Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Wiltshire
Stonehenge
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Stonehenge
Na terenach Wiltshire, w pobliżu miasta Salisbury znajduje się, pochodzący z epoki neolitu albo brązu, krąg Stonehege, który od wieków skupia naukową społeczność czarodziejów. Przy kamiennych głazach odbywa się większość istotnych dla niemugolskiego świata konferencji, których głównymi gośćmi są przede wszystkim głowy czystokrwistych rodów i najznakomitsi czarodzieje swojej epoki zasłużeni pozycją jak i dokonaniami. Stonehege ma także wielkie znaczenie dla wszystkich astronomów - dzięki niemu można odczytać więcej z gwiazd niż byłoby to możliwe przy wykorzystaniu tradycyjnych narzędzi. Jednak nie jest to zadanie łatwe, tylko kilku znawców nieba na świecie wie, jak posługiwać się siłami zaklętymi w kamieniach.
Wiało. Nieco zbyt mocno, by uznał to za przypadek, nieco zbyt przenikliwie, by nie zwrócił na to uwagi. Pogodę w tych okolicach brano za omen, a ciemne chmury spowijające niebo zapowiadały nadchodzącą katastrofę. Albo dla nich (jako klasy, de facto, rządzącej), albo dla Longbottoma-dyktatora, nieco mijającego się z rodowymi pretensjami, tych zbyt liberalnych, choć teoretycznie szlachetnych i honorowych arystokratów. Burza przejdzie i wytłucze to pole bez względu na to, czy deszcz lunie z góry, czy poleją się rzęsiste łzy kobiet, oczekujących w domach na powrót swych mężów i utopią ich w żałosnym zawodzeniu. Mroczna aura odpowiadała czasom, jakie nadeszły - niespokojnym, niepewnym, rozedrganym w powinnościach i oczekiwaniach. Ministerialny stołek, o który toczono kłótnie i spory właściwie był nieważnym atrybutem ledwie piastowanej godności, a szło tu przecież o coś więcej. Reprezentatywność. Powagę. Wizerunek. Zaufanie. Obecny Minister popełnił widowiskowe polityczne samobójstwo, wytrącając sobie spod stóp stołek, na jakim wcześniej jedynie się chwiał. Rowle od niechcenia śledził te nastroje, czytał o doniesieniach, sprawdzał rzetelność wieści wyniesionych z okrągłego gabinetu i... nie dowierzał. Dawał Longbottomowi góra tydzień, ten zaś w najlepsze korzystał z życia, a do tego egzekwował poronione projekty, które deklasowały całą szlachtę, niemalże zrównując ich głos z żałosnym skomleniem prostego ludu. Wielkie nadzieje wiązane ze Stonhenge nie dosięgnęły jego serca, lecz optymistycznie zakładał, że głośne negocjacje zostaną z hukiem zamknięte przez czystą jednomyślność. Skupioną wokół kilkunastu nazwisk, Magnus nie żywił złudzeń, że i arystokracja nasiąkała skraplającą się w powietrzu trucizną. Mogącą wybić ich do nogi, obok genetycznych dysfunkcji ostatnia plaga słusznej krwi.
Moira pozostała w domu, wraz z dziećmi, wraz z jego synem, wciąż oddychającym jednym oddechem z matką. Śmieszne, ale dostał błogosławieństwo; kobieta nie była wcale głupia i chyba przeczuwała swój los, żegnając się z nim tak, jakby nie miała ujrzeć go już nigdy. Rowle szedł więc z lekkim sercem, uzbrojony w różdżkę i dobrą wiarę, solidny oręż przeciwko kwilącym populistom, obiecującym niemożliwe i niewyobrażalne. Całował ją w czoło i przygładzał gorączkowo włosy, przysięgając, że wróci cały jeszcze przed rozwiązaniem, tak to miało się skończyć, oblewanie podwójnego zwycięstwa, owocu współpracy poróżnionej arystokracji oraz owocu jego żony. Zrobił jej przyjemność i pozwolił, by sama wybrała mu odzienie, chociaż była ociężała i spuchnięta, odprawiła służki, aby na jego szyi zawiązać wzorzysty fular. Nigdy nie stronił od noszenia się w rodowych barwach, podkreślając je dobitniej niż w skromnych dodatkach, mimo rzekomo mało męskich kolorów - Rowle'owie takie obrali, a on był dumny z bycia Rowle'em. Na białą koszulę z fioletowymi akcentami nałożył odpowiednią kamizelkę, w barwie o ton ciemniejszej od zdobień koszuli - również poszetka wystająca z kieszonki trąciła królewską purpurą, o dziwo, jeszcze nie doprowadzającą do przesytu. Spinki do mankietów wykonano ze złota i ametystów, podobnie jak broszę, spinającą jego butelkowozieloną pelerynę. Dumny wilk szczerzył kły i złowrogo połyskiwał jednym okiem ze szlachetnego kamienia, jakby szykując się do natarcia na zdrajców, obecnych pośród kamiennego kręgu. Na dłoni Magnusa błyszczał sygnet z rodowym herbem - ze Skorowidza pamiętał, że ich miejsce przypada niedaleko Selwynów, więc na wszelki wypadek zabrał ze sobą coś, co pozwoli nie tylko porządnie sponiewierać wymoczka, ale przy okazji powybija mu zęby - chyba jedyna pamiątka, jaką zachował sobie po zmarłym ojcu. Skrzywił się nieznacznie, gdy na idealnie wypastowane buty prysnęła odrobina błota spod stóp niezgrabnie lądującego młodziana, lecz zbył ten wypadek bez komentarza, podążając na swe miejsce. Chorągiew łopotała na wietrze, w purpurowym sektorze dostrzegał też swego brata w towarzystwie nestora - ciekawe, zazwyczaj to on przychodził przed czasem.
-Dobrze cię widzieć - przywitał się z Louvelem, mocno uścisnąwszy mu dłoń. Pojednawczo, poprzednie niesnaski były zupełnie bez znaczenia, zwłaszcza w obliczu tego, z czym mierzyli się na szczycie. Odpowiednio wcześniej powitał także wuja Salazara - reprymenda od nestora nie ostudziła gorącej głowy Magnusa, lecz wyczuliła go na pewną, cóż, ostrożność - to będzie koniec Longbottoma - szepnął do brata, pewnie bez wahania. Jeśli tylko coś pójdzie nie t a k, Rowle był gotów zaryzykować wszystkim, by posłać aktualnego Ministra do diabła. Nawet, jeśli musiałby tam iść razem z nim.
|witam się kurtuazyjnie ze wszystkimi znajomymi, posiadam przy sobie różdżkę
Moira pozostała w domu, wraz z dziećmi, wraz z jego synem, wciąż oddychającym jednym oddechem z matką. Śmieszne, ale dostał błogosławieństwo; kobieta nie była wcale głupia i chyba przeczuwała swój los, żegnając się z nim tak, jakby nie miała ujrzeć go już nigdy. Rowle szedł więc z lekkim sercem, uzbrojony w różdżkę i dobrą wiarę, solidny oręż przeciwko kwilącym populistom, obiecującym niemożliwe i niewyobrażalne. Całował ją w czoło i przygładzał gorączkowo włosy, przysięgając, że wróci cały jeszcze przed rozwiązaniem, tak to miało się skończyć, oblewanie podwójnego zwycięstwa, owocu współpracy poróżnionej arystokracji oraz owocu jego żony. Zrobił jej przyjemność i pozwolił, by sama wybrała mu odzienie, chociaż była ociężała i spuchnięta, odprawiła służki, aby na jego szyi zawiązać wzorzysty fular. Nigdy nie stronił od noszenia się w rodowych barwach, podkreślając je dobitniej niż w skromnych dodatkach, mimo rzekomo mało męskich kolorów - Rowle'owie takie obrali, a on był dumny z bycia Rowle'em. Na białą koszulę z fioletowymi akcentami nałożył odpowiednią kamizelkę, w barwie o ton ciemniejszej od zdobień koszuli - również poszetka wystająca z kieszonki trąciła królewską purpurą, o dziwo, jeszcze nie doprowadzającą do przesytu. Spinki do mankietów wykonano ze złota i ametystów, podobnie jak broszę, spinającą jego butelkowozieloną pelerynę. Dumny wilk szczerzył kły i złowrogo połyskiwał jednym okiem ze szlachetnego kamienia, jakby szykując się do natarcia na zdrajców, obecnych pośród kamiennego kręgu. Na dłoni Magnusa błyszczał sygnet z rodowym herbem - ze Skorowidza pamiętał, że ich miejsce przypada niedaleko Selwynów, więc na wszelki wypadek zabrał ze sobą coś, co pozwoli nie tylko porządnie sponiewierać wymoczka, ale przy okazji powybija mu zęby - chyba jedyna pamiątka, jaką zachował sobie po zmarłym ojcu. Skrzywił się nieznacznie, gdy na idealnie wypastowane buty prysnęła odrobina błota spod stóp niezgrabnie lądującego młodziana, lecz zbył ten wypadek bez komentarza, podążając na swe miejsce. Chorągiew łopotała na wietrze, w purpurowym sektorze dostrzegał też swego brata w towarzystwie nestora - ciekawe, zazwyczaj to on przychodził przed czasem.
-Dobrze cię widzieć - przywitał się z Louvelem, mocno uścisnąwszy mu dłoń. Pojednawczo, poprzednie niesnaski były zupełnie bez znaczenia, zwłaszcza w obliczu tego, z czym mierzyli się na szczycie. Odpowiednio wcześniej powitał także wuja Salazara - reprymenda od nestora nie ostudziła gorącej głowy Magnusa, lecz wyczuliła go na pewną, cóż, ostrożność - to będzie koniec Longbottoma - szepnął do brata, pewnie bez wahania. Jeśli tylko coś pójdzie nie t a k, Rowle był gotów zaryzykować wszystkim, by posłać aktualnego Ministra do diabła. Nawet, jeśli musiałby tam iść razem z nim.
|witam się kurtuazyjnie ze wszystkimi znajomymi, posiadam przy sobie różdżkę
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Do polityki garnął się tak samo jak do nauki, kiedy jeszcze uczęszczał do szkoły, a zatem: w ogóle. Od tego byli ludzie. Inni. Nie on. Marcel miał być, tylko tyle i aż tyle. Wyglądać pięknie, aż do przesady. Uśmiechać się sympatycznie albo uwodzicielsku z pierwszych stron kolorowych magazynów. Rozdawać autografu rozhisteryzowanym dziewczętom. Stanowić wzór męskości dla nieśmiałych chłopców, dobierających swoją pierwszą wyjściową szatę. Nic dziwnego, że jego myśli nie zaprzątały roszady i zdrady, skoro właśnie wycofywali mu lubioną odżywkę do włosów idealnych. Kojarzył nazwiska, słyszał wieści - głównie plotki, ale czyż i w nich nie tkwiło ziarno prawdy? - i zazwyczaj tyle wystarczyło, by nie palnął towarzyskiego nietaktu. Gafy nie mogły się go imać, nie kiedy był już poważnym mężem, niemal głową rodziny. Zgodził się więc na wszystko: owszem, przybędzie na Stonhenge, owszem, pokaże się z żoną, owszem, nie odezwie się ani słowem, żeby nie skompromitować rodziny. Miał wyraźnie przykazane, nie szeptać do nikogo poza naturalnie Odette oraz kuzyneczką Elodie, a w drodze wyjątku powtarzać to, co przed wyjazdem niemalże siłą wtłoczono mu do głowy. Marce wprawdzie uważał, że wujostwo histeryzuje (nie był wcale taki głupi, za to nieśmiertelny!), ale wolał z nimi nie dyskutować. Jego pozycja na salonach po ślubie wcale się nie umocniła - wielu wróżyło mu krach i gadało o kaprysie - zatem zamierzał pokazać wszystkim niedowiarkom, jak bardzo kocha Odette i jak wspaniałą parą są. Oboje od stóp do głów opływali w zieleń i złoto, oboje promienieli niezawodnym blaskiem półwili, oboje nieco zdawali się odpływać myślami od szlacheckiego spędu. Marce wygładził swoją pelerynę, nie pozwalając, by na jedwabiu pozostała choć jedna zmarszczka. Malachitowy odcień perfekcyjnie podkreślał bladość jego cery, zaś szmaragdy na palcach wydobywały waleczne iskry z ciemnych oczu mężczyzny. Ślub nieco go jednak postarzał, a przynajmniej, zatarł młodzieńczość na korzyść statecznego przywiązania. Patrzył na wskroś, na arystokrację zajmującą odpowiednie miejsca przy kamiennym kręgu, ale widział tylko Odette.
-Najdroższa, nic nam tutaj nie grozi. Jak tylko zobaczę niebezpieczeństwo, choćby w rodzaju tych paskudnych lakierków - tu Marcel zrobił zdegustowaną minę, dyskretnie zasłaniając Odette oczy, by nie musiała patrzeć na takie ohydztwo - to zaraz temu zaradzę - obiecał. Gdy usiadł, chwycił żonę za rękę i czule nakrył ją swoją własną, obejmowanie się w takim miejscu i w takich okolicznościach mogło zostać źle odebrane, ale musiał jej pokazać, jak bardzo ją wspiera - a do tego jeszcze te przykrótkie spodnie, tragedia - skomentował szeptem, nachylając się do Elodie, by nie czuła się wykluczona z rozmowy.
-Najdroższa, nic nam tutaj nie grozi. Jak tylko zobaczę niebezpieczeństwo, choćby w rodzaju tych paskudnych lakierków - tu Marcel zrobił zdegustowaną minę, dyskretnie zasłaniając Odette oczy, by nie musiała patrzeć na takie ohydztwo - to zaraz temu zaradzę - obiecał. Gdy usiadł, chwycił żonę za rękę i czule nakrył ją swoją własną, obejmowanie się w takim miejscu i w takich okolicznościach mogło zostać źle odebrane, ale musiał jej pokazać, jak bardzo ją wspiera - a do tego jeszcze te przykrótkie spodnie, tragedia - skomentował szeptem, nachylając się do Elodie, by nie czuła się wykluczona z rozmowy.
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiedy większość gości zgromadziła się już na swoich miejscach, a misternie zdobione świeczniki zalały się barwami szlachetnych rodów, dwadzieścia siedem knotów zapłonęło. Wśród wszystkich obecnych jeden sektor był całkiem opustoszały. W innym siedział jeden czarodziej, okryty płaszczem ze śliskiego materiału, w którym odbijały się błyski płomieni. Jego twarz była przysłonięta, nikt nie wiedział kim był. Wśród zebranych byli sami najznakomitsi przedstawiciele swoich rodzin. Arystokraci zaangażowani w los czarodziejskiego świata. Ostatnim, który wszedł w kamienny krąg Stonehege był Minister Magii. Kroczył zdecydowanym, pewnym krokiem. Wokół na moment ucichło. Każdy jego krok odbijał się echem wśród pozostałości po prastarej budowli. Nie rozglądał się na boki, jego wzrok skoncentrowany był w miejscu, w którym zasiadali jego krewni, Longbottomowie. W całkowitej ciszy, bez powitań, zajął swoje miejsce, a członkowie patrolu egzekucyjnego, którzy go eskortowali aż do kręgu zatrzymali się, blokując przejście. Od tej pory nikt nie miał prawa zakłócić obrad.
Na samym środku pojawił się wiekowy czarodziej, którego jasne włosy kontrastowały z czarną, bardzo dostojną szatą. Wkroczył w krąg bez pośpiechu, a kiedy znalazł się w jego centrum kamienie wzniosły się, czyniąc z okręgu wyższy podest, dzięki któremu był widoczny przez wszystkich zgromadzonych. Jego jasne oczy przeczesały kamienne stopnie, prześlizgując się po twarzach zebranych wokół niego, których odnotowywał w swej pamięci. Kiedy obrócił się, odezwał nieco gardłowym, lecz bardzo dźwięcznym głosem:
— Wielce rad jestem, widząc tak wiele twarzy. Twarzy znakomitych czarodziejów, którzy tak jak i ja dostrzegają rosnące zagrożenie. Zebraliśmy się tu dzisiaj, by na moment odłożyć na bok prywatne zwady i zawalczyć o to, co lada moment może przestać istnieć. Dzięki temu człowiekowi.— Wskazał swoją laską na Longbottoma, Ministra Magii. Ten jednak nie wydawał się ani poruszony, ani rozeźlony słowami Alfreda Malfoya. — Z przyjemnością witam was wszystkich.
W miejscu, gdzie zasiadali Selwynowie kamień przysługujący nestorowi był zajęty. Przez kobietę. To na niej lord Alfred Malfoy utkwił wzrok. Postać ta nie była anonimowa wśród arystokratów. Morgana Selwyn, kobieta bardzo dostojna, w średnim wieku, odziana w wyjątkowe szaty i przyozdobiona rodową biżuterią. Nad jej lewą piersią spoczywała sławna wśród arystokratów brosza w kształcie salamandry zamkniętej w okrąg, która zdawała się żarzyć żywym ogniem. Co więcej, na jednym z jej palców pokrytych czarnym aksamitem długich rękawiczek spoczywał pierścień. Nie był to jednak zwykły pierścień — należał on bowiem do dotychczasowego nestora.
— Sir Fenwick... — podjęła melodyjnym tonem, wznosząc się z kamienia, by spojrzeć na wszystkich zgromadzonych. Choć jej mina wyrażała smutek, było w niej coś, co emanowało wielką siłą. – Padł ofiarą okrutnej i bezwzględnej choroby, która odebrała go nam w mgnieniu oka. Zmarł dziś wczesną porą. Z wielkim bólem zgodziłam się spełnić jego ostatnią wolę, by mówić dziś w jego imieniu podczas tego ważnego dla nas, czarodziejów czystej krwi, zgromadzenia.
Usiadła, skinając lekko głową lordowi Malfoyowi, a on odczynił w jej kierunku ten sam gest, będący oznaką szacunku i akceptacji.
Kiedy zapadła krótka chwila ciszy, ktoś inny odchrząknął. Lord Eddard Prewett chwiejnie i ledwo podniósł się z kamienia. Wyglądał na schorowanego i słabego. Jego ręka dość szybko zaczęła szukać oparcia. Uchwycił się ramienia Archibalda.
— Dziwić się nie będę, że pozostawił ziemski padół w takim stanie, choć rzekłbym, że kiedy widziałem go niedawno cieszył się zaskakująco dobrym zdrowiem.— Jego wzrok oskarżycielsko padł na kobietę, która chwilę temu przemawiała. — Przybyłem tu z szacunku do was wszystkich, lecz sił mi już brak na prowadzenie wojen i politycznych dysput. Dlatego pozwolicie, zacni czarodzieje, że ktoś inny od dziś zasiadać będzie na przedzie mej wspaniałej rodziny.— Spojrzał na Archibalda i ruchem ręki popędził go do wstania. W tym samym czasie, z trudem zdjął z palca swój pierścień. Niecierpliwił się. Chciał już spocząć. — Me miejsce, nestora rodu Prewett zajmie godzien tytułu człowiek. Archibald Prewett.
Pokiwał głową i nie czekając na reakcję wywołanego lorda, wręczył mu w dłoń swój sygnet i dotknąwszy jego ramienia przepchnął się i zajął jego miejsce z głośnym westchnięciem. Rozsiadł się wygodnie, tak, jak dotąd nie wypadało nestorowi i popchnął Archibalda w przód.
W tej samej chwili Lowell Rosier wstał z kamienia i ustąpił swojego miejsca. Dumnie i godnie, bez zbędnych słów, zajmując miejsce po prawicy, surowo, lecz z zadowoleniem spoglądając na Tristana, któremu z szacunkiem wskazał należyte miejsce na wielkim głazie. Alaric Burke tuż po nim, nie patrząc na innych uczynił podobnie, skinając głową w stronę Edgara. Leon Vasilas Yaxley spojrzał na Morgotha, a następnie na jego szkatułę i zwolnił swój kamień.
— Myślę, że najwyższy czas, abyś otworzył szkatułę.
Jego głos, choć kierowany wyłącznie do młodego lorda, rozniósł się po kamiennym kręgu, dzięki czemu mogli usłyszeć to wszyscy, a więc również — Tristan i Edgar, którzy również przybyli na spotkanie z rodowymi szkatułami. Mając w pamięci ostatnie spotkanie z nestorami i ich słowa, kiedy tylko je otwarli szybko zrozumieli, co mieli im do przekazania. W każdej z tych szkatuł wysadzanych rodowymi klejnotami lub zdobionymi rodzinnymi herbami znajdowały się wyjątkowe sygnety. Pierścienie wielkiej mocy — mocy przywódczej. Biżuteria noszona wyłącznie przez nestorów, których palce, nagle zaświeciły pustkami. Na Archibalda, Tristana, Edgara oraz Morgotha padły wszystkie spojrzenia. To na nich spoczęły bowiem obowiązki głów swoich rodzin. To im oficjalnie i niepodważalnie przekazano tytuł nestora. I nikt nie mógł owych decyzji podważyć.
Lord Malfoy spojrzał po nowych, znacznie młodszych od siebie nestorach, witając ich i niemo gratulując tego niebywałego zaszczytu lekkim ruchem głowy.
— Przybyliśmy tu, aby podjąć dyskurs o przyszłości nas wszystkich. Naszych rodzin. Bliskich. Krewnych. Czarodziejów czystej krwi, którzy zachowali ową czystość w dbałości o tradycję i rodowe wartości. Coś, co rządy obecnego Ministra Magii próbują zrównać z ziemią. Czy naprawdę pozwolimy na zniszczenie czegoś, co pielęgnowaliśmy od setek lat?
Lord Malfoy popatrzył na młodych lordów, zasiadających z przodu.
| Czas na odpis wynosi 72h.
Na samym środku pojawił się wiekowy czarodziej, którego jasne włosy kontrastowały z czarną, bardzo dostojną szatą. Wkroczył w krąg bez pośpiechu, a kiedy znalazł się w jego centrum kamienie wzniosły się, czyniąc z okręgu wyższy podest, dzięki któremu był widoczny przez wszystkich zgromadzonych. Jego jasne oczy przeczesały kamienne stopnie, prześlizgując się po twarzach zebranych wokół niego, których odnotowywał w swej pamięci. Kiedy obrócił się, odezwał nieco gardłowym, lecz bardzo dźwięcznym głosem:
— Wielce rad jestem, widząc tak wiele twarzy. Twarzy znakomitych czarodziejów, którzy tak jak i ja dostrzegają rosnące zagrożenie. Zebraliśmy się tu dzisiaj, by na moment odłożyć na bok prywatne zwady i zawalczyć o to, co lada moment może przestać istnieć. Dzięki temu człowiekowi.— Wskazał swoją laską na Longbottoma, Ministra Magii. Ten jednak nie wydawał się ani poruszony, ani rozeźlony słowami Alfreda Malfoya. — Z przyjemnością witam was wszystkich.
W miejscu, gdzie zasiadali Selwynowie kamień przysługujący nestorowi był zajęty. Przez kobietę. To na niej lord Alfred Malfoy utkwił wzrok. Postać ta nie była anonimowa wśród arystokratów. Morgana Selwyn, kobieta bardzo dostojna, w średnim wieku, odziana w wyjątkowe szaty i przyozdobiona rodową biżuterią. Nad jej lewą piersią spoczywała sławna wśród arystokratów brosza w kształcie salamandry zamkniętej w okrąg, która zdawała się żarzyć żywym ogniem. Co więcej, na jednym z jej palców pokrytych czarnym aksamitem długich rękawiczek spoczywał pierścień. Nie był to jednak zwykły pierścień — należał on bowiem do dotychczasowego nestora.
— Sir Fenwick... — podjęła melodyjnym tonem, wznosząc się z kamienia, by spojrzeć na wszystkich zgromadzonych. Choć jej mina wyrażała smutek, było w niej coś, co emanowało wielką siłą. – Padł ofiarą okrutnej i bezwzględnej choroby, która odebrała go nam w mgnieniu oka. Zmarł dziś wczesną porą. Z wielkim bólem zgodziłam się spełnić jego ostatnią wolę, by mówić dziś w jego imieniu podczas tego ważnego dla nas, czarodziejów czystej krwi, zgromadzenia.
Usiadła, skinając lekko głową lordowi Malfoyowi, a on odczynił w jej kierunku ten sam gest, będący oznaką szacunku i akceptacji.
Kiedy zapadła krótka chwila ciszy, ktoś inny odchrząknął. Lord Eddard Prewett chwiejnie i ledwo podniósł się z kamienia. Wyglądał na schorowanego i słabego. Jego ręka dość szybko zaczęła szukać oparcia. Uchwycił się ramienia Archibalda.
— Dziwić się nie będę, że pozostawił ziemski padół w takim stanie, choć rzekłbym, że kiedy widziałem go niedawno cieszył się zaskakująco dobrym zdrowiem.— Jego wzrok oskarżycielsko padł na kobietę, która chwilę temu przemawiała. — Przybyłem tu z szacunku do was wszystkich, lecz sił mi już brak na prowadzenie wojen i politycznych dysput. Dlatego pozwolicie, zacni czarodzieje, że ktoś inny od dziś zasiadać będzie na przedzie mej wspaniałej rodziny.— Spojrzał na Archibalda i ruchem ręki popędził go do wstania. W tym samym czasie, z trudem zdjął z palca swój pierścień. Niecierpliwił się. Chciał już spocząć. — Me miejsce, nestora rodu Prewett zajmie godzien tytułu człowiek. Archibald Prewett.
Pokiwał głową i nie czekając na reakcję wywołanego lorda, wręczył mu w dłoń swój sygnet i dotknąwszy jego ramienia przepchnął się i zajął jego miejsce z głośnym westchnięciem. Rozsiadł się wygodnie, tak, jak dotąd nie wypadało nestorowi i popchnął Archibalda w przód.
W tej samej chwili Lowell Rosier wstał z kamienia i ustąpił swojego miejsca. Dumnie i godnie, bez zbędnych słów, zajmując miejsce po prawicy, surowo, lecz z zadowoleniem spoglądając na Tristana, któremu z szacunkiem wskazał należyte miejsce na wielkim głazie. Alaric Burke tuż po nim, nie patrząc na innych uczynił podobnie, skinając głową w stronę Edgara. Leon Vasilas Yaxley spojrzał na Morgotha, a następnie na jego szkatułę i zwolnił swój kamień.
— Myślę, że najwyższy czas, abyś otworzył szkatułę.
Jego głos, choć kierowany wyłącznie do młodego lorda, rozniósł się po kamiennym kręgu, dzięki czemu mogli usłyszeć to wszyscy, a więc również — Tristan i Edgar, którzy również przybyli na spotkanie z rodowymi szkatułami. Mając w pamięci ostatnie spotkanie z nestorami i ich słowa, kiedy tylko je otwarli szybko zrozumieli, co mieli im do przekazania. W każdej z tych szkatuł wysadzanych rodowymi klejnotami lub zdobionymi rodzinnymi herbami znajdowały się wyjątkowe sygnety. Pierścienie wielkiej mocy — mocy przywódczej. Biżuteria noszona wyłącznie przez nestorów, których palce, nagle zaświeciły pustkami. Na Archibalda, Tristana, Edgara oraz Morgotha padły wszystkie spojrzenia. To na nich spoczęły bowiem obowiązki głów swoich rodzin. To im oficjalnie i niepodważalnie przekazano tytuł nestora. I nikt nie mógł owych decyzji podważyć.
Lord Malfoy spojrzał po nowych, znacznie młodszych od siebie nestorach, witając ich i niemo gratulując tego niebywałego zaszczytu lekkim ruchem głowy.
— Przybyliśmy tu, aby podjąć dyskurs o przyszłości nas wszystkich. Naszych rodzin. Bliskich. Krewnych. Czarodziejów czystej krwi, którzy zachowali ową czystość w dbałości o tradycję i rodowe wartości. Coś, co rządy obecnego Ministra Magii próbują zrównać z ziemią. Czy naprawdę pozwolimy na zniszczenie czegoś, co pielęgnowaliśmy od setek lat?
Lord Malfoy popatrzył na młodych lordów, zasiadających z przodu.
| Czas na odpis wynosi 72h.
- Mapka:
Gromadzili się jeden po drugim, zapełniając pustawe sektory i tym samym wyznaczając przynajmniej jakikolwiek szacunek wobec starych praw swoją obecnością. Nie wszyscy dotarli na miejsce, by wziąć udział w obradach i nie wszyscy mieli być świadkami tego wydarzenia. Wraz z pojawieniem się Longbottoma wejście zostało zastawione przez władze porządkowe i nikt nie mógł dołączyć ani opuścić kamiennego kręgu. Alfred Malfoy jako pierwszy zabrał głos i nie było w tym nic dziwnego - wszak za sprawą tego starszego mężczyzny zebrali się w tym gronie. Nie zareagował, gdy głos zabrała lady Selwyn. Nie znał nestora jej rodu, a polityka ich rodzin w żadnym wypadku nie była zbieżna w ostatnim czasie, dlatego nie spotykali się na salonach. Szczerze powiedziawszy nie pamiętał nawet jego obecności na Festiwalu Lata, lecz było tam tak wiele osób, że z trudnością było dostrzec każdą bytującą tam jednostkę. Słowa kobiety jednak niosły ze sobą głębokie znaczenie. Wszak wspomnienie o czystej krwi wybrzmiało inaczej niż w przypadku popierania wizji promugolskiej. Czyżby się mylił? Dopiero zaś czyn Eddarda Prewetta wzbudził szczere zaskoczenie - niespotykanym było przekazywanie tytuły nestora w podobny sposób, w podobnych okolicznościach, lecz czy mógł się dziwić zmęczonemu już seniorowi? Zerknął na Cynerica, chcąc być świadkiem i jego reakcji na tę sytuację. Nie dane było mu jednak wymienić słowa z kuzynem, gdy uwagę na sobie skupili inne głowy rodzin. Wpierw Rosier, Burke, a także jego własny ojciec powstali, patrząc na wybranych przez siebie potomków. Morgoth z niezrozumieniem obserwował poczynania rodzica, nie odnajdując w jego zachowaniu niczego sensownego. Niczego adekwatnego. Niczego, co mógłby odpowiednio zinterpretować.
Myślę, że najwyższy czas, abyś otworzył szkatułę. Nie pozbywając się wątpliwości i napięcia, które zmroziło go w jednej sekundzie, spełnił polecenie, a gdy tylko to zrobił, wszystko ułożyło się w jedną całość. Błyskawiczne otępienie uderzyło w młodego Yaxleya, nie pozwalając mu się poruszyć. - Tato? - Jedno ciche słowo wydobyło się z ust Morgotha, gdy pełen niezrozumienia przeniósł spojrzenie z zawartości puzdra na surową twarz ojca. Jedno nigdy przez niego niewypowiadane, a kryjące w sobie wszystkie niewyrzucone z głębi pytania. Dlaczego? Dlaczego podjął taką decyzję? Dopiero co objął ów funkcję... Jak długo nosił w sobie wątpliwości z własnymi kompetencjami? Jak mógł w ogóle wątpić w swoje możliwości? Czemu usuwał się w cień, powierzając znacznie młodszemu od siebie dziecku? Dlaczego w ogóle się wycofywał? On? Ten, który jako jedyny był godzien prowadzić tę rodzinę? Pytanie za pytaniem gnało przez umysł opiekuna smoków i przez ten moment nie istniało nic innego jak tylko on, ojciec i puzdro trzymane przez niego w dłoniach. Wystarczyło jednak jedno spojrzenie Leona Vasilasa, by jego syn wyciszył się i wyzbył się wątpliwości. Taka była jego wola, a żaden z wydanych przez niego rozkazów nie był wyzbyty sensu. Wszystko co robił, robił dla dobra rodziny. Jeśli w tej decyzji widział dla nich przyszłość, Morgoth nie mógł go zawieść. Nieważne jak zdekoncentrowany, skinął głową byłem seniorowi, czując jak serce dudniło mu w piersi i pompowało gorącą krew. Pulsowało tak głośno, że niemal zagłuszało wszystkie odgłosy dochodzące z każdej strony. Oddał szacunek swemu poprzednikowi, przejmując oficjalnie jego dotychczasową funkcję. Ciężki pierścień z wygrawerowanym kwiatem lilii miał od teraz mu towarzyszyć na każdym kroku i przypominać o zadaniach, do których go powołano. Ściągnął rękawiczki, by poczuć chłód sygnetu, a także przejechać niezauważalnie dłonią po barwach rodu, które zdobiły ich sektor. Dopiero wtedy ośmielił się zrobić krok ku kamiennemu miejscu dla głowy rodziny. Ku miejscu dla niego. Abstrakcja tej chwili miała odbijać się echem w jego wnętrzu jeszcze przez długi czas.
Po oddaniu szacunku lordowi Malfoyowi, a także nowo namaszczonym nestorom silnych nazwisk, odczekał stosowny moment, dopatrując się kogoś, kto chciał zabrać głos jako pierwszy. Serce pracowało mu jak oszalałe, lecz nie pozwolił, by żadna wątpliwość uzewnętrzniła się. To była próba. Największa z tych, jakie musiał przejść. Żaden z przedstawicieli nie wystąpił, dlatego Morgoth odetchnął ciężko, chcąc uspokoić wnętrze. Powstał wolno z miejsca, wychodząc naprzeciw zgromadzonym, czując wciąż kołatające się w nim emocje - szok mieszał się z tremą, a także powinnościami, które przyszło mu od teraz pełnić. Przemawianie tu było jednym z nich i chociaż się do niego przygotowywał, realia były dalekie od wyobrażeń. Przetoczył spojrzeniem po zebranych i dopiero wtedy zabrał głos. - Wszyscy zdajemy sobie sprawę z wstrząsających wieści ostatniego czasu serwowanym nam przez Ministerstwo Magii. Wyraźny niepokój wzbudziło wprowadzenie stanu wojennego wraz z niekonwencjonalnymi, niezwykle brutalnymi metodami pracy aurorów. Przyzwolenie na używanie zaklęcia niewybaczalnego jest równoczesnym zaprzeczeniem kompetencji posiadanych przez ów pracowników. Czy posiadają zbyt mało odpowiednich zaklęć do przestrzegania prawa? Kto ich rozliczy z każdego zabitego? W ułamku sekundy mogą ocenić sytuację - dobrze lub źle, wszak są tylko ludźmi, a czasu nikt nie cofnie. Ofiara winna czy nie, nie zabierze już głosu. Zgoda na morderstwo. Oto z czym przyszło nam się borykać. Czy aż tak nisko upadliśmy, by odbierać to podstawowe prawo do obrony i obiektywnego sądu? Mamy wierzyć, że każdy auror posiada serce wyzbyte z wszelkich uprzedzeń? Emocji, uczuć? Kto mi zagwarantuje, że każde ich zaklęcie zostanie posłane z intencjami ochrony społeczeństwa, a nie wedle własnych rozliczeń i ułud? Ta polityka nie prowadzi nas tylko do samosądów. Prowadzi do wymarcia. Czymże innym jest przyzwolenie na oddanie magii osobom z nią niezwiązanym, którym brak kompetencji, brak wiedzy, brak szacunku do wiekowej kultury? Oddanie naszej suwerenności mugolom jest jawnym gwałtem na naszych wartościach i tradycji. Zagrożenia płynące z ignorancji są nie do zaakceptowania. Jeśli zwycięży ona nad nami, pozostanie jedynie unicestwienie aktualnego stanu rzeczy. Podkopanie autorytetu szlachty jest jedną z prób osiągnięcia tego celu - nie przerwał, w międzyczasie sięgając po zabrany ze sobą list. - Nigdy mój ród nie pozwolił, by trolle, które odnalazły wieki temu azyl na naszych ziemiach, naruszyły granice. Żaden przypadek agresji nie został zarejestrowany, a mimo to otrzymałem list wystosowany przez Departament Kontroli Nad Magicznymi Stworzeniami. Porusza on kwestię bezpieczeństwa i sugeruje, by "wałęsające się" wolno trolle poddać uważniejszej kontroli. Na jakiej podstawie? - spytał, oddając pytanie ciszy. Zaraz podjął jednak wątek dalej. - Wiem, że nie jestem sam i więcej znamienitych rodzin zostało w podobny sposób oczernionych. Narzucanie cudzych przekonań innym poprzez wymuszenia, stawianie inaczej myślących w złym świetle - oto są drogi Ministra. To nie czas na rewolucje. Lepiej niż inni powinniśmy pamiętać, że nigdy żadna współpraca z mugolami nie wyszła nam na dobre - umilkł na chwilę, chcąc ukoić buzujące w nim emocje, chociaż głos wciąż miał spokojny. - Reprezentant naszego świata, osadzony niekontrolowanie na swym stanowisku, reprezentujący wszystkich - nadużywa władzy. W normalnych okolicznościach osądziłby go odpowiedni urząd, lecz Ministerstwo Magii jest w rozsypce. Rządzone przez dyktatora nie może być sprawiedliwe. Jeśli i to prawo zostało nam odebrane, zebraliśmy się tu, by doszukiwać się sprawiedliwości. Czy dowody, które wam przedstawiłem nie są wystarczającymi? Czy można mieć reprezentanta tego rodzaju? Pomyślcie sobie to gdzie indziej, wśród wolnych, swobodnych narodów: nasz reprezentant - oszust. Nasz reprezentant zdradza kraj w czasie próby, umawia się z nieprzyjacielem. Naczelny wódz prowadzący wojnę domową jest zdrajcą. Gdzie jakakolwiek kontrola? Kara? Mamy czekać, aż nasz świat pochłonie chaos? Otrząśnijmy się. Czy jest próba pociągnięcia go do odpowiedzialności, czy jest próba zrobienia go odpowiedzialnym za te niebywałe zbrodnie? Jak to dotąd nie ma żadnej. Trzymaliśmy się z daleka, lecz już dość. Oto ci, którzy chcą obniżyć do swego poziomu to, co zostało wzniesione wysoko - zamilkł na dłuższą chwilę, oddając się ciszy, która panowała. Oddech miał równomierny, a rodowy pierścień ciążył, przypominając o swym istnieniu. - Zgromadzeni lordowie. Lady. Nie znam, gdy mam w myślach ostatnie zdarzenia, nie znam dotkliwszego zjawiska, bardziej naruszającego granice prywatności niż te wkraczające między rodzinne stosunki, sięgające po moich przyjaciół, wkradające się do mojego otoczenia brudnymi rękoma, brudną duszą, brudnymi słowami i brudnym, stęchłym powietrzem. Dlatego też wyprowadzam wotum nieufności wobec Harolda Longbottoma - zakończył, patrząc wprost na Ministra Magii, zaznaczając dobitnie stanowisko Yaxleyów i wycofując się na swoje miejsce. Tak miało być i tak musiało się stać, by wszystko co znali nie obróciło się w proch.
Myślę, że najwyższy czas, abyś otworzył szkatułę. Nie pozbywając się wątpliwości i napięcia, które zmroziło go w jednej sekundzie, spełnił polecenie, a gdy tylko to zrobił, wszystko ułożyło się w jedną całość. Błyskawiczne otępienie uderzyło w młodego Yaxleya, nie pozwalając mu się poruszyć. - Tato? - Jedno ciche słowo wydobyło się z ust Morgotha, gdy pełen niezrozumienia przeniósł spojrzenie z zawartości puzdra na surową twarz ojca. Jedno nigdy przez niego niewypowiadane, a kryjące w sobie wszystkie niewyrzucone z głębi pytania. Dlaczego? Dlaczego podjął taką decyzję? Dopiero co objął ów funkcję... Jak długo nosił w sobie wątpliwości z własnymi kompetencjami? Jak mógł w ogóle wątpić w swoje możliwości? Czemu usuwał się w cień, powierzając znacznie młodszemu od siebie dziecku? Dlaczego w ogóle się wycofywał? On? Ten, który jako jedyny był godzien prowadzić tę rodzinę? Pytanie za pytaniem gnało przez umysł opiekuna smoków i przez ten moment nie istniało nic innego jak tylko on, ojciec i puzdro trzymane przez niego w dłoniach. Wystarczyło jednak jedno spojrzenie Leona Vasilasa, by jego syn wyciszył się i wyzbył się wątpliwości. Taka była jego wola, a żaden z wydanych przez niego rozkazów nie był wyzbyty sensu. Wszystko co robił, robił dla dobra rodziny. Jeśli w tej decyzji widział dla nich przyszłość, Morgoth nie mógł go zawieść. Nieważne jak zdekoncentrowany, skinął głową byłem seniorowi, czując jak serce dudniło mu w piersi i pompowało gorącą krew. Pulsowało tak głośno, że niemal zagłuszało wszystkie odgłosy dochodzące z każdej strony. Oddał szacunek swemu poprzednikowi, przejmując oficjalnie jego dotychczasową funkcję. Ciężki pierścień z wygrawerowanym kwiatem lilii miał od teraz mu towarzyszyć na każdym kroku i przypominać o zadaniach, do których go powołano. Ściągnął rękawiczki, by poczuć chłód sygnetu, a także przejechać niezauważalnie dłonią po barwach rodu, które zdobiły ich sektor. Dopiero wtedy ośmielił się zrobić krok ku kamiennemu miejscu dla głowy rodziny. Ku miejscu dla niego. Abstrakcja tej chwili miała odbijać się echem w jego wnętrzu jeszcze przez długi czas.
Po oddaniu szacunku lordowi Malfoyowi, a także nowo namaszczonym nestorom silnych nazwisk, odczekał stosowny moment, dopatrując się kogoś, kto chciał zabrać głos jako pierwszy. Serce pracowało mu jak oszalałe, lecz nie pozwolił, by żadna wątpliwość uzewnętrzniła się. To była próba. Największa z tych, jakie musiał przejść. Żaden z przedstawicieli nie wystąpił, dlatego Morgoth odetchnął ciężko, chcąc uspokoić wnętrze. Powstał wolno z miejsca, wychodząc naprzeciw zgromadzonym, czując wciąż kołatające się w nim emocje - szok mieszał się z tremą, a także powinnościami, które przyszło mu od teraz pełnić. Przemawianie tu było jednym z nich i chociaż się do niego przygotowywał, realia były dalekie od wyobrażeń. Przetoczył spojrzeniem po zebranych i dopiero wtedy zabrał głos. - Wszyscy zdajemy sobie sprawę z wstrząsających wieści ostatniego czasu serwowanym nam przez Ministerstwo Magii. Wyraźny niepokój wzbudziło wprowadzenie stanu wojennego wraz z niekonwencjonalnymi, niezwykle brutalnymi metodami pracy aurorów. Przyzwolenie na używanie zaklęcia niewybaczalnego jest równoczesnym zaprzeczeniem kompetencji posiadanych przez ów pracowników. Czy posiadają zbyt mało odpowiednich zaklęć do przestrzegania prawa? Kto ich rozliczy z każdego zabitego? W ułamku sekundy mogą ocenić sytuację - dobrze lub źle, wszak są tylko ludźmi, a czasu nikt nie cofnie. Ofiara winna czy nie, nie zabierze już głosu. Zgoda na morderstwo. Oto z czym przyszło nam się borykać. Czy aż tak nisko upadliśmy, by odbierać to podstawowe prawo do obrony i obiektywnego sądu? Mamy wierzyć, że każdy auror posiada serce wyzbyte z wszelkich uprzedzeń? Emocji, uczuć? Kto mi zagwarantuje, że każde ich zaklęcie zostanie posłane z intencjami ochrony społeczeństwa, a nie wedle własnych rozliczeń i ułud? Ta polityka nie prowadzi nas tylko do samosądów. Prowadzi do wymarcia. Czymże innym jest przyzwolenie na oddanie magii osobom z nią niezwiązanym, którym brak kompetencji, brak wiedzy, brak szacunku do wiekowej kultury? Oddanie naszej suwerenności mugolom jest jawnym gwałtem na naszych wartościach i tradycji. Zagrożenia płynące z ignorancji są nie do zaakceptowania. Jeśli zwycięży ona nad nami, pozostanie jedynie unicestwienie aktualnego stanu rzeczy. Podkopanie autorytetu szlachty jest jedną z prób osiągnięcia tego celu - nie przerwał, w międzyczasie sięgając po zabrany ze sobą list. - Nigdy mój ród nie pozwolił, by trolle, które odnalazły wieki temu azyl na naszych ziemiach, naruszyły granice. Żaden przypadek agresji nie został zarejestrowany, a mimo to otrzymałem list wystosowany przez Departament Kontroli Nad Magicznymi Stworzeniami. Porusza on kwestię bezpieczeństwa i sugeruje, by "wałęsające się" wolno trolle poddać uważniejszej kontroli. Na jakiej podstawie? - spytał, oddając pytanie ciszy. Zaraz podjął jednak wątek dalej. - Wiem, że nie jestem sam i więcej znamienitych rodzin zostało w podobny sposób oczernionych. Narzucanie cudzych przekonań innym poprzez wymuszenia, stawianie inaczej myślących w złym świetle - oto są drogi Ministra. To nie czas na rewolucje. Lepiej niż inni powinniśmy pamiętać, że nigdy żadna współpraca z mugolami nie wyszła nam na dobre - umilkł na chwilę, chcąc ukoić buzujące w nim emocje, chociaż głos wciąż miał spokojny. - Reprezentant naszego świata, osadzony niekontrolowanie na swym stanowisku, reprezentujący wszystkich - nadużywa władzy. W normalnych okolicznościach osądziłby go odpowiedni urząd, lecz Ministerstwo Magii jest w rozsypce. Rządzone przez dyktatora nie może być sprawiedliwe. Jeśli i to prawo zostało nam odebrane, zebraliśmy się tu, by doszukiwać się sprawiedliwości. Czy dowody, które wam przedstawiłem nie są wystarczającymi? Czy można mieć reprezentanta tego rodzaju? Pomyślcie sobie to gdzie indziej, wśród wolnych, swobodnych narodów: nasz reprezentant - oszust. Nasz reprezentant zdradza kraj w czasie próby, umawia się z nieprzyjacielem. Naczelny wódz prowadzący wojnę domową jest zdrajcą. Gdzie jakakolwiek kontrola? Kara? Mamy czekać, aż nasz świat pochłonie chaos? Otrząśnijmy się. Czy jest próba pociągnięcia go do odpowiedzialności, czy jest próba zrobienia go odpowiedzialnym za te niebywałe zbrodnie? Jak to dotąd nie ma żadnej. Trzymaliśmy się z daleka, lecz już dość. Oto ci, którzy chcą obniżyć do swego poziomu to, co zostało wzniesione wysoko - zamilkł na dłuższą chwilę, oddając się ciszy, która panowała. Oddech miał równomierny, a rodowy pierścień ciążył, przypominając o swym istnieniu. - Zgromadzeni lordowie. Lady. Nie znam, gdy mam w myślach ostatnie zdarzenia, nie znam dotkliwszego zjawiska, bardziej naruszającego granice prywatności niż te wkraczające między rodzinne stosunki, sięgające po moich przyjaciół, wkradające się do mojego otoczenia brudnymi rękoma, brudną duszą, brudnymi słowami i brudnym, stęchłym powietrzem. Dlatego też wyprowadzam wotum nieufności wobec Harolda Longbottoma - zakończył, patrząc wprost na Ministra Magii, zaznaczając dobitnie stanowisko Yaxleyów i wycofując się na swoje miejsce. Tak miało być i tak musiało się stać, by wszystko co znali nie obróciło się w proch.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Coraz więcej osób zaczęło zbierać się w Stonehenge, ale to akurat dobrze. Choć niestety część z obecnych nie powinna nawet myśleć o pojawieniu się w tym miejscu, to obecność reprezentantów godnych rodzin cieszyła. Niektórzy jawili mi się jako jedna wielka niewiadoma i dlatego traktowałem ich na dystans, nie myśląc w głowie o tym, by choćby sugerować ocieplenie stosunków między rodzinami; to mogłoby być zbyt ryzykowne. Blackowie zamierzali postawić na pewne układy, część zacieśniając jeszcze mocniej. Mimowolnie otarłem się myślami o niedawne zaręczyny oraz przyszłe zaślubiny i choć temat ten był nieodpowiedni na tę okazję, to takie sytuacje zawsze poprawiały polityczne tasowanie kart. Małżeństwa były świetnymi przetargami oraz ugruntowywaniem pozycji i nieprędko miało się to zmienić. O ile oczywiście minister-szaleniec nie zdecyduje na obrócenie całego świata do góry nogami, a coś mi mówiło, że tak właśnie będzie. Już zaczął mieszać, wręcz wprowadzać niedopuszczalne zmiany; gdyby nie one, nie byłoby nas tutaj. Wątpiłem, by dialog mógł cokolwiek rozwiązać i pomimo rozpisania sobie kilku argumentów, które zamierzałem przytoczyć jeśli dojdzie do tego, że będę miał przemawiać, to wątpiłem w nie. Tak jak wątpiłem w pokojowe załatwienie tego chaosu, jaki zalągł się w arystokratycznym świecie. Wystarczył jeden człowiek, by wprowadzić całą społeczność w jedną wielką dysfunkcję. Miałem złe przeczucia, ale zamierzałem zrobić wszystko, by nie dopuścić do tragedii oraz walczyć o to, co jeszcze nam zostało.
Skinieniem głowy podziękowałem Alphardowi za słowa wsparcia, musiały go trochę kosztować. Doceniałem to, że wreszcie zrozumiał jak ważne jest zjednoczenie, nawet pozorne. Ukazywanie rozłamu w rodzinie nie prowadziło do niczego dobrego, wręcz przeciwnie. Wróg od razu wyczuwał słabe punkty gotów je wykorzystać i to nie było niczym dobrym. Musieliśmy pokazać siłę Blacków, to, że nie można nami pomiatać i wciąż liczymy się w tej politycznej grze. Mogliśmy to okazać będąc jednością, mówić jednym głosem te same, odwieczne prawdy. Jakich inni widocznie nie umieli zaakceptować, więc zamiast odejść z godnością, mącili w świecie, do którego przecież nie chcieli należeć. Idioci.
Ale nawet idiotów nie można było lekceważyć, byli na to zbyt nieprzewidywalni. Należało zachować czujność i nie zamienić pogardy na pobłażliwość, bo gotowi byliby ją obrócić przeciwko nam. Powitałem więc jeszcze wszystkich tych, którzy zjawili się później i z pozorem spokoju obserwowałem wszelkie ruchy sylwetek znajdujących się w zasięgu wzroku. Obecność kobiet owszem, zdziwiła mnie, ale nie przejąłem się tym zbytnio, bo te ośmieszałyby swoje rody, nie nas Blacków, więc nie analizowałem tej sytuacji jakoś szczególnie. Zresztą, może wcale nie zamierzały wdawać się w infantylne dyskusje tylko miały coś mądrego do powiedzenia. Może.
Za to nie zdziwiła mnie ignorancja Crouchów, zawsze było im daleko do dobrego wychowania, więc skupiłem się tylko na powstrzymaniu przed nieeleganckim wywróceniem oczu. Spojrzenie najpierw utkwiłem w przemieszczającym się patrolu, później w dumnie idącym Longbottomie, a na koniec w rozpoczynającym spotkanie lordzie Malfoyu. Bez entuzjazmu powędrowałem wzrokiem do lady Selwyn, która miała przemawiać w imieniu swojego rodu. Jednak się pomyliłem, kobiety naprawdę miały zabierać głos. Cóż, oby opłacało się ich słuchać. Zresztą nie zastanowiłem się nad tym długo kiedy rozległy się kolejne głosy, które wkrótce okazały się nominacjami na nestorów. Moje brwi powędrowały ku górze, nie mogąc zrozumieć tego, co się właśnie stało. Dumni seniorzy oddawali władzę nad rodem młodzikom bez większego doświadczenia, aż miałem ochotę przetrzeć oczy ze zdumienia. Wiele pytań i znaków zapytania pojawiło się w mojej głowie i choć wierzyłem w Morgotha, to i tak całość wydała mi się niesamowitą abstrakcją. Na tyle, że aż na moment straciłem rezon kiedy spojrzałem pytająco na brata. Może on orientował się w tym lepiej niż ja? Dobrze przynajmniej, że z tego wszystkiego nie odłączyłem się od rzeczywistości i mimo doznanego szoku uważnie słuchałem słów kuzyna. Mówiącego pewnie i zdecydowanie, werbalizując to, co myślał każdy członek konserwatywnego rodu. Zgadzałem się z nim w całej rozciągłości, więc pokiwałem z uznaniem głową, kontrolnie zerkając na lorda Acruxa. Ten jednak nie dał żadnego znaku, więc nie rozpocząłem przytakiwania Yaxleyowi w głos, ale byłem na to gotowy. Czekałem na rozwój wydarzeń; być może to był czas dla nowych nestorów swoich rodzin.
Skinieniem głowy podziękowałem Alphardowi za słowa wsparcia, musiały go trochę kosztować. Doceniałem to, że wreszcie zrozumiał jak ważne jest zjednoczenie, nawet pozorne. Ukazywanie rozłamu w rodzinie nie prowadziło do niczego dobrego, wręcz przeciwnie. Wróg od razu wyczuwał słabe punkty gotów je wykorzystać i to nie było niczym dobrym. Musieliśmy pokazać siłę Blacków, to, że nie można nami pomiatać i wciąż liczymy się w tej politycznej grze. Mogliśmy to okazać będąc jednością, mówić jednym głosem te same, odwieczne prawdy. Jakich inni widocznie nie umieli zaakceptować, więc zamiast odejść z godnością, mącili w świecie, do którego przecież nie chcieli należeć. Idioci.
Ale nawet idiotów nie można było lekceważyć, byli na to zbyt nieprzewidywalni. Należało zachować czujność i nie zamienić pogardy na pobłażliwość, bo gotowi byliby ją obrócić przeciwko nam. Powitałem więc jeszcze wszystkich tych, którzy zjawili się później i z pozorem spokoju obserwowałem wszelkie ruchy sylwetek znajdujących się w zasięgu wzroku. Obecność kobiet owszem, zdziwiła mnie, ale nie przejąłem się tym zbytnio, bo te ośmieszałyby swoje rody, nie nas Blacków, więc nie analizowałem tej sytuacji jakoś szczególnie. Zresztą, może wcale nie zamierzały wdawać się w infantylne dyskusje tylko miały coś mądrego do powiedzenia. Może.
Za to nie zdziwiła mnie ignorancja Crouchów, zawsze było im daleko do dobrego wychowania, więc skupiłem się tylko na powstrzymaniu przed nieeleganckim wywróceniem oczu. Spojrzenie najpierw utkwiłem w przemieszczającym się patrolu, później w dumnie idącym Longbottomie, a na koniec w rozpoczynającym spotkanie lordzie Malfoyu. Bez entuzjazmu powędrowałem wzrokiem do lady Selwyn, która miała przemawiać w imieniu swojego rodu. Jednak się pomyliłem, kobiety naprawdę miały zabierać głos. Cóż, oby opłacało się ich słuchać. Zresztą nie zastanowiłem się nad tym długo kiedy rozległy się kolejne głosy, które wkrótce okazały się nominacjami na nestorów. Moje brwi powędrowały ku górze, nie mogąc zrozumieć tego, co się właśnie stało. Dumni seniorzy oddawali władzę nad rodem młodzikom bez większego doświadczenia, aż miałem ochotę przetrzeć oczy ze zdumienia. Wiele pytań i znaków zapytania pojawiło się w mojej głowie i choć wierzyłem w Morgotha, to i tak całość wydała mi się niesamowitą abstrakcją. Na tyle, że aż na moment straciłem rezon kiedy spojrzałem pytająco na brata. Może on orientował się w tym lepiej niż ja? Dobrze przynajmniej, że z tego wszystkiego nie odłączyłem się od rzeczywistości i mimo doznanego szoku uważnie słuchałem słów kuzyna. Mówiącego pewnie i zdecydowanie, werbalizując to, co myślał każdy członek konserwatywnego rodu. Zgadzałem się z nim w całej rozciągłości, więc pokiwałem z uznaniem głową, kontrolnie zerkając na lorda Acruxa. Ten jednak nie dał żadnego znaku, więc nie rozpocząłem przytakiwania Yaxleyowi w głos, ale byłem na to gotowy. Czekałem na rozwój wydarzeń; być może to był czas dla nowych nestorów swoich rodzin.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nareszcie Stonehenge zaczęło wypełniać się znajomymi twarzami. Przywitał się skinieniem głowy z Lucanem i Ulyssesem, uśmiechając się lekko w stronę Julii. Skłamałby mówiąc, że już przeszedł nad jej ślubem do porządku dziennego. Cały czas odczuwał jej brak w rodzinnej posiadłości, chociaż teoretycznie doskonale wiedział, że ten moment wkrótce nastąpi. Przejechał delikatnie palcami po swoich włosach, chcąc w ten sposób zwrócić uwagę na jej charakterystyczną spinkę. Potem skupił się na kolejnych lordach, pojawiających się w kamiennym kręgu, a w szczególności na Alexandrze. Do ostatniej chwili nie był pewny czy się tutaj pojawi, szczególnie, że ostatnimi czasy polityka Selwynów zaczęła się niebezpiecznie wahać. Odwzajemnił jego uścisk, nie spodziewając się tych pospiesznie wypowiedzianych słów. Chociaż czy naprawdę powinny go dziwić? Skupienie wszystkich rodów w jednym miejscu nie mogło obejść się bez negatywnych skutków, Archibald też czuł to w kościach. - Nie martwię się o to - odpowiedział. Może to było zbyt idealistyczne podejście, jednak wierzył, że tak czy siak ta chora sytuacja ulegnie zmianie. Niekoniecznie od razu po szczycie, może dopiero za rok, ale tak właśnie się stanie. Odprowadził Alexandra wzrokiem aż nie usiadł na wyznaczonym dla siebie miejscu. Potem całą uwagę skupił na rozpoczynającym się wydarzeniu.
Zdziwił go brak lorda Fenwicka. Kojarzył go, wszak był blisko spokrewniony z Selwynami. Nowa nestorka wydawała się podejrzana, zresztą nie tylko jemu, bo i wuj Eddard postanowił zabrać głos. Archibald pamiętał jaki był słaby podczas Festiwalu Lata, jednak teraz wydawał się jeszcze bardziej chory i zmęczony. Niezmiennie niepokoił go ten fakt, a załamujący ręce magomedycy tylko potęgowali strach o zdrowie nestora. Odruchowo podszedł bliżej niego, by pomóc mu wstać z chłodnego kamienia. Jak zawsze uważnie słuchał co ma do powiedzenia, spoglądając na jego zmęczoną twarz, lecz kiedy z jego ust padły te słowa, zamarł. Na początku ta informacja do niego nie dotarła, jakby była tak abstrakcyjna, że jego mózg nawet nie zwrócił na nią większej uwagi. Dopiero po chwili poczuł na sobie wzrok wszystkich zgromadzonych i zaczął rozumieć co przed chwilą się stało. Spojrzał na wuja Eddarda ze zdziwieniem, którego nawet nie próbował ukryć, kiedy ten wsuwał mu na palec rodowy sygnet. To zabawne, od dziecka wyobrażał sobie ten moment, ale zawsze wydawał mu się bardzo odległy: bez względu na to czy miał wtedy dziesięć, dwadzieścia, czy trzydzieści lat. Nigdy nie poświęcał tej kwestii wiele czasu, bo przecież miał na to jeszcze ze cztery długie dekady. Tak powinno być, prawda? Powinien osiwieć, zapuścić brodę, nabrać doświadczenia. Zdecydowanie nie był gotowy na taką odpowiedzialność. Przecież prowadzenie Festiwalu Lata niemal spowodowało u niego siwiznę, a jego jedynymi obowiązkami było tylko pilnowanie atrakcji i sędziowanie konkursu kulinarnego. Czy wuj Eddard naprawdę to przemyślał? Prawdopodobnie tak, bo dobrze wiedział, że musi delikatnie wypchnąć Archibalda do przodu. I teraz nie miał innego wyjścia jak nałożyć dobrą maskę do złej gry. Nie było czasu na dalsze przeżywanie tego nieoczekiwanego zwrotu akcji. Dotknął kciukiem chłodnego sygnetu, który miał mu teraz nieprzerwanie przypominać o nowej roli, i wyćwiczonym dumnym krokiem zajął miejsce swojego wuja. Nie mógł powiedzieć, że czuje się jak ryba w wodzie. W tym niewielkim kręgu pełnym starych wyjadaczy czuł się raczej jak potencjalna ofiara. Dopiero po chwili dotarło do niego, że nie tylko on został przed chwilą wyróżniony w podobny sposób. Szczególnie zdziwił go młody Yaxley, który przecież nie mógł być wiele starszy od Rory'ego. Czy to jakiś żart? Wysłuchał jednak jego słów, dających początek przykrej dyskusji.
- Nie mogę się zgodzić z lordem Yaxley'em - powiedział, wstając ze swojego miejsca, żeby wszyscy mogli go dobrze usłyszeć. Dopiero teraz rozejrzał się po zgromadzonych, wyłapując wśród nich twarze bliskich. - Od dłuższego czasu w naszym kraju dzieją się niepokojące rzeczy. Na początku powołanie policji antymugolskiej i zerwanie kontaktów z mugolskim rządem. Wyjście z Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów, wzrost liczby tajemniczych morderstw. Czy pamiętają państwo o zaplanowanej akcji rzucania bombardy na londyńskie zabytki? Nie zapominajmy o mrocznych znakach, coraz częściej pojawiających się na niebie. Włamaniach. W końcu o zamachu na Ministerstwo Magii. Byłem tam, leczyłem rannych, i na własne oczy widziałem ogrom tego okrucieństwa - przerwał na chwilę. Miał nadzieję, że chociaż część zgromadzonych zrobi rachunek sumienia, przypominając sobie o wszystkich strasznych wydarzeniach, jakie miały miejsce w ciągu ostatnich miesięcy. - Nie da się ukryć, że sytuacja w naszym kraju była fatalna jeszcze przed wstąpieniem lorda Longbottoma na stanowisko ministra. Wprowadził zmiany koniecznie do zaprowadzenia porządku. Wykazał się przy tym siłą charakteru i doskonałą organizacją. Przecież nie można pozwolić, żeby czarnoksiężnicy beztrosko chodzili po ulicach i zabijali niewinnych ludzi. Wysadzali budynki. Szerzyli terror. Na naszych oczach tworzą się organizacje, zrzeszające takie osoby. Mamy się im przyglądać i czekać aż zapukają do naszych drzwi? To oczywiste, że należało przedsięwziąć odpowiednie kroki. Takie decyzje nigdy nie są łatwe, ale czasem konieczne. Aurorzy z pewnością przechodzą szkolenie - zerknął na młodego lorda Yaxley'a. - Poza tym pozwolenie na korzystanie z tego zaklęcia nie oznacza, że każdy rzuca je na prawo i lewo. Myślę jednak, że o tym lepiej wypowiedzą się sami zainteresowani - tu spojrzał na Artura i stojącego nieopodal Anthony'ego. Nie chciał wymądrzać się w temacie, na który nie posiadał wystarczająco dużej wiedzy. Szczególnie, gdy znajdowały się tutaj osoby bezpośrednio z nim związane. - Nie uważam również, by którykolwiek z naszych rodów został w jakikolwiek sposób oczerniony. To naturalne, że czasem mogą gdzieś wyniknąć pewne nieścisłości. Szczególnie teraz, kiedy wprowadzono stan wojenny, należy pomagać służbom bezpieczeństwa i szybko rozwiewać wszelkie wątpliwości. Jeżeli zechcianoby sprawdzić nasze rodowe szklarnie, wpuściłbym do nich funkcjonariuszy. Nie mamy nic do ukrycia - spojrzał na Yaxley'a i siedzącego obok Burke'a. Przecież to było jasne, że coś ukrywają. Kontynuował dopiero po krótkiej przerwie, spoglądając już na wszystkich obecnych. - Przed chwilą z ust lorda Yaxley'a padły bardzo ważne słowa. Powiedział, że to nie czas na rewolucje. I mam wrażenie, że to nasz główny problem. Nigdy nie jesteśmy na nie gotowi. A właśnie teraz są nam najbardziej potrzebne. Proszę się nad tym zastanowić. Oczywiście wyrażam przy tym swoje poparcie dla lorda Harolda Longbottoma. Dziękuję - zakończył, spokojnie zajmując swoje miejsce. Wiedział, że nie powiedział wszystkiego. Wiedział też, że za chwilę zostanie skrytykowany przez następnych nestorów. Powtarzał sobie jednak słowa Aleksandra, głęboko wierząc, że tym razem się nie myli.
Zdziwił go brak lorda Fenwicka. Kojarzył go, wszak był blisko spokrewniony z Selwynami. Nowa nestorka wydawała się podejrzana, zresztą nie tylko jemu, bo i wuj Eddard postanowił zabrać głos. Archibald pamiętał jaki był słaby podczas Festiwalu Lata, jednak teraz wydawał się jeszcze bardziej chory i zmęczony. Niezmiennie niepokoił go ten fakt, a załamujący ręce magomedycy tylko potęgowali strach o zdrowie nestora. Odruchowo podszedł bliżej niego, by pomóc mu wstać z chłodnego kamienia. Jak zawsze uważnie słuchał co ma do powiedzenia, spoglądając na jego zmęczoną twarz, lecz kiedy z jego ust padły te słowa, zamarł. Na początku ta informacja do niego nie dotarła, jakby była tak abstrakcyjna, że jego mózg nawet nie zwrócił na nią większej uwagi. Dopiero po chwili poczuł na sobie wzrok wszystkich zgromadzonych i zaczął rozumieć co przed chwilą się stało. Spojrzał na wuja Eddarda ze zdziwieniem, którego nawet nie próbował ukryć, kiedy ten wsuwał mu na palec rodowy sygnet. To zabawne, od dziecka wyobrażał sobie ten moment, ale zawsze wydawał mu się bardzo odległy: bez względu na to czy miał wtedy dziesięć, dwadzieścia, czy trzydzieści lat. Nigdy nie poświęcał tej kwestii wiele czasu, bo przecież miał na to jeszcze ze cztery długie dekady. Tak powinno być, prawda? Powinien osiwieć, zapuścić brodę, nabrać doświadczenia. Zdecydowanie nie był gotowy na taką odpowiedzialność. Przecież prowadzenie Festiwalu Lata niemal spowodowało u niego siwiznę, a jego jedynymi obowiązkami było tylko pilnowanie atrakcji i sędziowanie konkursu kulinarnego. Czy wuj Eddard naprawdę to przemyślał? Prawdopodobnie tak, bo dobrze wiedział, że musi delikatnie wypchnąć Archibalda do przodu. I teraz nie miał innego wyjścia jak nałożyć dobrą maskę do złej gry. Nie było czasu na dalsze przeżywanie tego nieoczekiwanego zwrotu akcji. Dotknął kciukiem chłodnego sygnetu, który miał mu teraz nieprzerwanie przypominać o nowej roli, i wyćwiczonym dumnym krokiem zajął miejsce swojego wuja. Nie mógł powiedzieć, że czuje się jak ryba w wodzie. W tym niewielkim kręgu pełnym starych wyjadaczy czuł się raczej jak potencjalna ofiara. Dopiero po chwili dotarło do niego, że nie tylko on został przed chwilą wyróżniony w podobny sposób. Szczególnie zdziwił go młody Yaxley, który przecież nie mógł być wiele starszy od Rory'ego. Czy to jakiś żart? Wysłuchał jednak jego słów, dających początek przykrej dyskusji.
- Nie mogę się zgodzić z lordem Yaxley'em - powiedział, wstając ze swojego miejsca, żeby wszyscy mogli go dobrze usłyszeć. Dopiero teraz rozejrzał się po zgromadzonych, wyłapując wśród nich twarze bliskich. - Od dłuższego czasu w naszym kraju dzieją się niepokojące rzeczy. Na początku powołanie policji antymugolskiej i zerwanie kontaktów z mugolskim rządem. Wyjście z Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów, wzrost liczby tajemniczych morderstw. Czy pamiętają państwo o zaplanowanej akcji rzucania bombardy na londyńskie zabytki? Nie zapominajmy o mrocznych znakach, coraz częściej pojawiających się na niebie. Włamaniach. W końcu o zamachu na Ministerstwo Magii. Byłem tam, leczyłem rannych, i na własne oczy widziałem ogrom tego okrucieństwa - przerwał na chwilę. Miał nadzieję, że chociaż część zgromadzonych zrobi rachunek sumienia, przypominając sobie o wszystkich strasznych wydarzeniach, jakie miały miejsce w ciągu ostatnich miesięcy. - Nie da się ukryć, że sytuacja w naszym kraju była fatalna jeszcze przed wstąpieniem lorda Longbottoma na stanowisko ministra. Wprowadził zmiany koniecznie do zaprowadzenia porządku. Wykazał się przy tym siłą charakteru i doskonałą organizacją. Przecież nie można pozwolić, żeby czarnoksiężnicy beztrosko chodzili po ulicach i zabijali niewinnych ludzi. Wysadzali budynki. Szerzyli terror. Na naszych oczach tworzą się organizacje, zrzeszające takie osoby. Mamy się im przyglądać i czekać aż zapukają do naszych drzwi? To oczywiste, że należało przedsięwziąć odpowiednie kroki. Takie decyzje nigdy nie są łatwe, ale czasem konieczne. Aurorzy z pewnością przechodzą szkolenie - zerknął na młodego lorda Yaxley'a. - Poza tym pozwolenie na korzystanie z tego zaklęcia nie oznacza, że każdy rzuca je na prawo i lewo. Myślę jednak, że o tym lepiej wypowiedzą się sami zainteresowani - tu spojrzał na Artura i stojącego nieopodal Anthony'ego. Nie chciał wymądrzać się w temacie, na który nie posiadał wystarczająco dużej wiedzy. Szczególnie, gdy znajdowały się tutaj osoby bezpośrednio z nim związane. - Nie uważam również, by którykolwiek z naszych rodów został w jakikolwiek sposób oczerniony. To naturalne, że czasem mogą gdzieś wyniknąć pewne nieścisłości. Szczególnie teraz, kiedy wprowadzono stan wojenny, należy pomagać służbom bezpieczeństwa i szybko rozwiewać wszelkie wątpliwości. Jeżeli zechcianoby sprawdzić nasze rodowe szklarnie, wpuściłbym do nich funkcjonariuszy. Nie mamy nic do ukrycia - spojrzał na Yaxley'a i siedzącego obok Burke'a. Przecież to było jasne, że coś ukrywają. Kontynuował dopiero po krótkiej przerwie, spoglądając już na wszystkich obecnych. - Przed chwilą z ust lorda Yaxley'a padły bardzo ważne słowa. Powiedział, że to nie czas na rewolucje. I mam wrażenie, że to nasz główny problem. Nigdy nie jesteśmy na nie gotowi. A właśnie teraz są nam najbardziej potrzebne. Proszę się nad tym zastanowić. Oczywiście wyrażam przy tym swoje poparcie dla lorda Harolda Longbottoma. Dziękuję - zakończył, spokojnie zajmując swoje miejsce. Wiedział, że nie powiedział wszystkiego. Wiedział też, że za chwilę zostanie skrytykowany przez następnych nestorów. Powtarzał sobie jednak słowa Aleksandra, głęboko wierząc, że tym razem się nie myli.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Słowa pocieszenia od Archibalda były nieprzekonujące. Dałem mu o tym znać bardzo dobrze, przechylając głowę na bok i unosząc wymownie brwi, zanim nie opuściłem jego boku aby dołączyć do tej części mojej rodziny, z którą dzieliłem nazwisko. I pierwszą rzeczą, którą zauważyłem był brak nestora Fenwicka. Zamurowało mnie, widząc na jego miejscu ciotkę Morganę, jak zwykle wydającą się mieć o sobie tak wysokie mniemanie jakby stopami stąpała po chmurach. Patrzyłem się na nią szeroko otwartymi oczami, nie wierząc w myśl, która uparcie stukała do mego umysłu. Nestor Fenwick był przecież najmłodszym z nestorów, cieszył się naprawdę dobrym zdrowiem. Nie wierzyłem w jej słowa, że to nieoczekiwana choroba zabrała go akurat dzisiaj. Nie przepadałem za ciotką i nie musiałem mieć po temu pamięci. Wystarczyło mi zresztą spojrzeć na Archibalda i jego reakcję. To nie była dobra zmiana. Moje spojrzenie rozpaczliwie utkwione w kuzynie pozwoliło mi jednak na doświadczenie chwili niesamowitej, wiekopomnej. Serce zabiło mi mocniej, kiedy sir Eddard powstał z miejsca i uczynił swym następcą właśnie Archibalda. Wyprostowałem się, a moje usta wygięły się w uśmiechu. Ach, jaki Archibald był przerażony! Trwało to jednak tylko chwilę - nie spodziewałem się po moim kuzynie niczego innego niźli odpowiedniego zachowania. Był białą owcą w tym pokoleniu naszych rodzin, utrzymywałem to zdanie niezmiennie już od kilku lat obserwując wyczyny zarówno własne, jak i jego rodzeństwa.
Pozostałe zmiany cieszyły mniej, a bardziej budziły wątpliwości. Widząc, jak Tristan i Morgoth zostają namaszczeni na nestorów wszelkie oznaki radości zniknęły z mej twarzy. Łatwo nie będzie.
Jako pierwszy przemówił właśnie młody Yaxley, starszy ode mnie ledwie o rok. Krew w moich żyłach zawrzała, kiedy słuchałem wierutnych bzdur z jego ust. Później odezwał się Archibald, a ja wiedziałem, że nie mogę zostawić słów kuzyna brzęczących w powietrzu samotnie. Podniosłem się z miejsca i podszedłem do przodu.
- Szanowni lordowie, szanowne lady. Dziś głos zabieram w imieniu swoim i mojej szanownej kuzynki Lucindy, która niestety nie mogła się pojawić na szczycie. Lord Prewett niejednokrotnie już przemawiał z rozsądkiem, dzisiaj jest nie inaczej. Nie będę więc powielał jego słów - powiedziałem, skłaniając ku kuzynowi głowę. - Szaleństwo, w którym nasz świat aktualnie tkwi ma swoje źródła wcześniej niż rozpoczęcie kadencji ministra Longbottoma. On postanowił mu zaradzić, za co spotkał się z falą krytyki. Spotkał się z falą krytyki jak cokolwiek, co miałoby zmienić skostniałe ramy, w których żyjemy. Boimy się zmian, wolimy kurczowo trzymać się wiekowej tradycji - która przecież powstała w czasach zupełnie innych niż te, w których aktualnie żyjemy. Trzymając się przeszłości przegapimy moment, w którym nadchodzi przyszłość - powiodłem wzrokiem po zgromadzonych. Tak niewiele przyjaznych twarzy wśród nich. - Minister Longbottom spotkał się z falą krytyki dlatego, że działa jawnie. Ludzie, którzy swoje zmiany wprowadzają po cichu, za plecami innych, w mroku - ich nikt nie widzi. Za to skutki ich działań czujemy wszyscy. Popioły, które zostały z ministerstwa magii są tego jawnym dowodem. Śmierć Jordana Rogersa, którą przyniósł mu niejaki Lord Voldemort - przerwałem i wziąłem głęboki oddech. Czy ja aby nie porwałem się z motyką na słońce?
- Pojawili się wśród nas tacy, którzy chcą wartościować istnienia, nadawać im różne wagi, dzielić na lepszych i gorszych. A tak naprawdę każdy z nas krwawi tak samo, nie ważne jak wysoko został urodzony. Lord Yaxley pięknie mówi o rozliczaniu z każdego zabitego, o sprawiedliwości, zdradzie, oszustwie, wystąpieniu przeciw tradycji. Mówi o braku kompetencji, braku wiedzy, braku szacunku do wiekowej kultury. Te wartości są są wzniosłe, doprawdy, lecz czy da się przyrównać je do wartości, jaką ma ludzkie życie? Skoro lord Yaxley pragnie sprawiedliwości, jestem zdania, że powinien jej dostać - przeniosłem spojrzenie na Morgotha, było zimne niczym lód. - Sir Morgoth Yaxley wniósł o wotum nieufności względem ministra Longbottoma, ja zaś nie ufam słowom lorda Yaxleya. Burzy się listem, który ma uderzać w jego najbliższych. Co mają zrobić więc wszyscy ci, którzy nie tak dawno temu stracili najbliższych w pożarze ministerstwa magii? Pożarze, w którym zginęły bądź zaginęły setki ludzi, setki rodzin w które własną wolą rzucenia zaklęcia szatańskiej pożogi uderzył zasiadający tu zarówno lord Morgoth Yaxley jak i lord Tristan Rosier? Jako naoczny świadek tego zdarzenia oskarżam wymienionych lordów o zdradę stanu - powiedziałem i zamilknąłem, przenosząc spojrzenie na Ministra Magii. Stałem wyprostowany, bałem się nabrać oddechu, jakkolwiek poruszyć. A serce waliło mi jak oszalałe.
Pozostałe zmiany cieszyły mniej, a bardziej budziły wątpliwości. Widząc, jak Tristan i Morgoth zostają namaszczeni na nestorów wszelkie oznaki radości zniknęły z mej twarzy. Łatwo nie będzie.
Jako pierwszy przemówił właśnie młody Yaxley, starszy ode mnie ledwie o rok. Krew w moich żyłach zawrzała, kiedy słuchałem wierutnych bzdur z jego ust. Później odezwał się Archibald, a ja wiedziałem, że nie mogę zostawić słów kuzyna brzęczących w powietrzu samotnie. Podniosłem się z miejsca i podszedłem do przodu.
- Szanowni lordowie, szanowne lady. Dziś głos zabieram w imieniu swoim i mojej szanownej kuzynki Lucindy, która niestety nie mogła się pojawić na szczycie. Lord Prewett niejednokrotnie już przemawiał z rozsądkiem, dzisiaj jest nie inaczej. Nie będę więc powielał jego słów - powiedziałem, skłaniając ku kuzynowi głowę. - Szaleństwo, w którym nasz świat aktualnie tkwi ma swoje źródła wcześniej niż rozpoczęcie kadencji ministra Longbottoma. On postanowił mu zaradzić, za co spotkał się z falą krytyki. Spotkał się z falą krytyki jak cokolwiek, co miałoby zmienić skostniałe ramy, w których żyjemy. Boimy się zmian, wolimy kurczowo trzymać się wiekowej tradycji - która przecież powstała w czasach zupełnie innych niż te, w których aktualnie żyjemy. Trzymając się przeszłości przegapimy moment, w którym nadchodzi przyszłość - powiodłem wzrokiem po zgromadzonych. Tak niewiele przyjaznych twarzy wśród nich. - Minister Longbottom spotkał się z falą krytyki dlatego, że działa jawnie. Ludzie, którzy swoje zmiany wprowadzają po cichu, za plecami innych, w mroku - ich nikt nie widzi. Za to skutki ich działań czujemy wszyscy. Popioły, które zostały z ministerstwa magii są tego jawnym dowodem. Śmierć Jordana Rogersa, którą przyniósł mu niejaki Lord Voldemort - przerwałem i wziąłem głęboki oddech. Czy ja aby nie porwałem się z motyką na słońce?
- Pojawili się wśród nas tacy, którzy chcą wartościować istnienia, nadawać im różne wagi, dzielić na lepszych i gorszych. A tak naprawdę każdy z nas krwawi tak samo, nie ważne jak wysoko został urodzony. Lord Yaxley pięknie mówi o rozliczaniu z każdego zabitego, o sprawiedliwości, zdradzie, oszustwie, wystąpieniu przeciw tradycji. Mówi o braku kompetencji, braku wiedzy, braku szacunku do wiekowej kultury. Te wartości są są wzniosłe, doprawdy, lecz czy da się przyrównać je do wartości, jaką ma ludzkie życie? Skoro lord Yaxley pragnie sprawiedliwości, jestem zdania, że powinien jej dostać - przeniosłem spojrzenie na Morgotha, było zimne niczym lód. - Sir Morgoth Yaxley wniósł o wotum nieufności względem ministra Longbottoma, ja zaś nie ufam słowom lorda Yaxleya. Burzy się listem, który ma uderzać w jego najbliższych. Co mają zrobić więc wszyscy ci, którzy nie tak dawno temu stracili najbliższych w pożarze ministerstwa magii? Pożarze, w którym zginęły bądź zaginęły setki ludzi, setki rodzin w które własną wolą rzucenia zaklęcia szatańskiej pożogi uderzył zasiadający tu zarówno lord Morgoth Yaxley jak i lord Tristan Rosier? Jako naoczny świadek tego zdarzenia oskarżam wymienionych lordów o zdradę stanu - powiedziałem i zamilknąłem, przenosząc spojrzenie na Ministra Magii. Stałem wyprostowany, bałem się nabrać oddechu, jakkolwiek poruszyć. A serce waliło mi jak oszalałe.
Wśród znajomych i bliskich mu rodów zdołał wyłapać jeszcze Ollivanderów, Artura Longbottoma i Alexandra Selwyna. Ich obdarzył przyjemnym uśmiechem i skinięciem nakrycia głowy, kiedy tylko ich zauważył. Równie przyjemny był tylko wobec Lupusa i Alpharda Blacków, z którymi miał chociaż drobne, choć kruche powiązania. Głębokim westchnieniem przyjął obecność Lucana. Resztę, o ile jakiekolwiek inne spojrzały zetknęły się z jego, powitał jedynie skromnym skinięciem, bez większych powitań. Natychmiast natomiast zbliżył się, choć nie przekroczył, miejsca które zajmowali Longbottomowie, chcąc mieć w razie czego możliwość wymieniania opinii z samym Arturem. To właśnie im należało się największe wsparcie, biorąc pod uwagę to, że całe zbiorowisko żmij z pewnością będzie chciało ich zaatakować.
Spotkanie natomiast się rozpoczęło. A lordowi Malfoyowi nie potrzeba było wiele, żeby zacząć atakować Haralda Longbottoma. Anthony natychmiast się oburzył, jak i kilka innych członków jego rodu. Lęgowisko żmij! Oto czym było całe to spotkanie! Rody konserwatywne, z kolei, jak mu się zdawało, i tak miały tutaj znaczącą większość, więc cała ta rozmowa i zjazd był niepotrzebny. Skoro jednak tego chcieli – niech im będzie, niech widzą, że pomimo większości i tak mają przeciwników! Dobrze, że sam Minister nie był poruszony tymi zagrywkami.
Spochmurniał, kiedy usłyszał smutną nowinę dotyczącą lorda Selwyna. Natychmiast zdjął beret, chcąc chociaż w ten sposób wyrazić żal. Czarownica, która podjęła rolę nowego nestora wydawała się, na pierwszy rzut oka, być odpowiednim zamiennikiem, nawet jeżeli była kobietą. Czasy się zmieniały… może i ta zmiana okaże się być dobra dla jej rodu. Jego spojrzenie natychmiast przeszło na starego, ale poczciwego lorda Eddarda Prewetta. Na twarzy Anthony’ego natychmiast wstąpił uśmiech. Nie spodziewał się jednak tego, co miał zaraz usłyszeć. Natychmiast wybałuszył oczy, zupełnie zaskoczony tym, co usłyszał. Natychmiast wlepił swoje spojrzenie w rudowłosej czuprynie przyjaciela. Czuł się dumny z tego, co usłyszał, zupełnie tak, jak gdyby on sam należał do rodu Prewettów.
– Brawo, brawo – wymsknęły mu się głośne gratulacje. W ruch poszły i dłonie, i oklaski nie tylko od niego, ale i od dwóch innych Macmillanów. Reszta postanowiła zachować powagę, choć pewnie sami, drobnym gestem, wyrazili gratulacje. On sam szybko się uciszył, czując że trochę go poniosło. Zasalutował beretem w stronę poczciwego i dobrego byłego już lorda nestora Prewettów.
Kolejne zmiany lordów nestorów nie przyjmował już tak entuzjastycznie. Nie miał z nimi najlepszego kontaku. Rosiera z kolei kojarzył przelotnie i to z zawodów w labiryncie, które („dzięki” lady Rosier) skończyły się dla niego wielotygodniową głodówką i wyniszczającym braku snu. Burke i Yaxleya w ogóle nie kojarzył, ale byli wrogami jego rodu!
Z zainteresowaniem zaczął wysłuchiwać tego, co nowy lord nestor Yaxleyów miał do powiedzenia. On pierwszy zaczął przemowę. Zainteresowanie jednak szybko zamieniło się w oburzenie. Jakie brutalne metody pracy aurorów? O czym on w ogóle mówił? A skoro czepiał się zaklęć niewybaczalnych, to dlaczego nie wspomniał o tym kto wspiera tych, którzy zaatakowali Ministerstwo? Oburzające! Z większą radością i spokojem przyjął słowa Archibalda. Przynajmniej on odważył się powiedzieć to, co powinno być powiedziane. Po jego słowach natychmiast wstał. To samo odważył się zrobić Alexander.
– Proszę o głos, lordzie nestorze – zwrócił się w stronę lorda Sorphona Macmillana, ale nie czekał na słowne potwierdzenie. Nie wytrzymał. Nie potrafił milczeć. Być może na tym polegała butność Macmillanów.– To, co mówi lord Yaxley jest oburzające! – tu spojrzał na Morgotha. Nie bał się konfrontacji, bardziej bał się tylko tego, że lord Sorphon mógłby go uciszyć. – To są czyste insynuacje! W całej tej dyskusji, myślę że większość lub wszyscy moi krewni – tu rozejrzał się po wszystkich zebranych Macmillanach – zgodziłaby się ze słowami lorda Archibalda Prewetta. – Tu kilku wujków krzyknęło „aye”. – Lord Harald Longbottom podejmuje odpowiednie kroki. Rewolucyjne, owszem, ale właściwe! Skoro mówimy o sprawiedliwości… Czy ktoś z szanownych członków rodów opowiadających się za czystością krwi może odpowiedzieć mi na pytanie kto odpowie za śmierć wszystkich tych, którzy poginęli w trakcie pożaru Ministerstwa? Kto odpowie za śmierć nie tylko „nieszlachetnie urodzonych”, ale i przedstawicieli wielu szlachetnie urodzonych osób? Pozwolę sobie przeczytać kilka nazwisk – tu sięgnął po swoją kopertę i wyciągnął papier, na którym miał zapisanych kilka informacji. – Anthony Crouch, Lilith Greengrass, Thalia Fawley, Mavis Travers. Gdzie sprawiedliwość dla nich?! Gdzie sprawiedliwość dla pozostałych? Czy może liczą się dla niektórych tylko gaelony i nienaruszalność brudnych interesów?! – podniósł głos. – Mamy pozwolić na to, żeby mordercy byli na wolności, a wszyscy czarodzieje powinni pozamykać się w swoich domach i rezydencjach bojąc się każdego dnia o swoje życie? Może się mylę, mam nadzieję, że tutaj szanowny lord nestor Macmillan i lord Harald Longbottom mnie poprawią, ale jeszcze chwila, a będziemy mieli wojnę nie tylko z tymi… śmierciożercami i rycerzami, ale i z mugolami. I proszę mi wybaczyć za to, co powiem, ale my Macmillanowie nie potrafimy ładnie ubierać słów, jak przedstawiciele innych rodów. Nie potrafimy pięknie kłamać… Muszę to jednak powiedzieć. Skoro niektórzy lordowie tak bardzo boją się inspekcji na swoich ziemiach, to znaczy, że coś kryją, a ich zamiary są niecne i podłe, tak samo jak słowa. Ja i mój ród się nie boimy! Jeżeli jest to potrzebne i konieczne, mam nadzieję, że w tym poprze mnie mój lord nestor, lord Longbottom może sprawdzić nasze ziemie, skontrolować wszystko, co posiadamy, a co jest potrzebne do skontrolowania. Nie mamy nic, absolutnie nic do ukrycia. Może poza starymi dębowymi beczkami z pięćdziesięcioletnią whisky, ale i nimi chętnie podzielimy się z inspektorami, jeżeli zapukają na nasze drzwi. Nie boimy się niczego w przeciwieństwie do niektórych lordów krzyczących o naruszeniu prywatności. Tutaj chodzi o bezpieczeństwo całej Anglii, aye?! – rozejrzał się po swoich wujkach, którzy zawtórowali za nim. Wyczekujące spojrzenie padło jednak na lorda Sorphona. – Jeżeli mogę odezwać się w imieniu całego mojego rodu, wasza lordowska mość… My, Macmillanowie jesteśmy za Longbottomami, stoimy murem naszym Ministrem. Ta funkcja nie jest po to, żeby udawać, że nic się nie dzieje, jakby to niektórzy chcieli. Lord Longbottom dobrze robi kontrolując wszystko, sprawdzając każdy kąt i szukając ludzi odpowiedzialnych za to, co się dzieje. Na tym polega jego rola i ma do tego pełne prawo! Rody, które nie mają nic do czynienia z tym, co się działo nie mają czego się bać. A jeżeli jakikolwiek ród jest winny, powinien się bać! Tutaj rację ma także lord Selwyn. Niektórzy atakują Ministra tylko dlatego, że działa jawnie w przeciwieństwie do nich! A ja wierzę w jego szczerość i świadectwo tego co widział i powątpiewam we wskazanych przez niego lordów! Popieram jego wotum nieufności wobec lorda Rosiera i Yaxleya i mam nadzieję, że mój ród także je popiera! A oszczerstwa wobec lorda Longbottoma to insynuacje wyssane z palca, tak samo jak wotum nieufności wobec niego, wymyślone przez lorda Yaxleya!
Być może zapomniał o etykiecie, ale był Macmillanem. Typowym Macmillanem „pozbawionym manier”, skłonnym do brawury, czasem nieokrzesanym, mówiącym otwarcie to, co miał na myśli. Nie potrafił udawać, a słowa lorda Yaxleya wzbudziły w nim furię nad którą nie mógł zapanować. Był czerwony ze złości. Możliwe, że kilka razy zgubił się we własnej wypowiedzi, ale to nie było ważne. Ważny był głos sprzeciwu wobec bujd.
Spotkanie natomiast się rozpoczęło. A lordowi Malfoyowi nie potrzeba było wiele, żeby zacząć atakować Haralda Longbottoma. Anthony natychmiast się oburzył, jak i kilka innych członków jego rodu. Lęgowisko żmij! Oto czym było całe to spotkanie! Rody konserwatywne, z kolei, jak mu się zdawało, i tak miały tutaj znaczącą większość, więc cała ta rozmowa i zjazd był niepotrzebny. Skoro jednak tego chcieli – niech im będzie, niech widzą, że pomimo większości i tak mają przeciwników! Dobrze, że sam Minister nie był poruszony tymi zagrywkami.
Spochmurniał, kiedy usłyszał smutną nowinę dotyczącą lorda Selwyna. Natychmiast zdjął beret, chcąc chociaż w ten sposób wyrazić żal. Czarownica, która podjęła rolę nowego nestora wydawała się, na pierwszy rzut oka, być odpowiednim zamiennikiem, nawet jeżeli była kobietą. Czasy się zmieniały… może i ta zmiana okaże się być dobra dla jej rodu. Jego spojrzenie natychmiast przeszło na starego, ale poczciwego lorda Eddarda Prewetta. Na twarzy Anthony’ego natychmiast wstąpił uśmiech. Nie spodziewał się jednak tego, co miał zaraz usłyszeć. Natychmiast wybałuszył oczy, zupełnie zaskoczony tym, co usłyszał. Natychmiast wlepił swoje spojrzenie w rudowłosej czuprynie przyjaciela. Czuł się dumny z tego, co usłyszał, zupełnie tak, jak gdyby on sam należał do rodu Prewettów.
– Brawo, brawo – wymsknęły mu się głośne gratulacje. W ruch poszły i dłonie, i oklaski nie tylko od niego, ale i od dwóch innych Macmillanów. Reszta postanowiła zachować powagę, choć pewnie sami, drobnym gestem, wyrazili gratulacje. On sam szybko się uciszył, czując że trochę go poniosło. Zasalutował beretem w stronę poczciwego i dobrego byłego już lorda nestora Prewettów.
Kolejne zmiany lordów nestorów nie przyjmował już tak entuzjastycznie. Nie miał z nimi najlepszego kontaku. Rosiera z kolei kojarzył przelotnie i to z zawodów w labiryncie, które („dzięki” lady Rosier) skończyły się dla niego wielotygodniową głodówką i wyniszczającym braku snu. Burke i Yaxleya w ogóle nie kojarzył, ale byli wrogami jego rodu!
Z zainteresowaniem zaczął wysłuchiwać tego, co nowy lord nestor Yaxleyów miał do powiedzenia. On pierwszy zaczął przemowę. Zainteresowanie jednak szybko zamieniło się w oburzenie. Jakie brutalne metody pracy aurorów? O czym on w ogóle mówił? A skoro czepiał się zaklęć niewybaczalnych, to dlaczego nie wspomniał o tym kto wspiera tych, którzy zaatakowali Ministerstwo? Oburzające! Z większą radością i spokojem przyjął słowa Archibalda. Przynajmniej on odważył się powiedzieć to, co powinno być powiedziane. Po jego słowach natychmiast wstał. To samo odważył się zrobić Alexander.
– Proszę o głos, lordzie nestorze – zwrócił się w stronę lorda Sorphona Macmillana, ale nie czekał na słowne potwierdzenie. Nie wytrzymał. Nie potrafił milczeć. Być może na tym polegała butność Macmillanów.– To, co mówi lord Yaxley jest oburzające! – tu spojrzał na Morgotha. Nie bał się konfrontacji, bardziej bał się tylko tego, że lord Sorphon mógłby go uciszyć. – To są czyste insynuacje! W całej tej dyskusji, myślę że większość lub wszyscy moi krewni – tu rozejrzał się po wszystkich zebranych Macmillanach – zgodziłaby się ze słowami lorda Archibalda Prewetta. – Tu kilku wujków krzyknęło „aye”. – Lord Harald Longbottom podejmuje odpowiednie kroki. Rewolucyjne, owszem, ale właściwe! Skoro mówimy o sprawiedliwości… Czy ktoś z szanownych członków rodów opowiadających się za czystością krwi może odpowiedzieć mi na pytanie kto odpowie za śmierć wszystkich tych, którzy poginęli w trakcie pożaru Ministerstwa? Kto odpowie za śmierć nie tylko „nieszlachetnie urodzonych”, ale i przedstawicieli wielu szlachetnie urodzonych osób? Pozwolę sobie przeczytać kilka nazwisk – tu sięgnął po swoją kopertę i wyciągnął papier, na którym miał zapisanych kilka informacji. – Anthony Crouch, Lilith Greengrass, Thalia Fawley, Mavis Travers. Gdzie sprawiedliwość dla nich?! Gdzie sprawiedliwość dla pozostałych? Czy może liczą się dla niektórych tylko gaelony i nienaruszalność brudnych interesów?! – podniósł głos. – Mamy pozwolić na to, żeby mordercy byli na wolności, a wszyscy czarodzieje powinni pozamykać się w swoich domach i rezydencjach bojąc się każdego dnia o swoje życie? Może się mylę, mam nadzieję, że tutaj szanowny lord nestor Macmillan i lord Harald Longbottom mnie poprawią, ale jeszcze chwila, a będziemy mieli wojnę nie tylko z tymi… śmierciożercami i rycerzami, ale i z mugolami. I proszę mi wybaczyć za to, co powiem, ale my Macmillanowie nie potrafimy ładnie ubierać słów, jak przedstawiciele innych rodów. Nie potrafimy pięknie kłamać… Muszę to jednak powiedzieć. Skoro niektórzy lordowie tak bardzo boją się inspekcji na swoich ziemiach, to znaczy, że coś kryją, a ich zamiary są niecne i podłe, tak samo jak słowa. Ja i mój ród się nie boimy! Jeżeli jest to potrzebne i konieczne, mam nadzieję, że w tym poprze mnie mój lord nestor, lord Longbottom może sprawdzić nasze ziemie, skontrolować wszystko, co posiadamy, a co jest potrzebne do skontrolowania. Nie mamy nic, absolutnie nic do ukrycia. Może poza starymi dębowymi beczkami z pięćdziesięcioletnią whisky, ale i nimi chętnie podzielimy się z inspektorami, jeżeli zapukają na nasze drzwi. Nie boimy się niczego w przeciwieństwie do niektórych lordów krzyczących o naruszeniu prywatności. Tutaj chodzi o bezpieczeństwo całej Anglii, aye?! – rozejrzał się po swoich wujkach, którzy zawtórowali za nim. Wyczekujące spojrzenie padło jednak na lorda Sorphona. – Jeżeli mogę odezwać się w imieniu całego mojego rodu, wasza lordowska mość… My, Macmillanowie jesteśmy za Longbottomami, stoimy murem naszym Ministrem. Ta funkcja nie jest po to, żeby udawać, że nic się nie dzieje, jakby to niektórzy chcieli. Lord Longbottom dobrze robi kontrolując wszystko, sprawdzając każdy kąt i szukając ludzi odpowiedzialnych za to, co się dzieje. Na tym polega jego rola i ma do tego pełne prawo! Rody, które nie mają nic do czynienia z tym, co się działo nie mają czego się bać. A jeżeli jakikolwiek ród jest winny, powinien się bać! Tutaj rację ma także lord Selwyn. Niektórzy atakują Ministra tylko dlatego, że działa jawnie w przeciwieństwie do nich! A ja wierzę w jego szczerość i świadectwo tego co widział i powątpiewam we wskazanych przez niego lordów! Popieram jego wotum nieufności wobec lorda Rosiera i Yaxleya i mam nadzieję, że mój ród także je popiera! A oszczerstwa wobec lorda Longbottoma to insynuacje wyssane z palca, tak samo jak wotum nieufności wobec niego, wymyślone przez lorda Yaxleya!
Być może zapomniał o etykiecie, ale był Macmillanem. Typowym Macmillanem „pozbawionym manier”, skłonnym do brawury, czasem nieokrzesanym, mówiącym otwarcie to, co miał na myśli. Nie potrafił udawać, a słowa lorda Yaxleya wzbudziły w nim furię nad którą nie mógł zapanować. Był czerwony ze złości. Możliwe, że kilka razy zgubił się we własnej wypowiedzi, ale to nie było ważne. Ważny był głos sprzeciwu wobec bujd.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W milczeniu obserwował wszystko to, co zaczęło dziać wraz z uniesieniem kamieni tworzących podest dla nestora Malfoyów. Jego uwaga w całości została poświęcona usłyszanym słowom. Spojrzenie wędrowało tam, gdzie i wzrok gospodarza padał na poszczególne sektory, w których zasiadali sprzymierzeńcy oraz wrogowie. Nie miał pewności, którzy z nich sprzyjali jego stanowisku. Jeszcze nie wszystko zostało powiedziane, a oczekiwanie na jawne deklaracje mogło trwać i trwać, aż któryś z nowo wybranych nestorów podejmie temat, na który wszyscy czekali.
Słuchając go, nie wiedział do końca, czy znalazł się we właściwym miejscu. Nie był politykiem. Nie aspirował do towarzyskiej szychy angielskiej arystokracji, przebywając na uboczu, obserwując jątrzącą się ranę, pragnąc znaleźć na nią jedyny słuszny lek. I choć doskonale wiedział, że coś takiego nie istniało, Zachary odbierał początek spotkania jako zaciętą bitwę na słowa. Myśl, że do głosu miały dojść różdżki i magia, wzbudzała w nim niepokój, wywołując w nim niewidoczny pod peleryną odruch sięgania po własną różdżkę. Wyglądało to na niespokojne poruszenie w reakcji na padające słowa, jakby chciał dołączyć się do głosu i poprzeć te racje, z którymi się zgadzał oraz zaprzeczyć tym, co do których miał swoje własne, skrywane na dnie umysłu, wątpliwości. Zdawał się czekać na swoją kolej, choć racjonalne pozostawało spostrzeżenie, że nie istniała kolejka, zgodnie z którą mieli wygłaszać poglądy swoich rodzin. Pozostawał jednak w milczeniu, chcąc uzyskać choć trochę informacji, dzięki którym mógłby zacząć lawirować pośród padających ze wszystkich stron oskarżeń. Przybywając tutaj, podjął nieubłaganą decyzję o wkroczeniu w brudną, polityczną grę. Dołączył do nich, nie wiedząc wiele, czując się jak młode pisklę wyrzucone z gniazda; mimo to głęboko wierzył, że poparcie własnej rodziny nie zostanie mu odebrane. Słowa układające się w pełne sformułowania mogły mu je odebrać i tylko tego obawiał się. Strach przed tym nie miał jednak prawa powstrzymać go przed zabraniem głosu w sprawach, które uważał za ważne nie tylko dla siebie, ale i dla jego bliskich.
— Oskarżenia z twoich ust padają lekkim tonem, lordzie Macmillan — odezwał się wreszcie, wstając z własnego miejsca zajętego zaraz za nestorem. — Wszyscy ubolewamy nad śmiercią niewinnych, bez względu na ich społeczny status. Śmierć czarodziejów i czarownic zawsze będzie tragedią, której powinniśmy zapobiegać, a nie pozwalać na rzucanie zaklęcia uśmiercającego. — Powiódł wzrokiem po zebranych, dając sobie krótką chwilę na zebranie myśli, po której jął kontynuować: — My, Shafiqowie, zawsze staliśmy na uboczu. Obserwowaliśmy, ze spokojem patrzyliśmy na to, co działo się w sprawach, których nie uznawaliśmy za istotne, by zainterweniować. Jednakże doszukiwania się winnych możesz zacząć ode mnie, lordzie Macmillan. Byłem tam. Widziałem, jak Ministerstwo płonęło i zawalało się w ruinę, odsłaniając nas przed światem mugoli. Próbowałem temu zapobiec. Ratowałem tych, których życie zdołałem uratować. Podejmowałem za nich decyzję, zostawiając ich na śmierć. Czyż nie jestem winny tak samo, ponosząc porażkę i nie umiejąc znaleźć czaru, który pozwoliłby im żyć? — Pytanie zadane w cały krąg zebranych arystokratów ciążyło mu od dłuższego czasu. Dręczyły go myśli, że nie potrafił uratować tak wielu żyć, jak tego chciał, a dziś obwieścił światu, że przegrał; ze śmiercią, z własnym sumieniem.
— Być może i nas, uzdrowicieli, należałoby skontrolować, czy nie popełniamy wykroczenia. W końcu i my mamy władzę nad życiem — stwierdził nieco ciszej, wziąwszy głęboki oddech, wiążąc go w gardle, by dał mu siłę na wygłoszenie tego, co myślał. — Może powinniśmy wejrzeć w uczciwość każdego lorda, każdej lady, każdego czarodzieja i każdej czarownicy, których spotkamy na swej drodze. Bez słowa wtargnąć do ich domów. Czy chcemy zniżać się do metod stosowanych przez mugoli? Czy chcemy sięgnąć po korupcję, którą lekkim słowem oferujesz Ministerstwu? — zapytał, wyciągając ramię spod peleryny i unosząc je do góry. — Nie odpowiadaj. Nie chcę znać odpowiedzi na to pytanie. — Dopowiedział, opuszczając rękę, by swobodnie znalazła się pod peleryną, nie spuszczając wzroku, nie bojąc się konfrontacji, w której właśnie uczestniczył.
— Przyzwolenie na klątwę uśmiercającą i łamanie przepisów, oto z czego znany jest nasz szanowny Minister Magii. Radykalne zmiany nigdy nie służyły. Poprzedni Ministrowie są tego doskonałym przykładem, a jednak nadal tkwimy pośród zmian skierowanych głównie wobec nas, szlachetnie urodzonych. Jeśli tak wzgardzacie przywilejami, które otrzymaliście z dniem narodzin... zrezygnujcie z nich. Porzućcie dostatek, który otrzymaliście i bądźcie jak ci, których tak żałujecie. — Słowa wypływające z jego ust wydawały mu się obce, jakby przestawały należeć do niego. Choć rozumiał je, przypominały mu coś, z czym jeszcze się nie zmagał i wymogły na nim krótką ciszę zachowaną dla własnej refleksji, której tak usilnie szukał i potrzebował. — W imieniu rodu Shafiq wyrażam poparcie dla wota nieufności zgłoszonego przez lorda Yaxleya, a nowo wybranym nestorom składam gratulacje — wygłosił jednym tchem, głośno i dobitnie wyrażając zdanie, w jego własnym odczuciu, podzielane przez pozostałych członków rodziny. Określenie strony konfliktu zostało niniejszym dokonane. Wiedział już, kogo mógł zacząć uważać za sprzymierzeńca, a kogo nazywać wrogiem. Wciąż jednak czekał na tych, którzy jeszcze nie odważyli się zabrać głosu i w nich pokładał nadzieję, że poprą jego stanowisko.
Słuchając go, nie wiedział do końca, czy znalazł się we właściwym miejscu. Nie był politykiem. Nie aspirował do towarzyskiej szychy angielskiej arystokracji, przebywając na uboczu, obserwując jątrzącą się ranę, pragnąc znaleźć na nią jedyny słuszny lek. I choć doskonale wiedział, że coś takiego nie istniało, Zachary odbierał początek spotkania jako zaciętą bitwę na słowa. Myśl, że do głosu miały dojść różdżki i magia, wzbudzała w nim niepokój, wywołując w nim niewidoczny pod peleryną odruch sięgania po własną różdżkę. Wyglądało to na niespokojne poruszenie w reakcji na padające słowa, jakby chciał dołączyć się do głosu i poprzeć te racje, z którymi się zgadzał oraz zaprzeczyć tym, co do których miał swoje własne, skrywane na dnie umysłu, wątpliwości. Zdawał się czekać na swoją kolej, choć racjonalne pozostawało spostrzeżenie, że nie istniała kolejka, zgodnie z którą mieli wygłaszać poglądy swoich rodzin. Pozostawał jednak w milczeniu, chcąc uzyskać choć trochę informacji, dzięki którym mógłby zacząć lawirować pośród padających ze wszystkich stron oskarżeń. Przybywając tutaj, podjął nieubłaganą decyzję o wkroczeniu w brudną, polityczną grę. Dołączył do nich, nie wiedząc wiele, czując się jak młode pisklę wyrzucone z gniazda; mimo to głęboko wierzył, że poparcie własnej rodziny nie zostanie mu odebrane. Słowa układające się w pełne sformułowania mogły mu je odebrać i tylko tego obawiał się. Strach przed tym nie miał jednak prawa powstrzymać go przed zabraniem głosu w sprawach, które uważał za ważne nie tylko dla siebie, ale i dla jego bliskich.
— Oskarżenia z twoich ust padają lekkim tonem, lordzie Macmillan — odezwał się wreszcie, wstając z własnego miejsca zajętego zaraz za nestorem. — Wszyscy ubolewamy nad śmiercią niewinnych, bez względu na ich społeczny status. Śmierć czarodziejów i czarownic zawsze będzie tragedią, której powinniśmy zapobiegać, a nie pozwalać na rzucanie zaklęcia uśmiercającego. — Powiódł wzrokiem po zebranych, dając sobie krótką chwilę na zebranie myśli, po której jął kontynuować: — My, Shafiqowie, zawsze staliśmy na uboczu. Obserwowaliśmy, ze spokojem patrzyliśmy na to, co działo się w sprawach, których nie uznawaliśmy za istotne, by zainterweniować. Jednakże doszukiwania się winnych możesz zacząć ode mnie, lordzie Macmillan. Byłem tam. Widziałem, jak Ministerstwo płonęło i zawalało się w ruinę, odsłaniając nas przed światem mugoli. Próbowałem temu zapobiec. Ratowałem tych, których życie zdołałem uratować. Podejmowałem za nich decyzję, zostawiając ich na śmierć. Czyż nie jestem winny tak samo, ponosząc porażkę i nie umiejąc znaleźć czaru, który pozwoliłby im żyć? — Pytanie zadane w cały krąg zebranych arystokratów ciążyło mu od dłuższego czasu. Dręczyły go myśli, że nie potrafił uratować tak wielu żyć, jak tego chciał, a dziś obwieścił światu, że przegrał; ze śmiercią, z własnym sumieniem.
— Być może i nas, uzdrowicieli, należałoby skontrolować, czy nie popełniamy wykroczenia. W końcu i my mamy władzę nad życiem — stwierdził nieco ciszej, wziąwszy głęboki oddech, wiążąc go w gardle, by dał mu siłę na wygłoszenie tego, co myślał. — Może powinniśmy wejrzeć w uczciwość każdego lorda, każdej lady, każdego czarodzieja i każdej czarownicy, których spotkamy na swej drodze. Bez słowa wtargnąć do ich domów. Czy chcemy zniżać się do metod stosowanych przez mugoli? Czy chcemy sięgnąć po korupcję, którą lekkim słowem oferujesz Ministerstwu? — zapytał, wyciągając ramię spod peleryny i unosząc je do góry. — Nie odpowiadaj. Nie chcę znać odpowiedzi na to pytanie. — Dopowiedział, opuszczając rękę, by swobodnie znalazła się pod peleryną, nie spuszczając wzroku, nie bojąc się konfrontacji, w której właśnie uczestniczył.
— Przyzwolenie na klątwę uśmiercającą i łamanie przepisów, oto z czego znany jest nasz szanowny Minister Magii. Radykalne zmiany nigdy nie służyły. Poprzedni Ministrowie są tego doskonałym przykładem, a jednak nadal tkwimy pośród zmian skierowanych głównie wobec nas, szlachetnie urodzonych. Jeśli tak wzgardzacie przywilejami, które otrzymaliście z dniem narodzin... zrezygnujcie z nich. Porzućcie dostatek, który otrzymaliście i bądźcie jak ci, których tak żałujecie. — Słowa wypływające z jego ust wydawały mu się obce, jakby przestawały należeć do niego. Choć rozumiał je, przypominały mu coś, z czym jeszcze się nie zmagał i wymogły na nim krótką ciszę zachowaną dla własnej refleksji, której tak usilnie szukał i potrzebował. — W imieniu rodu Shafiq wyrażam poparcie dla wota nieufności zgłoszonego przez lorda Yaxleya, a nowo wybranym nestorom składam gratulacje — wygłosił jednym tchem, głośno i dobitnie wyrażając zdanie, w jego własnym odczuciu, podzielane przez pozostałych członków rodziny. Określenie strony konfliktu zostało niniejszym dokonane. Wiedział już, kogo mógł zacząć uważać za sprzymierzeńca, a kogo nazywać wrogiem. Wciąż jednak czekał na tych, którzy jeszcze nie odważyli się zabrać głosu i w nich pokładał nadzieję, że poprą jego stanowisko.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jego spojrzenie nie mogło nie paść na kobiecie znajdującej się na czele Selwynów. Nie znał jej, nie kojarzył, nie wiedział o niej zbyt wiele, dotąd nie wybijała się nadto na tle innych arystokratów. Zdawkowa niechęć Prewetta budziła czujność, jej słowa ostrożność, jednak - póki co - nie oceniał jej osoby, oczekując, aż zabierze głos. Ale to nie był koniec roszad - Prewettowie ani go nie zadziwili ani nie zaciekawili, drgnął dopiero, gdy usłyszał głos własnego wuja. I choć wszystko wydawało się już jasne i złożone w sensowną całość, nie od razu zrozumiał, nie od razu przyjął jego słowa, nie od razu je usłyszał - drżącą dłonią sięgając po wysadzone rubinami puzderko. Nie zauważył braku sygnetu na dłoni wuja wcześniej, nie domyślał się, że może znajdować się w szkatule. Kiedy odchylił jej wieko, a jego oczom ukazał się złoty pierścień z grawerem smoka, przez krótki moment patrzył na jego kształt, bez zrozumienia. Wyobrażał sobie ten moment po tysiąckroć, jako dziecko i później, choć odkąd dorósł zdał sobie sprawę z tego, że nie nadejdzie zbyt wcześnie. Mylił się: Lowell ofiarował mu pierścień, który stanowił o władzy nad rodziną, jej majątkiem i jej potężnymi wpływami. Ostrożnie ujął go między palce, oglądając się na Melisande - szukając w jej oczach wsparcia - po czym nałożył pierścień na dłoń, zaciskając ją w pięść tak, by stał się bardziej widoczny. Dzierżył teraz symbole władzy na obu rękach - choć mroczny znak okupił znacznie większym poświęceniem. Uniósł spojrzenie, Edgar i Morgoth - ten ostatni zaskakiwał najmłodszym wiekiem, Cyneric był od niego starszy - ale to mogło zdać się niezrozumiałe tylko dla postronnych. Nestor pytał go o to, kim jest. Wprost. Wiedzieli - stary Yaxley też - to Morgoth nosił znamię mrocznego znaku, nie jego starszy krewny. Czując na sobie spojrzenie nestora, jedynie wykonał przed nim pokłon - płytki, był oznaką szacunku i podziękowaniem, ale odtąd to jemu należne miały być zaszczyty. Zajął miejsce obok dawnego nestora - nie po jego prawicy, bo to już nie on był w ich sektorze najważniejszy. Obejrzał się na Melisande - na krótko chwytając jej przenikliwe spojrzenie.
Morgoth podjął głos jako pierwszy - dobry ruch, był bardzo młody i zgromadzeni czarodzieje winni usłyszeć jego rozsądny głos.
- To prawda - podjął jego słowa - Yaxleyowie nie są sami, nas także oczerniono. Nim jednak zabiorę głos w obronie własnej rodziny, wesprę słowa lorda Yaxleya; niecałą dekadę temu praktykowałem przy posiadanych przez nich trollach. Osobiście potwierdzić mogę, że bezpieczeństwo zawsze stawiano na pierwszym miejscu. I wtedy nie usłyszałem ani nie byłem świadkiem ani jednego przypadku naruszenia granic przez te istoty. Podobny zarzut jest niczym innym, jak obelgą i obrazą wystosowaną wobec szlachetnej rodziny. Co się tyczy moich spraw, wszyscy mogli przeczytać artykuł Walczącego Maga o podłych oszczerstwach wystosowanych w kierunku mojego - zabawnie to brzmiało, mojego, teraz - wreszcie - mógł tak powiedzieć naprawdę, już nie tylko nim zarządzał: majątek Rosierów należał w pełni do niego - rezerwatu smoków. Smoki, które przetrzymujemy u siebie, są naszym dziedzictwem. Wartością, którą taktujemy na równi z szacunkiem oddawanym naszej historii. Podziwiamy ich piękno, cenimy ich siłę i wzruszamy się ich majestatem od setek lat. Pieczołowitość, z jaką traktujemy te wyjątkowe stworzenia, potwierdzi wiele obecnych dziś rodzin: Yaxleyowie, których przywódca spędził wśród nich sporo swojego czasu, Nottowie, których syn brał udział w organizowanej przeze mnie wyprawie - zatrzymał spojrzenie na Percivalu - Lestrange'owie, których córka otacza je opieką swoimi zdolnościami alchemicznymi - Evandra również poświęcała swój talent wsparciu rezerwatu - A nawet Carrowie, których córka jest naszym stałym gościem - Inara. Rosierowie i Carrowie byli sobie wrodzy od lat, ale póki nie wyparli się Inary - musieli ją chronić. - Nie boję się kontroli - mówił dalej, odnosząc się do słów Anthony'ego, mówił szczerze, jego rezerwat był jego królestwem i choć nie miał szczególnych oporów natury moralnej, to nie było dla niego nic ważniejszego od dobra przebywających w nim istot. - Jest irracjonalna i wie o tym nawet sam minister. Boję się przesłania, jakie niesie za sobą ta kontrola. Najpierw wejdziecie do mojego rezerwatu, gdzie potem - do mojego domu? - Odnalazł spojrzeniem ministra, spoglądając nań oskarżycielsko. - Przeszukacie wszystkie szlacheckie dwory w poszukiwaniu zakazanych ksiąg wiedzeni antykonserwatywną paranoją? Będziecie sprawdzać nasze sypialnie? Rezerwat należy do nas - jest nasz - zbyt wiele lat, bym zamierzał wpuścić do niego obcych. Moje smoki są żywe, czują i widzą, źle reagują na nieznajomych - tym różnią się od roślin lub... daruj, lordzie Macmillan, naprawdę uznajesz to za adekwatne porównanie? Niech będzie, tym smoki różnią się także od beczek wypełnionych alkoholem. A dobro smoków, nie swoje, stawiam w tej sprawie najwyżej. - Odjąwszy wzrok od ministra, przesunął go znów w kierunku Morgotha. - Rosierowie popierają wotum nieufności wobec ministra i wzywają wszystkich czarodziejów, którym zależy na dobru czarodziejskiej socjety, by przyłączyli się do tego głosu - oświadczył głośno i wyraźnie, na tym jednak nie kończąc swojej wypowiedzi. Obserwował Alexandra, który zabrał głos, a który powinien być teraz martwy. Nie podobało mu się to. Nie sądził, by cokolwiek zagrażało mu w tym momencie, ani jemu ani Morgothowi, znajdowali w ścisłym kręgu szlachty, której zależało na wzajemnym wsparciu - a w przeciwieństwie do Selwyna nie był już tylko potomkiem szlachetnej rodziny, był jej nestorem. Podobnie jak Morgoth, wobec którego wysuwał swoje oskarżenia. Gdyby na jego miejscu stał wuj Lowell, Alexander jutro zbudziłby się martwy, igrał z ogniem, ale ponoć było to domeną jego rodziny. Powstrzymał spojrzenie na wuja - w kontekście rewelacji, które padły, uczynienie jego i młodszego Yaxleya nietykalnymi wydawało się niezwykle przezorne. Czy mogli wiedzieć?
- Zabierasz głos w imieniu swoim i w imieniu twojej kuzynki - powtórzył po nim, kiedy już umilkł, odnajdując spojrzeniem lady Selwyn. - A czy mówisz w imieniu całej swojej rodziny? Czy Selwynowie - w odpowiedzi na sprawę, w obliczu której wszyscy się tutaj zebraliśmy, w odpowiedzi na wezwanie odsunięcia od władzy ministra o absolutystycznych ciągotach - zamierzają wystosować oskarżenie wobec dwóch spośród ostałych dwudziestu siedmiu rodzin? - Oskarżenie wobec niego, podobnie jak oskarżenie wobec Morgotha, było oskarżeniem wobec całego rodu. Przewodzili im, objęli funkcję nestorów: Selwyn najwidoczniej pominął ten skromny szczegół, ich słowo znaczyło wśród zebranych więcej, niż jego. - Wnoszę o usunięcie młodego lorda spośród zgromadzonych lub wyciszenia go do końca obrad. Stres związany z wielkim wydarzeniem niewątpliwie odebrał mu rozum. - Nie zamierzał bić się z nim na argumenty. Więcej - nie zamierzał pytać go o dowody. - Tudzież wszczęcia dochodzenia w sprawie dotyczącej jego obecności na miejscu zbrodni, do której przed momentem się przyznał. Selwynowie znani są z zabaw ogniem, jestem jednak pewien, że za Alexandrem przemawia otępienie, nie przypływ szczerości. - Dopiero teraz przeniósł spojrzenie na Macmillana, który przyznał rację Selwynowi. - Nie dajmy się zakrzyczeć. Nas, potomków najwybitniejszych czarodziejów, niegdyś dwudziestu ośmiu, dziś tylko siedmiu, a, patrząc na pusty sektor, niebawem jedynie sześciu uświęconych rodów, czarodziejów krwi najczystszej, pozostało tak niewielu. Zamiast dać się poróżnić, stańmy po jednej stronie i wesprzyjmy siebie wzajemnie. Inaczej nasza tradycja stanie się przeszłością jeszcze na naszych oczach. - W kontraście od niego - przemawiał spokojnie.
- Lordzie Shafiq - skinął głową i jemu, jednocześnie z szacunku, udzielając wsparcia jego słowom, jak i w ramach podziękowań za złożone gratulacje.
Morgoth podjął głos jako pierwszy - dobry ruch, był bardzo młody i zgromadzeni czarodzieje winni usłyszeć jego rozsądny głos.
- To prawda - podjął jego słowa - Yaxleyowie nie są sami, nas także oczerniono. Nim jednak zabiorę głos w obronie własnej rodziny, wesprę słowa lorda Yaxleya; niecałą dekadę temu praktykowałem przy posiadanych przez nich trollach. Osobiście potwierdzić mogę, że bezpieczeństwo zawsze stawiano na pierwszym miejscu. I wtedy nie usłyszałem ani nie byłem świadkiem ani jednego przypadku naruszenia granic przez te istoty. Podobny zarzut jest niczym innym, jak obelgą i obrazą wystosowaną wobec szlachetnej rodziny. Co się tyczy moich spraw, wszyscy mogli przeczytać artykuł Walczącego Maga o podłych oszczerstwach wystosowanych w kierunku mojego - zabawnie to brzmiało, mojego, teraz - wreszcie - mógł tak powiedzieć naprawdę, już nie tylko nim zarządzał: majątek Rosierów należał w pełni do niego - rezerwatu smoków. Smoki, które przetrzymujemy u siebie, są naszym dziedzictwem. Wartością, którą taktujemy na równi z szacunkiem oddawanym naszej historii. Podziwiamy ich piękno, cenimy ich siłę i wzruszamy się ich majestatem od setek lat. Pieczołowitość, z jaką traktujemy te wyjątkowe stworzenia, potwierdzi wiele obecnych dziś rodzin: Yaxleyowie, których przywódca spędził wśród nich sporo swojego czasu, Nottowie, których syn brał udział w organizowanej przeze mnie wyprawie - zatrzymał spojrzenie na Percivalu - Lestrange'owie, których córka otacza je opieką swoimi zdolnościami alchemicznymi - Evandra również poświęcała swój talent wsparciu rezerwatu - A nawet Carrowie, których córka jest naszym stałym gościem - Inara. Rosierowie i Carrowie byli sobie wrodzy od lat, ale póki nie wyparli się Inary - musieli ją chronić. - Nie boję się kontroli - mówił dalej, odnosząc się do słów Anthony'ego, mówił szczerze, jego rezerwat był jego królestwem i choć nie miał szczególnych oporów natury moralnej, to nie było dla niego nic ważniejszego od dobra przebywających w nim istot. - Jest irracjonalna i wie o tym nawet sam minister. Boję się przesłania, jakie niesie za sobą ta kontrola. Najpierw wejdziecie do mojego rezerwatu, gdzie potem - do mojego domu? - Odnalazł spojrzeniem ministra, spoglądając nań oskarżycielsko. - Przeszukacie wszystkie szlacheckie dwory w poszukiwaniu zakazanych ksiąg wiedzeni antykonserwatywną paranoją? Będziecie sprawdzać nasze sypialnie? Rezerwat należy do nas - jest nasz - zbyt wiele lat, bym zamierzał wpuścić do niego obcych. Moje smoki są żywe, czują i widzą, źle reagują na nieznajomych - tym różnią się od roślin lub... daruj, lordzie Macmillan, naprawdę uznajesz to za adekwatne porównanie? Niech będzie, tym smoki różnią się także od beczek wypełnionych alkoholem. A dobro smoków, nie swoje, stawiam w tej sprawie najwyżej. - Odjąwszy wzrok od ministra, przesunął go znów w kierunku Morgotha. - Rosierowie popierają wotum nieufności wobec ministra i wzywają wszystkich czarodziejów, którym zależy na dobru czarodziejskiej socjety, by przyłączyli się do tego głosu - oświadczył głośno i wyraźnie, na tym jednak nie kończąc swojej wypowiedzi. Obserwował Alexandra, który zabrał głos, a który powinien być teraz martwy. Nie podobało mu się to. Nie sądził, by cokolwiek zagrażało mu w tym momencie, ani jemu ani Morgothowi, znajdowali w ścisłym kręgu szlachty, której zależało na wzajemnym wsparciu - a w przeciwieństwie do Selwyna nie był już tylko potomkiem szlachetnej rodziny, był jej nestorem. Podobnie jak Morgoth, wobec którego wysuwał swoje oskarżenia. Gdyby na jego miejscu stał wuj Lowell, Alexander jutro zbudziłby się martwy, igrał z ogniem, ale ponoć było to domeną jego rodziny. Powstrzymał spojrzenie na wuja - w kontekście rewelacji, które padły, uczynienie jego i młodszego Yaxleya nietykalnymi wydawało się niezwykle przezorne. Czy mogli wiedzieć?
- Zabierasz głos w imieniu swoim i w imieniu twojej kuzynki - powtórzył po nim, kiedy już umilkł, odnajdując spojrzeniem lady Selwyn. - A czy mówisz w imieniu całej swojej rodziny? Czy Selwynowie - w odpowiedzi na sprawę, w obliczu której wszyscy się tutaj zebraliśmy, w odpowiedzi na wezwanie odsunięcia od władzy ministra o absolutystycznych ciągotach - zamierzają wystosować oskarżenie wobec dwóch spośród ostałych dwudziestu siedmiu rodzin? - Oskarżenie wobec niego, podobnie jak oskarżenie wobec Morgotha, było oskarżeniem wobec całego rodu. Przewodzili im, objęli funkcję nestorów: Selwyn najwidoczniej pominął ten skromny szczegół, ich słowo znaczyło wśród zebranych więcej, niż jego. - Wnoszę o usunięcie młodego lorda spośród zgromadzonych lub wyciszenia go do końca obrad. Stres związany z wielkim wydarzeniem niewątpliwie odebrał mu rozum. - Nie zamierzał bić się z nim na argumenty. Więcej - nie zamierzał pytać go o dowody. - Tudzież wszczęcia dochodzenia w sprawie dotyczącej jego obecności na miejscu zbrodni, do której przed momentem się przyznał. Selwynowie znani są z zabaw ogniem, jestem jednak pewien, że za Alexandrem przemawia otępienie, nie przypływ szczerości. - Dopiero teraz przeniósł spojrzenie na Macmillana, który przyznał rację Selwynowi. - Nie dajmy się zakrzyczeć. Nas, potomków najwybitniejszych czarodziejów, niegdyś dwudziestu ośmiu, dziś tylko siedmiu, a, patrząc na pusty sektor, niebawem jedynie sześciu uświęconych rodów, czarodziejów krwi najczystszej, pozostało tak niewielu. Zamiast dać się poróżnić, stańmy po jednej stronie i wesprzyjmy siebie wzajemnie. Inaczej nasza tradycja stanie się przeszłością jeszcze na naszych oczach. - W kontraście od niego - przemawiał spokojnie.
- Lordzie Shafiq - skinął głową i jemu, jednocześnie z szacunku, udzielając wsparcia jego słowom, jak i w ramach podziękowań za złożone gratulacje.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Stalowe spojrzenie zawisło na przemawiającym nestorze Malfoy’ów. Spokojnie wsłuchiwała się w jego słowa, by następnie przenieść wzrok na Morganę Selwyn. Niewzruszona twarz nie spuszczała z niej spojrzenia gdy przemawiała ku zebranym. Uniosła ledwie o milimetr kącik ust ku górze, gdy odezwał się nestor Prewettów. Usta zaraz jednak opadły na swoje miejsce słuchając jego kolejnych słów. Nie zmarszczyła brwi, choć jej myśli pomknęły już swoją własną drogę. Zmiana nestora mogła wszystko zmienić i gdy wuj Lowell wstał z własnego kamienia wiedziała, a może bardziej przeczuwała, że nie tylko Nottinghamshire zyskają dziś no głowę rodziny. Jej ręka wykonała szybki ruch odnajdując nadgarstek brata na którym zacisnęła się dosłownie na ułamek sekundy, zanim otworzył pudełko wysadzane rubinami. Chciała tym gestem przekazać bratu wszystko, co czuła. Całą dumę, całą radość, pewność że tak właśnie powinno być. Jej broda uniosła się leciutko wyżej, gdy pudełko skrywało dokładnie to, co przeczuwała, że tam odnajdzie jej wzrok.. Jej brat został nestorem ich rodu. Ich przywódcą. Otrzymał należne sobie miejsce. Gdy spojrzał na nią, dostrzegł wszystko to, co przekazywała mu wcześniej krótkim dotykiem. Tak miało być, nikt inny niebyłby w stanie poprowadzić ich rodziny odpowiedniej od niego. Był Rosierem, był królem na należnym sobie miejscy. Zarówno Dover i rezerwat w Kent były jego nieodłączną częścią. Także i ona nią była.Gdy obejrzał się na nią ponownie, skinęła mu lekko głową. Jej spojrzenie było pewne pewności. Nie zawiedziesz mnie, Tristanie, nie zawiedziesz nas. Nie masz powodów do lęków, nawet gdybyś chciał Twoje ja ci na to nie pozwoli.
Morgoth zaczął mówić, słuchała go uważnie, nie spuszczając z niego spojrzenia nie pozwalając by jej twarz drgnęła by przy którymkolwiek zdaniu, całkowicie neutralna. Odpowiedni ruch, jako najmłodszy musiał - nie, nie musiał, powinien - nie tyle co wykazać się odwagą, ale dać jasny pokaz, a może i przekaz tego, że jak kształtuje się jego stanowisko - a co za tym idzie ich rodu. Gdyby zwlekał zbyt długo, mógłby ściągnąć ku sobie wątpliwości. Następnie jej spojrzenie przesunęło się w kierunku ryżego Prewetta. Słowa które wypowiadał zdawały się stać mocniej w opozycji do jej własnych myśli i wniosków - i jak się spodziewała także do tych, które określały stanowisko Tristana - a wraz z nim i stanowisko ich rodu. Wybiegła wnioskami dalej, ale coraz jaśniejszym zdawało się dla niej, że na tym spotkaniu nie tylko zajmą się jednostką Longbottoma, ale może i dojść do zmian w uregulowaniach politycznych rodów. Czy przemawiający właśnie lord zdawał sobie sprawę z konsekwencji własnych wyborów? Wszak musiał, od teraz nie odpowiadał już tylko za siebie. I wpatrywała się w niego jeszcze chwilę gdy mówił, potem powoli oderwała od niego wzrok, by przenieść go dalej. O ile słowa wypowiadane przez Archibalda jedynie sugerowały między wierszami, że mogą skrywać coś za swoimi drzwiami, tak Macmillan jawnie wskazywał właśnie na to. Zwęziła lekko oczy. Gdy głos zabrał jej brat przesuwała spojrzeniem po Macmillanach i Selwynach. Znajomy głos zdawał się wypowiadać słowa, jednakie z myślami, które przesuwały się przez jej głowę. Miał rację, nie mieli się czego obawiać. Oboje znali rezerwat najlepiej, żadne nie dopuściłoby do tego, by cokolwiek mogło być nie tak. Bowiem pod ich opieką nie znajdowały się zioła, czy beczki a żywe istoty. A oni cenili życie tak wspaniałych istot. Nie, nie bali się kontroli, bowiem to nie ona stanowiła problem. Co Tristan wykładał właśnie całemu zgromadzeniu.
Młody Selwyn zdawał się zapomnieć co miało być tematem ich rozmów. Personalia jej brata, jako sprawcy pożaru nie zrobiły na niej wrażenia - a przynajmniej nie dało się tego zauważyć. Zdawała sobie sprawę, że gdy tylko wypowiedział swoje oskarżenia to w ich kierunku zwróciły się spojrzenia. Zdziwienie malujące się na jej twarzy nie zadziałałoby na ich korzyść. A ona nawet nie była zdziwiona. Myśli szybko postawiły tezy i wyniosły dwa wnioski. Zaplanowana zagrywka, próba odwrócenia zainteresowania ludzi od głównego nurtu spotkania - ród Selwyn pozostawał w negatywnych stosunkach zarówno z ich rodem jak i Yaxleyami, jednak, w tym momencie Alexander nie miał więcej mocy niźli ona. Był członkiem rodu, który występował przeciwko dwóm nestorom. Istniała też druga możliwość, jego słowa były rzeczywistą prawdą. Nawet jeśli druga z tez była prawdziwą, wiedziała, że musiało zwyczajnie nie być innego wyjścia. I, nawet jeśli jego słowa były prawdą, a on podawał się za naocznego świadka jasnym jest, że nasuwa się pytanie jak tam się znalazł. Jaka jest gwarancja iż to nie on odpowiada za wybuch pożaru? Miała ochotę unieść usta w uśmiechu przepełnionym zadowoleniem, gdy Tristan zaczął wypowiadać jej myśli. Nie zerknęła w kierunku brata, mierzyła dokładnym spojrzeniem Selwyna. Jawnie atakował dwójkę nowych nestorów rodów. Zamiast uśmiechu zwęziła lekko oczy nie odejmując wzroku od miejsca Selwynów, coraz mocniej ciekawa tego, jak zareaguje kobieta, zasiadająca na miejscu nestora. Postanowiła się nie odzywać, przynajmniej na razie. Dodawanie więcej nie było potrzebne, zapewnienie że nie zgadza się na wejście do ich domów, czy zapewnienie, że może pokazać wszystkie dokumentacje dotyczące rezerwatu. Wszystko to zostało przekazane.
Przez jej brata - nestora rodu Rosier.
Morgoth zaczął mówić, słuchała go uważnie, nie spuszczając z niego spojrzenia nie pozwalając by jej twarz drgnęła by przy którymkolwiek zdaniu, całkowicie neutralna. Odpowiedni ruch, jako najmłodszy musiał - nie, nie musiał, powinien - nie tyle co wykazać się odwagą, ale dać jasny pokaz, a może i przekaz tego, że jak kształtuje się jego stanowisko - a co za tym idzie ich rodu. Gdyby zwlekał zbyt długo, mógłby ściągnąć ku sobie wątpliwości. Następnie jej spojrzenie przesunęło się w kierunku ryżego Prewetta. Słowa które wypowiadał zdawały się stać mocniej w opozycji do jej własnych myśli i wniosków - i jak się spodziewała także do tych, które określały stanowisko Tristana - a wraz z nim i stanowisko ich rodu. Wybiegła wnioskami dalej, ale coraz jaśniejszym zdawało się dla niej, że na tym spotkaniu nie tylko zajmą się jednostką Longbottoma, ale może i dojść do zmian w uregulowaniach politycznych rodów. Czy przemawiający właśnie lord zdawał sobie sprawę z konsekwencji własnych wyborów? Wszak musiał, od teraz nie odpowiadał już tylko za siebie. I wpatrywała się w niego jeszcze chwilę gdy mówił, potem powoli oderwała od niego wzrok, by przenieść go dalej. O ile słowa wypowiadane przez Archibalda jedynie sugerowały między wierszami, że mogą skrywać coś za swoimi drzwiami, tak Macmillan jawnie wskazywał właśnie na to. Zwęziła lekko oczy. Gdy głos zabrał jej brat przesuwała spojrzeniem po Macmillanach i Selwynach. Znajomy głos zdawał się wypowiadać słowa, jednakie z myślami, które przesuwały się przez jej głowę. Miał rację, nie mieli się czego obawiać. Oboje znali rezerwat najlepiej, żadne nie dopuściłoby do tego, by cokolwiek mogło być nie tak. Bowiem pod ich opieką nie znajdowały się zioła, czy beczki a żywe istoty. A oni cenili życie tak wspaniałych istot. Nie, nie bali się kontroli, bowiem to nie ona stanowiła problem. Co Tristan wykładał właśnie całemu zgromadzeniu.
Młody Selwyn zdawał się zapomnieć co miało być tematem ich rozmów. Personalia jej brata, jako sprawcy pożaru nie zrobiły na niej wrażenia - a przynajmniej nie dało się tego zauważyć. Zdawała sobie sprawę, że gdy tylko wypowiedział swoje oskarżenia to w ich kierunku zwróciły się spojrzenia. Zdziwienie malujące się na jej twarzy nie zadziałałoby na ich korzyść. A ona nawet nie była zdziwiona. Myśli szybko postawiły tezy i wyniosły dwa wnioski. Zaplanowana zagrywka, próba odwrócenia zainteresowania ludzi od głównego nurtu spotkania - ród Selwyn pozostawał w negatywnych stosunkach zarówno z ich rodem jak i Yaxleyami, jednak, w tym momencie Alexander nie miał więcej mocy niźli ona. Był członkiem rodu, który występował przeciwko dwóm nestorom. Istniała też druga możliwość, jego słowa były rzeczywistą prawdą. Nawet jeśli druga z tez była prawdziwą, wiedziała, że musiało zwyczajnie nie być innego wyjścia. I, nawet jeśli jego słowa były prawdą, a on podawał się za naocznego świadka jasnym jest, że nasuwa się pytanie jak tam się znalazł. Jaka jest gwarancja iż to nie on odpowiada za wybuch pożaru? Miała ochotę unieść usta w uśmiechu przepełnionym zadowoleniem, gdy Tristan zaczął wypowiadać jej myśli. Nie zerknęła w kierunku brata, mierzyła dokładnym spojrzeniem Selwyna. Jawnie atakował dwójkę nowych nestorów rodów. Zamiast uśmiechu zwęziła lekko oczy nie odejmując wzroku od miejsca Selwynów, coraz mocniej ciekawa tego, jak zareaguje kobieta, zasiadająca na miejscu nestora. Postanowiła się nie odzywać, przynajmniej na razie. Dodawanie więcej nie było potrzebne, zapewnienie że nie zgadza się na wejście do ich domów, czy zapewnienie, że może pokazać wszystkie dokumentacje dotyczące rezerwatu. Wszystko to zostało przekazane.
Przez jej brata - nestora rodu Rosier.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Odwzajemnił wszelkie gesty powitań, zarówno ze strony rodziny jak i przyjaciół czy znajomych. Niestety niektórych nie mógł w ten sposób nazwać - niegdyś Prewettowie byli im sojusznikami, dziś różniło ich dosłownie wszystko. Cyneric wiedział, że tak to się skończy, że pamięć o jego matce zostanie pogrzebana szybko. Stała się niewygodna zarówno dla rudych zdrajców jak i Yaxley'ów, zatem skazanie jej na zapomnienie było jedynym rozsądnym rozwiązaniem. Nieważne jak bardzo blondyn nie był w stanie się z tym pogodzić, to ostatecznie umiał się z tą decyzją zgodzić, bowiem była jedynym słusznym wyjściem z tej sytuacji. Przestał odczuwać gorycz - może jedynie niepewność co do emocji pożerających go wewnątrz. Nie przyszli tu jednak rozprawiać nad przeszłością oraz poddawać w wątpliwość przyszłość, przyszli tutaj odsunąć Longbottoma od władzy. Przywrócić dawny ład magicznemu światu, obrócić w pył chaos jaki zapanował po obsadzeniu tego człowieka na stołku ministra. To było najważniejsze. Wiedział, że Morgoth rozumiał zdanie kuzyna i że odczuwał odeń wsparcie, ponieważ treser trolli już zawsze miał go popierać. Cokolwiek miało się zdarzyć.
Z zainteresowaniem obserwował pojawienie się zarówno tego, przez którego arystokraci znaleźli się w tym miejscu jak i lorda Malfoy'a, przewodniczącego dzisiejszego spotkania. Widząc kobietę na miejscu dla nestora uniósł wysoko brwi pełen niedowierzania. Sądził, że Selwynowie nie są w stanie go już niczym zaskoczyć, bardziej zgorszyć - pomylił się. Całą silną wolę skoncentrował na tym, żeby nie wykrzywić twarzy zniesmaczonym tym, co zobaczył i usłyszał. Siedział coraz bardziej napięty kiedy przyszło do dyskusji, a później honorowania niektórych z obecnych tutaj mężczyzn. Nad zdziwieniem nie umiał zapanować - mianowanie tych kilku osób nestorami rodów wzbudziło w nim jeszcze większy szok niż świadomość sprawowania przywództwa nad rodziną przez kobietę. Zdezorientowany patrzył to na wuja, to na Morgotha, nie do końca rozumiejąc co się przed chwilą dokonało. Obserwował puzderko jakby był w jakimś amoku, zaś kiedy zerknął na inne sektory ujrzał to samo, tylko z udziałem innych osób. Ze świstem wypuścił powietrze z ust starając się poukładać to, co właśnie zaszło, żeby ze spokojem spojrzeć już na krewnego. Nestora. To brzmiało tak abstrakcyjnie, że Cyneric dość długo próbował przetłumaczyć sobie zastaną rzeczywistość. Jednakże bez względu na swoje uczucia wspierał czarodzieja ze wszystkich sił i właśnie wzrokiem chciał dodać mu otuchy. Był dumny, nawet jeśli wkrótce okazało się to być bardzo sprytną zagrywką.
W całej rozciągłości zgadzał się ze słowami wypowiadanymi przez głowę rodziny Yaxley, zatem nie powiedział nic, ponieważ to właśnie Morgo miał dziś przemawiać w ich imieniu. I wszystko było w porządku dopóki nie popłynęła obrzydliwa kontra uprawiana przez Prewettów - co za wstyd dla blondyna - Macmillanów i w końcu Selwynów, na co w mężczyźnie aż się zagotowało. Zdążył jedynie wstać gwałtownie rozeźlony paskudnymi oskarżeniami rzucanymi tak frywolnie i tak bezmyślnie przez kolejnego szaleńca, lecz nim otworzył oburzony usta w celu wypowiedzenia kilku niewybrednych słów, poczuł na swojej ręce uspokajający gest jednego z krewnych, namawiających go tym samym do ponownego zajęcia miejsca. Opadł na ławę ciężko, czując jak ze złości serce podeszło mu do gardła. Miał ochotę powrócić do Fenland po Winfrida, żeby zrobił z tymi idiotami porządek, lecz trafne oraz mądre słowa zarówno lorda Shafiqa jak i Tristana nieco złagodziły wzburzenie targające starszym Yaxley'em. Mimo to włożył dłoń do kieszeni, po czym zacisnął palce na rękojeści różdżki, żeby już całkowicie uspokoić zszargane nerwy. To niebywałe jak ten szaleniec szafował podobnymi oskarżeniami, prowadzący spotkanie natychmiast powinien je przerwać, żeby zrobić porządek z tym chłystkiem stającym naprzeciw nestorom rodów. Z tego wszystkiego ledwie zarejestrował inne wypowiedzi, które nieco rozmyły się wśród palącego problemu, w jakim niejako znalazł się Morgoth. Cyneric obiecał sobie, że jeśli nic się nie zmieni w przeciągu najbliższych minut, to nawet on zabierze głos, ponieważ nie pozwoli na bezkarne szkalowanie jego rodziny. Nie i koniec.
Z zainteresowaniem obserwował pojawienie się zarówno tego, przez którego arystokraci znaleźli się w tym miejscu jak i lorda Malfoy'a, przewodniczącego dzisiejszego spotkania. Widząc kobietę na miejscu dla nestora uniósł wysoko brwi pełen niedowierzania. Sądził, że Selwynowie nie są w stanie go już niczym zaskoczyć, bardziej zgorszyć - pomylił się. Całą silną wolę skoncentrował na tym, żeby nie wykrzywić twarzy zniesmaczonym tym, co zobaczył i usłyszał. Siedział coraz bardziej napięty kiedy przyszło do dyskusji, a później honorowania niektórych z obecnych tutaj mężczyzn. Nad zdziwieniem nie umiał zapanować - mianowanie tych kilku osób nestorami rodów wzbudziło w nim jeszcze większy szok niż świadomość sprawowania przywództwa nad rodziną przez kobietę. Zdezorientowany patrzył to na wuja, to na Morgotha, nie do końca rozumiejąc co się przed chwilą dokonało. Obserwował puzderko jakby był w jakimś amoku, zaś kiedy zerknął na inne sektory ujrzał to samo, tylko z udziałem innych osób. Ze świstem wypuścił powietrze z ust starając się poukładać to, co właśnie zaszło, żeby ze spokojem spojrzeć już na krewnego. Nestora. To brzmiało tak abstrakcyjnie, że Cyneric dość długo próbował przetłumaczyć sobie zastaną rzeczywistość. Jednakże bez względu na swoje uczucia wspierał czarodzieja ze wszystkich sił i właśnie wzrokiem chciał dodać mu otuchy. Był dumny, nawet jeśli wkrótce okazało się to być bardzo sprytną zagrywką.
W całej rozciągłości zgadzał się ze słowami wypowiadanymi przez głowę rodziny Yaxley, zatem nie powiedział nic, ponieważ to właśnie Morgo miał dziś przemawiać w ich imieniu. I wszystko było w porządku dopóki nie popłynęła obrzydliwa kontra uprawiana przez Prewettów - co za wstyd dla blondyna - Macmillanów i w końcu Selwynów, na co w mężczyźnie aż się zagotowało. Zdążył jedynie wstać gwałtownie rozeźlony paskudnymi oskarżeniami rzucanymi tak frywolnie i tak bezmyślnie przez kolejnego szaleńca, lecz nim otworzył oburzony usta w celu wypowiedzenia kilku niewybrednych słów, poczuł na swojej ręce uspokajający gest jednego z krewnych, namawiających go tym samym do ponownego zajęcia miejsca. Opadł na ławę ciężko, czując jak ze złości serce podeszło mu do gardła. Miał ochotę powrócić do Fenland po Winfrida, żeby zrobił z tymi idiotami porządek, lecz trafne oraz mądre słowa zarówno lorda Shafiqa jak i Tristana nieco złagodziły wzburzenie targające starszym Yaxley'em. Mimo to włożył dłoń do kieszeni, po czym zacisnął palce na rękojeści różdżki, żeby już całkowicie uspokoić zszargane nerwy. To niebywałe jak ten szaleniec szafował podobnymi oskarżeniami, prowadzący spotkanie natychmiast powinien je przerwać, żeby zrobić porządek z tym chłystkiem stającym naprzeciw nestorom rodów. Z tego wszystkiego ledwie zarejestrował inne wypowiedzi, które nieco rozmyły się wśród palącego problemu, w jakim niejako znalazł się Morgoth. Cyneric obiecał sobie, że jeśli nic się nie zmieni w przeciągu najbliższych minut, to nawet on zabierze głos, ponieważ nie pozwoli na bezkarne szkalowanie jego rodziny. Nie i koniec.
Sanguinem et ferrum potentia immitis.
- Mam nadzieję, że stoi za tym konkretny powód - odpowiedział bratu, doskonale rozumiejąc jego irytację. Brak reprezentanta Borginów można było uznać za całkowite zlekceważenie kilku dekad współpracy. Mimo wszystko Edgar nie chciał wierzyć, że ich nieobecność spowodowana jest chęcią zerwania stosunków - zbyt wiele pracy włożyli w rozwój tego biznesu, a bez zainteresowania Burke'ów z pewnością nie udałoby im się osiągnąć takiego sukcesu. Prędzej uwierzyłby, że stoi za tym zwykłe niezrozumienie arystokratycznego półświatka i przeświadczenie, że ich gadanie nic nie zmieni. Edgar po części podzielał tę opinię, nigdy nie będąc fanem podobnych spotkań. - O Nokturn nie trzeba walczyć, Craig - odpowiedział cicho, posyłając kuzynowi porozumiewawcze spojrzenie. Obecny minister niby był zdolny do wszystkiego, ale nie chciało mu się wierzyć, że będzie zdolny do przedsięwzięcia tego kroku.
Wreszcie szczyt się rozpoczął. Edgar zazwyczaj gardził podobnymi zebraniami, jednak tym razem musiał przyznać, że ciekawiło go w jaki sposób rozwinie się dzisiejsza dyskusja. Nie potrafił sobie przypomnieć kiedy brał udział w politycznym wydarzeniu takiej rangi, o ile brał w ogóle. Może dlatego zaskoczyła go nagła zmiana nestora Prewettów, lecz nie dostał szansy aby się nią nadziwić, gdyż ze swojego miejsca powstał sir Alaric Burke, i ku zdziwieniu Edgara, to na nim zawiesił swój wzrok. Nie musiał nic mówić, by ten zrozumiał co właśnie ma miejsce. Burkowie już dawno osiągnęli mistrzowski poziom w porozumiewaniu się bez słów. Edgar spojrzał na Quentina, chyba chcąc się w ten sposób upewnić, że to się dzieje naprawdę. Szczerze powiedziawszy, nieczęsto zastanawiał się nad swoją przyszłością, a już z pewnością nie w kontekście bycia nestorem. Zawsze był świadom ciążącej na sobie odpowiedzialności, teoretycznie powinien marzyć o tym dniu, a jednak robił to wyjątkowo rzadko. Za bardzo kojarzyło mu się z pewnym uwiązaniem, nawet jeżeli był to również synonim najwyższej władzy. Nie potrafił zrozumieć dlaczego sir Alaric wybrał go akurat dzisiaj.
Otworzył tajemnicze puzderko, w którym znajdował się rodowy sygnet - nie żadna klątwa, o której tak intensywnie myślał. Wsunął go na palec, na moment zawieszając na nim wzrok. Wcale nie poczuł się z nim lepiej. Ukłonił się jednak przed sir Alaricem, chcąc mu w ten sposób okazać należyty szacunek, nawet jeżeli nie potrafił się do końca zgodzić z jego decyzją. Poza tym wolał pozostawić wszelkie wątpliwości dla siebie. Zajął miejsce wewnątrz kamiennego kręgu, witając się skinieniem głowy z pozostałymi nestorami, na dłużej zawieszając wzrok na lady Selwyn. Była kobietą, więc jeszcze bardziej interesowała go jej droga na szczyt. Nie tym jednak mieli się teraz zajmować. Nie od razu zabrał głos, mając w pamięci rodowe motto. Uszu używaj częściej niż języka. Wysłuchał wypowiedzi Morgotha, nie potrafiąc się z nim nie zgodzić, lecz dopiero przemowa Prewetta wzbudziła wśród zebranych chęć to ożywionej dyskusji. Obserwował młodego Selwyna, który prawie się opluł, wyrzucając z siebie te wszystkie oskarżenia. Macmillana, który prawdopodobnie jeszcze nie wytrzeźwiał, pijąc tę pięćdziesięcioletnią whisky. Wreszcie Shafiqa i Rosiera, którzy jako jedyni oprócz Morgotha mówili z sensem.
- Padło już wystarczająco dużo słów, dowodzących niekompetencji obecnego ministra - nadszedł czas, by i on zabrał głos. Wstał ze swojego miejsca, spoglądając na zebranych wokół czarodziei. - Nie mam zamiaru ich powtarzać. Przecież to oczywiste, że Harald Longbottom nadużywa swojego stanowiska, bez przerwy wprowadzając coraz bardziej bezsensowne prawa. To człowiek obłąkany, zdradziecki, którego jedynym celem jest zaszkodzenie wielowiekowej tradycji, stanowiącej podstawę dla naszego magicznego świata. Jest gotowy wtargnąć do naszych posiadłości jedynie z powodu niepotwierdzonej pogłoski. Nie dziwię się oburzeniu lorda Yaxley'a i lorda Rosiera, których rodowe przedsięwzięcia jedynie wzbogacają naszą społeczność. Zresztą tak samo jak przedsięwzięcia mojego rodu - przerwał na chwilę, nie bez powodu spoglądając na sylwetkę ministra. Przecież on nie może sądzić, że uda mu się z nimi wygrać. - Wszystkie kontrargumenty wydają się wyssane z palca. Lordzie Macmillan, nikt z nas nie powiedział, że chce morderców biegających po ulicach. Nikt o zdrowych zmysłach tego nie chce. Nie uważa lord jednak, że wymierzanie sprawiedliwości avadą, to przesada? - spojrzał na Anthony'ego wyzywająco, nie sądząc, by którykolwiek z tych szlamolubów naprawdę uważał taki krok za słuszny. - Nawet nie chcę komentować słów lorda Selwyna, którego oskarżenia są po prostu niedorzeczne. Za to z chęcią wysłucham prawdziwego stanowiska Selwynów z ust lady Morgany - spojrzał z ciekawością na kobietę, oczekując od niej większej inteligencji. - Dziękuję lordowi Shafiqowi za oznakę zdrowego rozsądku. Jestem pewny, że wśród nas znajduje się więcej osób podzielających nasze zdanie - dodał, spoglądając przy tym na milczącego dotąd Magnusa i oczywiście swoich braci, których również zachęcał do wypowiedzenia swojej opinii. - Oczywiście w imieniu rodu Burke popieram wotum nieufności wobec Longbottoma. Nie pozwólmy, żeby ten chory człowiek dalej sprawował władzę - zakończył, ostatni raz spoglądając na twarze obecnych, zanim zajął swoje miejsce. Odruchowo dotknął kciukiem sygnetu, z którym od tej pory miał się już nigdy nie rozstawać. Może jednak przywyknie do tej roli.
Wreszcie szczyt się rozpoczął. Edgar zazwyczaj gardził podobnymi zebraniami, jednak tym razem musiał przyznać, że ciekawiło go w jaki sposób rozwinie się dzisiejsza dyskusja. Nie potrafił sobie przypomnieć kiedy brał udział w politycznym wydarzeniu takiej rangi, o ile brał w ogóle. Może dlatego zaskoczyła go nagła zmiana nestora Prewettów, lecz nie dostał szansy aby się nią nadziwić, gdyż ze swojego miejsca powstał sir Alaric Burke, i ku zdziwieniu Edgara, to na nim zawiesił swój wzrok. Nie musiał nic mówić, by ten zrozumiał co właśnie ma miejsce. Burkowie już dawno osiągnęli mistrzowski poziom w porozumiewaniu się bez słów. Edgar spojrzał na Quentina, chyba chcąc się w ten sposób upewnić, że to się dzieje naprawdę. Szczerze powiedziawszy, nieczęsto zastanawiał się nad swoją przyszłością, a już z pewnością nie w kontekście bycia nestorem. Zawsze był świadom ciążącej na sobie odpowiedzialności, teoretycznie powinien marzyć o tym dniu, a jednak robił to wyjątkowo rzadko. Za bardzo kojarzyło mu się z pewnym uwiązaniem, nawet jeżeli był to również synonim najwyższej władzy. Nie potrafił zrozumieć dlaczego sir Alaric wybrał go akurat dzisiaj.
Otworzył tajemnicze puzderko, w którym znajdował się rodowy sygnet - nie żadna klątwa, o której tak intensywnie myślał. Wsunął go na palec, na moment zawieszając na nim wzrok. Wcale nie poczuł się z nim lepiej. Ukłonił się jednak przed sir Alaricem, chcąc mu w ten sposób okazać należyty szacunek, nawet jeżeli nie potrafił się do końca zgodzić z jego decyzją. Poza tym wolał pozostawić wszelkie wątpliwości dla siebie. Zajął miejsce wewnątrz kamiennego kręgu, witając się skinieniem głowy z pozostałymi nestorami, na dłużej zawieszając wzrok na lady Selwyn. Była kobietą, więc jeszcze bardziej interesowała go jej droga na szczyt. Nie tym jednak mieli się teraz zajmować. Nie od razu zabrał głos, mając w pamięci rodowe motto. Uszu używaj częściej niż języka. Wysłuchał wypowiedzi Morgotha, nie potrafiąc się z nim nie zgodzić, lecz dopiero przemowa Prewetta wzbudziła wśród zebranych chęć to ożywionej dyskusji. Obserwował młodego Selwyna, który prawie się opluł, wyrzucając z siebie te wszystkie oskarżenia. Macmillana, który prawdopodobnie jeszcze nie wytrzeźwiał, pijąc tę pięćdziesięcioletnią whisky. Wreszcie Shafiqa i Rosiera, którzy jako jedyni oprócz Morgotha mówili z sensem.
- Padło już wystarczająco dużo słów, dowodzących niekompetencji obecnego ministra - nadszedł czas, by i on zabrał głos. Wstał ze swojego miejsca, spoglądając na zebranych wokół czarodziei. - Nie mam zamiaru ich powtarzać. Przecież to oczywiste, że Harald Longbottom nadużywa swojego stanowiska, bez przerwy wprowadzając coraz bardziej bezsensowne prawa. To człowiek obłąkany, zdradziecki, którego jedynym celem jest zaszkodzenie wielowiekowej tradycji, stanowiącej podstawę dla naszego magicznego świata. Jest gotowy wtargnąć do naszych posiadłości jedynie z powodu niepotwierdzonej pogłoski. Nie dziwię się oburzeniu lorda Yaxley'a i lorda Rosiera, których rodowe przedsięwzięcia jedynie wzbogacają naszą społeczność. Zresztą tak samo jak przedsięwzięcia mojego rodu - przerwał na chwilę, nie bez powodu spoglądając na sylwetkę ministra. Przecież on nie może sądzić, że uda mu się z nimi wygrać. - Wszystkie kontrargumenty wydają się wyssane z palca. Lordzie Macmillan, nikt z nas nie powiedział, że chce morderców biegających po ulicach. Nikt o zdrowych zmysłach tego nie chce. Nie uważa lord jednak, że wymierzanie sprawiedliwości avadą, to przesada? - spojrzał na Anthony'ego wyzywająco, nie sądząc, by którykolwiek z tych szlamolubów naprawdę uważał taki krok za słuszny. - Nawet nie chcę komentować słów lorda Selwyna, którego oskarżenia są po prostu niedorzeczne. Za to z chęcią wysłucham prawdziwego stanowiska Selwynów z ust lady Morgany - spojrzał z ciekawością na kobietę, oczekując od niej większej inteligencji. - Dziękuję lordowi Shafiqowi za oznakę zdrowego rozsądku. Jestem pewny, że wśród nas znajduje się więcej osób podzielających nasze zdanie - dodał, spoglądając przy tym na milczącego dotąd Magnusa i oczywiście swoich braci, których również zachęcał do wypowiedzenia swojej opinii. - Oczywiście w imieniu rodu Burke popieram wotum nieufności wobec Longbottoma. Nie pozwólmy, żeby ten chory człowiek dalej sprawował władzę - zakończył, ostatni raz spoglądając na twarze obecnych, zanim zajął swoje miejsce. Odruchowo dotknął kciukiem sygnetu, z którym od tej pory miał się już nigdy nie rozstawać. Może jednak przywyknie do tej roli.
We build castles with our fears and sleep in them like
kings and queens
kings and queens
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Smród zgnilizny ciągnący się od szlamolubnych lordów oraz lady - sic! - docierał do nozdrzy Louvela coraz intensywniej. Zupełnie, jakby rzekoma woń glonów, o której rozpisywał się niegdyś Walczący Mag, nie była jedynie wymysłem redaktora, a przykrą rzeczywistością. Nieprzyjemna woń irytowała przypominając o tym, jakie powinności mieli Rowle'owie i że na pewno niepisane im były półśrodki. Żadne. Mieli być jednymi z orędowników prawdy, czyli destrukcyjnego wpływu mugolskiego świata przenikającego do tego nasiąkniętego magią, pragnącego dyktować im swoje warunki - na to nie mogli przystać, nigdy. Fizjonomię Lou przykrył zatem całun gniewu jaki towarzyszył mu na samą myśl, że czekają ich słowne przepychanki zamiast konkretnego, jedynego słusznego rozwiązania. Dymisja szalonego Longbottoma. Zauważył zresztą, że ten miał w gronie arystokracji sporo sojuszników, co wywoływało w trzydziestorzylatku zniesmaczenie odbijające się na brodatej twarzy. Poprawił nerwowo mankiet koszuli kiedy dostrzegł wchodzącego Magnusa. Wstał ściskając mu dłoń.
- Cieszę się, że udało ci się przybyć - odpowiedział mu, mając oczywiście na względzie fakt bliskiego terminu rozwiązania Moiry. Jednakże szczyt w Stonehenge był dla nich ważniejszy, bowiem rzutował na całą przyszłość magicznego świata, zaś lady Rowle była pod najlepszą opieką krewnych oraz wykwalifikowanej służby, zatem nie groziła jej żadna krzywda.
Louvel uniósł brwi słysząc pewność w głosie brata - niestety nie posiadał tych samych informacji co on, dlatego pewność nie przywierała doń ściśle, jednakże była w tym pewna otucha wybrzmiewająca w jego głowie. - Oby tak się stało - potwierdził równie cicho, na razie ważąc wszelkie słowa oraz proroctwa. Pycha zgubiła go niejednokrotnie, dlatego powściągnął bujną wyobraźnię wraz z pewnością siebie i skoncentrował się na tym, żeby odpowiadać na powitania i wkrótce na uważnym słuchaniu i obserwowaniu mających miejsce wydarzeń. Żywo zainteresowany zarówno wypowiedziami lorda Malfoy'a jak i zmianami w rodzie Selwynów nie dostrzegł już większych nieprawidłowości. Tak samo jak tego, co się święciło, czyli roszad wśród nestorów. Nie dowierzał, że w niektórych rodach sprawy posunęły się aż tak daleko i teraz pieczę nad rodzinami mieli sprawować tak młodzi ludzie. Niemal przetarł oczy ze zdumienia, zerkając to na Magnusa, to na lorda Salazara jakby jego plecy miały wyjawić mu wszelkie tajemnice wszechświata. Tak się jednak nie stało, zaś cała ceremonia wkrótce dobiegła końca i pełne zdziwienia milczenie zostało zastąpione podjęciem dyskusji. Zaczęli Yaxley'owie i chociaż mówili z sensem, to zaraz szalona opozycja postanowiła do końca grać obłąkanych. Aż wierzyć się nie chciało, że takie słowa padały z ich strony. Minister otaczał się pijakami, młodzikami z kruchą psychiką oraz rudymi miłośnikami przewrotów, czyli całkowitej destrukcji odwiecznych prawideł oraz świata jaki wszyscy znali - to nie świadczyło o nim dobrze. Tak jakby wcześniejsze czyny o tym nie świadczyły… kiedy głosy ucichły, również Lou postanowił dołączyć do przemówień, dlatego wstał i miał nadzieję, że lord Salazar nie będzie miał mu za złe tego, że postanowił włączyć się do dyskusji. - To bardzo ciekawe. To, o czym mówił lord Prewett i lord Selwyn - zaczął spokojnie. - Wspomnieliście o tym, że cała ta sytuacja zaczęła się wcześniej. O bombardowaniu stolicy oraz innych okropieństwach mających miejsce na długo przed objęciem stanowiska ministra przez lorda Longbottoma. Przyjrzyjmy się zatem temu, kto był tego powodem. Minister Wilhelmina Tuft. Ostatecznie uznana za szaloną lub pod wpływem silnego imperiusa właśnie przez to, jakie reformy usiłowała przepchnąć i co udało jej się dokonać. Wyjście Wielkiej Brytanii z Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów, wspomniane wcześniej zamachy, śmierć. Czy to nie brzmi znajomo? Czy to nie brzmi podobnie do reform przepychanych przez obecnego Ministra? Zezwolenie na używanie śmiercionośnych zaklęć, ogłoszenie stanu wojennego, to wszystko składa się na wypaczony obraz rzeczywistości. Szalonej, niepokojącej rzeczywistości, gdzie my, obywatele, nie możemy czuć się bezpieczni. Inwigilacje, wchodzenie z buciorami w interesy rodów, wkrótce pewnie wchodzenie nam do sypialni jak zasugerował lord Rosier. Czy naprawdę chcemy ponownie oddać władzę osobie niepoczytalnej? A może właśnie sterowanej przez wolę kogoś innego? Kogoś, kto pragnie zniszczenia magicznego świata, tego, którego znamy? Czy naprawdę musimy brnąć w to samo bagno? Wydaje mi się, że jesteśmy istotami mądrymi, rozumnymi. Uczymy się na swoich błędach. Dlaczego więc część z zebranych wybiera drogę głupców? Tak jak lord Yaxley nawołuję do otrząśnięcia się z tej karuzeli fatalnych pomyłek nim jeszcze nie jest za późno - mówił szczerze, głośno, pewnie. - To bardzo dobrze, lordzie Macmillan, że wspominasz te szlachetne nazwiska. Tylko kto wspomni nazwiska osób zabitych przez aurorów, na co właśnie lord Longbottom wydał pozwolenie? Kto będzie w stanie zweryfikować czy organy ścigania nie zabiły niewinnej osoby lub czy aurorowi nie przyświecało pragnienie zemsty, z którego skorzystał w nadarzającej się okoliczności? Kto go z tego rozliczy? Minister, który robi co chce i nie pyta nikogo o zdanie kierując się własnym widzimisię? O to właśnie pytał lord Yaxley, lecz żadna osoba popierająca ministra nie zdecydowała się odpowiedzieć. Usłyszeliśmy jedynie mętne przypuszczenia, jakoby aurorzy postąpią zgodnie z tematem szkoleń w jakich brali udział. Nikt nie jest nam w stanie zagwarantować bezpieczeństwa, że to nie my padniemy ofiarą ułomnego systemu wprowadzonego przez lorda Longbottoma - tylko dlatego, że znaleźliśmy się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Nie tędy droga - dodał spokojnie. - Z tego powodu uważam, że cała nasza rodzina nie zaakceptuje tego pomylonego planu na przyszłość i wierzę, że także wystosuje wotum nieufności wobec aktualnego ministra magii i do tego namawiam również wszystkich innych - zakończył, naprawdę mając nadzieję, że wypowiedział się w imieniu całego rodu, nie tylko swoim. Zerknął na Magnusa sądząc, że na pewno doda coś od siebie, tak samo jak nestor rodu Rowle oraz być może inni jego członkowie. Na to liczył. Nie wtrącając się jednakże w rzucanie personalnymi oskarżeniami, bowiem nowi nestorzy na pewno poradzą sobie z tym problemem, a jeśli nie, to na pewno lordowie Cheshire staną w ich obronie.
- Cieszę się, że udało ci się przybyć - odpowiedział mu, mając oczywiście na względzie fakt bliskiego terminu rozwiązania Moiry. Jednakże szczyt w Stonehenge był dla nich ważniejszy, bowiem rzutował na całą przyszłość magicznego świata, zaś lady Rowle była pod najlepszą opieką krewnych oraz wykwalifikowanej służby, zatem nie groziła jej żadna krzywda.
Louvel uniósł brwi słysząc pewność w głosie brata - niestety nie posiadał tych samych informacji co on, dlatego pewność nie przywierała doń ściśle, jednakże była w tym pewna otucha wybrzmiewająca w jego głowie. - Oby tak się stało - potwierdził równie cicho, na razie ważąc wszelkie słowa oraz proroctwa. Pycha zgubiła go niejednokrotnie, dlatego powściągnął bujną wyobraźnię wraz z pewnością siebie i skoncentrował się na tym, żeby odpowiadać na powitania i wkrótce na uważnym słuchaniu i obserwowaniu mających miejsce wydarzeń. Żywo zainteresowany zarówno wypowiedziami lorda Malfoy'a jak i zmianami w rodzie Selwynów nie dostrzegł już większych nieprawidłowości. Tak samo jak tego, co się święciło, czyli roszad wśród nestorów. Nie dowierzał, że w niektórych rodach sprawy posunęły się aż tak daleko i teraz pieczę nad rodzinami mieli sprawować tak młodzi ludzie. Niemal przetarł oczy ze zdumienia, zerkając to na Magnusa, to na lorda Salazara jakby jego plecy miały wyjawić mu wszelkie tajemnice wszechświata. Tak się jednak nie stało, zaś cała ceremonia wkrótce dobiegła końca i pełne zdziwienia milczenie zostało zastąpione podjęciem dyskusji. Zaczęli Yaxley'owie i chociaż mówili z sensem, to zaraz szalona opozycja postanowiła do końca grać obłąkanych. Aż wierzyć się nie chciało, że takie słowa padały z ich strony. Minister otaczał się pijakami, młodzikami z kruchą psychiką oraz rudymi miłośnikami przewrotów, czyli całkowitej destrukcji odwiecznych prawideł oraz świata jaki wszyscy znali - to nie świadczyło o nim dobrze. Tak jakby wcześniejsze czyny o tym nie świadczyły… kiedy głosy ucichły, również Lou postanowił dołączyć do przemówień, dlatego wstał i miał nadzieję, że lord Salazar nie będzie miał mu za złe tego, że postanowił włączyć się do dyskusji. - To bardzo ciekawe. To, o czym mówił lord Prewett i lord Selwyn - zaczął spokojnie. - Wspomnieliście o tym, że cała ta sytuacja zaczęła się wcześniej. O bombardowaniu stolicy oraz innych okropieństwach mających miejsce na długo przed objęciem stanowiska ministra przez lorda Longbottoma. Przyjrzyjmy się zatem temu, kto był tego powodem. Minister Wilhelmina Tuft. Ostatecznie uznana za szaloną lub pod wpływem silnego imperiusa właśnie przez to, jakie reformy usiłowała przepchnąć i co udało jej się dokonać. Wyjście Wielkiej Brytanii z Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów, wspomniane wcześniej zamachy, śmierć. Czy to nie brzmi znajomo? Czy to nie brzmi podobnie do reform przepychanych przez obecnego Ministra? Zezwolenie na używanie śmiercionośnych zaklęć, ogłoszenie stanu wojennego, to wszystko składa się na wypaczony obraz rzeczywistości. Szalonej, niepokojącej rzeczywistości, gdzie my, obywatele, nie możemy czuć się bezpieczni. Inwigilacje, wchodzenie z buciorami w interesy rodów, wkrótce pewnie wchodzenie nam do sypialni jak zasugerował lord Rosier. Czy naprawdę chcemy ponownie oddać władzę osobie niepoczytalnej? A może właśnie sterowanej przez wolę kogoś innego? Kogoś, kto pragnie zniszczenia magicznego świata, tego, którego znamy? Czy naprawdę musimy brnąć w to samo bagno? Wydaje mi się, że jesteśmy istotami mądrymi, rozumnymi. Uczymy się na swoich błędach. Dlaczego więc część z zebranych wybiera drogę głupców? Tak jak lord Yaxley nawołuję do otrząśnięcia się z tej karuzeli fatalnych pomyłek nim jeszcze nie jest za późno - mówił szczerze, głośno, pewnie. - To bardzo dobrze, lordzie Macmillan, że wspominasz te szlachetne nazwiska. Tylko kto wspomni nazwiska osób zabitych przez aurorów, na co właśnie lord Longbottom wydał pozwolenie? Kto będzie w stanie zweryfikować czy organy ścigania nie zabiły niewinnej osoby lub czy aurorowi nie przyświecało pragnienie zemsty, z którego skorzystał w nadarzającej się okoliczności? Kto go z tego rozliczy? Minister, który robi co chce i nie pyta nikogo o zdanie kierując się własnym widzimisię? O to właśnie pytał lord Yaxley, lecz żadna osoba popierająca ministra nie zdecydowała się odpowiedzieć. Usłyszeliśmy jedynie mętne przypuszczenia, jakoby aurorzy postąpią zgodnie z tematem szkoleń w jakich brali udział. Nikt nie jest nam w stanie zagwarantować bezpieczeństwa, że to nie my padniemy ofiarą ułomnego systemu wprowadzonego przez lorda Longbottoma - tylko dlatego, że znaleźliśmy się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Nie tędy droga - dodał spokojnie. - Z tego powodu uważam, że cała nasza rodzina nie zaakceptuje tego pomylonego planu na przyszłość i wierzę, że także wystosuje wotum nieufności wobec aktualnego ministra magii i do tego namawiam również wszystkich innych - zakończył, naprawdę mając nadzieję, że wypowiedział się w imieniu całego rodu, nie tylko swoim. Zerknął na Magnusa sądząc, że na pewno doda coś od siebie, tak samo jak nestor rodu Rowle oraz być może inni jego członkowie. Na to liczył. Nie wtrącając się jednakże w rzucanie personalnymi oskarżeniami, bowiem nowi nestorzy na pewno poradzą sobie z tym problemem, a jeśli nie, to na pewno lordowie Cheshire staną w ich obronie.
When you're standing on the crossroads that you cannot comprehend - just remember that death is not the end
Uważnie śledził bieg wydarzeń. Śmierć Fenwicka Selwyna nie zrobiła na nim ogromnego wrażenia, jednak dała mu do myślenie, zwłaszcza, że postawa lady Morgany nie została zdominowana przez smutek. Oddanie przywództwa kobiecie okazało się jednak tylko szczegółem po ogłoszeniu kolejnych zmian. Nastąpiło przetasowanie arystokratycznej talii. Na czele Prewettów, Burków, Yaxleyów i Rosierów stanęli młodzi lordowie. Znakomitą większość osobistości zebranych w kamiennym kręgu musiało ogarnąć zdumienie. Alphard poczuł na sobie spojrzenie Lupusa, lecz nie odpowiedział na nie, bo nie mógł pozwolić sobie na spuszczenie wzroku z najprawdziwszego widowiska. Nie drgnął mu ani jeden mięsień twarzy, za to myśli poczęły dziko galopować, całkowicie oszalałe od ekscytacji. Alphard nie miał wątpliwości, że ten moment zapisze się w kartach historii jako przełomowy. Zaczął widzieć w tym więcej, próbował sięgnąć głębiej.
Czy Tom… Nie, nie to imię, musiał wreszcie wybić je sobie z głowy. Nawet myślenie o nim mogło zostać niechybnie uznane za impertynencję, a przecież wśród obecnej elity nie trudno było o spotkanie czarodzieja legilimenty. Ale nurtowała go jedna kwestia, pewna możliwość, która uderzyła w niego z ogromną mocą. Czy Czarny Pan był tak wielce potężny, aby przekonać do swych racji nestorów i wpłynąć na ich decyzję o oddaniu władzy nad rodami w ręce młodych? Równie dobrze nie musiał mieć z tym nic wspólnego, ale to podejrzenie było takie przekonujące. Nie bez powodu poplecznikami Voldemorta stawali się lordowie z konserwatywnych rodów. O wyborze zwolenników decydował On, wszak już w latach szkolnych dokonywał ostrej selekcji wobec swojego najbliższego towarzystwa, nie pozwalając sobie na otaczanie się byle kim. Mógł się mylić, bo przecież trzech nestorów dumnych rodów zginających kark przed jednym czarodziejem było całkowitą abstrakcją. Ale tak utalentowany w mrocznych sztukach czarodziej byłby w stanie urzec wielu ludzi, również tych wybitnych i szczycących się szerokimi wpływami. Tylko nominacja Archibalda Prewetta nie budziła podejrzeń, zważywszy na stan zdrowotny już jego poprzednika. Lecz decyzja pozostałej trójki nestorów i to podjęta w tej samej chwili, jakże podniosłej i przy nagłej śmierci nestora Selwynów. Za tym musiało stać coś większego, a podobny zabieg z pewnością został poprzedzony jakimiś rozmowami. Władzy nie przekazuje się tak po prostu, a już na pewno nie oddaje tak znaczącej pozycji bez słusznego powodu. Każdy ród pójdzie za nestorem. Zaś trzej nestorzy nominowani tego dnia już podjęli decyzję, że podążać będą za wielkim czarnoksiężnikiem.
Lord Malfoy otworzył dyskusję i pierwszy odezwał się Morgoth. Nigdy niezbyt rozmowny nagle zaczął przemawiać z niezachwianą pewnością siebie, śmiało punktując przewinienia obecnego Ministra, z którymi Alphard zgadzał się w pełni. Sam dorzuciłby jeszcze kilka zarzutów, ale nie jemu oddano dziś głos i zamierzał się tego trzymać. Potem przemówił Prewett, stając w opozycji do przedmówcy, ale to przecież było oczywiste od samego początku. Ale prawdziwa burza rozpętała się wówczas, gdy do głosu doszedł młody Selwyn. I mimowolnie prawy kącik ust Alpharda uniósł się. Oskarżenia skierowane w stronę nestorów, nieważne jak poważne, nie mogły podczas tego spotkania zostać potraktowane poważnie. Może właśnie o to chodziło? O zyskanie przez młodych popleczników Czarnego Pana najlepszego immunitetu z możliwych? To wszystko było zaledwie jego przypuszczeniami, jednak był bliski uwierzenia właśnie w tę wersję zdarzeń. Przecież już lata temu On wszystko dokładnie planował i nic nie mogło stać w sprzeczności z Jego wolą. Rosier szybko odpowiedział na zarzuty, zbywając je lekko i z przytykiem, przy wszystkich uznając je za wybryk młodzika, któremu od nadmiaru wrażeń pomieszało się w głowie. Musiał przyznać, że to był dobry ruch. Zaś wystąpienie Macmillana… Jego przemowa zbudziła w nim gniew i niesmak, mimo to pozostawał na swym miejscu niewzruszony. Tu nie było już miejsca na błędy, na dziecinne wybryki, na emocje. Lord Shafiq, nawet jeśli przemawiał mądrze, jego zdaniem niepotrzebnie zabrał głos. Wszyscy chcieli przede wszystkim poznać opinie nestorów, a więc i oficjalne stanowiska rodów. Cóż uczyni lady Morgana z niepokornym krewniakiem? Prawdziwa uczta dla oczu. I Edgar wystąpił w końcu, jasno wypowiadając swoje zdanie, ostrożnie dobierając słowa, ale ostatecznie nie bojąc się ich ciężaru. Ciekawa rzecz. Dopiero jego słowa sprawiły, że zechciał zaryzykować. Jestem pewny, że wśród nas znajduje się więcej osób podzielających nasze zdanie – tak właśnie rzekł i to był klarowny sygnał. Kątem oka zerknął na młodszego brata, mając nadzieję, że ten nie poczyta mu zabrania głosu jako wystąpienia przeciw niemu. To Lupusowi oddany został dziś głos, taka była decyzja nestora. Ale miał jednak do powiedzenia coś istotnego, co mogło pomóc przeważyć szalę na ich stronę. Wierzył, że nie bez powodu został wcielony do Rycerzy. Powstał dumnie wyprostowany, kierując spojrzenie ciemnych oczu wprost na Longbottoma.
– Czyż nie kazałeś uważniej przyglądać się pracy urzędników Ministerstwa Magii mogących pochwalić się szlachetnym urodzeniem, Ministrze? – spytał śmiało, doskonale zdając sobie sprawę z prawdziwości tego zarzutu. Nie bez powodu powstały plotki o chęci usunięcie członków rodów Coruch i Black z piastowanych stanowisk w Ministerstwie. Wcale nie liczył na odpowiedź, dobrze wiedząc, że jego głos nie będzie miał tak ogromnej siły przebicia wobec słów nestorów. – Zagraniczni delegaci nie są wcale najbardziej zaniepokojeni działaniem radykałów, których lord Harold Longbottom widzi w nas wszystkich; w członkach rodów, co za słuszne uznają trzymanie się wielowiekowych tradycji – przesunął spojrzeniem po zgromadzonych, śledząc reakcje słuchaczy. – Opinia międzynarodowa obawia się bardziej nieprzemyślanych decyzji obecnego Ministra – wyrzucił z siebie tę konkluzję z mocą i stanowczością. – Nie może nam przewodzić człowiek, który ma za nic wysiłki szlachetnych rodów pokładane w budowanie wielkości Brytyjskiego Ministerstwa Magii. Który chce członków nielubianych przez siebie rodów usunąć ze stanowisk – raz jeszcze spojrzał wprost na Ministra. Zaraz jednak znów zaczął wodzić leniwie oczyma po zgromadzonych, przedstawicieli zacnych rodów również zachęcając do odzewu. – Nie może na czele naszego społeczeństwa stać człowiek, którego działania budzą obawy nie tylko czarodziejskiej społeczności Wielkiej Brytanii i Irlandii, ale również czarodziejów z różnych stron świata. Nie pozwólmy, aby szaleństwo jednego człowieka całkowicie zniszczyło nasz dorobek, bo właśnie ku temu zmierzają działania Ministra, do całkowitego wyniszczenia naszej kultury. Jestem Blackiem i nie zamierzam rezygnować z mojego dziedzictwa – zakończył swoje wystąpienie uderzając w ostatnie nuty z ogromną dumą.
Skinął głową nestorom, spojrzenie koncentrując jednak na lordzie Malfoy’u, gospodarzowi tego spotkania, tym samym dziękując za możliwość wypowiedzenia się na forum. Wciąż jednak pozostawał napięty niczym struna.
Czy Tom… Nie, nie to imię, musiał wreszcie wybić je sobie z głowy. Nawet myślenie o nim mogło zostać niechybnie uznane za impertynencję, a przecież wśród obecnej elity nie trudno było o spotkanie czarodzieja legilimenty. Ale nurtowała go jedna kwestia, pewna możliwość, która uderzyła w niego z ogromną mocą. Czy Czarny Pan był tak wielce potężny, aby przekonać do swych racji nestorów i wpłynąć na ich decyzję o oddaniu władzy nad rodami w ręce młodych? Równie dobrze nie musiał mieć z tym nic wspólnego, ale to podejrzenie było takie przekonujące. Nie bez powodu poplecznikami Voldemorta stawali się lordowie z konserwatywnych rodów. O wyborze zwolenników decydował On, wszak już w latach szkolnych dokonywał ostrej selekcji wobec swojego najbliższego towarzystwa, nie pozwalając sobie na otaczanie się byle kim. Mógł się mylić, bo przecież trzech nestorów dumnych rodów zginających kark przed jednym czarodziejem było całkowitą abstrakcją. Ale tak utalentowany w mrocznych sztukach czarodziej byłby w stanie urzec wielu ludzi, również tych wybitnych i szczycących się szerokimi wpływami. Tylko nominacja Archibalda Prewetta nie budziła podejrzeń, zważywszy na stan zdrowotny już jego poprzednika. Lecz decyzja pozostałej trójki nestorów i to podjęta w tej samej chwili, jakże podniosłej i przy nagłej śmierci nestora Selwynów. Za tym musiało stać coś większego, a podobny zabieg z pewnością został poprzedzony jakimiś rozmowami. Władzy nie przekazuje się tak po prostu, a już na pewno nie oddaje tak znaczącej pozycji bez słusznego powodu. Każdy ród pójdzie za nestorem. Zaś trzej nestorzy nominowani tego dnia już podjęli decyzję, że podążać będą za wielkim czarnoksiężnikiem.
Lord Malfoy otworzył dyskusję i pierwszy odezwał się Morgoth. Nigdy niezbyt rozmowny nagle zaczął przemawiać z niezachwianą pewnością siebie, śmiało punktując przewinienia obecnego Ministra, z którymi Alphard zgadzał się w pełni. Sam dorzuciłby jeszcze kilka zarzutów, ale nie jemu oddano dziś głos i zamierzał się tego trzymać. Potem przemówił Prewett, stając w opozycji do przedmówcy, ale to przecież było oczywiste od samego początku. Ale prawdziwa burza rozpętała się wówczas, gdy do głosu doszedł młody Selwyn. I mimowolnie prawy kącik ust Alpharda uniósł się. Oskarżenia skierowane w stronę nestorów, nieważne jak poważne, nie mogły podczas tego spotkania zostać potraktowane poważnie. Może właśnie o to chodziło? O zyskanie przez młodych popleczników Czarnego Pana najlepszego immunitetu z możliwych? To wszystko było zaledwie jego przypuszczeniami, jednak był bliski uwierzenia właśnie w tę wersję zdarzeń. Przecież już lata temu On wszystko dokładnie planował i nic nie mogło stać w sprzeczności z Jego wolą. Rosier szybko odpowiedział na zarzuty, zbywając je lekko i z przytykiem, przy wszystkich uznając je za wybryk młodzika, któremu od nadmiaru wrażeń pomieszało się w głowie. Musiał przyznać, że to był dobry ruch. Zaś wystąpienie Macmillana… Jego przemowa zbudziła w nim gniew i niesmak, mimo to pozostawał na swym miejscu niewzruszony. Tu nie było już miejsca na błędy, na dziecinne wybryki, na emocje. Lord Shafiq, nawet jeśli przemawiał mądrze, jego zdaniem niepotrzebnie zabrał głos. Wszyscy chcieli przede wszystkim poznać opinie nestorów, a więc i oficjalne stanowiska rodów. Cóż uczyni lady Morgana z niepokornym krewniakiem? Prawdziwa uczta dla oczu. I Edgar wystąpił w końcu, jasno wypowiadając swoje zdanie, ostrożnie dobierając słowa, ale ostatecznie nie bojąc się ich ciężaru. Ciekawa rzecz. Dopiero jego słowa sprawiły, że zechciał zaryzykować. Jestem pewny, że wśród nas znajduje się więcej osób podzielających nasze zdanie – tak właśnie rzekł i to był klarowny sygnał. Kątem oka zerknął na młodszego brata, mając nadzieję, że ten nie poczyta mu zabrania głosu jako wystąpienia przeciw niemu. To Lupusowi oddany został dziś głos, taka była decyzja nestora. Ale miał jednak do powiedzenia coś istotnego, co mogło pomóc przeważyć szalę na ich stronę. Wierzył, że nie bez powodu został wcielony do Rycerzy. Powstał dumnie wyprostowany, kierując spojrzenie ciemnych oczu wprost na Longbottoma.
– Czyż nie kazałeś uważniej przyglądać się pracy urzędników Ministerstwa Magii mogących pochwalić się szlachetnym urodzeniem, Ministrze? – spytał śmiało, doskonale zdając sobie sprawę z prawdziwości tego zarzutu. Nie bez powodu powstały plotki o chęci usunięcie członków rodów Coruch i Black z piastowanych stanowisk w Ministerstwie. Wcale nie liczył na odpowiedź, dobrze wiedząc, że jego głos nie będzie miał tak ogromnej siły przebicia wobec słów nestorów. – Zagraniczni delegaci nie są wcale najbardziej zaniepokojeni działaniem radykałów, których lord Harold Longbottom widzi w nas wszystkich; w członkach rodów, co za słuszne uznają trzymanie się wielowiekowych tradycji – przesunął spojrzeniem po zgromadzonych, śledząc reakcje słuchaczy. – Opinia międzynarodowa obawia się bardziej nieprzemyślanych decyzji obecnego Ministra – wyrzucił z siebie tę konkluzję z mocą i stanowczością. – Nie może nam przewodzić człowiek, który ma za nic wysiłki szlachetnych rodów pokładane w budowanie wielkości Brytyjskiego Ministerstwa Magii. Który chce członków nielubianych przez siebie rodów usunąć ze stanowisk – raz jeszcze spojrzał wprost na Ministra. Zaraz jednak znów zaczął wodzić leniwie oczyma po zgromadzonych, przedstawicieli zacnych rodów również zachęcając do odzewu. – Nie może na czele naszego społeczeństwa stać człowiek, którego działania budzą obawy nie tylko czarodziejskiej społeczności Wielkiej Brytanii i Irlandii, ale również czarodziejów z różnych stron świata. Nie pozwólmy, aby szaleństwo jednego człowieka całkowicie zniszczyło nasz dorobek, bo właśnie ku temu zmierzają działania Ministra, do całkowitego wyniszczenia naszej kultury. Jestem Blackiem i nie zamierzam rezygnować z mojego dziedzictwa – zakończył swoje wystąpienie uderzając w ostatnie nuty z ogromną dumą.
Skinął głową nestorom, spojrzenie koncentrując jednak na lordzie Malfoy’u, gospodarzowi tego spotkania, tym samym dziękując za możliwość wypowiedzenia się na forum. Wciąż jednak pozostawał napięty niczym struna.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Stonehenge
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Wiltshire