Pokój Pamięci
AutorWiadomość
Pokój pamięci
Pokój pamięci to sala z portretami wszystkich przodków (zarówno żyjących, jak i tych, których już dawno nie ma na świecie) rodziny Malfoy. Niewiele jest w niej mebli, zaledwie kilka etażerek i sof, na których można wygodnie się rozsiąść i wdać się w soczystą dysputę z jednym ze sławnych przedstawicieli rodziny. Niewiele jest tu również światła, z uwagi na wrażliwość portretów na jego nadmiar - blask zapewniają zapalane stale o tych samych porach świece.
Abraxas C. Malfoy
Zawód : znawca prawa, polityk
Wiek : 33
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
The strength of a nation derives from the integrity of the home
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Po pracowni od kilku godzin rozchodził się intensywny zapach terpentyny. Zdawało jej się, że przechodził przez ściany, bo tak mocno wwiercał się w jej nozdrza, powodując przy tym nieznośną niemożliwość przyjmowania innych woni. Zatęskniła nawet za aromatem mocno parzonej herbaty, która wżerała się w jej skórę, przyćmiewając inne bodźce swoją intensywnością.
Dzisiaj nieco błądziła. Przechadzała się ciągle po rezydencji, poszukując czegoś, co uspokoiłoby falę myśli, która stale ją zalewała. Nie była wstydliwą trzpiotką, której policzki płonęły przy bliskim spotkaniu z mężczyzną, która mdlała, gdy tylko w jej nozdrzach pojawił się nęcący zapach drzewa sandałowego i piżma. Ale on… on był inny. Dlatego przy nim delikatnie traciła tę twardą, pewną równowagę, ten pewny kontakt ze światem i zapadała się na chwilę w tym, co go otaczało. Nie wiedziała, czy ta tęsknota tworzona była przez jej świadomość zbliżającego się coraz bardziej staropanieństwa czy fakt, że jakaś inna, na litość, obca kobieta zawłaszczyła go sobie, pozbawiając ją możliwości patrzenia na niego bez dystansu, bez ani krztyny płonącego w niej zainteresowania.
Być może właśnie z tego powodu decydowała się kraść sobie jego obecność choć na chwilę, posłuchać jego głosu, popatrzeć w oczy, zbadać, czy piętno przeszłości wciąż w nich lśniło. Bezszelestnie sprawić, że jej sylwetka pojawiła się u jego boku absolutnie bez dwuznaczności.
Ujęła w dłonie niewielki kapelusz, który Marianne musiała zostawić na stole po przedpołudniowej przechadzce po ogrodzie, i obróciła go w dłoniach, sprawdzając czy kremowe tasiemki trzymają się lekko ronda. Wróciła na górę, znów błądząc między samotnie wytyczanymi ścieżkami.
Otworzyła drzwi do pokoju pamięci – teraz tonącego w półmroku i delikatnych smagnięciach płomieni świec na ścianach. To było jej miejsce, jej kołysanka przed snem. Tylko tutaj odnajdywała spokój, gdy poranki nie były tak łaskawe. Tylko tutaj wracała do czasów, kiedy jeszcze z fascynacją pochłaniała każdą ilość zamkniętego na płótnie czasu, wodziła palcami po smugach i łączeniach, nie myśląc o tym, co tkwiło ciężarem na jej psychice.
Obróciła głowę w stronę drzwi, gdy usłyszała pukanie dobiegające od frontu. Przyszedł?
Dzisiaj nieco błądziła. Przechadzała się ciągle po rezydencji, poszukując czegoś, co uspokoiłoby falę myśli, która stale ją zalewała. Nie była wstydliwą trzpiotką, której policzki płonęły przy bliskim spotkaniu z mężczyzną, która mdlała, gdy tylko w jej nozdrzach pojawił się nęcący zapach drzewa sandałowego i piżma. Ale on… on był inny. Dlatego przy nim delikatnie traciła tę twardą, pewną równowagę, ten pewny kontakt ze światem i zapadała się na chwilę w tym, co go otaczało. Nie wiedziała, czy ta tęsknota tworzona była przez jej świadomość zbliżającego się coraz bardziej staropanieństwa czy fakt, że jakaś inna, na litość, obca kobieta zawłaszczyła go sobie, pozbawiając ją możliwości patrzenia na niego bez dystansu, bez ani krztyny płonącego w niej zainteresowania.
Być może właśnie z tego powodu decydowała się kraść sobie jego obecność choć na chwilę, posłuchać jego głosu, popatrzeć w oczy, zbadać, czy piętno przeszłości wciąż w nich lśniło. Bezszelestnie sprawić, że jej sylwetka pojawiła się u jego boku absolutnie bez dwuznaczności.
Ujęła w dłonie niewielki kapelusz, który Marianne musiała zostawić na stole po przedpołudniowej przechadzce po ogrodzie, i obróciła go w dłoniach, sprawdzając czy kremowe tasiemki trzymają się lekko ronda. Wróciła na górę, znów błądząc między samotnie wytyczanymi ścieżkami.
Otworzyła drzwi do pokoju pamięci – teraz tonącego w półmroku i delikatnych smagnięciach płomieni świec na ścianach. To było jej miejsce, jej kołysanka przed snem. Tylko tutaj odnajdywała spokój, gdy poranki nie były tak łaskawe. Tylko tutaj wracała do czasów, kiedy jeszcze z fascynacją pochłaniała każdą ilość zamkniętego na płótnie czasu, wodziła palcami po smugach i łączeniach, nie myśląc o tym, co tkwiło ciężarem na jej psychice.
Obróciła głowę w stronę drzwi, gdy usłyszała pukanie dobiegające od frontu. Przyszedł?
Gość
Gość
Od wysyłania na posyłki są skrzaty domowe, odpowiedziało niegdyś buńczucznie młodziutkie paniczątko, wykrzywiając gniewnie usta w grymasie niezadowolenia, gdy matka poleciła mu wizytę w rezydencji przy Waterloo Avenue celem przekazania lordowi Crouch dokumentów - podobno niezwykle ważnych, choć kto mógł wiedzieć czy naprawdę tak było? Na pewno nie on. Lord Crouch, choć ucieszony z przesyłki, ledwie zwrócił uwagę na opasły plik, z miejsca odkładając go na blat entowego biurka i udaremniając gościowi szybką drogę powrotną do kominka, poprzez złożenie propozycji nie do odrzucenia: sezon łowiecki trwał wszak w najlepsze, zbrodnią byłoby nie rzucić wyzwania lisom kryjącym się w okolicznych borach. Nim słońce zniknęło za linią horyzontu, a sługi wyprawiły ostatnie rdzawe skóry, młodzieniec rozumiał już doskonale zabiegi matki, która z pozoru błahe sprawy traktowała jako okazje do nienachalnego budowania więzi z rodziną bliższą i dalszą i do tego samego próbowała zachęcić pierworodnego - tego dnia poznał krewnych o wiele lepiej niż na salonowych spędach. Przy następnej misji, zamiast wypowiadać słowa pełne młodzieńczego buntu, przyjął polecenie, kiwając pokornie głową. Teraz, wiele lat później, paniczątko wyrosło już zupełnie, przyswajając sobie tę lekcję wychowawczą w całości. Pozwól mi, matko, mawiał, nim jeszcze Septima werbalizowała swój plan, płynnie przechodząc od poinformowania o tym, co wymaga atencji do stwierdzenia, że pragnie, by uczynił to właśnie on - kwitowała podobne zdarzenia enigmatycznym uśmiechem, nigdy zbyt jawnie nie napawając się swoim sukcesem pedagogicznym.
O odwiedziny w Wilton zabiegał sam, ba!, szczere oburzenie zacisnęłoby swoją żelazną dłoń na jego gardle, gdyby ktoś go wyręczył. Sam nie był pewny momentu, w którym Malfoyów, pomimo dzielącej ich przynależności rodowej, zaczął postrzegać w kategoriach bliższych niż kuzynostwo zrodzone pod jego własnym nazwiskiem. Żeńska linia Averych, krew z krwi, wyjaśniał sam sobie, przewrotnie rozgrzeszając samego siebie z tego, że zamiast oglądać występ Sorena na kolejnym meczu Os z Wimbourne (kiedy Quidditch, popychający go niegdyś aż do myśli o zawodowstwie, stał się tak nużący?), woli dyskutować o sytuacji geopolitycznej z Abraxasem. Okolice posiadłości powitały go dobrze znaną, soczystą zielenią ogrodów, lecz nie tracił czasu na podziwianie zwartej struktury żywopłotów i symetrii alejek, w głowie mając o wiele przyjemniejszą wizję popołudnia. Nie widzieli się długo, zbyt długo - czy to była jego wina? Czy zaniedbał kontakty z Sephorą, niemalże cały swój wolny czas poświęcając na przekuwanie dziedziczki Greengrassów w dziedziczkę Averych? Przyjemna woń czarnego bzu zatańczyła w jego nozdrzach, jeszcze nim na dobre przekroczył próg komnaty, do której zaprowadził go skrzat obojętny na fakt, że Perseus doskonale znał drogę.
- Sephoro - odezwał się miękko, gdy jasne tęczówki dostrzegły smukłą sylwetkę malującą się na tle obwieszonej obrazami ściany. - Dziękuję za zaproszenie - kontynuował, zmniejszając dzielący ich dystans sprężystym krokiem, nim jednak chociażby zdołał pomyśleć o naturalniejszej formie przywitania, napotkał się z pełnym dezaprobaty spojrzeniem siedzącej na jednej z etażerek czujnej przyzwoitki - kpina zatańczyła w kąciku jego ust, lecz zrewidował swoje bezwstydne zamiary niegodne ani kuzyna, ani tym bardziej żonatego mężczyzny (a może na odwrót?) i pochylił się w pełnym kurtuazji ukłonie, by sięgnąć po drobną dłoń lady Malfoy i złożyć na jej alabastrowym wierzchu w pełni przepisowy, przelotny pocałunek. - Przypomnij mi, proszę, bym podziękował Abraxasowi za jego zaufanie - dodał przyciszonym głosem, prostując się ponownie do pionu. Może w innych okolicznościach uznałby obecność przyzwoitki za jak najbardziej uzasadnioną, lecz w obecnym układzie kart… ta ostrożność trącała absurdem. Czyż nie?
O odwiedziny w Wilton zabiegał sam, ba!, szczere oburzenie zacisnęłoby swoją żelazną dłoń na jego gardle, gdyby ktoś go wyręczył. Sam nie był pewny momentu, w którym Malfoyów, pomimo dzielącej ich przynależności rodowej, zaczął postrzegać w kategoriach bliższych niż kuzynostwo zrodzone pod jego własnym nazwiskiem. Żeńska linia Averych, krew z krwi, wyjaśniał sam sobie, przewrotnie rozgrzeszając samego siebie z tego, że zamiast oglądać występ Sorena na kolejnym meczu Os z Wimbourne (kiedy Quidditch, popychający go niegdyś aż do myśli o zawodowstwie, stał się tak nużący?), woli dyskutować o sytuacji geopolitycznej z Abraxasem. Okolice posiadłości powitały go dobrze znaną, soczystą zielenią ogrodów, lecz nie tracił czasu na podziwianie zwartej struktury żywopłotów i symetrii alejek, w głowie mając o wiele przyjemniejszą wizję popołudnia. Nie widzieli się długo, zbyt długo - czy to była jego wina? Czy zaniedbał kontakty z Sephorą, niemalże cały swój wolny czas poświęcając na przekuwanie dziedziczki Greengrassów w dziedziczkę Averych? Przyjemna woń czarnego bzu zatańczyła w jego nozdrzach, jeszcze nim na dobre przekroczył próg komnaty, do której zaprowadził go skrzat obojętny na fakt, że Perseus doskonale znał drogę.
- Sephoro - odezwał się miękko, gdy jasne tęczówki dostrzegły smukłą sylwetkę malującą się na tle obwieszonej obrazami ściany. - Dziękuję za zaproszenie - kontynuował, zmniejszając dzielący ich dystans sprężystym krokiem, nim jednak chociażby zdołał pomyśleć o naturalniejszej formie przywitania, napotkał się z pełnym dezaprobaty spojrzeniem siedzącej na jednej z etażerek czujnej przyzwoitki - kpina zatańczyła w kąciku jego ust, lecz zrewidował swoje bezwstydne zamiary niegodne ani kuzyna, ani tym bardziej żonatego mężczyzny (a może na odwrót?) i pochylił się w pełnym kurtuazji ukłonie, by sięgnąć po drobną dłoń lady Malfoy i złożyć na jej alabastrowym wierzchu w pełni przepisowy, przelotny pocałunek. - Przypomnij mi, proszę, bym podziękował Abraxasowi za jego zaufanie - dodał przyciszonym głosem, prostując się ponownie do pionu. Może w innych okolicznościach uznałby obecność przyzwoitki za jak najbardziej uzasadnioną, lecz w obecnym układzie kart… ta ostrożność trącała absurdem. Czyż nie?
stars, hide your fires:
let not light see my black and deep desires.
let not light see my black and deep desires.
Połowicznie sardoniczny i połowicznie grzeczny uśmiech zakwitł na jej ustach, kiedy kątem oka dostrzegła siedzącą na sofie kobietę. Ot, starsza czarownica, dawno po ślubie, która swoją przyszłość odnalazła w prześlizgiwaniu się między szparami niczym kot, cień, smuga dymu. Kroczyła za nią, gdy tylko nadarzyła się okazja, gdy w jej pobliżu pojawił się bliżej nieokreślonego statusu mężczyzna, jakikolwiek, który mógł zachwiać jej czystością; materializowała się w jednej chwili, gdy wzrok Sephory umiejętnie kluczył między sylwetkami. Nie szukała męża na własną rękę, bo wiedziała, że może mocno się rozczarować. Wybranek miał zostać podstawiony jej pod nos, a ona o wybrzydzaniu mogła jedynie marzyć. Zresztą… kto powiedział, że zamierzała?
Gdy usłyszała kroki, znajomo wyważone, pewne, znające doskonale cel, do którego zmierzały, pomyślała, że wybrzydzać może i nie mogła, ale nikt nie zabraniał jej marzyć. Więc czasami sobie marzyła o tym, z którym miała spleść swoje życie. Wyobrażała sobie jego charakter. Niezbyt narowisty, ale świetnie znający swoje miejsce i przeznaczenie, potrafiący podjąć twardą decyzję, gdy trzeba i podjąć kompromis, gdy zdarza się taka okazja, jednak nigdy w kwestiach, które wymagają jednoznacznego postanowienia. W gestach pewności, w spojrzeniu jednego celu, a w chodzie absolutnej równowagi. W nadaniu realnej formy wyglądowi nigdy nie miała problemów. Zawsze wyobrażała sobie jego twarz.
Zawsze skupioną, o niezmienionych rysach, gdzie mięśnie policzków drgają od naprężenia, a skóra odpowiada na każdą najdrobniejszą zmianę w zachowaniu. Wzięła głęboki wdech. Dobrze, że Frances nie słyszała jej myśli.
Mimowolnie przygładziła malachitową suknię, odliczając sekundy do momentu, aż drzwi do pokoju pamięci stanęły otworem. Na jej usta wpełzł o wiele bardziej szczery uśmiech, ale wciąż niezbyt wylewny. Dawkowała entuzjazm, gdy obok siedziała ta stara prukwa. Oh, jak ona jej nie lubiła…
- Perseusie – podjęła miękkim, naturalnym głosem przywitanie, wysuwając w jego stronę dłoń. Byli kuzynami (ale dla niej wciąż nic nie stało na przeszkodzie), a musieli odstawiać takie cyrki. Na litość. – Zawsze jesteś tu mile widziany.
Dojrzała jego spojrzenie, które pomknęło z prędkością wystrzelonej z łuku strzały w stronę przyzwoitki. W kącikach jej warg zatańczył nieco wyśmiewczy uśmieszek, który jednak w tym półświetle był widoczny tak samo, jak nietoperze nocą. Niemalże z rozkoszą podjęła tę grę cieni.
- Nie zwracaj na nią uwagi – szepnęła do niego, nie zmieniając pozycji. W tym pokoju akustyka grała na ich korzyść. Stali wystarczająco blisko siebie, by dobrze słyszeć obniżony do minimum ton głosu, ale wciąż wystarczająco daleko od przyzwoitki, by pozostała głucha na ich niewinne kpiny. – To neurotyczka, której wydaje się, że ma nad nami kontrolę. Nad tobą zwłaszcza – uniosła dłoń do nosa, by musnąć skórą jego czubek i w ten sposób zakamuflować drwiący chichot, który cisnął się na jej usta. – Ostatnio sporo rzeczy jej się wydaje. Sądzę, że mój drogi brat nie obrazi się, jeśli wyślesz mu w podzięce kosz pełen łakoci. Albo róż. Mógłby oddać je szanownej Frances – odparła, splatając dłonie za plecami i nie szczędząc jemu i sobie samej spojrzeń, którymi otaczała rysy jego twarzy. – Jak… płyną ci dni? – u boku tej nędznej kreatury – Jak zdrowie twojej matki i drogiego nestora?
Opowiedz mi o wszystkim, Perseusie. Opowiedz, póki otacza nas połowiczny mrok i pozwala mi cieszyć się twoją obecnością odrobinę bardziej niż zwykle.
Gdy usłyszała kroki, znajomo wyważone, pewne, znające doskonale cel, do którego zmierzały, pomyślała, że wybrzydzać może i nie mogła, ale nikt nie zabraniał jej marzyć. Więc czasami sobie marzyła o tym, z którym miała spleść swoje życie. Wyobrażała sobie jego charakter. Niezbyt narowisty, ale świetnie znający swoje miejsce i przeznaczenie, potrafiący podjąć twardą decyzję, gdy trzeba i podjąć kompromis, gdy zdarza się taka okazja, jednak nigdy w kwestiach, które wymagają jednoznacznego postanowienia. W gestach pewności, w spojrzeniu jednego celu, a w chodzie absolutnej równowagi. W nadaniu realnej formy wyglądowi nigdy nie miała problemów. Zawsze wyobrażała sobie jego twarz.
Zawsze skupioną, o niezmienionych rysach, gdzie mięśnie policzków drgają od naprężenia, a skóra odpowiada na każdą najdrobniejszą zmianę w zachowaniu. Wzięła głęboki wdech. Dobrze, że Frances nie słyszała jej myśli.
Mimowolnie przygładziła malachitową suknię, odliczając sekundy do momentu, aż drzwi do pokoju pamięci stanęły otworem. Na jej usta wpełzł o wiele bardziej szczery uśmiech, ale wciąż niezbyt wylewny. Dawkowała entuzjazm, gdy obok siedziała ta stara prukwa. Oh, jak ona jej nie lubiła…
- Perseusie – podjęła miękkim, naturalnym głosem przywitanie, wysuwając w jego stronę dłoń. Byli kuzynami (ale dla niej wciąż nic nie stało na przeszkodzie), a musieli odstawiać takie cyrki. Na litość. – Zawsze jesteś tu mile widziany.
Dojrzała jego spojrzenie, które pomknęło z prędkością wystrzelonej z łuku strzały w stronę przyzwoitki. W kącikach jej warg zatańczył nieco wyśmiewczy uśmieszek, który jednak w tym półświetle był widoczny tak samo, jak nietoperze nocą. Niemalże z rozkoszą podjęła tę grę cieni.
- Nie zwracaj na nią uwagi – szepnęła do niego, nie zmieniając pozycji. W tym pokoju akustyka grała na ich korzyść. Stali wystarczająco blisko siebie, by dobrze słyszeć obniżony do minimum ton głosu, ale wciąż wystarczająco daleko od przyzwoitki, by pozostała głucha na ich niewinne kpiny. – To neurotyczka, której wydaje się, że ma nad nami kontrolę. Nad tobą zwłaszcza – uniosła dłoń do nosa, by musnąć skórą jego czubek i w ten sposób zakamuflować drwiący chichot, który cisnął się na jej usta. – Ostatnio sporo rzeczy jej się wydaje. Sądzę, że mój drogi brat nie obrazi się, jeśli wyślesz mu w podzięce kosz pełen łakoci. Albo róż. Mógłby oddać je szanownej Frances – odparła, splatając dłonie za plecami i nie szczędząc jemu i sobie samej spojrzeń, którymi otaczała rysy jego twarzy. – Jak… płyną ci dni? – u boku tej nędznej kreatury – Jak zdrowie twojej matki i drogiego nestora?
Opowiedz mi o wszystkim, Perseusie. Opowiedz, póki otacza nas połowiczny mrok i pozwala mi cieszyć się twoją obecnością odrobinę bardziej niż zwykle.
Gość
Gość
Pokój Pamięci
Szybka odpowiedź