Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Wiltshire
Stonehenge
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Stonehenge
Na terenach Wiltshire, w pobliżu miasta Salisbury znajduje się, pochodzący z epoki neolitu albo brązu, krąg Stonehege, który od wieków skupia naukową społeczność czarodziejów. Przy kamiennych głazach odbywa się większość istotnych dla niemugolskiego świata konferencji, których głównymi gośćmi są przede wszystkim głowy czystokrwistych rodów i najznakomitsi czarodzieje swojej epoki zasłużeni pozycją jak i dokonaniami. Stonehege ma także wielkie znaczenie dla wszystkich astronomów - dzięki niemu można odczytać więcej z gwiazd niż byłoby to możliwe przy wykorzystaniu tradycyjnych narzędzi. Jednak nie jest to zadanie łatwe, tylko kilku znawców nieba na świecie wie, jak posługiwać się siłami zaklętymi w kamieniach.
- TONY!
Jeszcze nie tak dawno temu Lucan był świadkiem tego, jak Skamander ogłuszony atakiem zaklętego skafandra upada na ziemię nieprzytomny. Do dziś pamięta zaskoczenie oraz strach, które zawładnęły wtedy jego emocjami. Naprawdę bał się, że Anthony może ucierpieć poważniej, że być może zostanie zwyczajnie zaduszony przez kaftan bezpieczeństwa grasujący w zdezelowanej łazience w Mungu. Na szczęście, tamta sytuacja tylko wyglądała groźnie i finalnie Abbott najadł się strachu zupełnie niepotrzebnie.
Jednak właśnie dziś, w Stonehenge, Lucan wiedział, że za chwilę jego przyjaciel może naprawdę stracić życie. Z twarzą zastygłą w wyraźnie przerażenia obserwował, jak cała uwaga Voldemorta skupia się na Skamanderze - a potem jak auror skręca się w agonii, podczas gdy Abbott mógł tylko patrzeć.
- Tony! - silne ramiona mężczyzny spróbowały pochwycić przyjaciela, aby zapewnić mu oparcie - tym bardziej, że ziemia zaczynała się trząść coraz bardziej. Lucan sam w którymś momencie zaczął tracić równowagę, nie dał rady ustać na nogach. Upadli obaj i w tym samym momencie Abbott poczuł ból w prawym nadgarstku oraz biodrze. Nie miało to jednak najmniejszego znaczenia w chwili, kiedy mężczyzna dostrzegł, że cień, który padł na Stonehenge to nie były tylko chmury. Nigdy nie widział dementora z bliska - i z całego serca nadal pragnąłby, aby tak pozostało. Już jeden stanowił przerażający widok, ale nad zgromadzeniem zebrało się ich całe stado. Miał wrażenie, że jego serce zamieniło się w kanciastą bryłę lodu - jednocześnie szum krwi, wypełnionej po brzegi adrenaliną, przepływającej przez jego żyły był tak głośny, że Lucan prawie niczego nie słyszał. Ocucił go dopiero krzyk Longbottoma - szybkie spojrzenie rzucone w kierunku ministra, a następnie Alexandra wystarczyło, aby mężczyzna podjął kolejną próbę ustania na nogach a także pochwycenia Skamandera. Zarzucił sobie jego rękę na kark, podciągając do pionu. Nie było sensu nawet próbować, świetlisty jeleń może przegoniłby kilka dementorów - ale nie setkę. Nie mieli dość sił by stawić czoła im, Voldemortowi, jego poplecznikom oraz trzęsieniu ziemi na raz. Musieli uciekać.
- Zajmę się tym! - zakrzyknął ku Alexandrowi tak głośno, jak tylko dał radę, mając nadzieję, że zdoła przebić się przez ogólnie panujący chaos oraz kakofonię dźwięków.
- Pomóż Macmillanom! - dodał jeszcze, wskazując na sektor zajmowany przez Anthony'ego oraz jego krewniaków. Nawet jeśli ich rody od lat łączyła wzajemna wrogość, nie można było pozwolić im umrzeć. Lepiej więc, by gwardzista skupił się na nich. Byli w znacznie gorszej sytuacji. - Do świstoklika! - zawołał, tym razem z kolei kierując te słowa ku reszcie swojej rodziny, która na szczęście już zaczęła wycofywać się ze swojego sektora. Musieli dostać się do tego przeklętego świstoklika. - Pomóżcie mi trochę! - zakrzyknął jeszcze do swojej rodziny. Skamander jednak swoje ważył!
| Lucan zwinchnął sobie prawy nadgarstek i stłukł biodro
Lucan i reszta Abbottów (NPC) próbują się wydostać poza obręb kamiennego kręgu Stonehenge pieszo. Razem tachają ze sobą Antka S. Kierują się się ku pozostawionemu nieopodal świstoklikowi.
Jeszcze nie tak dawno temu Lucan był świadkiem tego, jak Skamander ogłuszony atakiem zaklętego skafandra upada na ziemię nieprzytomny. Do dziś pamięta zaskoczenie oraz strach, które zawładnęły wtedy jego emocjami. Naprawdę bał się, że Anthony może ucierpieć poważniej, że być może zostanie zwyczajnie zaduszony przez kaftan bezpieczeństwa grasujący w zdezelowanej łazience w Mungu. Na szczęście, tamta sytuacja tylko wyglądała groźnie i finalnie Abbott najadł się strachu zupełnie niepotrzebnie.
Jednak właśnie dziś, w Stonehenge, Lucan wiedział, że za chwilę jego przyjaciel może naprawdę stracić życie. Z twarzą zastygłą w wyraźnie przerażenia obserwował, jak cała uwaga Voldemorta skupia się na Skamanderze - a potem jak auror skręca się w agonii, podczas gdy Abbott mógł tylko patrzeć.
- Tony! - silne ramiona mężczyzny spróbowały pochwycić przyjaciela, aby zapewnić mu oparcie - tym bardziej, że ziemia zaczynała się trząść coraz bardziej. Lucan sam w którymś momencie zaczął tracić równowagę, nie dał rady ustać na nogach. Upadli obaj i w tym samym momencie Abbott poczuł ból w prawym nadgarstku oraz biodrze. Nie miało to jednak najmniejszego znaczenia w chwili, kiedy mężczyzna dostrzegł, że cień, który padł na Stonehenge to nie były tylko chmury. Nigdy nie widział dementora z bliska - i z całego serca nadal pragnąłby, aby tak pozostało. Już jeden stanowił przerażający widok, ale nad zgromadzeniem zebrało się ich całe stado. Miał wrażenie, że jego serce zamieniło się w kanciastą bryłę lodu - jednocześnie szum krwi, wypełnionej po brzegi adrenaliną, przepływającej przez jego żyły był tak głośny, że Lucan prawie niczego nie słyszał. Ocucił go dopiero krzyk Longbottoma - szybkie spojrzenie rzucone w kierunku ministra, a następnie Alexandra wystarczyło, aby mężczyzna podjął kolejną próbę ustania na nogach a także pochwycenia Skamandera. Zarzucił sobie jego rękę na kark, podciągając do pionu. Nie było sensu nawet próbować, świetlisty jeleń może przegoniłby kilka dementorów - ale nie setkę. Nie mieli dość sił by stawić czoła im, Voldemortowi, jego poplecznikom oraz trzęsieniu ziemi na raz. Musieli uciekać.
- Zajmę się tym! - zakrzyknął ku Alexandrowi tak głośno, jak tylko dał radę, mając nadzieję, że zdoła przebić się przez ogólnie panujący chaos oraz kakofonię dźwięków.
- Pomóż Macmillanom! - dodał jeszcze, wskazując na sektor zajmowany przez Anthony'ego oraz jego krewniaków. Nawet jeśli ich rody od lat łączyła wzajemna wrogość, nie można było pozwolić im umrzeć. Lepiej więc, by gwardzista skupił się na nich. Byli w znacznie gorszej sytuacji. - Do świstoklika! - zawołał, tym razem z kolei kierując te słowa ku reszcie swojej rodziny, która na szczęście już zaczęła wycofywać się ze swojego sektora. Musieli dostać się do tego przeklętego świstoklika. - Pomóżcie mi trochę! - zakrzyknął jeszcze do swojej rodziny. Skamander jednak swoje ważył!
| Lucan zwinchnął sobie prawy nadgarstek i stłukł biodro
Lucan i reszta Abbottów (NPC) próbują się wydostać poza obręb kamiennego kręgu Stonehenge pieszo. Razem tachają ze sobą Antka S. Kierują się się ku pozostawionemu nieopodal świstoklikowi.
We carry on through the stormTired soldiers in this war
Remember what we're fighting for
Remember what we're fighting for
Lucan Abbott
Zawód : Znawca prawa, pracownik Służb Administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
If you can't fly, run
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wszystko działo się nazbyt szybko. Tarcza zaczęła jaśnieć, jednak była zbyt słaba i pękła niczym mydlana bańka. Otworzyłem oczy szeroko ze zdumienia, zacieśniając chwyt na ramieniu Archibalda przy pomocy drugiej ręki. Jak pogrążony we śnie, zahipnotyzowany patrzyłem, jak ziemia na środku zgromadzenia się otwiera. Grunt zaczął usuwać mi się spod stóp, raz po raz wstrząsany siłą magicznego zaklęcia. Upadłem, nie będąc w stanie utrzymać się o własnych siłach. Nie puszczałem ramienia Archibalda bojąc się, że nigdy bym sobie nie wybaczył, gdyby coś mu się stało. Nawet kiedy uderzałem o kamień, na którym jeszcze przed chwilą zasiadał mój kuzyn nie poluźniłem uścisku. Krzyczałem z bólu, kiedy lewa ręka znalazła się między skałą a moją głową, zawyłem gdy moje ciało gruchnęło o ziemię, żeby zaraz zamilknąć, niemo krzycząc kiedy niewyobrażalne cierpienie wydarło mi głos z gardła. Wszystko się chybotało, ja nadal nie wypuszczałem spomiędzy palców materiału szaty Archibalda, choć chyba przyczyniłem się do jej rozdarcia. Nie byłem pewien, każdy oddech powodował u mnie fale okropnego bólu. Chyba musiałem złamać parę żeber. Spróbowałem się podnieść - jęk wymsknął się spomiędzy moich warg, lecz zacisnąłem zęby i usiadłem.
- Archibald? - chociaż twarz wykrzywiał mi grymas bólu zapytałem niepewnie. Prewett, choć poobijany nie mniej niż ja, był jednak żywy. Huk grzmotu zagłuszył moje kolejne słowa, tak samo jak odwrócił uwagę. Patrzyłem, jak głazy Stonehenge nikną, jeden po drugim, w przepastnych pęknięciach. Na ziemię opadł chłód, przeraźliwe wręcz zimno. Jak na zawołanie pole umorusane ziemią palce zaczęły się czerwienić, tak samo jak nos i pobladłe policzki. Zrobiłem drżący wydech i uniosłem głowę. Poprzez padające mi na twarz krople ulewnego deszczu spojrzałem wprost w czarną matnię. Dementorzy. Spojrzałem na kuzyna z przestrachem w oczach i niknącą wiarą na to, że przeżyjemy. Wtedy jednak poprzez całą tę matnię dopadł mnie głos Ministra Longbottoma. Powiodłem oczami od niego, aż do Skamandera - był za daleko, na Merlina, był za daleko! Odnalazłem spojrzeniem Lucana - on jako jedyny był w stanie ratować drugiego Zakonnika, znajdował się na tyle blisko zarówno Skamandera, jak i wyjścia. Podniosłem się, stając na nogach, a mroczki rzez moment zatańczyły mi przed oczyma. Niepewnie poruszyłem lewą ręką, jednak nie był to najlepszy pomysł. Napuchnięty łokieć szarpnął bólem. Zacisnąłem powieki walcząc sam ze sobą; kiedy znów spojrzałem na Prewetta w oczach błyszczała mi jednak determinacja.
- Archibaldzie, jesteś nestorem. Ratuj się, ratuj rodzinę. I na Merlina, nie próbuj mnie teraz łapać za słówka - ostanie zdanie wymówiłem już spomiędzy zaciśniętych bólem zębów. Zdawałem sobie sprawę z tego, że ja również zaliczałem się do rodziny, lecz Archie wiedział, musiał wiedzieć, że miałem prawo dokonywać własnych wyborów. Przy każdym ruchu czułem ogromne obrzęki, które wykwitnęły na moim ciele gdzieś pod materiałem tak starannie dobranej na dziś szaty, teraz zaś całej brudnej i miejscami przedartej. Lekko popchnąłem jednak Prewetta w stronę jego krewnych, samemu stając naprzeciw temu wszystkiego, co rozgrywało się na gruzowisku po prastarym kromlechu. Czułem, jak obecność dementorów wysysa ze mnie resztki nadziei, widziałem Lorda Voldemorta, który z chorym zadowoleniem obserwował to wszystko.
I poczułem kotłującą się we mnie wściekłość - to właśnie jej użyłem, żeby przełamać opadające mnie uczucie beznadziei. Jej i widoku potężnego paronusa o kształcie byka, którego wyczarował Longbottom. Krzywiąc się z bólu podszedłem w stronę sektora Macmillanów, po czym wymierzyłem różdżką w miejsce obok Anthony'ego Macmillana.
- Ascendio! - wypowiedziałem formułę zaklęcia. Musiałem przelecieć nad wyrwą pomiędzy sektorem Parkinsonów i Ollivanderów - tutaj dosłownie wszystko mogło pójść nie tak. Akt głupoty czy też odwagi, tego nie byłem w stanie jednoznacznie stwierdzić.
| Zbity lewy łokieć i żebra z lewej strony klatki piersiowej.
Również prawdopodobnie chwilowa niepoczytalność, bo ja już nie wiem, co on wyprawia.
- Archibald? - chociaż twarz wykrzywiał mi grymas bólu zapytałem niepewnie. Prewett, choć poobijany nie mniej niż ja, był jednak żywy. Huk grzmotu zagłuszył moje kolejne słowa, tak samo jak odwrócił uwagę. Patrzyłem, jak głazy Stonehenge nikną, jeden po drugim, w przepastnych pęknięciach. Na ziemię opadł chłód, przeraźliwe wręcz zimno. Jak na zawołanie pole umorusane ziemią palce zaczęły się czerwienić, tak samo jak nos i pobladłe policzki. Zrobiłem drżący wydech i uniosłem głowę. Poprzez padające mi na twarz krople ulewnego deszczu spojrzałem wprost w czarną matnię. Dementorzy. Spojrzałem na kuzyna z przestrachem w oczach i niknącą wiarą na to, że przeżyjemy. Wtedy jednak poprzez całą tę matnię dopadł mnie głos Ministra Longbottoma. Powiodłem oczami od niego, aż do Skamandera - był za daleko, na Merlina, był za daleko! Odnalazłem spojrzeniem Lucana - on jako jedyny był w stanie ratować drugiego Zakonnika, znajdował się na tyle blisko zarówno Skamandera, jak i wyjścia. Podniosłem się, stając na nogach, a mroczki rzez moment zatańczyły mi przed oczyma. Niepewnie poruszyłem lewą ręką, jednak nie był to najlepszy pomysł. Napuchnięty łokieć szarpnął bólem. Zacisnąłem powieki walcząc sam ze sobą; kiedy znów spojrzałem na Prewetta w oczach błyszczała mi jednak determinacja.
- Archibaldzie, jesteś nestorem. Ratuj się, ratuj rodzinę. I na Merlina, nie próbuj mnie teraz łapać za słówka - ostanie zdanie wymówiłem już spomiędzy zaciśniętych bólem zębów. Zdawałem sobie sprawę z tego, że ja również zaliczałem się do rodziny, lecz Archie wiedział, musiał wiedzieć, że miałem prawo dokonywać własnych wyborów. Przy każdym ruchu czułem ogromne obrzęki, które wykwitnęły na moim ciele gdzieś pod materiałem tak starannie dobranej na dziś szaty, teraz zaś całej brudnej i miejscami przedartej. Lekko popchnąłem jednak Prewetta w stronę jego krewnych, samemu stając naprzeciw temu wszystkiego, co rozgrywało się na gruzowisku po prastarym kromlechu. Czułem, jak obecność dementorów wysysa ze mnie resztki nadziei, widziałem Lorda Voldemorta, który z chorym zadowoleniem obserwował to wszystko.
I poczułem kotłującą się we mnie wściekłość - to właśnie jej użyłem, żeby przełamać opadające mnie uczucie beznadziei. Jej i widoku potężnego paronusa o kształcie byka, którego wyczarował Longbottom. Krzywiąc się z bólu podszedłem w stronę sektora Macmillanów, po czym wymierzyłem różdżką w miejsce obok Anthony'ego Macmillana.
- Ascendio! - wypowiedziałem formułę zaklęcia. Musiałem przelecieć nad wyrwą pomiędzy sektorem Parkinsonów i Ollivanderów - tutaj dosłownie wszystko mogło pójść nie tak. Akt głupoty czy też odwagi, tego nie byłem w stanie jednoznacznie stwierdzić.
| Zbity lewy łokieć i żebra z lewej strony klatki piersiowej.
Również prawdopodobnie chwilowa niepoczytalność, bo ja już nie wiem, co on wyprawia.
The member 'Alexander Farley' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 66
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 66
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Pragnął przekonać się, czy wybrał dobrą stronę, ale nie sądził, że nastąpi to tak szybko. Słyszał o niezwykłej potędze Lorda Voldemorta, lecz dotąd nie mógł jej przyrównać do czynów, a tych właśnie oczekiwał. Dopiero tutaj, w Stonehenge, podczas nadzwyczajnego szczytu, na którym ważyły się dalsze losy czarodziejskiego społeczeństwa i arystokracji, ujrzał pełnię mocy tego, któremu wcześniej konformistycznie skinął głową. Teraz wiedział już, że postąpił odpowiednio.
Zaklęcia, które ugodziły młodego aurora, były na tyle potężne, by Blaise przez chwilę nie mógł odwrócić wzroku od cierpiącego Skamandera. Nie chodziło jedynie o moc Czarnego Pana, a bardziej o fakt, że sięgnął po zaklęcia niewybaczalne nie zważając na to, że znajduje się w miejscu publicznym. Ukazanie swojej siły, niezłomności i nieprzejednania były strategią doskonałą, od tego momentu każdy arystokrata wiedział już, jaka czeka ich kara, jeśli mu się sprzeciwią.
Blaise odwrócił wzrok dopiero wtedy, gdy trzęsienia ziemi nie udało się opanować. W Stonehenge zawrzało, ludzie podnieśli się z miejsc i próbowali uciekać, lecz siła zaklęcia była zbyt nieokiełznana i szybko wprawiła cały kromlech w drżenie. Kamienie zaczęły się sypać, a poszczególne sektory zostały rozłupane na pół; uniknięcie wpadnięcia do powstałych wyrw okazało się być nie lada wyczynem. Lord Lestrange nigdy nie był świadkiem podobnego chaosu, lecz nie dał się zaskoczyć i zareagował błyskawicznie, gdy tuż obok niego rozstąpiła się ziemia. Uskoczył, lecz nie uniknął upadku; ból tułowia promieniował od żeber, które niewątpliwie były stłuczone, aż po lewy bark, lecz czarodziej podniósł się szybko i rozejrzał za swoimi bliskimi. Ich bezpieczeństwo było teraz jego priorytetem i niezwykle cieszył się z faktu, że pomiędzy członkami rodziny, obecnymi w Salisbury, nie było kobiet. Każdy z jego synów dzierżył już w dłoni różdżkę i razem otaczali nestora, pomagając mu podnieść się ze sterty kamieni, na którą upadł.
- Do świstoklika! – zarekomendował Blaise nieznoszącym sprzeciwu tonem i zerknął pobieżnie na wszystkie sektory. Arystokraci nigdy nie mieli zapomnieć zdrady, jakiej dokonali lord Macmillan wraz ze swoim imiennikiem.
Złość ustąpiła uczuciu zniechęcenia i bezsilności, jakie nagle zapanowało nad starszym czarodziejem. Numerolog odczuwał ból, lecz to wpływ na emocje dotknął go bardziej; uniósł głowę i zobaczył nad sobą całą armię dementorów, gotowych by na rozkaz dołączyć do kaźni, jaką okazało się dzisiejsze posiedzenie. Deszcz przedostał się przez powłokę ochronną, a czasu na ucieczkę było coraz mniej.
Lestrange zauważył, że część rodzin usiłuje wydostać się z pogorzeliska drogą, którą tu przybyli, lecz ich starania spełzły na niczym. Część szlachty wyczarowała potężne tarcze, a inni ewakuowali się za pomocą przemiany w czarną mgłę, co byłoby zjawiskiem godnym zastanowienia, gdyby zagrożenie nie dyszało Blaise’owi nad karkiem. Czarodziej ruszył więc w górę własnego sektora, wskazując drogę bliskim. Na pewno pamiętali, gdzie znajduje się świstoklik i musieli teraz do niego dotrzeć. Zeskoczenie nie było proste, lecz Blaise starał się asekurować nestora, a później samemu wydostać na zewnątrz i co sił w nogach dobiec do sponiewieranego, drewnianego smyczka, który był ich świstoklikiem i miał za zadanie bezpiecznie przetransportować członków rodu Lestrange z powrotem na Wyspę Wight.
| próbujemy wydostać się na zewnątrz poprzez skok z tylnej części sektora i biegniemy do świstoklika
I show not your face but your heart's desire
Jego słowa utonęły w krzykach, świście zaklęć i przerażającym dudnieniu, które rozległo się w całym Stonehenge, zwiastując nadejście najprawdziwszego koszmaru.
Ziemia pod jego stopami zaczęła się trząść, pękać i wybrzuszać, zupełnie jakby pod jej skorupą skrywało się monstrum gotowe wypełznąć na światło dzienne. Wokół zapanowało poruszenie; sylwetki zasiadających w sektorach arystokratów zafalowały gwałtownie, a okrzyki gniewu przerodziły się w pełne strachu jęki i rozpaczliwe nawoływania. Widząc rozgrywający się wokół niego przerażający spektakl, Amadeus natychmiast wyciągnął z kieszeni różdżkę, lecz było już za późno, aby pójść w ślady innych i wyczarować przed sobą ochronną tarczę.
Świat pochłonął chaos – okrutna, niszczycielska siła, która sprawiła, że ziemia otwarła się, pożerając ciała bezbronnych czarodziejów i fragmenty kamiennego kręgu. Gdzieś nieopodal toczyła się walka pomiędzy Czarnym Panem i zdegradowanym ministrem, a Skamander i lord Macmillan wili się z bólu, ugodzeni potężnymi klątwami, lecz Amadeus nie zwracał uwagi na żadnego z nich, pochłonięty mrożącym krew w żyłach widokiem.
Nie zdołał nawet krzyknąć. Unieść różdżkę. Zrobić cokolwiek. Mógł tylko obserwować, jak głęboka szczelina przecięła ziemię niczym ostrze delikatny materiał i z przerażającą prędkością pomknęła ku sektorowi Crouchów, czyniąc w nim spustoszenie przy akompaniamencie krzyków jego krewnych, którzy zapadali się w czeluść.
Wezbrała w nim złość. Dziki, kotłujący się gniew, który do tej pory czuł tylko raz – gdy utracił żonę i nowonarodzonego syna, swoją najbliższą rodzinę. Z jego warg wydobył się ryk, a w jasnych oczach zapłonęła najczystsza żądza mordu, wymierzona w dwie osoby – lorda Macmillana i Anthony’ego Skamandera, sprawców tego chaosu, plugawych kreatur, które pogwałciły świętość i porządek obrad.
- Przeklinam was! Przeklinam! – nie miał pojęcia, czy jego przepełniony wściekłością głos dotarł do lorda Macmillana i Skamandera, lecz złowróżbne słowa same odnalazły drogę do ust oszalałego z gniewu Croucha. Był jak w amoku; stojący samotnie pośród zapadlisk i ziemi wypluwającej z siebie kolejne odłamki, a do tego zupełnie bezradny – z tej odległości nie mógł zrobić nic, aby pomóc swojej rodzinie.
Nagle i Amadeusa dosięgły skutki niszczycielskiego zaklęcia; ziemia pod jego stopami zatrzęsła się tak gwałtownie, że stracił równowagę, upadając na sypiące się wokół niego kamienie. Momentalnie poczuł przejmujący ból w lewym kolanie i łokciu, lecz z determinacją zacisnął palce na różdżce, nie chcąc wypuścić jej przez przypadek z dłoni. Jednocześnie poczuł coś jeszcze – okrutne zimno i beznadzieję, która ogarnęła go w momencie, gdy uniósł spojrzenie ku niebu, gęstym od burzowych chmur i zakapturzonych sylwetek dementorów. W ich stronę niemal natychmiast pomknął wyczarowany przez Longbottoma świetlisty byk, co uświadomiło Amadeusowi, że nie mógł pozostać tu ani chwili dłużej – choć palący go gniew sączył w jego serce zdradliwe pragnienie wymierzenia sprawiedliwości Skamanderowi i Macmillanowi.
Ale jeśli chciał przeżyć, musiał wydostać się poza krąg i dotrzeć do świstoklika.
Podniósł się więc chwiejnie i sycząc z bólu, podążył w stronę najbliższego sektora – padło na Greengrassów – by wspiąć się na niego, następnie zeskoczyć i odnaleźć podartą książkę, która była świstoklikiem Crouchów. Jednocześnie liczył a to, że jego bliskim – tym, którzy jakimś cudem uniknęli tragicznego losu w czeluściach ziemi – uda się zrobić to samo i bezpiecznie opuścić kamienny krąg… a raczej jego pozostałości.
obrażenia: stłuczone lewe kolano i lewy łokieć
próbuję przedostać się do najbliższego sektora (Greengrassów), zeskoczyć z niego i dotrzeć do świstoklika; jeśli MG będzie łaskawy, resztki mojej rodziny próbują zrobić to samo i eskortować nestora Gintarasa
Ziemia pod jego stopami zaczęła się trząść, pękać i wybrzuszać, zupełnie jakby pod jej skorupą skrywało się monstrum gotowe wypełznąć na światło dzienne. Wokół zapanowało poruszenie; sylwetki zasiadających w sektorach arystokratów zafalowały gwałtownie, a okrzyki gniewu przerodziły się w pełne strachu jęki i rozpaczliwe nawoływania. Widząc rozgrywający się wokół niego przerażający spektakl, Amadeus natychmiast wyciągnął z kieszeni różdżkę, lecz było już za późno, aby pójść w ślady innych i wyczarować przed sobą ochronną tarczę.
Świat pochłonął chaos – okrutna, niszczycielska siła, która sprawiła, że ziemia otwarła się, pożerając ciała bezbronnych czarodziejów i fragmenty kamiennego kręgu. Gdzieś nieopodal toczyła się walka pomiędzy Czarnym Panem i zdegradowanym ministrem, a Skamander i lord Macmillan wili się z bólu, ugodzeni potężnymi klątwami, lecz Amadeus nie zwracał uwagi na żadnego z nich, pochłonięty mrożącym krew w żyłach widokiem.
Nie zdołał nawet krzyknąć. Unieść różdżkę. Zrobić cokolwiek. Mógł tylko obserwować, jak głęboka szczelina przecięła ziemię niczym ostrze delikatny materiał i z przerażającą prędkością pomknęła ku sektorowi Crouchów, czyniąc w nim spustoszenie przy akompaniamencie krzyków jego krewnych, którzy zapadali się w czeluść.
Wezbrała w nim złość. Dziki, kotłujący się gniew, który do tej pory czuł tylko raz – gdy utracił żonę i nowonarodzonego syna, swoją najbliższą rodzinę. Z jego warg wydobył się ryk, a w jasnych oczach zapłonęła najczystsza żądza mordu, wymierzona w dwie osoby – lorda Macmillana i Anthony’ego Skamandera, sprawców tego chaosu, plugawych kreatur, które pogwałciły świętość i porządek obrad.
- Przeklinam was! Przeklinam! – nie miał pojęcia, czy jego przepełniony wściekłością głos dotarł do lorda Macmillana i Skamandera, lecz złowróżbne słowa same odnalazły drogę do ust oszalałego z gniewu Croucha. Był jak w amoku; stojący samotnie pośród zapadlisk i ziemi wypluwającej z siebie kolejne odłamki, a do tego zupełnie bezradny – z tej odległości nie mógł zrobić nic, aby pomóc swojej rodzinie.
Nagle i Amadeusa dosięgły skutki niszczycielskiego zaklęcia; ziemia pod jego stopami zatrzęsła się tak gwałtownie, że stracił równowagę, upadając na sypiące się wokół niego kamienie. Momentalnie poczuł przejmujący ból w lewym kolanie i łokciu, lecz z determinacją zacisnął palce na różdżce, nie chcąc wypuścić jej przez przypadek z dłoni. Jednocześnie poczuł coś jeszcze – okrutne zimno i beznadzieję, która ogarnęła go w momencie, gdy uniósł spojrzenie ku niebu, gęstym od burzowych chmur i zakapturzonych sylwetek dementorów. W ich stronę niemal natychmiast pomknął wyczarowany przez Longbottoma świetlisty byk, co uświadomiło Amadeusowi, że nie mógł pozostać tu ani chwili dłużej – choć palący go gniew sączył w jego serce zdradliwe pragnienie wymierzenia sprawiedliwości Skamanderowi i Macmillanowi.
Ale jeśli chciał przeżyć, musiał wydostać się poza krąg i dotrzeć do świstoklika.
Podniósł się więc chwiejnie i sycząc z bólu, podążył w stronę najbliższego sektora – padło na Greengrassów – by wspiąć się na niego, następnie zeskoczyć i odnaleźć podartą książkę, która była świstoklikiem Crouchów. Jednocześnie liczył a to, że jego bliskim – tym, którzy jakimś cudem uniknęli tragicznego losu w czeluściach ziemi – uda się zrobić to samo i bezpiecznie opuścić kamienny krąg… a raczej jego pozostałości.
obrażenia: stłuczone lewe kolano i lewy łokieć
próbuję przedostać się do najbliższego sektora (Greengrassów), zeskoczyć z niego i dotrzeć do świstoklika; jeśli MG będzie łaskawy, resztki mojej rodziny próbują zrobić to samo i eskortować nestora Gintarasa
Archibald nie sądził, że jego słowa zmuszą kogoś do zmiany zdania. Od początku wiedział, że w Stonehenge pojawi się wiele konserwatywnych rodów, zapatrzonych w przestarzałą ideę czystej krwi. Poglądy Prewettów okazały się dla nich zbyt nowatorskie, a Archibald choćby wypruł żyły, zapewne dalej musiałby słuchać oskarżeń i niechęci. Tak jak teraz, kiedy kolejne rody postanawiały zerwać z nimi pozytywne stosunki. - Zatem niech tak będzie, lordzie Crouch - w takiej sytuacji nie mógł utrzymać z nimi dobrych relacji. - Lordzie Yaxley, lordzie Parkinson - zwrócił się do nestorów kolejnych rodów, które zechciały ochłodzić kontakty. Te odpowiedzi przyszły Archibaldowi z łatwością: lepiej mieć kilku zaufanych sojuszników, niż chmarę niepewnych.
Spojrzenie samozwańczego lorda Voldemorta przyprawiało o dreszcze. Archibald poczuł się niepewnie, nie wiedząc jaki będzie jego następny krok. Sprawiał wrażenie takiej osoby, która może w każdej chwili posłać w jego kierunku śmiercionośne zaklęcie. Zacisnął mocniej palce na różdżce, chcąc poczuć się trochę bezpieczniej. Nie zadał kolejnego pytania - wiedział, że nie otrzyma satysfakcjonującej odpowiedzi. Kolejne słowa coraz bardziej go zaskakiwały - rzadko nie wiedział jak się zachować, a teraz nie miał pojęcia co zrobić. Czuł potęgę stojącego przed nim mężczyzny, dlatego nie potrafił zmusić się do rzucenia zaklęcia, a z drugiej strony nie chciał stać bezczynnie. Zaczynał odczuwać obezwładniającą bezsilność.
Nie odpowiedział od razu, kiedy padła propozycja nowego ministra. Spojrzał na sektor Malfoy'ów, samemu się dziwiąc, że jeszcze parę lat temu prawdopodobnie z przyjemnością opowiedziałby się za kandydaturą Cronusa. Teraz nie mógł, zbyt dobrze będąc świadomym jego poglądów. - Prewettowie nie poprą tej kandydatury - powiedział chociaż opinia ich rodu powinna być dla wszystkich oczywista skoro tak wiele razy opowiedział się dzisiaj za polityką promugolską.
Następne wydarzenia potoczyły się za szybko. Archibald ledwie zdążył zareagować na Alexandra, pojawiającego się w sektorze jego rodziny, kiedy stanęli przed nim funkcjonariusze patrolu egzekucyjnego. - Co to ma być? - Zapytał zdenerwowany, lecz zanim zdążył usłyszeć odpowiedź, Stonehenge zaczęło się rozpadać. Ziemia zatrzęsła się niebezpiecznie, a fala piorunów zaczęła uderzać w skały. Archibald przewrócił się, boleśnie obijając sobie lewą rękę i klatkę piersiową. Wydobył z siebie krótki krzyk bólu, podejrzewał złamanie kości ramiennej i Merlin wie co jeszcze, ale adrenalina nie pozwoliła mu dłużej skupić się na odniesionych obrażeniach. Zaczął się nerwowo rozglądać za znajomymi twarzami, za Arthurem, Ulyssesem i Lucanem, każąc im stąd uciekać. Zauważył Anthony'ego M. wijącego się z bólu, zbyt daleko, by był w stanie mu pomóc. I dementorów, zapewne tylko czekających na ofiarę, z której będą mogli wyssać duszę. Nie mógł tak po prostu stąd odejść, kiedy tak wiele osób potrzebowało pomocy. Stonehenge rozpadało się na jego oczach, wielkie kamienie łamały się, a ziemia coraz bardziej zapadała. Dopiero głos Alexandra wyrwał go z szoku, ale pokręcił głową, nie zgadzając się z jego słowami. - Nie - wymamrotał, lecz wtedy jeszcze raz uświadomił sobie tę zaskakującą prawdę. Był nestorem, a za jego plecami znajdowali się pozostali członkowie jego rodziny, którzy też potrzebowali pomocy. To nie był dobry czas na roztkliwianie się. - Nie zgrywaj bohatera - powiedział, łapiąc go za zniszczoną szatę. Doskonale wiedział, że Alexander w takich sytuacjach nie myśli o sobie, ale Archibald nie chciał go stracić z powodu głupiej odwagi. Musiał mu o tym przypomnieć zanim go puścił i podbiegł do wuja Eddarda. Musieli przedostać się do świstoklika.
Za bardzo zajęła go pomoc rodzinie, by zauważyć nieprawidłowy promień, wylatujący z różdżki Alexandra. Zbyt dużo ich tutaj latało nad głową, przestał zwracać na nie uwagę. Miał sobie to wyrzucać jeszcze przez długi czas. Tymczasem w miarę możliwości zaczął biec w kierunku świstoklika.
Stłukłem lewą kość ramienną i lewą stronę klatki piersiowej
Zgadzam się na ochłodzenie stosunków z Crouchami, Yaxleyami i Parkinsonami
Biegnę do zewnętrznego świstoklika razem z Prewettami npc
Spojrzenie samozwańczego lorda Voldemorta przyprawiało o dreszcze. Archibald poczuł się niepewnie, nie wiedząc jaki będzie jego następny krok. Sprawiał wrażenie takiej osoby, która może w każdej chwili posłać w jego kierunku śmiercionośne zaklęcie. Zacisnął mocniej palce na różdżce, chcąc poczuć się trochę bezpieczniej. Nie zadał kolejnego pytania - wiedział, że nie otrzyma satysfakcjonującej odpowiedzi. Kolejne słowa coraz bardziej go zaskakiwały - rzadko nie wiedział jak się zachować, a teraz nie miał pojęcia co zrobić. Czuł potęgę stojącego przed nim mężczyzny, dlatego nie potrafił zmusić się do rzucenia zaklęcia, a z drugiej strony nie chciał stać bezczynnie. Zaczynał odczuwać obezwładniającą bezsilność.
Nie odpowiedział od razu, kiedy padła propozycja nowego ministra. Spojrzał na sektor Malfoy'ów, samemu się dziwiąc, że jeszcze parę lat temu prawdopodobnie z przyjemnością opowiedziałby się za kandydaturą Cronusa. Teraz nie mógł, zbyt dobrze będąc świadomym jego poglądów. - Prewettowie nie poprą tej kandydatury - powiedział chociaż opinia ich rodu powinna być dla wszystkich oczywista skoro tak wiele razy opowiedział się dzisiaj za polityką promugolską.
Następne wydarzenia potoczyły się za szybko. Archibald ledwie zdążył zareagować na Alexandra, pojawiającego się w sektorze jego rodziny, kiedy stanęli przed nim funkcjonariusze patrolu egzekucyjnego. - Co to ma być? - Zapytał zdenerwowany, lecz zanim zdążył usłyszeć odpowiedź, Stonehenge zaczęło się rozpadać. Ziemia zatrzęsła się niebezpiecznie, a fala piorunów zaczęła uderzać w skały. Archibald przewrócił się, boleśnie obijając sobie lewą rękę i klatkę piersiową. Wydobył z siebie krótki krzyk bólu, podejrzewał złamanie kości ramiennej i Merlin wie co jeszcze, ale adrenalina nie pozwoliła mu dłużej skupić się na odniesionych obrażeniach. Zaczął się nerwowo rozglądać za znajomymi twarzami, za Arthurem, Ulyssesem i Lucanem, każąc im stąd uciekać. Zauważył Anthony'ego M. wijącego się z bólu, zbyt daleko, by był w stanie mu pomóc. I dementorów, zapewne tylko czekających na ofiarę, z której będą mogli wyssać duszę. Nie mógł tak po prostu stąd odejść, kiedy tak wiele osób potrzebowało pomocy. Stonehenge rozpadało się na jego oczach, wielkie kamienie łamały się, a ziemia coraz bardziej zapadała. Dopiero głos Alexandra wyrwał go z szoku, ale pokręcił głową, nie zgadzając się z jego słowami. - Nie - wymamrotał, lecz wtedy jeszcze raz uświadomił sobie tę zaskakującą prawdę. Był nestorem, a za jego plecami znajdowali się pozostali członkowie jego rodziny, którzy też potrzebowali pomocy. To nie był dobry czas na roztkliwianie się. - Nie zgrywaj bohatera - powiedział, łapiąc go za zniszczoną szatę. Doskonale wiedział, że Alexander w takich sytuacjach nie myśli o sobie, ale Archibald nie chciał go stracić z powodu głupiej odwagi. Musiał mu o tym przypomnieć zanim go puścił i podbiegł do wuja Eddarda. Musieli przedostać się do świstoklika.
Za bardzo zajęła go pomoc rodzinie, by zauważyć nieprawidłowy promień, wylatujący z różdżki Alexandra. Zbyt dużo ich tutaj latało nad głową, przestał zwracać na nie uwagę. Miał sobie to wyrzucać jeszcze przez długi czas. Tymczasem w miarę możliwości zaczął biec w kierunku świstoklika.
Stłukłem lewą kość ramienną i lewą stronę klatki piersiowej
Zgadzam się na ochłodzenie stosunków z Crouchami, Yaxleyami i Parkinsonami
Biegnę do zewnętrznego świstoklika razem z Prewettami npc
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Czuł ciepło promieniujące z akacjowego drewna, gdy wypowiadał formułę, jednak dopiero po chwili dostrzegł zaklęcie mknące w obranym celu. Mimo tego małego sukcesu, nie opuścił różdżki, nadal pozostając w niebezpieczeństwie, którego się spodziewał. Zagrożenie nie ustałoby tak po prostu, a wcześniej padające słowa w zasadzie nie były już powodem do czynienia afrontu. Wystarczyły pojedyncze gesty wykonane pod wpływem chwiejnych emocji, by zgromadzenie przerodziło się w śmiertelną walkę. Nie mógł uwierzyć, że to wszystko miało skończyć się w tak krwawy sposób. Zamęt powstały w jego głowie nie był niczym dobrym ani przyjemnym. Cały spokój, którym emanował został zniszczony. Obojętność przestała gościć na jego twarzy, oddając pierwszeństwo szokowi oraz przerażeniu. Jasne spojrzenie ostro strzelało we wszystkie strony, rejestrując wszystkie ważniejsze szczegóły, z którymi powinien być zaznajomiony. I w zasadzie niewiele zdążył dostrzec, zanim nastąpiło to wszystko.
Ziemia rozstępująca się pod nogami zatrzęsła wszystkim. Starożytne kamienie, dziedzictwo przodków, obracało się w gruz i znikało pod powierzchnią, ciągnąc za sobą niektórych z arystokratów, samego Zachary'ego zwalając z nóg razem z tymi, którzy nie zdołali bądź nie chcieli schronić się pod kopułą Protego Totalum. Nie sądził, że połączone zaklęcia odniosą taki skutek. Niedowierzanie malujące się na jego twarzy szybko przerodziło się w z trudem ukrywaną złość. Mocny deszcz zdawał się studzić rozgrzane emocje, a także wzmagał gwałtowne uczucie zimna i zwątpienia we wszystko, czego dziś doświadczył. Drżąc, pragnął otulić się szczelniej płaszczem i zapobiec utracie resztek ciepła, czując kolejne dreszcze przeszywające go na wskroś.
— Wracajmy — zwrócił się do towarzyszącej mu rodziny oraz nestora, gdy wreszcie zdołał podnieść się na własne nogi. Tępy ból rozchodzący się w lewej nodze oraz stłuczone żebra po tej samej stronie ciała uniemożliwiały mu normalne funkcjonowanie. Jednakże nie zamierzał kulić się z tego powodu, godnie znosząc cierpienie, nie chcąc dać wrogom przyzwolenia na czynienie dalszego spustoszenia. To, które zadziało się do tej pory było wystarczające, by wydał ostateczny osąd we wszelkich sprawach istotnych dla jego uwagi, lecz nie mógł powstrzymać okropnych wizji nawiedzających myśli, wyciągających na wierzch najbardziej przerażający smutek w kolejnych falach bezsilności. Otumaniony tym uczuciem, nie mógł przez chwilę zrobić ani jednego kroku, pozwalając jedynie kroplom spadającego deszczu spływać po włosach i twarzy. Kolejny dreszcz zimna zmusiło go jednak do wykonania jakiegoś ruchu, zgarnięcia mokrych, okropnie oblepiających włosów do tyłu w akompaniamencie nieprzyjemnego wyżymania ich z wody, by wreszcie podjąć szybki krok mający na celu opuszczenie zrujnowanego przez ignorantów zabytku. Wspomożenie krewnych i nestora wprawdzie spowalniało nieco stworzony w pośpiechu plan powrotu do świstoklika, ale pozostawienie któregokolwiek z Shafiqów było przecież absurdem. Skoro już podjął się przemawiania w imieniu rodu, nie wyobrażał sobie, by zostawić ich w tym piekle. Pomimo własnego bólu, udzielał każdego wsparcia, jakiego potrafił udzielić w trakcie oddalania się od zburzonego Stonehenge. Znajdowanie się poza zasięgiem chaosu było dla niego tą znacznie trudniejszą częścią. Znalezienie skórzanego sandała, zaczarowanego w świstoklik było zdecydowanie przyjemniejsze i istotnie zapewniało bezpieczny powrót na wyspę, gdzie mógłby we względnym spokoju opatrzyć rany. Ból w żebrach wciąż ćmił i sprawiał, że nie potrafił swobodnie oddychać, dusząc pragnienie wykrzyczenia w stronę prowodyrów tego wszystkiego, co chciał im powiedzieć.
| Shafiqowie możliwie najkrótszą drogą w komplecie: rodzina i nestor biegną w stronę świstoklika, którym przybyli.
| Obrażenia: lewa noga i żebra z tej samej strony
Ziemia rozstępująca się pod nogami zatrzęsła wszystkim. Starożytne kamienie, dziedzictwo przodków, obracało się w gruz i znikało pod powierzchnią, ciągnąc za sobą niektórych z arystokratów, samego Zachary'ego zwalając z nóg razem z tymi, którzy nie zdołali bądź nie chcieli schronić się pod kopułą Protego Totalum. Nie sądził, że połączone zaklęcia odniosą taki skutek. Niedowierzanie malujące się na jego twarzy szybko przerodziło się w z trudem ukrywaną złość. Mocny deszcz zdawał się studzić rozgrzane emocje, a także wzmagał gwałtowne uczucie zimna i zwątpienia we wszystko, czego dziś doświadczył. Drżąc, pragnął otulić się szczelniej płaszczem i zapobiec utracie resztek ciepła, czując kolejne dreszcze przeszywające go na wskroś.
— Wracajmy — zwrócił się do towarzyszącej mu rodziny oraz nestora, gdy wreszcie zdołał podnieść się na własne nogi. Tępy ból rozchodzący się w lewej nodze oraz stłuczone żebra po tej samej stronie ciała uniemożliwiały mu normalne funkcjonowanie. Jednakże nie zamierzał kulić się z tego powodu, godnie znosząc cierpienie, nie chcąc dać wrogom przyzwolenia na czynienie dalszego spustoszenia. To, które zadziało się do tej pory było wystarczające, by wydał ostateczny osąd we wszelkich sprawach istotnych dla jego uwagi, lecz nie mógł powstrzymać okropnych wizji nawiedzających myśli, wyciągających na wierzch najbardziej przerażający smutek w kolejnych falach bezsilności. Otumaniony tym uczuciem, nie mógł przez chwilę zrobić ani jednego kroku, pozwalając jedynie kroplom spadającego deszczu spływać po włosach i twarzy. Kolejny dreszcz zimna zmusiło go jednak do wykonania jakiegoś ruchu, zgarnięcia mokrych, okropnie oblepiających włosów do tyłu w akompaniamencie nieprzyjemnego wyżymania ich z wody, by wreszcie podjąć szybki krok mający na celu opuszczenie zrujnowanego przez ignorantów zabytku. Wspomożenie krewnych i nestora wprawdzie spowalniało nieco stworzony w pośpiechu plan powrotu do świstoklika, ale pozostawienie któregokolwiek z Shafiqów było przecież absurdem. Skoro już podjął się przemawiania w imieniu rodu, nie wyobrażał sobie, by zostawić ich w tym piekle. Pomimo własnego bólu, udzielał każdego wsparcia, jakiego potrafił udzielić w trakcie oddalania się od zburzonego Stonehenge. Znajdowanie się poza zasięgiem chaosu było dla niego tą znacznie trudniejszą częścią. Znalezienie skórzanego sandała, zaczarowanego w świstoklik było zdecydowanie przyjemniejsze i istotnie zapewniało bezpieczny powrót na wyspę, gdzie mógłby we względnym spokoju opatrzyć rany. Ból w żebrach wciąż ćmił i sprawiał, że nie potrafił swobodnie oddychać, dusząc pragnienie wykrzyczenia w stronę prowodyrów tego wszystkiego, co chciał im powiedzieć.
| Shafiqowie możliwie najkrótszą drogą w komplecie: rodzina i nestor biegną w stronę świstoklika, którym przybyli.
| Obrażenia: lewa noga i żebra z tej samej strony
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Spoglądał na Czarnego Pana, który przesunął spojrzeniem po zgromadzonych, skupiając się bardziej na tych należących do jego zwolenników. Oczekiwał od nich śmiechu, bo sam właśnie z jego pomocą skomentował wyzwanie rzucone przez Skamandera. Lojalne gardła wyrzuciły z siebie salwę śmiechu, spełniając życzenie czarnoksiężnika, lecz Alphard nie był w stanie dołączyć do tego nagłego wybuchu wesołości. Zdołał jedynie zmusić się do uśmiechu. Wierzył, że to nie ma znaczenia, to zaledwie szczegół. Byli jego poplecznikami, bo łączył ich wspólny cel i chęć odnalezienia potęgi, nie musieli zachowywać się niczym tresowane psy. I Lord Voldemort był jak na razie najbardziej realną obietnicą poskromienia mocy, bo i sam był żywym dowodem, iż można tego dokonać. Z taką łatwością powalił jednego z szaleńców na kolana. Ale było za późno, bo dzięki Macmillanowi zaklęcie się powiodło i ziemia zatrzęsła się gwałtownie.
Próba ochronienia siebie i najbliżej położonych członków rodu okazała się nieudana – zaklęcie nie powiodło się. Czuł jak magia prześlizguje się przez jego dłoń na różdżkę, której kraniec rozbłysnął jasno zaledwie na ulotną chwilę. I kiedy to drobne światło zgasło, poczuł coś innego. Jego dłoń w jednej chwili uschła, a skóra ją pokrywająca po prostu zniknęła. Poczuł przemożny strach, który opuścił go dopiero wówczas, kiedy jego dłoń wróciła do pierwotnego stanu. Na całe szczęście nie wypuścił różdżki z dłoni. Brak wsparcia jego czasu ze strony krewnych był bardziej przejmujący. I surowe spojrzenie ojca miało go ponownie prześladować. Zjawisko wywołane przez dwóch szalonych czarodziejów dotarło do Blacków. Bolesnego upadek wydobył z Alpharda bolesny jęk. Ból w lewej ręce dał o sobie znać momentalnie, wybijając się na pierwszy plan w całym chaosie – donośnych krzykach, zawodzeniach, wciąż drżącej ziemi. A potem w sam środek rozpadającego się kamiennego kręgu uderzył piorun, zaś z nieba na wszystko poczęły spoglądać dementory. To było niewyobrażalne, szalone i sprawiało, że zamierał oddech.
Musieli się wziąć w garść. Pomimo otępienia udało mu się powstać na równe nogi i wysłuchać Lupusa. Dotarcie do świstoklika miało zaważyć o ich losie. Silny patronus Harolda Longbottoma przynajmniej odepchnął od nich mroczne kreatury. W międzyczasie Czarny Pan swą uwagę przeniósł na Macmillana, aby i jego torturować. Na ten widok Alphard drgnął niespokojnie, po czym szybko odwrócił wzrok. Nie chciał na to patrzeć, właściwie nie mógł. Ale za głupotę trzeba płacić. Dobrze to wiedział, mimo to cierpienie Anthony’ego nie dawało mu satysfakcji.
Świstoklik – pomyślał gorączkowo. Przesunął półprzytomnym spojrzeniem po ojcu, nestorze i ostatecznie zatrzymał się przy Lupusie. Natychmiast przytaknął jego słowom i wspomógł lorda Acruxa. Wraz z pozostałymi krewnymi zeskoczył z podestu, tym samym opuszczając kamienny krąg. Potem zaś rzucił się do przodu w stronę ich świstoklika.
Próba ochronienia siebie i najbliżej położonych członków rodu okazała się nieudana – zaklęcie nie powiodło się. Czuł jak magia prześlizguje się przez jego dłoń na różdżkę, której kraniec rozbłysnął jasno zaledwie na ulotną chwilę. I kiedy to drobne światło zgasło, poczuł coś innego. Jego dłoń w jednej chwili uschła, a skóra ją pokrywająca po prostu zniknęła. Poczuł przemożny strach, który opuścił go dopiero wówczas, kiedy jego dłoń wróciła do pierwotnego stanu. Na całe szczęście nie wypuścił różdżki z dłoni. Brak wsparcia jego czasu ze strony krewnych był bardziej przejmujący. I surowe spojrzenie ojca miało go ponownie prześladować. Zjawisko wywołane przez dwóch szalonych czarodziejów dotarło do Blacków. Bolesnego upadek wydobył z Alpharda bolesny jęk. Ból w lewej ręce dał o sobie znać momentalnie, wybijając się na pierwszy plan w całym chaosie – donośnych krzykach, zawodzeniach, wciąż drżącej ziemi. A potem w sam środek rozpadającego się kamiennego kręgu uderzył piorun, zaś z nieba na wszystko poczęły spoglądać dementory. To było niewyobrażalne, szalone i sprawiało, że zamierał oddech.
Musieli się wziąć w garść. Pomimo otępienia udało mu się powstać na równe nogi i wysłuchać Lupusa. Dotarcie do świstoklika miało zaważyć o ich losie. Silny patronus Harolda Longbottoma przynajmniej odepchnął od nich mroczne kreatury. W międzyczasie Czarny Pan swą uwagę przeniósł na Macmillana, aby i jego torturować. Na ten widok Alphard drgnął niespokojnie, po czym szybko odwrócił wzrok. Nie chciał na to patrzeć, właściwie nie mógł. Ale za głupotę trzeba płacić. Dobrze to wiedział, mimo to cierpienie Anthony’ego nie dawało mu satysfakcji.
Świstoklik – pomyślał gorączkowo. Przesunął półprzytomnym spojrzeniem po ojcu, nestorze i ostatecznie zatrzymał się przy Lupusie. Natychmiast przytaknął jego słowom i wspomógł lorda Acruxa. Wraz z pozostałymi krewnymi zeskoczył z podestu, tym samym opuszczając kamienny krąg. Potem zaś rzucił się do przodu w stronę ich świstoklika.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Całe szczęście, że ja to zawsze wiem kiedy wkroczyć do akcji. Jestem po prostu drama queen, co ratuje paskudny dzień przed zamianą go w jeszcze paskudniejszy. Chociaż nie spodziewałam się, że moja próba obrony nas wyjdzie tak spektakularnie. Razem z Marcelem formujemy naprawdę silną kopułę, a Elodie wraz z nami jest bezpieczna. Dzięki temu nie osuwamy się ani w dół, ani nie obrywamy kolejnymi skałami, jakie pędzą wprost na nas. Z moich ust wydobywa się okrzyk szoku oraz przerażenia, ale przecież wiem, że przy mężu nic mi nie grozi, przecież jest nieśmiertelny. Dlatego staram się uspokoić skołatane nerwy i zachować trzeźwość umysłu. Jednak to nie jest wcale takie proste, kiedy widzę, jak ten przerażający mężczyzna w niemodnej szacie znęca się nad zamachowcami. Których mam ochotę pobić obcasami i spalić ogniem z mych delikatnych rączek, ale widząc ich cierpienie to łaskawie decyduję się odłożyć plany morderstwa na później. Zwłaszcza, że daleko do nich mamy, a ziemia tak jakby się trzęsie i rozpada. Tylko czekać, aż wszystko runie w dół, a wraz z nim my. Jednak nie możemy, na Merlina, jestem ledwo po ślubie, nie mogę umierać! Śmierć to tylko w chwale, a nie wtedy, kiedy dziewięćdziesiąt dziewięć procent socjety mnie nienawidzi. To żadna niepowetowana strata, a taki musiałby być mój zgon.
Dobrze, nie zakładam od razu najgorszego. Nie wtedy, kiedy piorun rozświetla całe to zgromadzenie, nie wtedy kiedy ludzie w panice się tratują i giną. Nie wtedy, kiedy zaczyna padać deszcz. Chociaż widmo zepsutej fryzury wywołuje we mnie pokłady nieokiełznanego gniewu, to widok dementorów skutecznie odsuwa moje myśli od optymizmu. W końcu dostrzegam niebezpieczeństwo oraz tragizm sytuacji, w jakiej się znajdujemy. Gdyby nie trzeźwe myślenie Elodie, Marcela i reszty Parkinsonów to pewnie stałabym nadal w miejscu trzęsąc się ze strachu. Jednak donośne głosy wybudzają mnie z otępienia, więc biegnę w ślad za resztą kiedy we troje znajdujemy się pod ochronną tarczą. Korzystam z pomocy męża przy zeskoczeniu z podwyższenia, a potem wspólnie pomagamy jego kuzynce w stanięciu na nogi. I biegiem do świstoklika, pięknego wachlarzyka. Obyśmy dali radę! Buty na obcasie nie pomagają w sprawnej ucieczce, ale jesteśmy otoczeni jakże odważnymi mężczyznami, więc damy radę. Na pewno.
Dobrze, nie zakładam od razu najgorszego. Nie wtedy, kiedy piorun rozświetla całe to zgromadzenie, nie wtedy kiedy ludzie w panice się tratują i giną. Nie wtedy, kiedy zaczyna padać deszcz. Chociaż widmo zepsutej fryzury wywołuje we mnie pokłady nieokiełznanego gniewu, to widok dementorów skutecznie odsuwa moje myśli od optymizmu. W końcu dostrzegam niebezpieczeństwo oraz tragizm sytuacji, w jakiej się znajdujemy. Gdyby nie trzeźwe myślenie Elodie, Marcela i reszty Parkinsonów to pewnie stałabym nadal w miejscu trzęsąc się ze strachu. Jednak donośne głosy wybudzają mnie z otępienia, więc biegnę w ślad za resztą kiedy we troje znajdujemy się pod ochronną tarczą. Korzystam z pomocy męża przy zeskoczeniu z podwyższenia, a potem wspólnie pomagamy jego kuzynce w stanięciu na nogi. I biegiem do świstoklika, pięknego wachlarzyka. Obyśmy dali radę! Buty na obcasie nie pomagają w sprawnej ucieczce, ale jesteśmy otoczeni jakże odważnymi mężczyznami, więc damy radę. Na pewno.
Oni będą ślicznie żyli,
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
Odette I. Parkinson
Zawód : śpiewaczka operowa
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
Staniesz w ogniu, ogień zaprószysz,
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Czy trzeba było tłumaczyć lodrowi Black, że propozycja to tylko propozycja i że jak najbardziej podlegała dyskusji i właśnie pod dyskusję lord Randolf Flint ją poddał? Dyskusji tej podjęło się zaledwie dwóch śmiałków, a reszta poczuła się urażona lub/i oburzona tą kwestią. Cóż, nawet jeśli tłumaczenia były potrzebne, to nie było już na to ani czasu ani warunków, bo ziemia pod ich stopami zatrzęsła się niebezpiecznie.
Po słowach swego nestora, Randolf faktycznie zdążył jeszcze wypowiedzieć krótkie przeprosiny w stronę lorda nestora Yaxley'ów, choć bez zbędnych emocji. Mimo otaczającego chaosu, nawet na tą krótką chwilę skupił wzrok na młodym przedstawicielu wciąż sojuszniczego rodu.
W następnej zaś ze spokojem mierzył się na spojrzenia z wytypowanym na nowego Ministra Magii Malfoy'em. Naprawdę? Nie miał nic do powiedzenia? Przez okoliczności czy dlatego, że stanowił jedynie marionetkę w rękach kogoś innego?
Ich kamienny sektor zatrząsł się mocno. Bardzo mocno. Na tyle, że Rosemary straciła równowagę i upadła w bok. Jeszcze chciała asekurować upadek (co zresztą jej się udało), ale jej prawy nadgarstek zapiekł od stłuczenia czy nawet wybicia ze stawu. Kiedy podnosiła się znów zatrzęsło tym razem sprawiając, że upadła na kamienne siedzisko po lewej stronie. Syknęła z bólu, kiedy poczuła ból w lewym boku na wysokości żeber. Widziała, że ojciec również nie ustał na nogach przy tym dygocie podłoża.
- Musimy uciekać! - krzyknęła do niego poprzez huk i wrzaski pozostałych arystokratów. Uniosła też spojrzenie wyżej na wznoszący się ku górze sektor Flintów. Nie mieli specjalnego wyboru. Od wyjścia ze Stonehenge dzieliła ich szczelina w ziemi, która z każdą chwilą się poszerzała, mogliby nie dać rady jej przeskoczyć.
Randolf w końcu się podniósł i chwycił ją za ramię. Zawołał też na nestora Ristearda, ale zanim zszedł niżej, by i jemu pomóc, pchnął Rosemary wyżej, dając jej wyraźnie do zrozumienia którędy będą uciekać. Skinęła tylko krótko głową i ruszyła po stopniach wspinając się coraz wyżej zgięta w pół na wypadek, gdyby kolejne trzęsienie ziemi znów miało ją zwalić z nóg.
Kiedy wdrapała się na samą górę uniosła jeszcze wzrok na niebo. Czuła ich obecność, ciarki przebiegały jej po ciele raz po raz, smutek i przygnębienie odbierały jej chęć działania, ale sypiące się, łamiące i trzaskające kamienie sprowadzały ją raz po raz na ziemię.
- Ojcze! - krzyknęła na Randolfa, żeby się pospieszył wraz z Risteardem (na szczęście byli blisko), po czym wzięła głębszy wdech i zeskoczyła. W tym amoku nawet nie oceniła wysokości, więc na wszelki wypadek miała już wyciągniętą jak zawsze w lewej ręce różdżkę.
- Lento - mruknęła licząc na to, że jeśli faktycznie było bardzo wysoko, to zaklęcie uchroni ją od bolesnego upadku. Bez zbędnych anomalii.
Musieli jak najszybciej dostać się do świstoklików i wydostać z tego, co zostało po Stonehenge.
ll przepraszam za chaos i zostawienie odpisu na ostatnią chwilę!
obrażenia Rosemary: prawy nadgarstek, lewy bok
wraz z nestorem zeskakujemy!
Po słowach swego nestora, Randolf faktycznie zdążył jeszcze wypowiedzieć krótkie przeprosiny w stronę lorda nestora Yaxley'ów, choć bez zbędnych emocji. Mimo otaczającego chaosu, nawet na tą krótką chwilę skupił wzrok na młodym przedstawicielu wciąż sojuszniczego rodu.
W następnej zaś ze spokojem mierzył się na spojrzenia z wytypowanym na nowego Ministra Magii Malfoy'em. Naprawdę? Nie miał nic do powiedzenia? Przez okoliczności czy dlatego, że stanowił jedynie marionetkę w rękach kogoś innego?
Ich kamienny sektor zatrząsł się mocno. Bardzo mocno. Na tyle, że Rosemary straciła równowagę i upadła w bok. Jeszcze chciała asekurować upadek (co zresztą jej się udało), ale jej prawy nadgarstek zapiekł od stłuczenia czy nawet wybicia ze stawu. Kiedy podnosiła się znów zatrzęsło tym razem sprawiając, że upadła na kamienne siedzisko po lewej stronie. Syknęła z bólu, kiedy poczuła ból w lewym boku na wysokości żeber. Widziała, że ojciec również nie ustał na nogach przy tym dygocie podłoża.
- Musimy uciekać! - krzyknęła do niego poprzez huk i wrzaski pozostałych arystokratów. Uniosła też spojrzenie wyżej na wznoszący się ku górze sektor Flintów. Nie mieli specjalnego wyboru. Od wyjścia ze Stonehenge dzieliła ich szczelina w ziemi, która z każdą chwilą się poszerzała, mogliby nie dać rady jej przeskoczyć.
Randolf w końcu się podniósł i chwycił ją za ramię. Zawołał też na nestora Ristearda, ale zanim zszedł niżej, by i jemu pomóc, pchnął Rosemary wyżej, dając jej wyraźnie do zrozumienia którędy będą uciekać. Skinęła tylko krótko głową i ruszyła po stopniach wspinając się coraz wyżej zgięta w pół na wypadek, gdyby kolejne trzęsienie ziemi znów miało ją zwalić z nóg.
Kiedy wdrapała się na samą górę uniosła jeszcze wzrok na niebo. Czuła ich obecność, ciarki przebiegały jej po ciele raz po raz, smutek i przygnębienie odbierały jej chęć działania, ale sypiące się, łamiące i trzaskające kamienie sprowadzały ją raz po raz na ziemię.
- Ojcze! - krzyknęła na Randolfa, żeby się pospieszył wraz z Risteardem (na szczęście byli blisko), po czym wzięła głębszy wdech i zeskoczyła. W tym amoku nawet nie oceniła wysokości, więc na wszelki wypadek miała już wyciągniętą jak zawsze w lewej ręce różdżkę.
- Lento - mruknęła licząc na to, że jeśli faktycznie było bardzo wysoko, to zaklęcie uchroni ją od bolesnego upadku. Bez zbędnych anomalii.
Musieli jak najszybciej dostać się do świstoklików i wydostać z tego, co zostało po Stonehenge.
ll przepraszam za chaos i zostawienie odpisu na ostatnią chwilę!
obrażenia Rosemary: prawy nadgarstek, lewy bok
wraz z nestorem zeskakujemy!
I feel the pages turning
I see the candle burning down
Before my eyesBefore my wild eyes
Before my eyesBefore my wild eyes
Rosemary Flint
Zawód : magifitopatolog, zielarka
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
Woda, której dotykasz w rzece,
jest ostatkiem tej,
która przeszła,
i początkiem tej,
która przyjdzie;
jest ostatkiem tej,
która przeszła,
i początkiem tej,
która przyjdzie;
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Jasnowidz
Nieaktywni
The member 'Rosemary Flint' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 38
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 38
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Debaty momentalnie przestały się liczyć: słowo przeszło w czyn i musieli sprostać jawnemu atakowi na swoją niepodległość. Gość na szlacheckich ziemiach, przybysz znikąd - on wszczął ten pogrom i to jemu przyjdzie ponieść tego konsekwencje. Profil Czarnego Pana przywiódł Magnusowi namyśl Śmierć, a jeśli Skamanderowi dopisze szczęście, to właśnie ją otrzyma. Rowle nie myślał zbyt wiele, rzucając zaklęcie na drugiego z napastników, rezygnując tym samym z własnej obrony. Na podium stał sam, rodzina wciąż pozostawała w sektorze, nad którym powiewała ich chorągiew. Musiał wziąć odwet za te haniebne czyny, pragnął, by Anthony przypłacił swą niefrasobliwość i nielojalność czymś więcej, niż kilkoma krwiakami i połamaną nogą. Gdy silny urok pomknął w stronę mężczyzny, Magnus poczuł rosnącą satysfakcję, zobaczy, jak nieruchome ciało pochłania ziemia. To nic, że sam także upadł boleśnie na podłoże i sturlał się ze wzniesienia, niesiony kolejnymi wstrząsami. Rozpadliny pojawiały się nieregularnie, w różnych odstępach, ale nieustępliwie zabierając ze sobą kolejnych arystokratów: Rowle widział to wszystko, zbierając się na własne nogi i starając się ustać na niespokojnej ziemi. Boleśnie obtłukł sobie żebra - cud, że nie były złamane - i lewy bark, ciągnący przeszywającym, nieprzyjemnym uczuciem. Czarny Pan jednak kazał się śmiać - więc się śmiał, wybuchając donośnym, gromkim rechotem, w jakim cynizm mieszał się z wesołością. Lord Voldemort miał rację, Skamander w swojej bucie był co najwyżej śmieszny. I miał ponieść konsekwencję tego wystąpienia, umierając na ołtarzu swojej godności i dumy maluczkiego bohatera, z pomnikiem na gruzach Stonhenge. Wrzaski torturowanego przywodziły na myśl potępieńcze jęczenie duchów z Beeston, był w domu, wciąż mierząc różdżką w unieruchomionego Macmillana i rozważając, czy w ferworze i zaaferowaniu ktoś zdoła dostrzec błysk zielonego zaklęcia i tego, który je rzucił. Nagle jednak niebo rozświetliła błyskawica, trafiając w kamienny słup pośrodku kręgu, a wraz z tym, Magnus poczuł przeszywający go przenikliwy ziąb. Chwilę temu powietrze było rześkie, teraz - trawa chrzęściła pod stopami, a z ust wydobywały się obłoczki mgły. Skóra na karku mężczyzny pokryła się dreszczami, a kiedy spojrzał w niebo, zrozumiał. Tuż nad ich głowami unosili się dementorzy: nie dwa, nie trzy, lecz cała ich armia, wysysając nadzieję, kalając dobre myśli, rujnując snute plany. Magnus odszukał wzrokiem swojego brata, który pozostał wraz z nestorem i resztą rodziny we właściwym sektorze.
-Uciekaj! Uciekaj, Louvel. Poradzę sobie! - wrzasnął, oni nie musieli zgrywać pieprzonych bohaterów. Usiłował wyrwać się z postępującej apatii i skoncentrować na celu, na wyrwaniu się z materialnego ciała i zmiany w bezcielesne widmo czarnej mgły. Jeśli się uda, będzie bezpieczny. Wróci do domu, do żony, do dzieci.
| jeśli się uda, to zt, i guess
-Uciekaj! Uciekaj, Louvel. Poradzę sobie! - wrzasnął, oni nie musieli zgrywać pieprzonych bohaterów. Usiłował wyrwać się z postępującej apatii i skoncentrować na celu, na wyrwaniu się z materialnego ciała i zmiany w bezcielesne widmo czarnej mgły. Jeśli się uda, będzie bezpieczny. Wróci do domu, do żony, do dzieci.
| jeśli się uda, to zt, i guess
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Magnus Rowle' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 14
'k100' : 14
Nie zdążył już odpowiedzieć Crouchowi, choć jego spojrzenie pozostało ukierunkowane na Amoduesie, kiedy wypowiadał każde słowo - rozsądek wybrzmiewający w jego słowach dawał nadzieję na pogrzebanie dawnych waśni; to nie był okres, w którym mogli sobie pozwolić na porzucenie dawnych przyjaciół - nawet w obliczu minionej tragedii. Marie miała wrażliwe serce, chciałaby tego. Całość uwagi skupiła jednak osoba Czarnego Pana, otoczonego ludźmi zbyt słabymi, by mogli pojąć jego władzę. Cichy wyraz przerażenia dobiegający z ust Melisande zakuł go w sercu, lecz otaczająca ich bariera była potężna i szczelna: nic im tutaj nie groziło, choć ziemia zatrzęsła się w posadach, raniąc kwiat angielskiej arystokracji. Pozostało mieć nadzieję, że nie zerwie go tak łatwo. Ale rozstąpiona ziemia nie była jedynym problem - wkrótce niebo nad nimi zakryła czarna płachta armii dementorów.
- Nic nam nie grozi - zwrócił się z przekonaniem, do siostry, do wuja, choć wewnątrz mu tego przekonania brakowało; w imieniu Czarnego Pana osobiście dał upust czarnej mocy anomalii, by ta armia służyła właśnie jemu: zatem nie mieli prawa skierować się przeciwko niemu, jego rodzinie, przeciwko nikomu, kto stał dziś po stronie Lorda Voldemorta. Wzrok - w przerażeniu - uciekał do pobliskich rodzin, do jego przyjaciół, delikatnych dam, które uświetniły to wydarzenie swoją obecnością, a które znalazły się w dramatycznej sytuacji. Odnalazł rezon szybko, mimowolnie dostrzegając błysk nestorskiego sygnetu, najważniejsza była dziś rodzina. Ścisnął dłoń Melisande mocniej, nie opuszczając różdżki, w którą wciąż wkładał wysiłek celem utrzymania otaczającej ich kopuły, musieli pozostać bezpieczni. - Wracamy - zwrócił się do wuja, dawnego nestora, dziś - tonem rozkazu, który nie bez satysfakcji miał prawo wydać. To wuj go miał, to on ich tutaj dzisiaj przyprowadził. Ryzyko było zbyt duże, musieli jak najszybciej stąd zniknąć - z dala od zniszczeń. Głupcy wciąż prowokowali Czarnego Pana, ale ten ich nie wezwał - zamierzał wymierzyć sprawiedliwość samodzielnie; niech tak się stanie. Kątem oka tylko dostrzegł jaśniejący kształt ponad sobą: byka, wściekłego jak czarodziej, który go wyczarował. Zamierzał pochwycić świstoklik wraz ze swoją rodziną i powrócić do Dover.
podtrzymuję protego, rosierowie się ewakuują, jeśli mistrz gry pozwoli
- Nic nam nie grozi - zwrócił się z przekonaniem, do siostry, do wuja, choć wewnątrz mu tego przekonania brakowało; w imieniu Czarnego Pana osobiście dał upust czarnej mocy anomalii, by ta armia służyła właśnie jemu: zatem nie mieli prawa skierować się przeciwko niemu, jego rodzinie, przeciwko nikomu, kto stał dziś po stronie Lorda Voldemorta. Wzrok - w przerażeniu - uciekał do pobliskich rodzin, do jego przyjaciół, delikatnych dam, które uświetniły to wydarzenie swoją obecnością, a które znalazły się w dramatycznej sytuacji. Odnalazł rezon szybko, mimowolnie dostrzegając błysk nestorskiego sygnetu, najważniejsza była dziś rodzina. Ścisnął dłoń Melisande mocniej, nie opuszczając różdżki, w którą wciąż wkładał wysiłek celem utrzymania otaczającej ich kopuły, musieli pozostać bezpieczni. - Wracamy - zwrócił się do wuja, dawnego nestora, dziś - tonem rozkazu, który nie bez satysfakcji miał prawo wydać. To wuj go miał, to on ich tutaj dzisiaj przyprowadził. Ryzyko było zbyt duże, musieli jak najszybciej stąd zniknąć - z dala od zniszczeń. Głupcy wciąż prowokowali Czarnego Pana, ale ten ich nie wezwał - zamierzał wymierzyć sprawiedliwość samodzielnie; niech tak się stanie. Kątem oka tylko dostrzegł jaśniejący kształt ponad sobą: byka, wściekłego jak czarodziej, który go wyczarował. Zamierzał pochwycić świstoklik wraz ze swoją rodziną i powrócić do Dover.
podtrzymuję protego, rosierowie się ewakuują, jeśli mistrz gry pozwoli
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
The member 'Tristan Rosier' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 86
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 86
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Stonehenge
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Wiltshire