, może tylko jedno mgnienie oka. Tyle wystarczy dla zapewnienia, że czuję się dobrze. Wspaniale. Nogami i rękami przygarniam go do siebie, bo właśnie to daje mi szczęście. Jego bliskość oraz wspólny spacer w nieznane. Czoło w czoło, biodro w biodro, serce w serce. Do nieba, do nieskończoności. Ku prawdzie, ku przyjemności i przeznaczeniu. Jeśli miałabym kiedykolwiek wyobrazić sobie tę chwilę, to właśnie tak, w ten sposób. Z najwłaściwszą osobą ze wszystkich, z ciałem bolącym od nadmiaru miłości i zadowoleniem uciekającym spomiędzy ust. Tak, z tym przystankiem na końcu, gdy świat nadal wiruje, ale zaczerpnięcie oddechu w ściśnięte płuca jest jednak łatwiejsze niż jeszcze przed chwilą. Pomimo ciężaru spoczywającego na klatce piersiowej i ciepłego oddechu owiewającego ramię. Przymykam oczy, chłonąc intymną atmosferę, czując sedymentujący spokój. Nie próbuję się oswobodzić, perfekcyjnie zamknięta w namalowanym przez nas obrazie - łapiąca powietrze w delikatnie otwartą buzię. Przygarniam do siebie jeszcze bardziej, tym razem z czułością. Rękoma obejmuję jego głowę, zanurzając przy tym palce we włosach; czerwony, rozgrzany policzek wtula się w odsłonięte ucho znajdujące się tak blisko, że aż wymaga osobnej porcji pieszczot. Tak, koniecznie.
Może oboje powinniśmy coś powiedzieć. Celebrować pierwszą podróż do rozwikłania zagadki ludzkości, okrasić ją jakimiś wzniosłymi słowami. Wolę jednak jeszcze trwać przez chwilę w tym uścisku łagodności, uczuć, które nie muszą zostać wypowiedziane. One żyją w nas, w każdej komórce, porozumiewają się między sobą i upewniają w milczącym przekonaniu kocham. Niezmiennie. Niezaprzeczalnie.
Wreszcie śmieję się cicho pod nosem, nawet ten krótki dźwięk przesycając uczuciem. - Tym razem brakuje mi słów. - Bezczelnie przełamuję zastygłą między nami ciszę; czymś innym niż śmiech. Nie przestaję głaskania, chociaż druga dłoń przeskakuje z głowy na ramię, kreśląc na nim niezdefiniowane i nieskoordynowane wzory. - Jay, ja… - zaczynam mimo to, próbując przy tym zebrać rozpierzchnięte po głowie myśli. - Na pewno wiesz co czuję, jednak chciałabym ci powiedzieć, że jestem szczęśliwa. Cieszę się, że jesteśmy tutaj razem - mówię cicho, może niepotrzebnie. Prawie na pewno niepotrzebnie. Rujnuję moment, w którym powinniśmy porozumiewać się jedynie spojrzeniami dokarmiając podniosłą chwilę, w jakiej się teraz znajdujemy. Jednak czuję potrzebę zrzucenia z siebie przynajmniej odrobiny tych skołtunionych emocji; większości z nich nie potrafię wyrazić werbalnie, bo chciałabym mu powiedzieć naprawdę wiele. Tak dużo, że aż nie umiem tego objąć umysłem. Czy wystarczy uśmiech, żeby opowiedzieć historię wszechświata?



( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones


Pomona Vane
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna

ty je­steś tym co księ­życ
od da­wien daw­na zna­czył
tobą jest co słoń­ce
kie­dy­kol­wiek za­śpie­wa



OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
https://www.morsmordre.net/t3270-pomona-sprout#55354 https://www.morsmordre.net/t3350-pomonkowa-poczta#56671 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-upper-cottage https://www.morsmordre.net/t3831-skrytka-bankowa-nr-838#71331 https://www.morsmordre.net/t3351-pomona-sprout
Re: Reinkarnacja [odnośnik]02.09.19 23:42
Każdy dzień, tydzień, miesiąc, który dzielił go od zjazdu rodzinnego oraz wyjawienia sekretu zniknięcia pary drogich kuzynek, był jak kolejny krok do wybudzenia. Ocknięcia się i uwolnienia spod kopuły, pod którą tkwił tak długo. Wydawać by się mogło, że właśnie wtedy coś pękło; szklana kula upadła rozpryskując się na milion kawałków i zostawiając zagubione wnętrze bez instrukcji co do dalszych działań. Tak samo było właśnie z astronomem. Doświadczał czegoś wcześniej nieznanego, niezrozumiałego i niepasującego do tego, co było przed. Bo ukryty przed najgorszym nie znał schematów, dzięki którym mógłby odpowiednio zakwalifikować nie tylko swoje zachowanie, lecz również i swoje odczucia co do sytuacji. Był zagubiony, ale ostatkiem sił odnalazł drogę ku osobie, która mogła mu pomóc i wskazać właściwą drogę. Tamten moment znajdował się za mglistą zasłoną wspomnień, do których Vane nie miał całkowitego dojścia i nie potrafiłby powiedzieć, o czym dokładnie rozmawiali ani co się wtedy działo. Nieobecny duchem pozwalał na to, by po prostu trwało. Zaufał rękom Pomony i jej opiece. W międzyczasie nie trwał w zawieszeniu, chociaż tak właśnie mógł sobie myśleć i czuć. To nie był bezrefleksyjny czas i nic nieznaczące momenty, w których przypominał bardziej warzywo niż człowieka. Dopiero teraz to dostrzegał i zaczynał rozumieć. Że ten cały ból, który przez niego przechodził; że te wszystkie wątpliwości, które nim ciskały; że słowa, które wypowiadał nie były bezcelowe. Prowadziły go w określone miejsce, nie ukazując mu na początku pełnej perspektywy, jednak bez względu na wszystko ciągnęły naprzód. Drogi były różne, bo zdążyli się pokłócić, pogodzić, zbliżyć, zmieszać, naprawić i połamać na nowo. Ale ciągle coś się działo. Ciągle ich do siebie ciągnęło i nie pozwalało o sobie zapomnieć. Wtedy nie potrafił powiedzieć, co tak naprawdę odczuwał w stosunku do Pomony. Zbyt zajęty własnymi emocjami, które rozszarpywały go na wiele kawałków, nie był w stanie przedrzeć się przez ich grubą mgłę i dostrzec obecności drugiej osoby. Dostrzegać nie jej istnienie, a nią samą. Oczywiście, że wiedział, że tam była. Że zajmowała się nim, ale pochłonięty swoimi przemyśleniami, nie był w stanie wybudzić w sobie myślenia o niej. O tym, co oznaczały te kolejne gesty, którymi go obdarzała. Czy za łagodnym uśmiechem i ciepłym pocałunkiem w czoło kryło się coś więcej nad przyjacielską troskę? Początkowo obojętny pozwalał jej na wszystko, nie analizując znaczenia ani podłoża. Tłumaczył sobie, że Sprout czuła, że tak być powinno. Że tak właśnie dbało się o przyjaciela. Że to miało mu pomóc. Jayden zarzucał sobie bycie obciążeniem i wiele razy jej o tym mówił, a ona za każdym zaprzeczała. Niekiedy nawet się na niego przez to złościła. Kazała mu zostać, obiecywała, że się nim zajmie i że nic jej to nie kosztuje. Nie rozumiał, dlaczego tak silnie się go trzymała. Sam dawno postawił na sobie krzyżyk, lecz ona... Miała w sobie magię tak potężną, której nie potrafił ogarnąć umysłem. Został więc. Dopiero po pewnym czasie łapał się na tym, że na nią czekał. Że specjalnie siadał przy oknie, wypatrując znajomej sylwetki nadchodzącej ze ścieżki prowadzącej do Hogwartu. Że czekał do ostatniej sekundy, by otworzyć jej drzwi i wpuścić ją do środka, witając delikatnym, ale szczerym uśmiechem. Że zerkał na zegar, który wskazywał jej miejsce pobytu i niecierpliwił się, gdy zostawała w szkole na dłużej. Że myślał o tym, co mieli robić po jej powrocie — nawet jeśli ograniczało się to jedynie do przebywania w domu, ogrodzie lub rzadszych wyjść do Miodowego Królestwa i dalej, poza miasteczko. Podczas spacerów po dalszych częściach Hogsmeade, gdzie Jayden czuł się lepiej niż wśród ścisku znajomych uliczek, nie raz i nie dwa czuł jak jej ciepła dłoń okalała jego, jednak wtedy to było coś zupełnie innego. On odbierał to jako coś innego. Wiedział, że chciała mu pomóc i starała się ze wszystkich sił jakoś go podtrzymać na duchu, a dotyk był czymś, przez co się porozumiewał. Emocje były jego komunikacją i doskonale o tym wiedziała, dlatego właśnie sięgała po te wszystkie drobne detale. I chociaż chciał zamknąć się w sobie całkowicie, nie mógł zamknąć się na nią. Zupełnie jakby strącała każdą cegłę, którą ułożył, budując dokoła siebie mur. I robiła to z niesamowitą łatwością. Nie sądził, że w czyimś głosie znajdzie ukojenie, ale tak właśnie się działo. Czuł się dobrze, czuł się właściwie tylko wtedy, gdy była tuż obok. Obserwowanie jej podczas gotowania i kręcenia się po kuchni wprowadzało spokój i harmonię. Czasami nawet łapał się na tym, że nie skupiał się na wypowiadanych przez nią słowach i nie potrafił odpowiedzieć na zadane pytania, bo był zbyt pogrążony znajdowaniem ukojenia w tych gestach i znanych sobie ruchach.
Teraz też tak było. Całkowite zapomnienie i brak świadomości co do sytuacji na świecie, gdy byli zamknięci właśnie tutaj — ze sobą nawzajem odcięci od wszystkiego i wszystkich. Od bólu, straty, wojny, cierpienia. Inna galaktyka, inny wymiar stały się ich domem, który stworzyli i czerpali z niego z całych sił. Złączeni wspólnie byli niezniszczalni i nic nie było w stanie w nich uderzyć, by ich zatracić. Mieli tylko i aż siebie — dwie siły, które miały moc tworzenia oraz rozpadu, bo gdyby cokolwiek miało się stać, krzywdę wyrządziliby sobie sami. Tak się nie działo, a wszystko płynęło ku najwspanialszym, najbogatszym doświadczeniom, które nie były w stanie równać się z niczym innym. Był z nią w tym jedynym momencie, odrzucając to, co składało się na niego i oddając to w jej ręce, ślubując równocześnie, że nic nie miało stać już ponad nią w jego życiu. Więź, którą wzmocnili między sobą oznaczała nie tylko lojalność, zaufanie, miłość, lecz również wyrzeczenia, które jednak były niczym w porównaniu z nagrodą. Jeśli miałby zatracić astronomię, nauczanie, by na końcu drogi spotkać właśnie ją, zrobiłby to. Jej uczucie jednak nigdy nie miało wiązać się z taką decyzją, bo ufał jej i wierzył, że nie kazałaby mu nigdy wybierać. Wiedziała, że to tworzyło jego, a pozbywając się szkoły oraz nauki, pozbyłaby się również i Jaydena. Akceptowała w nim wady i zalety; on nie pozostawał dłużny, chcąc, by czuła się jak najbezpieczniej. Mieli być razem bez względu na wszystko i bez względu na to, co miał do powiedzenia współczesny świat. Bo ten nie był wyrozumiały. Miał obrzucić ich wypaczonymi wyzwiskami, gdy tylko wyłonią się poza granice mieszkania i zostaną napiętnowani znakiem rozpusty. To jednak nie miało znaczenia. Nie liczyło się, dopóki Vane wiedział, że przy jego boku miała stać Pomona i trzymać go za rękę jak wtedy, gdy chciała przekazać mu trochę ciepła podczas chłodnych spacerów. Nie miał żałować, nie miał przepraszać. Nie za to, co czuł i wiedział, że uszczęśliwiało go to w każdy możliwy sposób. Miałby wyprzeć się własnego szczęścia, bo wobec kogoś innego oznaczał to grzech? To nie była ślepota, a oddanie i świadomość, pierwszy raz w życiu, co do tego, czego pragnął. Wcześniej nie widział swojej przyszłości w konkretny sposób. Być może zamierzał pozostać profesorem już do końca i jedynie nauczać. Po śmierci Mii i Pandory nic się nie liczyło, ale teraz... Teraz widział już tylko stawianie kroków wraz z kimś, kogo kochał i kto był najsilniejszym bodźcem, motywatorem oraz filarem. Była każdym z nich i nie mogła zaprzeczać, bo bez niej, nie byłby tym, kim był aktualnie. Nie znajdowałby się w tym miejscu wraz z nią. Nie rozumiałby, czym było całkowite zawierzenie drugiej osobie i oddanie się jej. Bo czy właśnie tak nie było? Nie robili tego wobec siebie, równocześnie obiecując, że od tej chwili wszystko, co znali, miało być poznawane na nowo w innej wersji?
Krótkie potwierdzenie wydobywające się ze ściśniętego, kobiecego gardła nabierało wielopoziomowego znaczenia i Jayden przyjmował każde z nich. Wszystko, co robiła, sprawiało, że zakochiwał się coraz bardziej, dlatego zależało mu coraz mocniej. Nagromadzona ekscytacja i napięcie znajdowały drogę ucieczki, pozostawiając dwójkę ludzi w coraz większym zdumieniu sobą nawzajem, ale równocześnie dając im niewysłowioną błogość. Wędrowali w sobie nawzajem, zmierzając do określonego celu, który wyszarpnął z nich wszelkie siły, odebrał moc w kośćcu, dech w piersiach, witalność w organizmie. Było już tylko drżenie mięśni i próba uspokojenia szalejącego wciąż oddechu. Nie chciał jej przygnieść, ale nie potrafił znaleźć w sobie odpowiednich sił, żeby podeprzeć się ramionami, jak robił to wcześniej. Wdychał powietrze i wypuszczał gorące podmuchy wprost w przysłoniętą kasztanowymi włosami szyję, nie potrafiąc się odezwać czy poruszyć. Nawet jeśli byłby w stanie cokolwiek zrobić, słowa nie oddałyby pełni tego, co się z nim działo. Czuł we włosach kobiece palce, które powoli sunęły po skórze i wzburzały kolejne mrowienie przyjemności. Czuł na uchu dotyk drugiej osoby. Czuł na klatce piersiowej, jak ta należąca do Pomony unosiła się i opadała. To nie on mimo wszystko zrobił pierwszy krok po być może wieczystej ciszy.
Na pewno wiesz, co czuję, jednak chciałabym ci powiedzieć, że jestem szczęśliwa.
Też chciał jej to powiedzieć. Powiedzieć, jak niebotycznie był szczęśliwy i że tylko jej obecność trzymała go jeszcze w ryzach. Bez niej rozsypałby się już dawno temu, nie widziałby sensu w swoim życiu ani nie dostrzegałby przyszłości. Że w końcu zrozumiał, co oznaczało kochać. Inaczej niż rodzinę, inaczej niż przyjaciół. Kochać kobietę i móc z nią doświadczać nieznanego. Cieszę się, że jesteśmy tutaj razem. Chciał to potwierdzić, bo przecież nie osiągnąłby tego momentu bez niej. Nie poradziłby sobie z utratą, nie czekał na kolejny dzień, nie doświadczał uczucia i nie oddawałby go. Jego gardło wciąż ściskała niewidzialna pięść, ale ciało powoli odzyskiwało utraconą witalność, dlatego ucałował w odpowiedzi linię jej żuchwy, otulając ten moment miękkością i delikatnością, wydawać by się mogło tak niewinnymi w stosunku do tego, co działo się jeszcze chwilę wcześniej. Przypieczętował równocześnie tym gestem ów akt. W końcu wyplątał się z jej bezpiecznych ramion, ciała trzymającego go tak blisko i opadł na plecy na pościel obok niej, zdając sobie dopiero sprawę jak szybko i mocno biło mu serce. Zupełnie jakby zaraz miało wyskoczyć z klatki piersiowej. Wciąż drżał, ale było to już coraz słabsze, w przeciwieństwie do bodźców dochodzących z zewnątrz - tych w mieszkaniu, lecz również i poza nim. Oddychał jeszcze jakiś czas, wpatrując się w sufit, wiedząc, że teraz to przedłużające milczenie zasługiwało na karę. Nie powinien kazać jej czekać tak długo. - Jesteś wszystkim, czego chcę - powiedział w końcu, przełamując uścisk w gardle i odrywając wzrok od sklepienia sypialni, by przenieść go na nią. Leżącą tuż obok, w gasnącym świetle dopalającej się świeczki. Cudowniejszą i jaśniejącą silniej niż wszystkie gwiazdy. Odszukał na ślepo kobiecej dłoni, a gdy ją znalazł, wplótł swoje palce między jej i podniósł do ust. Ucałował ciepłą skórę, nie odrywając oczu od tych należących do Pomony, szukając w głowie odpowiednich słów. - Chcę, żebyś już zawsze była szczęśliwa. Chcę dawać ci szczęście i widzieć jak nim promieniejesz - wyznał, przebijając się równocześnie przez całą gamę ciszy panującej w sypialni oraz w mieszkaniu. Uścisnął jej dłoń jakby chciał wzmocnić przekaz swoich słów i przysunął się do zielarki, by ich twarze znajdowały się jeszcze bliżej. - Jestem szczęśliwy. Dzięki tobie. - Pocałunek pobudzający na nowo zmysły złożony na jej ustach nie kłamał. Podobnie jak wpleciona ponownie we włosy dłoń wędrująca w ich miękkości. Ta kobieta... Była wszystkim.


Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4372-jayden-vane#93818 https://www.morsmordre.net/t4452-poczta-jaydena#95108 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-theach-fael https://www.morsmordre.net/t4454-skrytka-bankowa-nr-1135#95111 https://www.morsmordre.net/t4453-jayden-vane
Re: Reinkarnacja [odnośnik]02.09.19 23:44
Czasem nie da się pomóc, bez względu na to, jak mocno się tego pragnie - wierzyłam, że potrafię. To był impuls, krótka chwila porywu serca, które szeptało, że Jayden potrzebuje właśnie mnie. To nieprawda. Nie potrzebował akurat Pomony Sprout, tylko kogoś życzliwego oraz cierpliwego, kogoś, kto mógł ofiarować mu ciepło i uczucia, na jakie zasługiwał i jakich potrzebował. Nic w tym złego. Myślę, że byłam tylko zlepkiem przypadku, niejasnej wizji, że u mnie można znaleźć te wszystkie cechy, ale przecież nie jestem jedyną osobą w otoczeniu astronoma, która mogłaby mu pomóc. Do dziś nie wiem, co przyprowadziło mężczyznę akurat do mnie; może wspomnienie pożyczania cukru lub wszelkich innych dóbr potrzebnych do zjedzenia posiłku, może to, że akurat to mnie ostatnią mijał na szkolnych korytarzach - nie chcę się nad tym zastanawiać, bo takie gdybanie jest zwyczajnie bez sensu. Rozkładanie przeszłości na czynniki pierwsze nie zmieni niczego, dopiero jej wpływ na teraźniejszość jest tym, nad czym warto się pochylić. Nie zamieniłabym jej na nic innego. Na żadną możliwą alternatywę ani najwartościowszy skarb znajdujący się na wyciągnięcie ręki, bo to właśnie w tej rzeczywistości odnalazłam szczęście. Może droga prowadząca ku upragnionej mecie nie zawsze była prosta ani przyjemna, ale wszelkie przeciwności losu bledną w obliczu wspaniałości tkwiącej tak blisko mnie, że aż trudno oddycha się z zaciśniętymi w radości płucami. Wiem, że zrobiłam co mogłam, a że możliwości nie miałam zbyt wielkich, to tym razem nie moja wina. działałam instynktownie, zawierzając każdą reakcję intuicji oraz doświadczeniom, bo pomoc nigdy nie była mi obca. Nie w takiej formie, to oczywiste, ale jest w tym pewien schemat. Powtarzalność kroków - uczyń wszystko, co w twojej mocy, żeby natchnąć drugie serce nadzieją. Bo kiedy ma się nadzieję, chociażby niewielką, tlącą się cząstkę popiołu, można z jej pomocą wzniecić palący ogień nowego, odbudowywanego z ruin życia.
Jestem przy tym człowiekiem czynu, nie potrafię pięknie mówić, nawet nauczycielskie pogadanki mają jakąś słabszą moc, gdy znajdują się poza Hogwartem. Zresztą wierzę, że na zbolałą duszę oraz zdruzgotane serce dobry jest szczery uśmiech jaśniejszy niż słońce, silny uścisk miażdżący problemy świata, pokrzepiające ściśnięcie dłoni zapewniające, że jestem przy tobie, czuły pocałunek na zmartwionym czole i pewny uchwyt na ramieniu dający znać, że razem pokonamy każdą przeszkodę. Pewnie wydaje się to dziwne, w końcu te gesty nie są ani wyszukane, ani szczególnie zawoalowane, ale czasem największa siła kryje się w prostocie. W czymś, co znane, przez co doceniane, wzbudzające zaufanie - takie powinny być emocje, czyny świadczące o najwyższym oddaniu. Słowa zawsze można przemienić w kłamstwo, ale reakcje ciała, wymowność spojrzenia, to wszystko wymaga większego nakładu pracy, żeby przemienić je w coś, czym nie są; prawdopodobnie myślę mocno naiwnie. Przez chwilę tkwiłam w zwątpieniu, sądząc, że tego nie udźwignę, że Jay powinien trafić do kogoś ze specjalistyczną wiedzą na temat ludzkiej psychiki, że moja prostolinijność zepsuje wrażliwe wnętrze nauczyciela. Teraz rozszarpane tragedią, jakiej nigdy wcześniej nie doświadczył - jeśli mam być szczera, to nie mam najmniejszego pojęcia jak dotarliśmy do tego etapu. Kiedy i dlaczego stało się to, że przestał być jednym, wielkim kłębkiem nieszczęścia bez chęci nie do dalszej egzystencji, bo to potrafi każdy, ale do życia. Starania się na nowo, wynajdywania sobie celów oraz powolnego zbliżania się w ich kierunku, stawiania sobie wyzwań, walki o następny dzień. Może po prostu urodził się wojownikiem, ale nigdy nie miał możliwości odkrycia w sobie tych cech, bo dotąd nie były mu potrzebne. Może to ta drobna iskierka nadziei, przy dobrym wietrze rozpaliła zapomniane pogorzelisko, a może naprawdę wystarczy szczerość uczuć, żeby naprawić mentalną pustkę. Być tą latarnią wśród sztormów i mgieł, gdy inni po omacku usiłują dotrzeć do bezpiecznej przystani - aż wreszcie być nią, czekać z otwartymi ramionami na zbłąkanych wędrowców.
Na początku było trudno. Ciężko jest oderwać się od tragedii osób, na których nam zależy. Zdarzało mi się uciekać myślami do pozostawionego w samotności Jaydena, gdy akurat prowadziłam zajęcia. Zastanawiałam się wtedy czy sobie radzi, czy nie wziąć urlopu i poświęcić mu się całkowicie, ale sam zaczął stawiać pierwsze kroki. Nie robiąc niczego skrajnie głupiego, chociaż próbował uciec parę razy - jednak nie ze mną takie numery. W końcu poczułam dumę, że pomimo szalejącego wichru potrafi sam ustać. Później przemieszczać się do przodu i nawet, gdy zdarzają się kroki w tył, to ich nadrabianie jest godne podziwu. Dlaczego mówiłam mu o tym tak rzadko? Powinnam częściej zapewniać go, że świetnie sobie radzi, że jest wspaniałym człowiekiem. Powinnam mówić mu to co kilka minut, żeby na pewno nie zapomniał i żeby nie przestał w to wierzyć. Bo to prawda. Nie rozmyślałam wtedy o tym, co budujemy, co uważa on i jak odbiera te moje niewielkie bodźce, ani o tym, co tworzyło się we mnie, bo to nie miało znaczenia. Nie, w tamtym czasie wszystko pozostawało niewinne, całkowicie skoncentrowane na trudnym procesie rekonwalescencji. Niecierpliwość powrotu do domu, planowanie wspólnych posiłków, wymyślanie zajęć, tras spacerowych, układanie w myślach kolejnych opowieści - wszystko wydawało się takie naturalne, właściwe, bez potrzeby do dalszej analizy.
Więc ta magia działa się cały czas, tylko na uboczu, pod osłoną cienia. Teraz ujawnia się, rozkwitając na pięknym gruncie, który sami stworzyliśmy. Bezwiednie, ale wciąż z uczuciem; rozpalonym zupełnie tak, jak ten niewielki płomyczek nadziei. Nie brakuje mi zapału, żeby podziwiać go w nas, bo widoczny jest w każdym spojrzeniu pełnym uwielbienia, słowie wyrywającym się w pamięci i geście mającym znaczyć tak wiele. To porozumienie cały czas w nas tkwi, jedynie rozwinęło się o nowe detale. Na początku były ręce, później doszły też usta, a teraz… teraz jesteśmy jednym, wielkim znakiem drogowym obwieszczającym dosłownie wszystko. Potrzeby, marzenia, emocje, rozważania, podziękowania. Jesteśmy wszystkim i niczym konkretnym, ale żyjemy ze sobą, zawiązując się sercami jeszcze mocniej. Nie spodziewałam się, że fizyczność może tak mocno wpłynąć na psychikę - zawsze sądziłam, że jest ona jedynie nędzną karykaturą prawdziwych uczuć, ich miernym substytutem, który nigdy nie osiągnie takiego pełnego wymiaru w relacji między dwojgiem ludzi. Teraz wiem już, że się myliłam. Że to cenne spoiwo, będące ostatnią nicią do pełnego zrozumienia siebie nawzajem. Najdoskonalsze wyrażenie tego, co się w nas kotłuje, a co ciężko przekazać werbalnie; z różnych powodów. To nie oznaka rozpusty, to bastion zaufania, najwyższe stadium porozumienia. Może jeszcze nie teraz, może rzeczywiście musimy dopiero nauczyć się tego, co przekazują nam nasze ciała, ale wierzę, że ten stan znajduje się na wyciągnięcie ręki.
Dlatego szukam każdej reakcji, drogi do tego konkretnego celu, zapoznaję się. Aż muszę się poddać, otrząsnąć z tej eksploracji i skoncentrować się na tym, co otrzymuję - jest tego taka mnogość, że początkowo gubię się w tym, co czuję. W promieniującej przez cały organizm przyjemności, w głośnych oddechach, rozpaczliwych próbach złapania powietrza w płuca, w tym, że patrzę, ale nie widzę i tym nieznanym dotąd wymiarze bliskości. Miesza mi się wszystko w głowie, ale wreszcie udaje mi się odnaleźć właściwą drogę. Wciąż nie do końca pojmuję to, co miało miejsce, jednak czy wszystko potrzebuje logicznego wytłumaczenia? Niezbitych dowodów, faktów, spisanych dokumentacji? Czasem trzeba poczuć, a ja… czuję się właściwie. Jakbym od początku istnienia zmierzała właśnie do tego punktu, tylko wtedy o tym nie wiedziałam. Teraz już wiem i jedyne, co trzymam w sercu, to spokój. Pewność, że tak powinno być. To jest tym, czego pragnę, czego potrzebuję do życia i czego chcę doświadczać. Z nim, tylko i zawsze z nim, czyli tym, który nadaje tej chwili wyjątkowości. Jest głównym, najważniejszym składnikiem, bez jakiego nie byłoby niczego - ani szczęścia, ani miłości, ani kąpieli w błogim stanie omywającym każdą moją tkankę czy komórkę. To nienormalne. Nienormalne, że tak się uśmiecham, gdy czuję muśnięcie na policzku, gdy po prostu leżę obok chłonąc przeszłość. Mam wrażenie, że cała moja twarz zmieniła się w jeden, wielki uśmiech, ale to tylko projekcja zbombardowanego endorfinami umysłu. Czas mija zadziwiająco szybko, ledwie dostrzegalnie; z tego powodu przymykam oczy, sądząc już, że nie doczekam się słownej odpowiedzi. Co dziwne, wcale jej nie potrzebuję. Potrzebuję jedynie, żeby był tuż obok. Cały i zdrowy - czy powinnam oczekiwać więcej?
Być może nie umiem wymagać czegoś od innych, radość czerpiąc z dawania innym tego, czego potrzebują - dobroci, pomocnej ręki, życzliwego słowa. Czy przestanę być wreszcie naiwna?
Głos wybrzmiewający pomiędzy nami sprawia, że wzdrygam się lekko przestraszona, bo osadzona wokół cisza utuliła mnie w przekonaniu, że tak już pozostanie do końca nocy. Przenoszę więc spojrzenie na sylwetkę obok, chłonąc każde słowo, zanurzając się w tych łagodnych gestach. Tak wygląda miłość. Widoczna w ruchu ciała, odbijająca się blaskiem w oczach, krótkich zapewnieniach. Nie potrzeba mi niczego więcej, żeby uśmiechnąć się ponownie. - Wystarczy, że będziesz obok - odpowiadam spokojnie. Wie, co mam na myśli. Nie chodzi o dosłowność, chociaż w tym momencie to właśnie tej dosłowności potrzebuję, ale o całość. Uczuciowość, przeświadczenie, że odtąd pokonujemy to życie razem, a nie osobno. O to, że jesteśmy w swoich myślach i sercach, dzięki czemu nie będziemy nigdy sami, nawet jeśli dzielić nas będą kilometry. To właśnie te rzeczy składają się na moje szczęście. Tak fantastycznie realne. Tak jak ten pocałunek odwzajemniony z mocą, chociaż nawet wtedy się uśmiecham, zupełnie, jakbym chciała w ten sposób przekazać swoją radość. W tym czasie jedna ręka oplata jaydenową szyję, druga zatrzymuje się na policzku, wkrótce gładzonym przez kciuk. - Dobrze wiedzieć, że to nie był twój kilkuletni plan na zaciągnięcie mnie do łóżka - rzucam z rozbawieniem brzmiącym w gardle, nie odrywając ust od tych należących do niego. Zaraz zresztą powracam do pocałunku, orientując się, że coraz ciężej jest mi przestać, przez co staje się on intensywniejszy. - Przepraszam, trochę mnie ponosi - mruczę, przerywając dosłownie na sekundę, żeby delikatnie skubnąć zębami dolną wargę mężczyzny. - Masz uzależniające usta, to powinno być karane - dodaję, ale ta odległość milimetra jest nie do zniesienia, więc ponownie zmniejszam dystans, zatracając się w tym uczuciu. Nie mam najmniejszego pojęcia co się ze mną dzieje. Chyba po prostu upiłam się z tego szczęścia; nawet je można przedawkować.



( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones


Pomona Vane
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna

ty je­steś tym co księ­życ
od da­wien daw­na zna­czył
tobą jest co słoń­ce
kie­dy­kol­wiek za­śpie­wa



OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
https://www.morsmordre.net/t3270-pomona-sprout#55354 https://www.morsmordre.net/t3350-pomonkowa-poczta#56671 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-upper-cottage https://www.morsmordre.net/t3831-skrytka-bankowa-nr-838#71331 https://www.morsmordre.net/t3351-pomona-sprout
Re: Reinkarnacja [odnośnik]02.09.19 23:45
Być może właśnie tak było. Być może potrzebował kojącego słowa i ciepła bijącego od kogoś dobrego. Kogoś, kto mógł zaoferować bezpieczeństwo oraz zrozumienie, przy okazji równocześnie będąc niesamowitym wsparciem. Kogoś, kto po prostu umiał i chciał naprawić złamanego człowieka. Jayden mógł zdecydowanie powiedzieć, że doświadczył tego rozerwania i wiedział jak czuł się ktoś na samym dole swoich sił. Bo nie czuł motywacji, nie czuł radości — zło wdarło się do jego serca i tam zagnieździło, wołając już tylko o ratunek. Vane mógł wybrać wiele dróg do wielu ludzi, którzy byli dobrzy. Wymieniłby ich i teraz, jeśli tego by potrzebował, jednak nie oznaczało to, że ktoś taki był dla niego odpowiedni. I nie chodziło tylko o ten jeden moment z przeszłości, o zachciankę czy przeczucie. Patrząc na to z perspektywy czasu, nawet kierowany instynktem i dziwnym zamroczeniem postąpił w najwłaściwszy dla siebie i dla Pomony sposób. Bo przecież bez tego, bez tych tygodni przeradzających się w miesiące, które spędzili tak blisko, nie znajdowaliby się w aktualnej sytuacji. Tak wiele czynników musiało się nałożyć, żeby znaleźli do siebie dojście, mimo że przecież przebywali ze sobą praktycznie codziennie od dwóch lat. Gdy Jayden myślał o tym efekcie domina, szybko się z niego wycofywał, zdając sobie sprawę z tego, że wystarczyłaby jedna rzecz, by nie przyszedł tego wieczora pod jej drzwi lub by się nie spotkali. Mogła wrócić do domu, mógł zawrócić. Spirala przypadków jedynie nabierała tempa, dlatego Vane szybko ją porzucał, zostając w tym konkretnym momencie i czerpiąc z niego jak najsilniej. Jak najmocniej. Chłonął obecność ukochanej osoby, pozwalając by to ciepło spływało również na niego i by i ona brała to, co dla niej miał. Kochał ją od początku ich przyjaźni, ale nie musiał mówić tego na głos. Zresztą nie była to miłość taka, jaka zrodziła się między nimi w ostatnim czasie. Mógł nie pamiętać tego, co działo się w Zakonie Feniksa, ale posiadali pełno innych wspomnień, które ukształtowały ich relację poza organizacją. Poznali się i mieli szansę wzrastać wspólnie na orbicie przy Szkole Magii i Czarodziejstwa, a wspólne cele jak chociażby opieka nad dziećmi ułatwiły im te zadania. Z początkowo nieznajomych stali się przyjaciółmi, których ciężko było rozdzielić i którzy znajdowali wspólny język w największych ze spraw, a problemy do pokonania nie stanowiły dla nich problemu, jeśli znajdowali się blisko. Całkowicie niewinni i życzliwi dla siebie nawzajem oraz dla ludzi dokoła, zalewali wszystko swoim spokojem. Zanim Pomona pojawiła się w Hogwarcie, Jayowi zdawało się, że niczego mu tam nie brakowało, ale gdy tylko się tam znalazła, nie wyobrażał już sobie funkcjonowania bez niej. Znalezienie się i przeżycie własnego kryzysu samemu było więc niemożliwe. A później... Później myślenie o niej i jej zajęciach pojawiło się jakby naturalnie, razem z wyczekiwaniem na jej powrót. Razem z jedzeniem wspólnie późnego obiadu i szukaniem chwilowego ukojenia w dłoni przejeżdżającej przez włosy. Mimo że działo się to w zupełnie innej scenerii od tej, w której aktualnie się znajdowali, profesor reagował dokładnie tak samo na ten drobny gest, bo tak wtedy, jak i teraz to było coś, co sprawiało mu przyjemność. Przymykał oczy i uśmiechał się delikatnie, wystawiając się na dalszą pieszczotę, nie chcąc, by kiedykolwiek jego darczyni przestawała. Dawała mu swoją łagodność i cierpliwość, równocześnie rozbawienie i czułość. Podskórnie wiedział, że równocześnie pozbywała się przy okazji części zmartwień, które nosiła na ramionach i o których nie mówiła głośno. On jednak nie pytał, dając jej siebie, swoją obecność, swój czas i swoje nieme wsparcie w momentach, w których nie pogrążał się w rozpaczy.
Już nie pamiętał jak to było - tkwić w smutku i utrapieniu. Nie, gdy znajdował się w centrum wszelkiego szczęścia, jakie kiedykolwiek mogło się pojawić na jego drodze. Nie znał większego złoża tej dzikiej euforii i nawet nie chciał wiedzieć więcej — to mu starczało. Ona mu starczała za wszystko inne. Niziutka nauczycielka zielarstwa miała nad nim pełną kontrolę i o cokolwiek by poprosiła, zostałoby spełnione. Władza, którą posiadała nie wiązała się jedynie z fizycznością, którą dopiero poznawali, bo czy nie zakochał się w jej pełnym dobra duchu? Czy nie odnalazł pomiędzy tymi wszystkimi roślinami zakopanego kiełka; drżącego i obawiającego się tego, że ktoś go zauważy i znajdzie? Wolącego być zapomnianym niż ponownie zdeptanym? Dotarł do jej wnętrza, musząc przebijać się przez tak wiele warstw, ale w końcu mu się to udało i nie zamierzał dopuścić, by cokolwiek zdołało zranić to delikatne serce. Chciał przekazać jej, że nie musiała się już martwic ani bać. Był przy niej i zamierzał się nią zaopiekować, bo zasługiwała na wszystko, co najlepsze. Zasługiwała na szczęście i chociaż w żaden sposób nie był jej godzien, chciał postąpić egoistycznie i nie dopuścić, by najcenniejszy skarb został mu wytrącony z dłoni. Razem z odsłonięciem nowej perspektywy, stare wcale nie odeszły w zapomnienie ani nie przestały obowiązywać, dlatego też tym bardziej Jaydenowi zależało na tym, by ukochać to kobiece serce — niezwykle silne, ale nawet najsilniejsi potrzebowali słabszych, na których mogli się oprzeć w chwilach zwątpienia. Chciał być dla niej kimś takim, pomimo swoich słabości. Pomimo oczywistego faktu, że to ona opiekowała się nim w znacznej części ich historii. Myliła się. Nie był wojownikiem. Wojownicy nie upadali i nie poddawali się słabościom, nie chcąc ratunku, a bez niej... Bez niej nie powstałby i chociaż chwiejnie i niepewnie, zaczął znów iść przed siebie, ale tylko wtedy, jeśli znajdowała się u jego boku. Bez niej gubił drogę. Odkąd tylko zaczął za nią chodzić i wplątywać się w bliskie więzi, to właśnie Pomona była jasnym punktem, który zawsze sprowadzał go na ziemię. Chciał, potrzebował, żeby była w okolicy, bo wtedy czuł się dobrze i poprawnie. Wcześniej zagubiony w czasie i przestrzeni wpadał na odpowiedni tor, będąc w jej towarzystwie. Oczywiście, że błądził myślami po innych orbitach, ale wracając na ziemię, nie było nic lepszego nad widok dużych oczu i ciepłego uśmiechu okolonego ciemnymi lokami tuż obok.
Ten sam obraz tu i teraz gdy oddech odmawiał mu posłuszeństwa, gdy zmysły tętniły napięciem, gdy gardłowe dźwięki wzrastającej przyjemności uciekały spomiędzy ust, gdy serce waliło w klatce piersiowej, gdy dłonie próbowały znaleźć podporę w zimnej ścianie, był niczym powrót do domu. Wszystko zdawało się zarówno nowe, jak i gorejąco znajome. Zapachy, smaki, najczystsze uczucie błogości — czy tak właśnie miało być? Że gdziekolwiek się udali, to będąc razem, czuli się najwłaściwiej? Zamotani w jej pościel przesyconą już ich zapachem stanowić mieli nierozerwalną całość, nie będąc kompletnymi bez siebie nawzajem? Jayden wierzył w to, że tak właśnie miało być. Nie wyobrażał sobie już kolejnych dni bez najsolidniejszego elementu, który go tworzył. Wcześniej, zanim przejrzał, co innego stanowiło jego wsparcie w jego mniemaniu, lecz teraz to wszystko ulegało zmianie. Potrzebował jej obecności, oddechu, ziołowego aromatu, który okalał jej osobę i chociaż przesiąknęła odrobinę jego wonią, pod nią przebijały się rośliny, którymi się zajmowała. Którym oddała życie i które tak kochała. Mógł go wdychać bez końca, pozostając w tych słodkich ramionach i ciesząc się brakiem innych myśli czy natrętnych obowiązków, jednak nawet sądząc, że wszystkie siły z niego uciekły, zdołał wykrzesać w sobie kolejne, ukryte złoża, by obrócić się ku niej i ponownie poczuć jej usta na swoich. Słysząc padające spomiędzy warg słowa, pokręcił tylko głową, pozwalając sobie na uśmiech i oddał się dalej pocałunkowi. Chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował, nie chcąc przerywać tego, co ponownie się między nimi zrodziło. Sądził, że żar już dogasał, lecz wcale tak nie było. Początkowo delikatny, pozwolił na to, by Pomona wyszła mu naprzeciw i przejęła inicjatywę. Jej miękkie wargi pozostawiały niewidzialne ślady na jego, gdy wprowadzała astronoma w błogie poczucie ukojenia. Podszczypywała go zębami, znów całowała, zupełnie jakby nie mogła się nacieszyć jego obecnością, a on przecież nigdzie się nie wybierał. Był tylko dla niej i nikt nie miał prawda żądać w tym momencie jego obecności. Zachęcony dziwnym impulsem i przyciągany kobiecymi dłońmi, otworzył jej usta językiem, wydając przy tym cichy pomruk zadowolenia z nowej pieszczoty. Wyplątał palce z jej włosów i przesunął przez nagie ramię, by zakończyć wędrówkę na plecach na wysokości talii. Przysunął ją do siebie, otulając ramieniem w pół i chcąc znów poczuć bijące od niej ciepło. Chciał czuć ją całą tak blisko. Przepraszam, trochę mnie ponosi. Masz uzależniające usta, to powinno być karane. Zaśmiał się głęboko, słysząc jej odpowiedź, która mimo jego reakcji, spowodowała wypłynięcie na jego twarzy rumieńców zawstydzenia. Ukrytych na szczęście w ciemności panującej w sypialnianych ścianach. - Nie przepraszaj - odpowiedział, gdy na chwilę przestali, by złapać oddech. - Dalej nie rozumiem, jak to się stało, że jesteś tu ze mną. Jesteś dla mnie za dobra. Za piękna. Za mądra - mruczał, oddając kolejny już pocałunek i zacieśniając uchwyt, który ogarniał już całą kobiecą talię. Pomona musiała jednak na chwilę przestać, bo Jay oparł czoło o jej, chcąc na chwilę poleżeć w spokoju. Drugą ręką ogarnął jej ramiona i pozwolił, by po prostu trwali — w cichym zawieszeniu własnych oddechów, gestów i myśli. Gdyby nie jej bliskość, obecność, sądziłby, że śni i to byłby piękny sen, jednak namacalność chwili wracała go do niemożliwej wręcz rzeczywistości. Ich własnej i pozbawionej wszelkiego fałszu. Otulonej momentem. Astronom nie miał pojęcia, jak długo to trwało, zanim ucałował znajome wargi ponownie i pociągnął kobiece ciało, by znalazło się na nim, ale wciąż spokojne i czekające. Chciał na nią patrzeć, chciał, żeby osiadła na jego brzuchu, chciał, żeby patrzyła mu prosto w oczy. Odnalazł palce Pomony, wplątując w nie swoje własne i przez chwilę obserwował ich zgranie, zanim odezwał się na powrót, przerywając cicho narzucony przez siebie marazm. - Nic nie szło zgodnie z planem - zaczął, wracając do pierwszych słów rzuconych przez Sprout jeszcze chwilę temu. Przy okazji nie mógł powstrzymać delikatnego grymasu rozbawienia rosnącego na jego twarzy, ale nie przestawał bawić się ich złączonymi dłońmi. - Chciałem przepracować całe swoje życie, będąc blisko astronomii i Hogwartu. Nie myślałem, że cokolwiek będzie ważniejsze. Nie planowałem, żeby było. Ale teraz mam małego, pięknego kiełka, którym muszę się zająć - zaśmiał się, muskając jedno z bladych ud znajdujących się po jego bokach. Teraz już miał cały pogląd na sylwetkę zielarki, dlatego bezwstydnie przejechał wzrokiem z ich dłoni na udzie, przez odsłonięty brzuch, aż do kształtnych piersi. Nawet nie zauważył, że zagryzł na chwilę dolną wargę, zwilżając ją językiem. - To chyba dobry moment, żeby pochwalić się premią, co? - dodał w tym samym tonie co wcześniej, przenosząc wzrok na oczy Pomony. Nie spieszył się z żadnymi kolejnymi krokami. Po prostu czerpał, dawał i chciał trwać. Na krótką chwilę jednak spoważniał, przypominając sobie jeden moment z szalonego maratonu, który dopiero teraz układał się w jego głowie. Powoli wyłaniając się klatka po klatce z tego chaosu. Chociaż w jego głosie nie było strachu, jedynie troska i doza niepewności, chciał poznać odpowiedź. To wszystko było takie nowe, nie wiedział, jak działało. Nie wiedział, jak funkcjonowało kobiece ciało. Nie oznaczało to jednak, że nie zamierzał tkwić w niewiedzy. - Sprawiłem ci ból? - spytał, nie odrywając oczu od tych należących do Pomony. Zdawało mu się, że dostrzegał w mglistych wspomnieniach jego cień przebiegający przez jej twarzy w chwili, w której bezpowrotnie się złączyli.


Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4372-jayden-vane#93818 https://www.morsmordre.net/t4452-poczta-jaydena#95108 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-theach-fael https://www.morsmordre.net/t4454-skrytka-bankowa-nr-1135#95111 https://www.morsmordre.net/t4453-jayden-vane
Re: Reinkarnacja [odnośnik]02.09.19 23:47
Kiedyś bez zawahania powiedziałabym, że zaliczam się w poczet ludzi dobrych. Odkąd zaczęłam działać w Zakonie Feniksa, wszystko się zmieniło. Każdy krok przybliżał mnie do przeświadczenia, że wcale nie jestem tak pozytywną postacią życiowej opowieści jak chciałabym się widzieć. Każde następne zdarzenie utwierdzało mnie w tym przekonaniu, pogrążając w wewnętrznej rozpaczy - skoro nie jestem tym, za kogo się uważałam, to kim? To pytanie nie opuszczało mnie przez prawdziwie długi moment, chodząc w moim umyśle nieustannie, wręcz wiercąc dziurę w jego podstawie, ale… ostatnio coraz więcej odpuszczam. Nie wiem z czego to wynika, dlaczego przestaję tak mocno ingerować w cudze życie, przejmować się i interesować tym, co do powiedzenia mają inni. Może znów boję się zatracenia samej siebie, bólu związanego z odtrąceniem wyciągniętej w ich kierunku ręki; nie mam pojęcia. Po prostu pewnego dnia zrozumiałam, że należy zachować zdrowy dystans i przestać spalać się dla kogoś, kto sam nie poprosi o pomoc. Trochę mi z tym źle. Odnoszę wrażenie, że staję się egoistką stawiając siebie wśród innych osób. Tych, którym poświęcam czas, myśli i uczucia, chcąc polepszyć ich nastrój lub sytuację. Powinnam nieustannie znajdować się na samym dnie listy osób jakimi należy się zająć. Tak było zawsze, dlaczego teraz jest inaczej? Nagle odkrywam w sobie potrzebę zrobienia czegoś miłego dla siebie - wciąż nie umiem się do tego przyzwyczaić. Chociaż wiem, że to dla mojego dobra. Zdaję sobie sprawę z tego, że żeby poświęcić się innym, sama muszę być zdrowa. Posiadać zaleczoną duszę gotową na podjęcie każdego ryzyka. Uświadomiłam to sobie dopiero wtedy, gdy straciliśmy z Jaydenem kontakt; jeśli więc z tamtej kłótni wyniknęło coś dobrego, to właśnie to przeświadczenie, że nie jestem w stanie zbawić całego świata. Nie, kiedy sama cierpię. Gdy nie mogę zrzucić z siebie poczucia winy za wiele, wiele wydarzeń z przeszłości, ścigających mnie po dziś dzień. To nie tak, że zapominam - odkładam je jedynie na inną półkę, daleką od świadomości, byleby tylko móc przetrwać nadciągające nieuchronnie godziny. Nie wiem więc jakim cudem mężczyzna stwierdził, że to właśnie u mnie odnajdzie to dobro, pomoc jakiej niewątpliwie potrzebował. Co dziwniejsze - wcale nie chcę znać powodu. Nie chcę zastanawiać się nad tym, co się wydarzyło, gdybać bezsensownie nad czymś, na co nie mam wpływu. Szczególnie, że to te zbiegi okoliczności zaprowadziły mnie w miejsce, w jakim znajdujemy się teraz. Oboje. Otumanieni szczęściem, oferujący sobie wzajemnie całą gamę najpiękniejszych uczuć, głosy tak łagodne, że aż zachwycające - nie mogę tego podważać. Podważyłabym w ten sposób całe nasze istnienie, nie chcę tego. Cokolwiek zaplanował dla nas los, czuję się gotowa. Na każde starcie, każdą przeszkodę, bitwę, którą wygramy. Ramię w ramię. Uzbrojeni w zaufanie oraz miłość jesteśmy niezwyciężeni.
Dobrze, że nie zaczęliśmy od nic nieznaczących chwil w teraźniejszości, że mamy swoje podwaliny w historii. Przecież każde drzewo potrzebuje silnych korzeni, a te wyrastają tylko u solidnej podstawy. Lubię myśleć, że zbudowaliśmy ją właśnie z tych kierowanych w swoją stronę uśmiechów, gestów całkowitego wsparcia oraz pokrzepiających słów. Lubię myśleć o tym jako o pracy zespołowej - bo gdyby nie było któregokolwiek z nas, nie byłoby tej symbiozy, idealnie naoliwionego organizmu, zgranego zespołu jaki tworzymy. Nieważne w jakiej formie czy jakich okolicznościach. Zawsze gdzieś w środku siebie zostaniemy przyjaciółmi, czyli początkiem jaki nas stworzył. Zamierzam pamiętać o tym do końca życia, pielęgnując przede wszystkim tę stronę naszej znajomości. Nie zgadzając się też na półśrodki lub cofanie się do pierwotnych założeń. Mamy się rozwijać, dlatego nasz związek także musi brnąć na przód ulegając koniecznym przemianom. Posiadamy nad nimi kontrolę, więc możemy być tacy, jacy tylko sobie wymarzymy. Bez ingerencji z zewnątrz, zwłaszcza obcych ludzi. Ci zwykle mają najwięcej do powiedzenia - ale my nie mamy obowiązku słuchania ich. Już nie. Nie w momencie, gdzie wiemy, czego chcemy. Siebie nawzajem.
Wiarę łatwo skruszyć. Podeptać tak, jak depta się trawę podczas podróży na skróty. Odradzam się w kółko na nowo, trochę właśnie jak ona; miażdżona obcasami innych ludzi odrastam, chociaż nie zawsze w zielonej, sprężystej formie. Czasem wolę więc zejść z drogi, poszukać cienia, bezpiecznego schronienia. Lata doświadczeń sprawiły, że jestem tym, kim jestem, że jestem świadoma czyhających dookoła zagrożeń. Tego, że powinnam się bronić każdą dostępną formą. Zdarza mi się myśleć, że lepiej jest coś przeczekać niż lekkomyślnie cisnąć się na pierwszy plan. Narażać na niebezpieczeństwa, gdy nie jest to absolutnie konieczne. Nigdy nie spodziewałam się, że to właśnie profesor astronomii zainteresuje się tym, co rośnie na ziemi. Tego, że spojrzy głębiej niż na oświetlone, dorodne kwiaty. Zacznie szukać niemożliwego, niepozorności skrytej przed wzrokiem przeciętnego przechodnia. Dlaczego tam w ogóle patrzył? Czy to wrodzona ciekawość czy zwyczajny przypadek? Cóż, to właśnie z przypadków powstają najwspanialsze rzeczy, najcudowniejsze chwile i najlepsze odkrycia. Czy mogę się jednak do nich porównywać? Wolę o tym nie myśleć - coraz częściej przyłapuję się na tym, że nadmierna analiza rujnuje spontaniczność chwili. Powinnam się cieszyć tym, co mam.
I cieszę się, tak cholernie mocno, że czasem brakuje mi tchu. Kiedy myślę, że padnę z braku powietrza w płucach, okazuje się, że to tylko fatamorgana. Prawdopodobnie oddycham już tylko nim i nie potrzebuję do życia niczego więcej ponad jego obecność. Nie wiem jak to możliwe, że odnaleźliśmy drogę ku tej konkretnej sytuacji. Przełamując wszelki strach, zawstydzenie oraz niepewność. Jeszcze dzień temu zwyczajny pocałunek wydawał się złamaniem pewnego rodzaju tabu, pęknięciem pewnej niewidzialnej granicy, za którą się dotąd ukrywaliśmy. Teraz? Przełamujemy wszelkie bariery, ignorując znaki ostrzegawcze oraz własne przekonania. Rzeczywiście przestaję się bać. Jakby Jay był jakąś planetą, na której nie istnieją żadne zmartwienia. Z własną grawitacją pozwalającą problemom na opadnięcie na dno. Lub odlot w siną dal, gdzieś w kosmos. To niesamowite. Być częścią tego ekosystemu. Kochać coś tak wspaniałego.
Tacy właśnie są wojownicy. Zdarza im się upaść, poczuć strach w sercu, potrzebować pomocy. Ale mimo tych przeciwności nie poddają się. Wstają, pokonują lęki, przyjmują wyciągniętą ku nim dłoń. I dalej walczą. Dla siebie, dla innych, dla świata. Powód nie jest istotny, tak samo jak pobudki. Dopóki istnienie działanie, istnieje też odwaga oraz waleczność. Widzę ją teraz w jego spojrzeniu, decyzjach, wyprowadzonych ruchach. Pragnę, żeby taki pozostał. Zdeterminowany, walczący o swoje istnienie wbrew wszystkiemu, co stoi mu na drodze. Chcę, żeby wzrastał świadomy swej siły, karmił ambicje, odkrywał na nowo cele. Żeby żył. To nieważne, czy obok będę ja czy każdy inny człowiek - ostateczny krok należy do niego. To jego mięśnie, jego wola przetrwania. Zasługuje ona na dumę, na świętowanie jej istnienia. Nic nie przekona mnie do odmiennego zdania.
Nic. Nawet najżarliwsze pocałunki, nęcący zapach ukochanego, przyjemność obezwładniająca ciało, najsolenniejsze zapewnienia. Nic. Nic nie jest w stanie oderwać mnie od tego momentu. Mężczyzny złożonego z mądrości, złotego serca oraz tylu najlepszych cech, że mogłabym wymieniać je naprawdę długo. Dlaczego siebie nie doceniał? Dlaczego zaprzeczał, umniejszał swoją wartość oraz dokonania? To brzmi jak największy nonsens tego świata. Mam ochotę scałować te bzdury z jego umysłu, ale już zbyt mocno daję się porwać powiewowi namiętności. Nagromadzone w sporej ilości pocałunki rzeczywiście trącają nienasyceniem i wewnętrzną obawą o to, że ta chwila za moment się skończy, a wraz z nią to absurdalne szczęście promieniujące z każdego zakamarka organizmu. Kolejne, nieznane uczucia odnajdują drogę do mojej świadomości, podpalają zmysły. Chwila zetknięcia się języków, kolejny moment zaplątania się w sobie wzajemnie, to wszystko świdruje kanaliki nerwowe od początku. Znów pojawia się pragnienie pozostania najbliżej jak to możliwie, bo każda rozłąka powoduje silny ból, jakiego nie chcę nigdy więcej odczuwać. - Nie gadaj bzdur - mruczę niezadowolona i zaciskam mocniej palce na chropowatym policzku. - Mam po prostu wyśmienity gust - dodaję już łagodniej, nawet z wesołą nutą. - Zresztą, jak możesz nie widzieć, że jesteś Słońcem, a ja jedynie krążę wokół ciebie domagając się szczypty uwagi? - Znów jestem poważna. Patrzę mu w oczy, bo chcę, żeby wiedział i wreszcie zrozumiał, że możemy się podobnymi uwagami przepychać do końca życia, ale wolałabym, żebyśmy zatrzymali się na równości. Bo nas nie ma zarówno bez Jaydena jak i bez Pomony - żadne z nas nie jest ani lepsze, ani ważniejsze.
Daję się udobruchać silnym uściskiem w talii oraz na ramionach, gdy zalega przyjemna, komfortowa cisza. Znów odnajduję spokój potrzebny do uciszenia rozdrażnionych pragnień. Nie wiem który już raz z kolei wzmagają we mnie niedosyt jego obecnością, ale poddaję się temu. Zstępującej błogości, docenieniu tego, co się wydarzyło i co jeszcze przed nami. Godzę się z chaosem myśli wykwitającym w głowie, przepraszam się ze zmęczonymi płucami. Orientuję się wreszcie, że chciałabym, aby tak było już zawsze. Wspólne budzenie się w tym samym łóżku podczas poranków oraz kładzenie się spać, gdy ciemność zasnuje świat. Czy to w ogóle możliwe? A czy mogę marzyć o niemożliwym?
Czuję zaskoczenie smakujące dobrze poznanymi ustami oraz nagłą zmianą pozycji. - Whoa - wyrywa się cicho z gardła, gdy perspektywa zmienia się znacząco. Unoszę wzrok spod ciemnych rzęs na twarz człowieka będącego mi całym wszechświatem; usta wyginają się w łagodny, pogodny łuk. Palce z niezwykłą chęcią splatają się z tymi większymi i to na nie chwilowo ucieka mi wzrok. Druga z dłoni ostrożnie układa się na męskich żebrach, tworząc na nich nieznane ludzkości formacje za pomocą dotyku. Ze zdziwieniem słucham padających między nami zdań, które ścięłyby mnie z nóg, gdyby nie to, że właśnie siedzę. Na pewno widać po mnie, że jestem zbita z tropu. Doceniłabym cudowną grę słów, ale to ich otoczka przykuwa więcej mojej uwagi. Nie umiem się w tym odnaleźć. W tym, że to właśnie nie ja zostaję postawiona w roli opiekunki. Byłam dotąd w jednym związku, w którym nieustannie odgrywałam niańkę i spodziewałam się, że tak wygląda wspólne życie. Skoncentrowana na pomocy innym nie brałam pod uwagę faktu, że ja też mogę jej czasem potrzebować. Nie przypuszczałam też, że życie może prezentować się inaczej niż to, co znam, czego sama byłam uczestnikiem. Świat odwrócił się do góry nogami, kto by pomyślał? Mrugam szybko, starając się znaleźć jakąkolwiek odpowiedź. Nie mogę milczeć przez wieki. - Przepraszam, po prostu… zaskoczyłeś mnie - mówię wreszcie, z uśmiechem. - Sądziłam, że to ja będę zajmować się tobą. Nie do końca wiem jak to działa w drugą stronę. Nie mam doświadczenia - wyjaśniam tak w skrócie. Nie jestem do tego przyzwyczajona, ale czuję, że to musi być miłe. Nietypowe, ale wciąż miłe. Jednak może go teraz wystraszyłam? Powinnam ugryźć się w język lub zrobić cokolwiek, żeby do tego nie dopuścić. Zamiast tego unoszę dłoń Jaydena do ust, którymi muskam jej wierzch, a potem ściskam delikatnie. Chcąc mu pokazać, że to, czym mnie obdarza, tak wiele dla mnie znaczy.
Dostrzegłszy jego wzrok na moim ciele momentalnie czerwienieją mi policzki - no tak, teraz widoczna jestem cała. Niezręcznie odgarniam włosy za ucho, spojrzeniem wędrując po jego klatce piersiowej. Muszę pozbyć się wreszcie tego wstydu i przekonania o niedoskonałości mojego ciała. Nie wiem, czy to możliwe w jeden wieczór, ale muszę próbować. Zamierzam urządzić sobie pogadankę w głowie, ale następny żart kwituję cichym śmiechem. Po wyplątaniu palców z ręki mężczyzny układam się na jego torsie, zadzierając przy tym głowę, żeby widzieć twarz oraz oczy. - Myślisz, że dam się poderwać na pieniądze? Niedoczekanie mój drogi - dołączam do dowcipu, jednak zaraz poważnieję. - Gratuluję. Zasłużyłeś - odpowiadam szczerze, po czym składam na jego ustach delikatny pocałunek. Zamyślając się przez moment przy postawionym parę sekund później pytaniem, uniemożliwiającym trwanie podjętego gestu. Szkoda. - Bolało odrobinę, ale krótko. Po chwili zrobiło się bardzo przyjemnie. To naturalne, tak się dzieje podczas pierwszego zbliżenia. Później jest już normalnie, jeśli wierzyć naukom z kursu. - Stawiam na szczerość, więc wyjaśniam treściwie. Pomijając okropne detale na temat innych możliwości takich jak paraliżujący ból lub krwawienie. Nie chcę go w końcu straszyć, a inne ewentualności nie mają właściwie znaczenia. Nie, kiedy ten newralgiczny moment jest już za nami. - Dziękuję, że się tak o mnie martwisz. - Oddech otula jego obojczyk, gdy głowę ponownie umieszczam na ramieniu, zaś rękom pozwalam otulić unoszącą się pode mną klatkę piersiową. W zastanowieniu pozwalam wargom na kilka chaotycznych całusów znaczących ślad na odsłoniętej szyi. Zaczyna brakować mi słów i gestów wdzięczności za okazywaną troskę oraz dobroć, wywołujące we mnie tyle szczęścia, że trudno je pomieścić nawet w moim pełnym ciele. Ale Jay po prostu musi wiedzieć, prawda?



( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones


Pomona Vane
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna

ty je­steś tym co księ­życ
od da­wien daw­na zna­czył
tobą jest co słoń­ce
kie­dy­kol­wiek za­śpie­wa



OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
https://www.morsmordre.net/t3270-pomona-sprout#55354 https://www.morsmordre.net/t3350-pomonkowa-poczta#56671 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-upper-cottage https://www.morsmordre.net/t3831-skrytka-bankowa-nr-838#71331 https://www.morsmordre.net/t3351-pomona-sprout
Re: Reinkarnacja [odnośnik]03.09.19 13:50
Gdzie była granica człowieka dobrego, która rozróżniała go od złego? Gdzie leżała ta ostatnia bariera, dzięki której można było wprost powiedzieć, że stało się przed kimś, kto zasługiwał na pochwałę? Na wywyższenie i postawienie za wzór? Ideał do naśladowania? Kiedy opadała zasłona, za którą kryła się naga prawda i której nie można było już zaprzeczyć? Który błąd mógł kosztować istnienie godności i człowieczeństwa? Czy tylko gesty, własne działania pozostawały w sferze oceny, czy również i niewyjawione myśli mogły czynić złym? Łatwo było rzucać osądami i może kiedyś Jaydenowi przychodziłoby to prościej, gdy pozostawał zamknięty we własnej projekcji realnego świata, widząc jedynie czerń i biel, jednak będąc tu i teraz, posiadając tę całą gamę szarych doświadczeń, które w międzyczasie zdobył, nie był w stanie rzeczowo oznajmić, co tak naprawdę stało między dobrem a złem. Może nigdy nikt nie miał być pewien, gdzie kończyło się jego a gdzie zaczynało drugie. Może jedynym, co mogli zrobić, było współgranie z własną sumiennością. Zatrzymywanie się, gdy czuło się blisko nieuniknionego. Może i nie znał cienkiej granicy, jednak potrafił rozróżniać zło absolutne od przeciwstawnego mu dobra. Wszak miarą człowieczeństwa była wielkość troski o drugiego człowieka i właśnie to kierowało poczynaniami profesora w kolejnych podejmowanych przez niego krokach. Chciał, żeby każdy był, czuł się bezpiecznie, bo na to zasługiwano. Rasa ludzka była stworzona do pokojowego życia, chociaż historia wskazywała na to, że równocześnie w ich naturę wpisana była wojna. Ciągle o coś lub z kimś walczyli, nie dając sobie wytchnienia, dlatego nawet ci, którzy chcieli konfliktu uniknąć, byli w niego wciągani. Patrząc na to, co przeżywali uczniowie zgromadzeni w pozornie bezpiecznych murach Hogwartu, nie można było mówić o słuszności prowadzonych bojówek. Jeśli krzywdę ponosili niewinni, jaki był w tym sens? Jego głos cichł jednak w głośnych krzykach agitatorów, którzy nosili na ustach wielkie hasła, zapominając o tym, że cenę ponosił za nie ktoś inny. Kiedyś może i wojna miała w sobie coś z honoru czy pozornego ładu — teraz uderzała niespodziewanie, gwałtownie, odbierając życia przypadkowych ludzi. To nie żołnierze ginęli już na froncie, bo frontem stały się domy, ulice miast, szkoły. Chaos. Nic już nie miało żadnego porządku. Nic już nie miało zasad. Nic nie miało już godności, gdy w grę wchodziła walka o władzę.
W innych czasach, w innym miejscu, w innych okolicznościach zapewne nie musiałby nigdy odczuwać strachu przed cierpieniem lub startą najbliższych. Nie pierwszy i nie ostatni raz jednak niepokój miał gościć w jego sercu w ciągu następnych dni, tygodni, miesięcy. Odpowiedzialność rodziła się wraz z momentami poznawania ludzi i pragnieniem zapewnienia im bezpieczeństwa. Jayden pamiętał to uczucie z dzieciństwa, gdy nie wiedział, co działo się z jego rodzicami, a lęk ten miał powrócić i nawiedzać go jednakowo w dorosłym życiu. Dlatego chciał też zrobić wszystko, żeby już do niego nie dopuścić. Dlatego wychodził innym naprzeciw, chcąc nieść to, czego kiedyś mu brakowało — nadziei. W codziennych, małych nawet sprawach. Bo można było nie pomagać innym, można było znaleźć wiele racjonalnych argumentów dla konkretnych przypadków, aby nie pomagać. Ale to nic nie zmieniało. Nadal mieli istnieć głodni, chorzy, cierpiący, potrzebujący. Nadali mieli znajdować się pośród nich osamotnieni, pełni zwątpienia, niepewności. Vane chciał ocalić ich wszystkich, chociaż logika podpowiadała, że nie było to możliwe. Że fizyczność i nauka nie była w stanie mu pomóc. Czy to jednak upoważniało go do rezygnacji? Czy nie lepiej było zgrzeszyć nadmiarem dobroci i naiwności niż nadmiarem kalkulacji i nieufności? Zdawał sobie sprawę, że dawny on nie zniknął na dobre, bo czy nie odznaczał się dokładnie tym samym? Z inną być może świadomością istniejącego świata, ale wciąż działającego na tych samych torach i łaknącego tego samego celu. Czy ludzkie przekonania były tak silnie zakorzenione w naturze, że nie dawały się wyplenić? Pomimo niepogody, zapomnienia, odgórnych sił sprawczych? Jay wierzył, że tak właśnie było. Nie mógł spodziewać się, że dotykało go to w sposób znacznie poważniejszy niż podejrzewał. Mógł za to widzieć zmianę, która nastąpiła w nim, odkąd tylko mydlana bańka pękła, rzucając go w prawdziwą, nieubarwioną rzeczywistość. Pomona była przy nim w tych momentach i chociaż nie widziała samego początku, w którym wszystko zatrzęsło filarami, świadkowała mu w późniejszym okresie. W ich wspólnym trwaniu było wiele dobra, jednak pojawiało się tam również i sporo negatywu, gdy kierowani emocjami, nie potrafili odsunąć od siebie buzujących uczuć. Wtedy Jay nie wiedział, dlaczego aż tak bardzo zależało mu na tym, by ukrócić tamtejszy spór właśnie w tamtym momencie. Oboje zagalopowali się w odkrywaniu swoich przemyśleń, raniąc się wzajemnie, jednak astronom zapominał, że mógł odpowiadać tylko za siebie w tym wszystkim. Powinien był zabrać ją do domu, na spokojnie doprowadzić do ładu, gdzie w innych okolicznościach powiedzieliby sobie o rozrywających ich wewnętrznie rozterkach. Jednak czy gdyby ów kłótnia nie miała miejsca, byliby tutaj? Tak bardzo odmienni niż wtedy. Ułagodzeni swoją obecnością, niemyślący o przeszłych cierpieniach i tęsknocie. O morzu goryczy przepływającym przez ich serca i umysły. O innych ludziach gotowych wytknąć im każdy błąd. Tak naprawdę nie myśleli o niczym, zbyt przesiąknięci aktualnie trwającą chwilą oraz darami, które sami sobie wręczali. Raz za razem stawali się czymś nowym, niespotykanym i nieznanym, a przy okazji wyjątkowo odpowiednim. I nieważne, że dla sąsiadów po drugiej stronie ściany mieli być ostatnimi z najgorszych, według przyjaciół postępować niewłaściwie, a w społecznym przekonaniu oddawać się najbardziej prymitywnym instynktom. Nie postępowali zgodnie z tradycją i taka była prawda. Postępowali jednak w zgodzie z samymi sobą, a to było najistotniejsze i nic więcej nie miało prawa głosu w tym przypadku. Nie, gdy w kolejnych gestach, ciepłych dotykach znajdowali ukojenie, zespolenie, świadomość, że byli w najwłaściwszym miejscu na świecie.
- To trochę ryzykowne - zaśmiał się krótko, słysząc jej porównanie. - Słońce to nie jest zbyt dobry przykład na towarzysza idealnego. Mimo że jest tak potężne, bywa niestabilne. Czasami można zaobserwować rozbłyski słoneczne. Gdybyś była w okolicy, to nagłe uwalnianie się energii starłoby cię na proch. Aktywność Słońca bywa niebezpieczna - wyjaśnił, obracając słowa Pomony na swój sposób, jednak nie robił tego jedynie z naukowych pobudek. Dobrze było po prostu trwać, wymieniać się kolejnymi słowami i godzić na to, żeby ten moment nigdy się nie kończył. By pozostawał po prosto ich. Nikt nie mógł go im odebrać, nikt nie wiedział, że ukryli się w mieszkaniu zielarki i planowali być w nim aż do oporu. Nikt nie miał prawa. Tak mogłoby być ciągle. Odizolowani od wszystkich i wszystkiego w murach własnego domu zamknięci przed złem i spojrzeniami. Dostępni tylko dla siebie samych. Jayden nie tylko widziałby ich w sypialnianych ścianach, lecz w każdym innym pomieszczeniu, w każdej innej czynności, o każdej innej porze. Bo czy tego nie robili wcześniej? Nie wychodzili wspólnie do pracy? Nie czekali w kuchni na kolejny posiłek? Nie zaczytywali się w książkach, siedząc tuż obok siebie? Już wtedy nie chciał, żeby to się kończyło, a teraz? Teraz wiedzieli dobrze, że nie musiało. Wciąż mogli robić dokładnie to samo, co całe tygodnie temu, powtarzając do znudzenia utarte ścieżki i odkrywając wspólnie nowe. Niektóre wyboiste, inne prostsze, ale wciąż ciągnięci ciekawością doznań ramię w ramię. Życia u boku kogoś, kto rozumiał i akceptował. Dla Jaya była to właśnie Pomona i nie chciał nikogo innego, nie widział już nikogo innego. Nie teraz. Nie nigdy.
- Mówiłem, żebyś nie przepraszała - powtórzył pewnie, wpatrując się w kobietę. - Lubię, gdy się mną zajmujesz, ale chyba nie myślisz, że nie chcę robić tego samego w stosunku do ciebie? - Jego słowa układały się w pytanie, jednak wcale nie oczekiwał odpowiedzi. - Sześcioletnie doświadczenie opieki nad dziećmi między jedenastym a osiemnastym rokiem życia cię uspokoi? - dodał lżej, chcąc oddalić jej myśli od dziwnego zaskoczenia. Pod pewnym względem ta czysta prawda padająca z jej ust nieco go zasmuciła, bo czy nie oznaczało to, że całe swoje życie spędziła będąc na zawołanie innych? Nikt nie otoczył jej stosowną opieką? Nie zapewnił, że chociaż raz w życiu nie musiała walczyć o swoje? O innych? Każdy kolejny moment spędzany z nią tu i teraz uświadamiał mu, że chociaż sądził, że wiedział już o niej wszystko, niektóre tajniki serca Pomony pozostawały dla niego wciąż nieodkryte. Nie zrażało go to jednak, a fascynowało, motywało do starania się o dotarcie do samego centrum, do odepchnięcia wszelkich przeszkód, które sprawiały, że ciężej się jej oddychało, do wyplenienia chwastów chcących przyćmić jej delikatne, drżące źdźbło piękna. Obserwował jej lekko przymknięte powieki, gdy niemo dziękowała mu składanym na dłoni pocałunkiem i bardzo chciał, żeby widziała siebie jego oczami. Bez własnych kompleksów i ludzkich słabości, filtru niepewności i niezręczności - czystą i doskonale niedoskonałą, przepełnioną człowieczeństwem.
Przyjemnie było znów poczuć jej ciepło i ogarnąć ją ramieniem. Dobrze było czuć jej nagie ciało tak blisko swojego. Idealnie było oddychać tym samym powietrzem i nie wstydzić się odmiennej sytuacji. Wszystko było po prostu takie, jakie być powinno. Dobre. Myślisz, że dam się poderwać na pieniądze? Niedoczekanie, mój drogi. - W to nie wątpię - odparł lekko rozczulony tym zapewnieniem, składając na jej czole pocałunek i wpatrując się w sufit nad ich głowami. Już zawsze miał myśleć o niej, gdy tylko zostanie sam i zacznie patrzeć w górę? Czy w ogóle bycie samemu miało teraz rację bytu? W jego odczuciu to już nie było możliwe. Po krótkiej chwili milczenia podjął jednak poruszony wcześniej temat, chcąc nadmienić go szerzej i nie zepchnąć od razu w niebyt:
- Po prostu pomyślałem, że to dobry moment. Żeby... No, wiesz. Zacząć razem. Dobry moment do rozpoczęcia wspólnego życia - urwał, jednak zaraz zwątpił w otwartość, której się podjął. Spotykając się z dźwięczącą ciszą, przełknął ślinę, zaczynając myśleć, że przekroczył linię. Że zaszedł za daleko i Pomona miała się zwyczajnie przestraszyć tak szybko wydawanych opinii i pragnień. Tak szybko dziejących się chwil, podczas gdy normalnie powinny one iść zupełnie innym tempem. Coś, co u innych zdarzało się na przestrzeni lat, u nich działo się w ciągu kilkunastu godzin. Czy miał więc prawo kontynuować ten bieg, czy jednak powinien dostosować się do tego, co było za oknem? - Nawet jakbyś chciała mnie teraz wyrzucić, nie ma szans, żebym nie wrócił - zaśmiał się nieco nerwowo, chcąc jakoś zniwelować powagę sytuacji, którą im narzucił i obrócić ją w żart. Bo przecież nie chciał jej niczego narzucać. Nie chciał, żeby poczuła się przez niego w jakikolwiek sposób uwiązana. Może potrzebowała jeszcze przestrzeni swojego własnego mieszkania, żeby ułożyć sobie odpowiedzi na niektóre kwestie, a on miał pojawić się później. Może z czasem wszystko miało się ustabilizować, a on niepotrzebnie wychodził przed szereg. Z drugiej jednak strony czy nie spędzili ze sobą kilku miesięcy, mieszkając w sąsiednich pokojach? Czy nie przywykli do tego stanu rzeczy? Czy nie tęsknili za tą codziennością, gdy jej zabrakło? Czy nie czuli się po prostu dobrze, mając siebie nawzajem na wyciągnięcie ręki? Nie odezwał się, słuchając słów Pomony i tylko kiwnął głową na potwierdzenie, że rozumiał. - Nawet nie wiesz, jak ciężko było mi nie przyspieszać - rzucił w pewnym momencie, wędrując palcami wzdłuż linii jej kręgosłupa. - Chociaż i tak muszę cię przeprosić, że trwało to tak krótko. I że cię na koniec przygniotłem. - Uśmiechnął się jednak delikatnie, gdy podziękowała mu za troskę. - Zawsze tak było - odpowiedział i czarownica musiała się z tym zgodzić. W końcu odkąd tylko się poznali, Jayden chciał, żeby czuła się jak najlepiej. Ogarniał pewną dozą protekcji każdego napotkanego człowieka, widząc w tym spełnienie. Widząc w tym siebie i swoje powołanie. Nie bez przyczyny wybrał też karierę profesora, wychowawcy, nauczyciela i mentora nad personalny rozwój i zawsze wybrałby właśnie tę ścieżkę — bez względu na to, co obiecywałaby mu druga kariera. Cieszył się z tego, że nawet początkowa porażka okazywała się sukcesem w perspektywie czasu, a to równocześnie rodziło zapewnienie, że przyszłość też miała tak wyglądać. Dlatego nie zrażał się, tylko przeniósł uwagę na towarzyszącą mu kobietę, szukając spojrzeniem znajomych rysów. - Zawsze będzie - powiedział, zanim ujął jej podbródek i skierował ku siebie. Znów jej pragnął, chociaż wydawało się to niemożliwe. Nie przy wyczerpaniu sił, które na nowo wciąż się odradzały. Nie miał pojęcia, jak długo trwali w tej zachłannej bliskości, ale nie miało to znaczenia. Odczuwali to samo, darzyli się tym samym, gubiąc się, gdzie zaczynała się, a gdzie kończyła własna chęć dalszej eksploracji. Możliwe, że nigdy nie mieli przestać. - Masz jeszcze siłę? - spytał cicho, nie kryjąc się wcale z uśmiechem, który uniósł kąciki jego ust.


Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4372-jayden-vane#93818 https://www.morsmordre.net/t4452-poczta-jaydena#95108 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-theach-fael https://www.morsmordre.net/t4454-skrytka-bankowa-nr-1135#95111 https://www.morsmordre.net/t4453-jayden-vane
Re: Reinkarnacja [odnośnik]08.09.19 2:28
Człowiek o dobrym sercu powinien chronić innych, kosztem siebie, ale nie kosztem ludzi żyjących dookoła. Definicja brzmi pięknie, podniośle, ale też idyllicznie. Z jednej strony wydaje się, że osiągnięcie spełnienia tych wymagań jest trudne - jednak czy to nie jest jedynie wygodną wymówką przed podjęciem trudu? Mało istnieje tak idealnych osobników, ale jestem pewna, że mimo wszystko możemy ich spotkać w trwającej wokół codzienności. Chciałabym taka być. Troskliwa, przygarniająca do siebie cały ten umęczony, poraniony świat. Leczyć go dobrym słowem, miłym gestem i zawsze wyciągać pomocną dłoń. Niestety wiem też, że to niemożliwe; nigdy nie osiągnęłabym takiego poziomu, bez względu na trud. Mam jakąś niezidentyfikowaną umiejętność do wybierania niewłaściwych dróg, podejmowania złych decyzji oraz uciekania, gdy emocjonalnie robi się niebezpiecznie. Tyle defektów wystarczy, żeby uznać mnie za straconą - czy kiedykolwiek nauczę się żyć inaczej? Czy zobaczę, że nie muszę taka być? Jak pozbyć się wad, które są tak potwornie raniące? Często zastanawiam się nad odpowiedziami na te pytania, które spędzają mi sen z powiek. Lubię wtedy marzyć, że jestem superbohaterką. Posiadającą niezwykłą siłę wykorzystywaną dla dobra całej ludzkości. Chcę wtedy wierzyć, że to możliwe - uratować każde istnienie i nie zmienić się przy tym całkowicie. Pozostać w dobrotliwej skromności i żyć ze szczęścia innych. Z nich właśnie czerpać moc do kolejnej bitwy o spokojny świat. Pytanie brzmi - czy istnieją wojny bez ofiar? Czy można zwalczyć zło wyłącznie samym dobrem, żeby na koniec zostać z czystym, niepoplamionym zbrodnią sumieniem? Walka z natury kojarzy się z brutalnością oraz uczynieniem wszystkiego, żeby wyplenić toksyczne elementy wzajemnej koegzystencji. Jest w tym tyle sprzeczności, że gubię się później w tych rozmyślaniach i zostaję sobą. Wracam na ziemię, z wrażeniami coraz bardziej poplątanymi, nadal pozbawiona konkretnych informacji. Zaczynam podważać to, czy rzeczywiście można być nieskalanie dobrym oraz stanowić wzór do naśladowania dla innych zagubionych marzycieli. Pragnących zaprzestania bycia jedynie projektantami nowego środowiska; chcących stać się prawdziwymi budowniczymi. Ilekroć patrzę w oczy Jaydena, obojętnie, czy jest to krótkie, niedbałe spojrzenie czy długie, analizujące, widzę w nim tę iskrę działacza, którym chciałabym być. Niepatrzącym na nic, żadne konsekwencje, starającym się pokonać wszelkie przeszkody - przeć niestrudzenie na przód. Jak prawdziwy bohater z mojej głowy, ale taki rzeczywisty, sprawiający wrażenie wyzbytego z wątpliwości. Może nawet strachu? Trudno jednoznacznie ocenić, gdy nie jestem naocznym świadkiem wydarzeń, ale odnoszę wrażenie, że jego obecność w moim istnieniu pozwala mi prawidłowo pobudzać wyobraźnię. Dzięki jego bliskości wydaje mi się, że mogłabym egzystować bez wad. Stać się jedną z tych praworządnych figur, na których wzoruje się wiele osób czyniąc tę planetę lepszym, cieplejszym domem. To ledwie ułamki sekund zapalane czającymi się w oczach mężczyzny iskrami, ale sprawiają one, że czuję się lepiej. Karmiona najpiękniejszymi wizjami usypiam swoje obawy, wyrzuty sumienia i złości powodowane bezużytecznością. Łatwiej mi się oddycha, gdy wdycham tę samą odwagę co on. Prawdopodobnie to dlatego pokochałam go od pierwszej chwili. Nie wiedziałam o tym wtedy, ale zakochałam się w tym odważnym spojrzeniu człowieka czynu. Takiego, do jakiego ja zawsze dążyłam, żeby być. Mógłby być Atlasem dźwigającym na barkach zmartwienia każdej formy życia i chronić każdego przed zawaleniem się tarczy obronnych - chroniących przed popełnieniem błędu. Gdzieś współistniejąc wraz z nim na przestrzeni czasu powoli zaczynam rozumieć, że to jest ten element, którego mi brakuje. Wypełnienie wszystkich ziejących mrokiem pustek stworzonych przez doświadczenie lub mnie samą. Aż czuję, że stapiamy się ze sobą w jedno, dopasowując jak dwa przylegające elementy puzzli. Nie wiem dlaczego tego nie widziałam - może byłam zajęta próbami w pojedynkę? Mierzenia się z ludzkimi demonami, żeby udowodnić, że jednak potrafię się zmienić? Nie potrafię, bo dalej posiadam ten sam zestaw przywar co wcześniej, ale przy tym czuję, że ich ciężar jest jakby lżejszy. Łatwiejszy do udźwignięcia.
W pewnym momencie zacznę się obawiać, że nie zdołam tempu kroków, jakie narzuca. Nie doścignę jego wyjątkowości i poczuję się przy nim taka mała, taka niedoskonała. Albo że zostanę pasożytem, który jedynie kąpie się w jego blasku. Na razie tego nie zauważam, bo zatopiona w roziskrzonym spojrzeniu zadowolenia oraz męskich ramionach czuję się tak, jakbym z nich dopiero wyrosła. Jakby nie było nic wcześniej, a nasza przygoda zaczyna się właśnie dziś, od przekroczenia progu tego mieszkania. Jednocześnie będąc przepełnionymi wspomnieniami zastanawiam się jak to możliwe - musimy być z kosmosu, nie ma innej opcji. To odkrycie samo w sobie jest tak wspaniałe, że wszystko poza tymi czterema ścianami blednie. Niknie w braku zainteresowania rozwiewane przez bezlitosny, mroźny wiatr. Tylko tutaj jest bezpiecznie. W miękkim posłaniu z ukochanego ciała, w zastygniętym momencie płynnego szczęścia. Bez udziału eliksirów.
Nie potrafię powstrzymać drżenia rozbawionych ust, gdy nadchodzi wykład o słońcu. Naturalnie, że tak. Przecież już długo wstrzymuje się przed rozmowami o wszechświecie. - Żadne naukowe odkrycia nie powstrzymają mnie przed nazywaniem cię moim Słońcem - odpowiadam pewna siebie, w dodatku niezwykle zadowolona z mojej jakże imponującej odwagi. - Poza tym, niektóre ryzyka są warte podejmowania - dodaję nieprzejednana, z czułością muskając palcem wskazującym jego nos. - No i zachęciłeś mnie tą niebezpieczną aktywnością - rzucam jakże niewinnie, chociaż mój uśmiech mówi coś dokładnie odwrotnego. Mimo, że są to w pewnym sensie próby drażnienia się, to właściwie mówię tak trochę poważnie. Bo jest nim. Jasnym punktem na horyzoncie, światłem przeganiającym cienie, nadzieją schowaną w bezkresie wątpliwości. Teraz żarzącymi się po tysiąckroć jaśniej, tak jakby nowoodkryte uczucie naładowało Jaydena niesamowitą energią, dzięki której możemy na siebie oddziaływać i płonąć w tym płomieniu. Z równą lekkością wrzuca każdy mój kompleks oraz niepewność do tego buchającego od niego ognia, niszcząc wszelkie zło dotąd unoszące się na powierzchni świadomości. Jestem pełna podziwu, gdy tak wpatruję się w szklące determinacją oczy i obserwuję jego twarz - niezachwianą, niezdradzającą żadnych oznak wątpliwości. Niesamowite. Przyglądam mu się jak jakiemuś fascynującemu okazowi, który przed chwilą zstąpił na ziemię, a ja chcę go poznać. Czuję się dziwnie, ale przyjemnie. Pomijając oczywistość w postaci rodziny to naprawdę spotykam się z tym po raz pierwszy. Dotąd należało we wszystko wkładać wysiłku za dwoje, ciesząc się ze skrawków uwagi oraz ochłapów ciepła - nagle okazuje się, że można żyć inaczej. Pełniej. Lepiej. Kwitnąco. - Obawiam się, że nie mieszczę się już w ten przedział wiekowy - kwituję żartobliwie, po długiej pauzie zbierania się w sobie. - Jednak doceniam doświadczenie. Uznaj mnie za zaimponowaną - precyzuję nim składam niewerbalne podziękowania. To więcej niż kiedykolwiek mogłabym sobie wymarzyć. Prawdopodobnie więcej niż zasługuję, ale nie potrafię odtrącić tej dobroci. Nie, kiedy cały składa się z niej i to nią oddziałuje na wszystkie strony; pozwala zatem na wchłonięcie jej leczniczych oparów, które czuję aż przez skórę. Dzięki naszemu stykaniu się całą powierzchnią ciał przenikam nią wszędzie bez ograniczeń. Tak jak tym cudownym, nęcącym zapachem słonecznej skóry, czując się nieskończenie szczęśliwa. Odprężona. Kochana. Zwłaszcza w tym drobnych gestach jak objęcie ręką lub pocałunek w czoło.
Nawet propozycja rzucona niespodziewanie jak fala o brzeg podczas nadchodzącego sztormu wywołuje przyjemne łaskotanie w żołądku - a także szybsze bicie serca. Spłaszczona przez żart powaga sytuacji powoduje, że mam ochotę dołączyć do tego chóru lekceważenia, ale Jay nie zniósłby tego. Na końcu języka mam pytanie o to, czy mam to uznać za oświadczyny, jednak w porę gryzę się w język; biedny, na pewno dostałby zawału i żadne tłumaczenia dowcipu na nic by się zdały. Postanawiam więc obejść się z moim astronomem łagodnie. - Nawet jakbyś chciał teraz uciec, nie ma szans, żebym nie wrzuciła cię tu z powrotem. - Zaczynam od parafrazy jego słów, po czym unoszę głowę, żeby patrzeć w te speszone oczy. Musi chyba minąć sporo czasu, nim zrozumie, że może ze mną rozmawiać o wszystkim. - Mieszkaliśmy już ze sobą - przypominam. Warunki były wtedy odmienne, ale to nie ma większego znaczenia. Nie dla mnie. - Brakuje mi tego. Naszych wspólnych posiłków, przeczekiwania deszczu pod kocem i czytania na dobry sen - mówię już poważnie, chociaż z delikatnym uśmiechem wywołanym wspomnieniami. Dlaczego mielibyśmy patrzeć na innych? Mierzyć się ich miarą, skoro robimy wszystko tak, jak chcemy, czyli całkowicie na opak? Skoro tyle czasu zajęło nam uświadamianie o swoich uczuciach, dlaczego nie możemy teraz przeskoczyć wszystkich etapów w kilkanaście godzin? Kto nam zabroni? Po co to całe wstrzymywanie, skoro pragniemy czegoś innego? Zadziwiające, jak teraz wszystko wydaje mi się takie proste. Oczywiste. - Jeśli tego chcesz to ja tym bardziej - zapewniam cicho, unosząc się na chwilę w celu złożenia łagodnego pocałunku na jaydenowych ustach. Ma być on niemym przypomnieniem o tej miłości, jaką epatuję. Jaka ma się już nigdy nie skończyć, bez względu na ilość popełnionych błędów, niezręczności, gaf i rozmów wydających się nieodpowiednimi. Nie istnieją takie. Chcę rozmawiać o wszystkim, o mądrościach, o głupotach, o planach, marzeniach i wstydach. Najgorszych sekretach oraz najcudowniejszych przeżyciach. O tym, co boli, smuci, cieszy i napawa dumą. Bo to z tych elementów się składamy, to one tworzą nasz obraz. Nie tylko ten przedstawiany innym, czasem ten schowany w głębi, za innym trójwymiarowym obrazem. Dopiero wyciągając wszystko można mieć pogląd na ujmującą całość. Chciałabym ją odkryć. Może nie dziś, ale odnajdywać te elementy do końca naszego życia - to brzmi więcej niż wspaniale. Tak samo jak to, czym obdarzamy się właśnie teraz, spleceni ze sobą ciałami i pościelą. Czy to źle, że zachwyca mnie dosłownie wszystko? Przymykam oczy, gdy dłoń przejeżdża po kręgosłupie wywołując niewielkie drżenie. To też jest niesamowite - że za każdym razem, gdy zamykam powieki, rozchylając je potem na nowo, to nic się nie zmienia. Jayden nadal znajduje się tuż przy mnie, w zasięgu wzroku oraz dotyku. Nie mogłoby tak być cały czas? - Nie chcę, żebyś się ograniczał. Zależy mi na twoim dobrym samopoczuciu, żebyś czuł się przy mnie swobodnie - wyjaśniam w temacie przyspieszania, odnosząc wrażenie, że za tym wszystkim kryje się następny hamulec. Złożony z niepewności wymieszanej z obawą. O mnie, o siebie, o nas. Naprawa wymaga zarówno czasu jak i konsekwencji. Należy się za nią wziąć jak najszybciej. - Było idealnie. - Nie kłamię. Było. Z nim wszystko takie jest. Nie umiem tego do końca wyjaśnić, ale może w tym tkwi sekret miłości. Albo teraz widzę wszystko w jasnych barwach, bo to dopiero początek. Tylko czas powie nam prawdę. Pozostaje nam żyć, brnąć do przodu i kochać. Doceniać te codzienne cuda jakie nam się zdarzają - wzajemne towarzystwo. Nie wybrałabym już żadnego innego. Bo teraz już wiem, że żadne inne nie będzie nim. Człowiekiem patrzącym mi prosto w oczy tak, jakbym była warta patrzenia. Uśmiechającym się do mnie tak, jakby wokół nie istniał nikt inny. Nic innego. Żaden świat, żadni ludzie, tylko my, jedyni ludzie w tym naszym mikrokosmosie. Nie da się tego zastąpić, niczym. Nie da się też wykupić ani pożyczyć. To unikalny dar, jedyny w swoim rodzaju. - Zawsze wiedziałam - przyznaję. Tak jak wątpię w wiele rzeczy, tak nigdy nie zwątpiłam w troskliwość przyjaciela. - Zawsze będę wiedzieć - dodaję, gdy nasze twarze znajdują się tak blisko. Kąciki ust nadal wygięte są ku górze, nie przestając tam tańczyć po usłyszeniu pytania. Układam się wygodnie, centralnie przed mężczyzną. Unoszę się nad jego głową, asekurując rękoma po obu jej stronach, z dłońmi zatopionymi w materac. Kurtyna z opadających, ciemnych włosów przysłania już dosłownie wszystko - poza moim obliczem, którego oczy intensywnie wypatrują tych drugich. Aż przerywam to dziwne zawieszenie; najpierw następuje zetknięcie się spragnionych warg, następnie moje udają się w powolną, chociaż intensywną wędrówkę wzdłuż poznanej już żuchwy, aż docierają do ucha. - Mam - szepczą wprost do niego, zębami drażniąc płatek, po czym wracają na szlak złożony szyi, obojczyka, ramion i kawałka klatki piersiowej. Tam, gdzie jestem w stanie dostać. - A ty? - pytam, odrywając się dosłownie na chwilę, nim czerwone ślady ponownie pojawiają się na skórze.



( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones


Pomona Vane
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna

ty je­steś tym co księ­życ
od da­wien daw­na zna­czył
tobą jest co słoń­ce
kie­dy­kol­wiek za­śpie­wa



OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
https://www.morsmordre.net/t3270-pomona-sprout#55354 https://www.morsmordre.net/t3350-pomonkowa-poczta#56671 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-upper-cottage https://www.morsmordre.net/t3831-skrytka-bankowa-nr-838#71331 https://www.morsmordre.net/t3351-pomona-sprout
Re: Reinkarnacja [odnośnik]08.09.19 14:05
Nie był tak dobry, jakim go widziała. Nie zasługiwał na to, jak na niego patrzyła i co otrzymywał poprzez jej bliskość. Zawsze już miał się nie doceniać, czuć przypominające o sobie braki, bo jakby mógł, skoro był przy kimś, kogo chciał z całej siły chronić, a przy okazji wiedział, że mógłby temu zadaniu nie podołać? To nie było tak, że się nie starał. Starał się. Z całego serca pragnął być lepszą wersją siebie i to jeszcze zanim poznał Pomonę czy chociażby zaczął pracę w Hogwarcie. Zawsze wiedział, co było złe, co było dobre i co należało robić. Rodzice nie poddawali żadnym wątpliwościom faktu, że drugi człowiek się liczył i dążenie do sprawiedliwości było tym, czego wszyscy winni byli łaknąć. Nie tylko dla siebie samych, lecz również dla innych, bo tylko wtedy możliwe było osiągnięcie ładu, spokoju, na które wszyscy zasługiwali. Jayden dorastał, obserwując dwójkę zakochanych w sobie czarodziejów, którzy swoim życiem dawali piękny przykład na to, by nie bać się pomagać oraz oferować innym swoje poświęcenie — ojciec jako uzdrowiciel nie musiał kryć się z tym łaknieniem pomocy, mama jako pianistka przynosiła jednak ukojenie nie ciału, lecz duchowi. Oboje wzmacniali różne sfery życia, mimo to idealnie się dopełniając. Nic więc dziwnego, że ich syn również pragnął stać się odwzorowaniem autorytetów, które posiadał już od najmłodszych lat. Jego charakter i postrzeganie świata przez własną myśl wzmocniły w nim tylko to poczucie, a naturalna zdolność porozumiewania się z ludźmi o różnych poglądach, różnym pochodzeniu otwierała drzwi nie tylko do ich domów, lecz również i intelektu. Wpierw jako uczeń szkoły, później jako stażysta Wieży Astrologów, a następnie pełnoprawny profesor Hogwartu miał kontakt z wieloma nacjami, temperamentami i przekonaniami i nigdy nie pozwolił odczuwać niezręczności w kontakcie z nim. Nie miał pojęcia, z czym dokładnie się to wiązało, ale gdyby było inaczej, miałby możliwość nauczania? Czy profesor Dippet dałby mu tę szansę? Jayden wciąż pamiętał, że była to ingerencja jego dawnego mentora, że znalazł się w gronie kandydatów na stanowisko nauczyciela astronomii, chociaż w tamtym okresie marzył o tym, by podróżować jak jego dziadek. Gdyby nie zakwalifikował się, czy byłby daleko stąd, nie mając nawet pojęcia, co działo się w ojczystym kraju? Gdyby to zrobił, gdyby wyjechał, gdyby poświęcił się sobie, nigdy nie zetknąłby się z najlepszym, co go spotkało. Kiedyś myślałby inaczej, lecz teraz... Teraz była już tylko ona. Patrząc na nią, na łunę miłości promieniującą od niej falami, nie mógłby wyobrażać sobie świata bez jej obecności. Przez trzy dekady sądził, że to nauka będzie mu starczała aż nadto, że nic nie stanie się większą pasją — aktualnie z wielką chęcią roześmiałby się nad swoją niewiedzą i naiwnością. Nie miał wtedy bladego pojęcia, że przyszłość gwałtownie zweryfikuje te plany. Postać tak dobrze mu znana, a jednak pozostająca poza granicami sięgania zmieniła swoje orbitowanie gwałtownie zderzając sie z jego grawitacyjnym polem i wyrywając z letargu. Czemu nigdy wcześniej tego nie widział? Owszem — dostrzegał śliczność przyjaciółki, uspokajał się wraz z dźwiękiem jej głosu, powtarzał do znudzenia, że była dobrym człowiekiem. Najlepszym, jakiego znał. Najodważniejszym. Miał już zawsze powtarzać, że nie zasługiwał na nią. Bo nie rozumiał tego, jak mogła widzieć w nim tę siłę, przy której się upierała. To nie to, jakim był go definiowało, lecz to, co robił. Sądził, że był dobrym człowiekiem jeszcze parę miesięcy temu, gdy wszystko zdawało się prostsze, lecz czy wtedy nie żył w myślowym oderwaniu? Nie znał świata w postaci, w jakim prezentował się on naprawdę. Czy miesiąc poza Hogwartem nie był tchórzostwem i porzuceniem swoich uczniów? Niewinnych dzieci, które powinny otrzymać opiekę i wsparcie już od pierwszych dni swojego bytowania na zamku? Czy nie zrobił tego nie dla ich dobra, ale swojego własnego? Czy nie przełożył siebie nad nie? Ona jednak stanęła twardo na ziemi i otoczyła opieką zarówno jego samego, jak i dzieci, które porzucił. Bez zastanowienia zostawiła w tyle swoje dobre imię dla jego komfortu — przyjęła pod swój dach mężczyznę, wiedząc, z czym miało się to równać. Z jakimi spojrzeniami miała sobie później radzić, z jakimi słowami rzucanymi za jej plecami miała się zmierzyć. Przecież nie starali się specjalnie ukryć tego faktu, a realia wcale nie były równie wyrozumiałe, co ich łaknące przyjaźni serca. Byli czyści, nieskażeni niczym złym; mimo to oznaczono ich piętnem wynaturzenia. A Pomona dzielnie to znosiła. Kamuflowała się za kolejnym uśmiechem, byle tylko on czuł się dobrze. Wyrzekła się tak wiele, by pozwolić mu odpocząć i oddychać słodkim zapachem ziół unoszącym się po całym mieszkaniu. Przecież, zamiast spędzać czas w gronie przyjaciół, rodziny, siedziała przy nim, wynajdując coraz to nowsze sposoby na przełamanie cierpienia i rozgonienie cienia padającego na jego duszę. Jeszcze wtedy Jayden nie brał pod uwagę faktu, że mogła kogoś mieć lub chcieć kogoś poznać, a on odbierał jej podobną możliwość swoją obecnością. Zamierzał kobiecie wszystkie te trudy wynagrodzić, jednak po trzęsieniu ziemi w Stonehenge wszelkie plany zostały zniszczone. Zupełnie jakby upadek Kamiennego Kręgu miał odbicie również i na nich samych. Pozwolił na to, żeby poczuła się winna. Odtrącił osobę, która porzuciła dla niego wszystko...
Nie. Nie był tym bohaterem, za którego go uważała. Nigdy nie mógłby nim być, mając tyle winy na swoich barkach, niosąc tyle istnień. Gdyby wiedziała... Gdyby wiedziała, co widział od wielu miesięcy i odtwarzał w swojej pamięci niczym przyznanie się do grzechu... Widział każdego ucznia, każdego przyjaciela, każdą znaną twarz, które były mu drogie, ale większość z nich była już martwa. W tej wizji dziwnej pustki za jego plecami i w całej tej dziwnej nicości wciąż przewijały się obrazy, symbole, widoki z przeszłości. Niejednoznaczne i nieprzeniknione. A gdy znowu skupiał się na osobach stojących kawałek od niego, dostrzegał coś na dalszym planie tuż za nimi. Zawsze chciał krzyczeć, żeby uważali, jednak nie mógł wydobyć z siebie najmniejszego dźwięku. Ciemność zachodziła nieświadomych i przebijała się zmaterializowanymi szponami przez ciała bliskich. Rozrywał wszystkich na strzępy, a pośrodku pozostawał tylko Jayden. Tylko on. Nie mógł ich ocalić i chociaż pozostawało to w sferze koszmarnych wyobrażeń, dla niego wciąż pozostawało prawdziwe. Nie mógł sobie przypomnieć, co robił podczas zawalenia wieży w Hogwarcie, ale zginęło wtedy tak wiele osób — uczniów, schwytanych mugoli, nauczycieli. Gdyby był na miejscu, mógłby coś zrobić. Może ktoś nie musiałby ginąć. Może kogoś by ocalił nawet za cenę siebie samego. Dostał jakieś podziękowania od Dippeta, których nie rozumiał — przecież nic nie zrobił. Nawet nie pamiętał, gdzie był w tym czasie. Nie to, co Pomona. Ona tam była i działała. Ratowała, starała się, walczyła. Idealna. Nie tylko przy wielkich wyzwaniach, lecz również tych drobnych. Tych, którymi usiane były zwykłe dni. Łaknąca dla wszystkich tego samego dobra i dająca szczęście w delikatnym uśmiechu, który nic nie kosztował, a potrafił ocalić. Opiekunka, Ziemia. Niczym Gaja okalająca żyjących. Jak więc mogła jeszcze uważać go za odpowiedniego? Nie rozumiał, ale egoistycznie trzymał ją przy sobie, nie planując nigdy wypuszczać z ramion. W jednym miała rację — chciał działać. Jak to wszystko jednak miało mu pomóc w opiece nad najważniejszym elementem jego życia? W ich sypialni było inaczej niż poza jej granicami, jednak zanim poddał się tym wszystkim galopującym myślom, Pomona odezwała się, sprowadzając go na ziemię. Dosłownie, bo czy właśnie nawet jego słowa nie odnosiły się do kosmosu?
Zaśmiał się krótko, kręcąc delikatnie głową na jej odpowiedź. - Ciężko byłoby cię przed tym powstrzymać - skwitował, wodząc spojrzeniem przez jej blade czoło, symetryczne łuki brwi, odkrywając je jakby na nowo. Wszystko w niej zdawało się takie być. Zrodzone ponownie, a przy okazji przypominające całym swoim jestestwem dom. Nie odrywając wzroku od kobiecej twarzy, wplątał palce jednej dłoni w jej włosy i przejechał przez nie, zaciskając w pewnym momencie dłoń, chcąc cieszyć się tą miękkością i cudownym wygładzeniem. Przecież nie raz ich już dotykał, nie raz chował w nich twarz, ale nigdy nie widział tego, co teraz. Nie odczuwał tej zmiany. Jednak nie tylko ona była odmieniona. Jak mógłby zresztą zostać taki sam po tym wszystkim? Oczarowany jej kwintesencją, przepełniony ciepłem i łaknący już tylko jej obecności. Słysząc ciąg dalszy wypowiedzi, zmarszczył na moment brwi w oznace niezrozumienia. - Chyba mamy inne definicje niebezpieczeństwa - odparł, chociaż dopiero po chwili dostrzegł uśmiech czający się na kobiecych wargach i otworzył usta w zdziwieniu. Po raz kolejny poczuł jak cały zapłonął rumieńcem, ale zaraz też jego uwaga i niezręczność zostały przykre następną, poruszoną między nauczycielami kwestią. Westchnął cicho, jeżdżąc palcami po biodrach Pomony. - Jeśli poradziłem sobie z nimi, z tobą tym bardziej dam radę - sparował żart, chociaż oboje musieli zdawać sobie sprawę z faktu, że w ów przekazie nie było wcale takiej lekkości. Chciał się nią opiekować, pozwolić na to, żeby zdjęła maskę wiecznej strażniczki i odpoczęła blisko niego. Bez obciążenia, a jedynie w szczerości swoich wad, słabości i zwykłej ludzkiej nieporadności. Zapewne musiało jeszcze trochę się wydarzyć, zanim Pomona miała wyzbyć się swojej matczynej maniery, ale czy oboje jej nie posiadali? Tej rodzicielskiej opieki, która uwypuklała się najmocniej w momentach, w których znajdowali się blisko podopiecznych? Poczucia, że odpowiadali za czyjś rozwój, lecz również i bezpieczeństwo? Że to od nich zależało w sporej mierze, co miało się stać z młodym, kształtującym się dopiero człowiekiem? Wraz z przekroczeniem progu domu, w którym się znajdowali, Jayden jednak oczekiwał od niej już innego rodzaju opieki względem siebie - musieli iść na kompromis, bo teraz to na niego spadało łaknienie odgrodzenia jej od wszystkiego, całego zła, tego drobnego jak i większego. Chciał, żeby w spokoju przesypiała noce, podczas gdy on czuwałby tuż przy niej i nie opuszczał na krok. Tacy byli, tacy mieli być. Na zawsze wspierający swoje decyzje i siebie nawzajem. I chociaż wyjawienie pragnienia zaczęcia wspólnego życia spowodowało nerwowość w astronomie, szybko przekonał się, że bez powodu. Dziwne poczucie błogości i ciepła rozeszło się od serca, promieniując na resztę ciała, a wyraźny uśmiech czystego szczęścia musiał odrysować się na ustach mężczyzny, bo czy nie było to, co chciał usłyszeć? I nie w marnej, wymuszonej otoczce, a prawdziwej chęci bijącej od drugiej strony. Jeśli tego chcesz to ja tym bardziej. - Chcę - odparł niemal natychmiast, po tym jak rozłączyli się na milimetry po pocałunku. - Chcę, żeby to trwało już zawsze - mruknął cicho, trącając delikatnie jej nos swoim. Bo właśnie tak mógłby spędzić resztę życia. Zamotany we wspólną pościel, odgrodzony od zmartwień budzących się dopiero wraz ze wschodem słońca, mogący trzymać najdelikatniejsze, najdroższe z ciał u swego boku. Dokładnie tak jak teraz. I chociaż ich wcześniejsze, wspólne dzielenie się mieszkaniem odbywało się na innych zasadach, to czym teraz miało się różnić? Tak naprawdę? Prócz tego, że Jayden nie miał już pozostawać stałym gościem kanapy. - Z tego, co pamiętam, to czytanie astronomicznych prelekcji usypiało cię od razu. I tyle było z tego czytania - przypomniał, nadając swojemu tonowi pewnego obrażonego wydźwięku, ale zaraz się roześmiał cicho, wspominając to jak szybko zielarka odpadała, gdy tylko zaczynał czytać na głos. Oczywiście, że na jej życzenie. - Zresztą lubię deszcz. Ale bardziej od niego, wolałem zostać z tobą i czuć przyjemne ciepło, które uświadmiało mi to, jak blisko jesteś. Teraz też tak jest. - Zamilkł, wpatrując się w sufit i wsłuchując się tylko w ich równe oddechy. Wraz z poruszeniem przez kobietę wspomnień minionych dni wrócił do nich. Do momentów w których oboje przesuwali kanapę pod samo okno, siadali obok siebie z kubkami pełnymi ciepłego kakao i po prostu wpatrywali się w deszcz. Ramię w ramię, patrząc przed siebie, czasami ze wzrokiem uciekającym na tę drugą osobę. Jay dopiero teraz dostrzegał prawdę kryjącą się za tymi tęsknymi spojrzeniami rzucanymi w kierunku zielarki i poszukiwania jej towarzystwa. Chciał być blisko, jak najbliżej, ale teraz mógł przełamywać każdą granicę, gdy tylko chciał, brać jej dłoń w swoją, przyciągać do siebie i pozwalać na to, by wtulała się w niego z delikatnym uśmiechem na twarzy. - Moja swoboda nie może przytłaczać twojej. Następnym razem spytam, czy będziesz się dobrze z tym czuła, dobrze? - wymruczał, wyjaśniając swój punkt widzenia. Nie chciał robić jej krzywdy ani iść zbyt daleko w swoich zachciankach. To ona była dla niego najważniejsza i tylko ona, dlatego był w stanie się powstrzymywać, wiedząc, że sprawienie przyjemności Pomonie stało na pierwszym, niepodważalnym miejscu. Nie miał pojęcia, co miało się wydarzyć przy pierwszym kontakcie, nie wiedział tak naprawdę, co sam odczuwał, nie wiedział, co ona odczuwała, ale chyba właśnie w tym leżało wiele piękna. Że uczyli się tego wspólnie, wkraczali razem do nieodkrytych przez żadne z nich tematów. Nie znali pragnień i możliwości swoich ciał, będąc jednak gotowymi do odkrywania ich ramię w ramię. Było idealnie. - Nie wiem, jak mam to powiedzieć, bo już to powiedziałaś, ale... Nigdy nie czułem się lepiej. W pewnym momencie myślałem, że wszystko się skończy jeszcze zanim się nawet zacznie. Wypełniałaś mnie na dużo wcześniej, zanim mnie przyjęłaś - powiedział cicho, nie umiejąc ubrać w słowa tego, co przeżył, ale nie chcąc milczeć. Chciał wydobyć z siebie to, co w nim tkwiło już wystarczająco długo. Czy właśnie nie to sobie obiecywali tą niewerbalną przysięgą związania? Że już zawsze mieli sobie mówić o tym, co czuli? Nawet w najbardziej nieporadny z możliwych sposobów?
Słowa zniknęły jednak za zasłoną gęstych, czekoladowych włosów, które otuliły jego policzki, odgradzając go od reszty sypialni i zmuszając, by patrzył już tylko na Pomonę. Nie chciał odrywać spojrzenia od jej twarzy, olśniewającej naturalnym pięknem. Czy kiedykolwiek miał wyjść z podziwu do powabu hipnotuzyjącego go za każdym razem? Teraz tak bardzo drapieżnym i zapowiadającym prędką zgubę, jednak Jayden nie bał się tego, co miało nadejść. Wręcz przeciwnie - chciał tego. Spijając smak z wilgotnych ust, oddał się pocałunkowi, który trwał zdecydowanie za krótko i nawet kolejne pieszczoty które otrzymywał, nie były w stanie dać mu ostatecznej satysfakcji, której potrzebował. Wiedział, że z nim igrała i specjalnie podjudzała najdrobniejszymi z posunięć, bo nie tylko jej wargi odznaczały się śladami na jego skórze. Jej piersi sunęły po jego klatce piersiowej w stonowanym rytmie, a biodra niebezpiecznie zbliżały do kroku, doprowadzając astronoma do krańca świadomości. Adrenalina buzowała w jego żyłach, krew szumiała w uszach, a napięcie wbijało w materac, zupełnie jakby Jayden gwałtownie zmienił swój dotychczasowy ciężar. To już nie przyciąganie ziemskie sprawiało, że utrzymywał się w miejscu - to grawitacja Pomony wpychała go niżej, zanurzając w kolejnych, buchających emocjach. Czuł jak przyspieszył mu oddech, a powietrze uwalniało się płytko spomiędzy jego lekko rozchylonych warg. Palce wbiły się mocno w uda zielarki, zahaczając o pośladki i sprawiając, że całe jego ciało naprężyło się w oczekiwaniu. - Pom... - wymknęło mu się, ukrywając w sobie ciche błaganie i wołanie ukochanej postaci. Odpowiedź na jej pytanie czaiła się w tym jednym słowie i spojrzeniu, które jej przekazywał. Już nie tym frasobliwym, pełnym delikatności co jeszcze parę sekund wcześniej. Jayden sam nie wiedział, co to było, jednak budząca się w nim żądza drugiego ciała, tak bliskiego, a równocześnie znajdującego się tak daleko, była nie do powstrzymania i nie do przeoczenia. Głos uwiązł mu w gardle, gdy jabłko Adama wyraźnie pracowało za każdym razem, gdy brał wdech. Jak to możliwe, że była i blisko, a równocześnie jak oddalona o całe setki kilometrów? Tak przyjemnie kusząca, niesamowicie oszałamiająca. Wywołująca nienawiść i miłość jednocześnie. Potrzebował jej ponownie, chcąc, żeby przyniosła mu ukojenie. Czekanie na to odbierało trzeźwość myślenia, świadomość i poczucie jakiejkolwiek realności. Żył tylko przez nią, żył tylko dla niej i potrzebował jej do zaczęrpnięcia kolejnego dechu. Jeśli oszalał, to właśnie teraz.


Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4372-jayden-vane#93818 https://www.morsmordre.net/t4452-poczta-jaydena#95108 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-theach-fael https://www.morsmordre.net/t4454-skrytka-bankowa-nr-1135#95111 https://www.morsmordre.net/t4453-jayden-vane
Re: Reinkarnacja [odnośnik]09.09.19 2:27
Nie powinien tak myśleć. Żałuję, że nie mam wglądu w jego głowę - wyjaśniłabym mu dokładnie, dlaczego te wysnute przez niego wnioski są tak absurdalne. Niewłaściwe, raniące nie tylko jego, ale także mnie. Z drugiej strony, czy nie robię właśnie tego samego? Umniejszam każdą dobrą cechę, jaką we mnie znajdzie, zaprzeczam właściwym czynom, jakie popełniłam i jaką byłby w stanie mi wytknąć, odpycham wszelkie komplementy uznając je za przesadzone. Kim więc jestem, żeby oceniać także i Jaydena? Prościej byłoby założyć, że oboje nosimy w sobie cząstki dobra oraz zła, przy czym nad tym drugim zawsze intensywnie pracujemy, ale to też nie do końca jest prawdą. To on otoczył uczniów opieką, gdy w mojej głowie pojawiły się wątpliwości, gdy twierdziłam, że powinno się je poświęcić dla dobra reszty kraju, to ja zwątpiłam. Tylko i wyłącznie. I chociaż wiem, że nigdy nie zrobiłabym czegoś podobnego, to nie robię także nic, żeby powstrzymać to szaleństwo. Od tamtej pory każdego dnia zastanawiam się, czy są one przy mnie bezpieczne. Bo co, jeśli znów się zawaham i nie zrobię nic, żeby uratować ludzkie życie? Czy można mi w ogóle ufać? Złota Wieża była z kolei pasmem wiecznych porażek, podczas których zginęło dwoje uczniów oraz matka Just. Zawiodłam. Tak cholernie starałam się, żeby ocalić wszystkich - i nie udało się. Jednak przynajmniej stanęłam do walki, uniosłam różdżkę oraz postawiłam się panującej w szkole tyranii. Co robię teraz? Nic. Odcinam się od odpowiedzialności. Jestem tchórzem. Paskudnym, zniszczonym. Zindoktrynowanym? Czy rodzice pochwaliliby to, kim jestem teraz? Na pewno nie. Spojrzeliby na mnie z rozczarowaniem, najcięższym wzorkiem jakim rodziciel może obdarzyć dziecko. Zawodzę ich na każdym kroku, także teraz, łamiąc wszelkie społeczne nakazy. Martwili się, gdy wróciłam po odsieczy zmasakrowana psychicznie, pozwolili mi u siebie mieszkać, gdy Hogsmeade stało się zbyt niebezpieczne dla tych, którzy odważyli się nieść pomoc. Bali się o mnie - ale doceniali to, co robię. Dobrze, że nie znają każdego szczegółu. Teraz wydaję się być cieniem tamtego człowieka. Dlaczego złamałam w sobie ducha? Dlaczego nie sprzeciwiłam się poglądom innych z większą stanowczością? Nie wiem. Jestem zagubiona. Nie umiem nawet powiedzieć kim już jestem - przy astronomie nie myślę o tym zupełnie. Koncentruję się jedynie na jego dobroci, jego osiągnięciach i właśnie na tej odwadze, której mi już brakuje. Przybył wtedy do ruin nam pomóc, chociaż wcale nie musiał. Otaczał uczniów opieką, pomagał w badaniach, żeby świat stał się dla nas lepszym miejscem po tym, jak mądre osoby zdołają go naprawić. Wskazywał drogę każdemu, kto zboczy z właściwej ścieżki, udzielał wsparcia wątpiącym, leczył źródła powstających anomalii, chociaż nikt go o to nie prosił ani nie nakazywał. A teraz, w przyszłości, stanie w obronie innych po raz kolejny. Dlaczego tego nie dostrzega? Wszystkich śladów, jakie zostawił i tych osób, które za nimi podążyły? Nie rozumiem. Tak jak wypominania sobie słabości po śmierci ukochanych kuzynek. Nie zdołałby nikomu pomóc, gdyby nie pomógł najpierw sam sobie. Musiał odpocząć nim miał zmierzyć się z okrucieństwem świata na nowo. To nic dziwnego ani złego - wręcz przeciwnie, tak wygląda każdy normalny etap rekonwalescencji po doznanych krzywdach. Poszedłszy od razu do Hogwartu nie przydałby się nikomu na nic, jeśli myśli uciekałyby do tragedii, a wspomnienia do powolnego wyniszczenia. Każdy czasem potrzebuje pomocy, oddechu. Nawet superbohaterowie. Może przede wszystkim oni - ostatecznie to na ich barkach spoczywa odpowiedzialność za świat. Dokładnie tak samo jak na Atlasie. I ta odpowiedzialność nie czyni ich gorszymi ani zepsutymi, gdy na chwilę odchodzą w cień. Tak ważna rola wymaga pozostawienia pewnych marginesów swobody, w przeciwnym razie cała ta misterna machineria nie zadziałałaby prawidłowo, zgodnie z oczekiwaniami. Życie wokół nie mogłoby istnieć.
Zdaję sobie sprawę z tego, że każde słowa ani gesty nie zmażą z niego poczucia winy. Nie uleczą zranionej duszy czy schorowanego umysłu podsyłającego koszmary. Cierpię na to samo. Prawdopodobnie na zewnątrz wygląda tak, jakby wszystko co złe minęło, ale to nieprawda. Nadal noszę w sercu bolesne drzazgi, zaś w pamięci mam wyryte imiona, zdarzenia. Serce nieustannie boli, gdy porusza się wrażliwą strunę - ale nieważne jak okrutnie to brzmi, ta planeta nie zatrzyma się z powodu naszego dramatu. Pogrążenie się w mroku beznadziei nie będzie zbawienne, nie pomoże też nikomu. Tylko dźwignięcie się z kolan, przeżycie kolejnego dnia gwarantuje, że jeszcze możemy zrobić coś dobrego w tej pozornie smutnej egzystencji. To tego się trzymam, tych jasnych promieni słońca oraz nieśmiało tańczących płomyków nadziei. Bez nich upadłabym już dawno, poddając się całkowicie; może nie byłoby mnie tutaj wcale. Chciałabym, żeby Jay wychodził z podobnego założenia. Chwytał się każdej odrobiny woli jaką jest w stanie odnaleźć, nie tylko w sobie, ale również w innych. Na razie wychodzi mu wspaniale, bo czy nie zdołał unieść się po upadku oraz czy nie szedł bezustannie do przodu? Tak. Dlatego widzę go jako bohatera; jako kogoś, kogo mogę kochać. Komu mogę bez przeszkód zaufać, złożyć na ręce wszystko, co posiadam. Podążać z zamkniętymi oczami, ale ze znajomym kształtem dłoni oplatającą tą należącą do mnie. Skoro widzę go w ten sposób, dlaczego on nie może uwierzyć, że dokonałam najlepszego wyboru?
Może to zwątpienie jest domeną naukowców silnie opierających się na faktach. Taki stan rzeczy wyjaśniałby naukowe podważenie mojej jakże poważnej tezy. Uśmiecham się szczerze rozbawiona takim obrotem rozmowy. - Wiesz, zawsze mogę cię nazywać… czekaj, co mi przypominasz… karmelową krajanką? - proponuję, pozornie poważnie, jakbym właśnie odkryła nie tylko jakże idealne określenie dla ukochanego mężczyzny, ale również przeprowadziła niesamowicie istotne badania, które doprowadzają mnie do rewolucyjnego wniosku na skalę światową. Po chwili wystawiam też język, żeby polizać odsłonięty fragment skóry nauczyciela. - Mhm, zdecydowanie słodki - orzekam tonem znawcy. Tak, wygłupiam się. Bardzo. Wydaje mi się, że mogę. Wreszcie być sobą, chociaż to ledwie jeden krok w kierunku osiągnięcia celu. - Skoro więc mam empiryczne dowody na poparcie wysnutej hipotezy, to czy teraz uzyskuję zgodę wielmożnego pana na używanie nadanego mu przydomku? - Kontynuuję grę, którą sama rozpoczęłam, ale to nic. Na pewno wie, że tylko się zgrywam. Kocham każdy naukowy fakt, nowinkę oraz przypuszczenie, jakim się ze mną dzieli, nawet jeśli nic z tego nie rozumiem. Doceniam jego pasję i pracę, cieszę się, że istnieje coś, co daje mu takie szczęście. Jednak to ja się nim chyba zachłysnęłam, skoro zachowuję się jakże dziecinnie. Nie odpowiadam przy tym na wzmiankę o niebezpieczeństwie, cierpliwie czekając, aż Jayden sam zorientuje się, czy aby na pewno o to mi chodziło. Zerkam więc na niego chwilę później, żeby na koniec poszerzyć uśmiech w tryumfie. - Jesteś pewien? Potrafię być potwornie nieznośna - mówię niesamowicie sugestywnie, właściwie odnosząc się do poprzednich żartów. Nie przestaję przy tym rysować opuszkami palców różnych kształtów na jego klatce piersiowej; przez parę sekund przebieram też niecierpliwie stopami. Mimo to nawet żarty muszą kiedyś dobiec końca, kiedy na stół wjeżdża poważny temat. Uśmiech i tak nie schodzi mi z ust. - Wiem, że się mną zaopiekujesz - rzucam więc już spokojnie, z zachowaną powagą. Już chciał czy nie, ale skazał się właśnie na moją osobę - musi jakoś z tym żyć. Wyrywać sobie włosy z głowy, przeklinać samego siebie, trudno. Nie pozwolę mu odejść ani zmienić zdania, bo miłość jest tym, co nas ze sobą złączyło i nie miało nigdy rozłączać. Przychodząc tutaj z wyznaniem na ustach oraz odbierając wszystko, co mu zaoferowałam, zgodził się na wspólną przyszłość. Nie mówię, że koniecznie teraz czy za tydzień, ale w ogóle. Z tego powodu to odrobinę zabawne, że zaraz porusza ten temat wchodząc w niego intensywniej; bo czy tak naprawdę te wszystkie słowa czy niewerbalne pytania nie są jedynie potwierdzeniem tego, co oboje wiedzieliśmy już od momentu wzajemnej deklaracji swoich uczuć? Czy którekolwiek z nas wyobrażałoby sobie życie w pojedynkę - po czymś takim? Skąd więc ta nerwowość przy stwierdzaniu oczywistego? - Będzie - zapewniam odwzajemniając trącenie nosem o nos, nie wiedząc jeszcze, jak mocno się w tym momencie mylę. Jak wiele rzeczy pójdzie nie tak od jutrzejszego dnia. Jaki ogrom bólu spowoduję i do czego zepchną mnie niepewności do spółki z lękami. Jak szybko zapomnę o oczywistości, poddając w wątpliwość tak wiele rzeczy, teraz wydających się dopasowaniem tak niezwykłych, że brakuje tchu.
- O wypraszam sobie! - oburzam się od razu, bo jak to tak! To pomówienie, zniesławienie, podobne zagrywki powinny być karane! Dotkliwie. Znajdę swój sposób zemsty. To chyba z tego powodu uformuje mi się pewien plan. - Przecież to miało być czytanie na dobry sen, wszystko się zatem zgadza! - bronię swych racji, tak okrutnie wypaczonych przez astronoma. - Po prostu twój głos jest tak kojący, że od razu czuję się komfortowo i bezpiecznie, ot co - dodaję jeszcze, ciągnąc temat usprawiedliwienia swoich potwornych czynów. Tak, wiem, że to żarty, żartuję też, chociaż ostatnie zdanie jest akurat prawdą. Lubię go słuchać, ale naturalnie, że niektóre rzeczy interesują mnie bardziej, inne mniej. Prawdopodobnie czułabym się lepiej, gdybym więcej z tych prelekcji rozumiała; odnotowuję w pamięci, że powinnam wreszcie poszerzyć swoją wiedzę z zakresu astronomii. - Wiesz, że ja też? Lubię deszcz, ale wolałam siedzieć po prostu obok ciebie. Jakby deszcz był czymś zwyczajnym, dostępnym na wyciągnięcie ręki zawsze, ale te nasze wspólne chwile miały się kiedyś skończyć - wyznaję nagle, zdziwiona tym przypływem szczerości. Już wtedy zastanawiałam się jak to będzie, gdy Jay podrośnie i wyfrunie z gniazda zostawiając puste mieszkanie. Bałam się tego momentu, chociaż wiedziałam, że jest nieunikniony. To wcale nie tak, że ja pomogłam jemu. Pomogliśmy sobie nawzajem. Nawet jeżeli później było gorzej, bo zorientowałam się jaka byłam samotna przez ten cały czas, jak mocno brakowało mi tej drugiej osoby. Nawet jeśli miałaby tylko istnieć gdzieś obok. Warto było to przeczekać, żeby dojść do tego momentu, w którym jesteśmy tak blisko siebie, że bliżej już nie możemy. Pomimo tego, że piękne momenty skończyły się dość brutalnie, nie wymieniłabym ich na nic innego. Nigdy też nie zacznę ich żałować, chociaż nadejdzie prawdziwy sztorm.
- Dobrze. Podoba mi się. - Kompromisy. Dogadywanie się. Nie umiem określić, jak bardzo ważne są to cechy podczas budowania wspólnego życia. Cieszę się, że możemy tak po prostu o wszystkim rozmawiać, ustalać szczegóły naszej przyszłości i nie bać się jej. Bo wkraczamy we wszystko razem, jednako niezorientowani, niewiedzący co dalej, jak postępować. Uczyć się na błędach, pomagać sobie wzajemnie w ich naprawianiu. Czy to nie brzmi aż zbyt idealnie? - Cokolwiek by się stało, poradzilibyśmy sobie. Bo już nie musimy się wstydzić i bać, bo ja pomogę tobie i ty pomożesz mi. Razem pokonamy każdą przeszkodę. Cieszę się, że mi o tym mówisz. - Nie mogę się obejść bez tych wszystkich pogadanek. Chyba naprawdę tryb nauczycielski siedzi we mnie zbyt mocno. Uśmiecham się głupio, przypominając sobie wszystkie uwagi Jaydena. Chcę go jednak zachęcać do takich wyznań, chcę też, żeby ufał mi ze wszystkimi trawiącymi go problemami.
Może oswojenie jest jedną z metod. Może w ten sposób przestaniemy wątpić w swoje możliwości, gdy zaznajomimy się z całą procedurą. Wydaje się sensowne i wcale niepodszyte odrobiną słodkiej zemsty. Skąd. Pragnienie wzmaga się, bo chociaż badałam już te rejony, to z chęcią doszukuję się w nich czegoś nowego. Odmiennego natężenia chropowatości zarostu, kształtu szyi kilka milimetrów dalej; aż docieram do nowego smaku - skóry klatki piersiowej. Uchwyt dłoni na moim ciele wzbudza wyładowania elektryczne biegnące po całym ciele, stymulując doznania oraz zachęcając do dalszej eksploracji. Wyrwane z gardła imię, chociaż tak dobrze znane, jest jednocześnie tak dziwnie nieswoje. Naładowane całą gamą uczuć zmienia całkowicie brzmienie, wprowadzając mnie w stan nieskończonego zadowolenia. Ta namiastka władzy jest magnetyzująca, powiększająca odczuwane pragnienia. Dlatego zachłanniej zaznaczam ścieżki po drugiej stronie szyi oraz twarzy, usta wspomagając zębami. - Mhm? Potrzebujesz czegoś? - mruczę tonem niewinnego aniołka, tylko na sekundę przerywając to błądzenie po obnażonym ciele. Będąc tak blisko wyczekujących warg zatrzymuję się, znów unosząc głowę. Te należące do mnie zatrzymują się kilka centymetrów od jaydenowych, specjalnie nie spełniając jednej z niewerbalnych zachcianek mężczyzny. - Czego pragniesz? - pytam wtedy, wzrokiem błądząc po jego czole, oczach, nosie, ustach, policzkach i brodzie, jakby to w nich miała być zaklęta odpowiedź. Czyż nie słodko jest odwrócić role, gdy niemal identyczna sytuacja była jak siedziałam obok niego na łóżku? Przecież mówiłam, że bywam nieznośna.



( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones


Pomona Vane
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna

ty je­steś tym co księ­życ
od da­wien daw­na zna­czył
tobą jest co słoń­ce
kie­dy­kol­wiek za­śpie­wa



OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
https://www.morsmordre.net/t3270-pomona-sprout#55354 https://www.morsmordre.net/t3350-pomonkowa-poczta#56671 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-upper-cottage https://www.morsmordre.net/t3831-skrytka-bankowa-nr-838#71331 https://www.morsmordre.net/t3351-pomona-sprout

Strona 3 z 4 Previous  1, 2, 3, 4  Next

Reinkarnacja
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach