Lecznica dla zwierząt
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Lecznica dla zwierząt
Z zewnątrz jest to niewielki, biały budynek znajdujący się bardzo blisko lasu. Kiedy gość staje przed drzwiami prowadzącymi do lecznicy, kołatka w kształcie wiewiórki trzykrotnie uderza w drzwi trzymanym w łapkach orzeszkiem, jeśli właścicielka jest w środku. Drzwi z reguły są wtedy otwarte, dostać się tu można z resztą także przez kominek znajdujący się w niewielkim holu, w którym goście mogą zostawić płaszcze. Dalsza część lecznicy składa się z czterech pomieszczeń, gabinetu do którego wchodzi się od razu z holu, jest to dość przestronne, zawsze czyste i uporządkowane pomieszczenie z biurkiem po środku, kilkoma szafkami pod ścianami oraz trzema krzesłami, jedno z jednej strony biurka, dwa z przeciwnej. Kolejnym pomieszczeniem jest zaplecze, już mniej uporządkowane, często wala się tu jakaś książka, czy prywatne drobiazgi właścicielki, jedynie szafka z lekami jest zachowana w idealnym porządku. Kolejne pomieszczenie to miejsce w którym mniejsze zwierzęta oczekują na zabieg, lub po nim wypoczywają czekając na swoich właścicieli, znajduje się tu kilka dość sporych klatek, gdzieniegdzie walają się zwierzęce zabawki. Ostatnie pomieszczenie służy do przeprowadzania zabiegów i mało kto ma do niego wstęp.
Z tyłu lecznicy jest także spory teren należący do niej, podzielony na dwa mniejsze wybiegi i jedną zadaszoną zagrodę. Bywa różnie, jednak zazwyczaj w całej lecznicy jest sporo zwierząt, od czasu do czasu w zagrodach, niemal zawsze w wielu klatkach.
Z tyłu lecznicy jest także spory teren należący do niej, podzielony na dwa mniejsze wybiegi i jedną zadaszoną zagrodę. Bywa różnie, jednak zazwyczaj w całej lecznicy jest sporo zwierząt, od czasu do czasu w zagrodach, niemal zawsze w wielu klatkach.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:46, w całości zmieniany 1 raz
przed ślubem, 6 IX
W przedślubnym rozgardiaszu nieśmiało zaproponował swoją pomoc, choć niekoniecznie czuł się na siłach, by zmierzyć się z małym zwierzyńcem Julii. Zdecydowanie wolał jednak stoczyć tego rodzaju bitwę niż znajdować się w oku ślubnego cyklonu. Przygotowania do tego wydarzenia zdawały się pochłaniać wszystkich - a on czuł się nie do końca na miejscu, kiedy rozprawiano o tym, czym różnią się dwa niemalże identyczne odcienie obrusów.
Mógł pomóc jedynie z roślinnymi zagwozdkami, choć niekoniecznie chciał wchodzić w paradę Ollivanderom, którzy mają przecież rękę do roślin i bez wątpienia zmierzą się z florystycznymi dekoracjami również bez jego wsparcia. Dlatego też uznał, że najlepiej będzie, jeśli usunie się w cień i odnajdzie schronienie w lecznicy zwierzęcych dusz.
Pojawił się w kominku w niewielkim holu; czarny, długi do kostek płaszcz powiesił na jednym z haczyków, a rękawy nieco za dużej na niego koszuli podwinął tak, by symbolizowały pełną werwy gotowość do pracy.
Chociaż tutaj mógł się do czegoś przydać - a przynajmniej miał taką nadzieję. Wściubił piegowaty nos do otwartego gabinetu, w którym nie widać było żywej duszy - o ich obecności poświadczyć mogły jedynie różnorakie odgłosy, komponujące charakterystyczną dla tego miejsca melodię. - Panno Lovegood? - z początku chciał odnaleźć tę jedną duszę (dobrą duszę lecznicy, bez wątpienia); zdecydowanie potrzebował jej wsparcia, bo sam nie wiedziałby, jak dokładnie może tutaj pomóc. Gdy wspominał swoje wizyty, ona zawsze gdzieś się krzątała w zakamarkach zwierzęcego hospicjum; i choć nie mieli okazji porozmawiać ze sobą nieco dłużej, Julia bez wątpienia ceniła sobie obecność eterycznej pomocnicy (o wyglądzie dziewczynki oraz charakterystycznych włosach utkanych z białej przędzy). - Halo? - zakrzyknął nieco głośniej, starając się zaanonsować swoją obecność. Nie miał pojęcia, gdzie mogła się znajdować, więc po prostu ruszył do kolejnego pomieszczenia - zagraconego zaplecza. Tam też zostawił swój kapelusz, gdzieś na stercie książek magizoologicznych (kilka z nich czytał z Julą, przynajmniej fragmentami; zaglądał jej przez ramię albo opierał się o bok zajmowanego przez nią fotela i tonem nieznoszącym sprzeciwu prosił ją o to, by jak za dawnych czasów przeczytała mu najbardziej interesujące ustępy swoim kojąco melodyjnym głosem).
W przedślubnym rozgardiaszu nieśmiało zaproponował swoją pomoc, choć niekoniecznie czuł się na siłach, by zmierzyć się z małym zwierzyńcem Julii. Zdecydowanie wolał jednak stoczyć tego rodzaju bitwę niż znajdować się w oku ślubnego cyklonu. Przygotowania do tego wydarzenia zdawały się pochłaniać wszystkich - a on czuł się nie do końca na miejscu, kiedy rozprawiano o tym, czym różnią się dwa niemalże identyczne odcienie obrusów.
Mógł pomóc jedynie z roślinnymi zagwozdkami, choć niekoniecznie chciał wchodzić w paradę Ollivanderom, którzy mają przecież rękę do roślin i bez wątpienia zmierzą się z florystycznymi dekoracjami również bez jego wsparcia. Dlatego też uznał, że najlepiej będzie, jeśli usunie się w cień i odnajdzie schronienie w lecznicy zwierzęcych dusz.
Pojawił się w kominku w niewielkim holu; czarny, długi do kostek płaszcz powiesił na jednym z haczyków, a rękawy nieco za dużej na niego koszuli podwinął tak, by symbolizowały pełną werwy gotowość do pracy.
Chociaż tutaj mógł się do czegoś przydać - a przynajmniej miał taką nadzieję. Wściubił piegowaty nos do otwartego gabinetu, w którym nie widać było żywej duszy - o ich obecności poświadczyć mogły jedynie różnorakie odgłosy, komponujące charakterystyczną dla tego miejsca melodię. - Panno Lovegood? - z początku chciał odnaleźć tę jedną duszę (dobrą duszę lecznicy, bez wątpienia); zdecydowanie potrzebował jej wsparcia, bo sam nie wiedziałby, jak dokładnie może tutaj pomóc. Gdy wspominał swoje wizyty, ona zawsze gdzieś się krzątała w zakamarkach zwierzęcego hospicjum; i choć nie mieli okazji porozmawiać ze sobą nieco dłużej, Julia bez wątpienia ceniła sobie obecność eterycznej pomocnicy (o wyglądzie dziewczynki oraz charakterystycznych włosach utkanych z białej przędzy). - Halo? - zakrzyknął nieco głośniej, starając się zaanonsować swoją obecność. Nie miał pojęcia, gdzie mogła się znajdować, więc po prostu ruszył do kolejnego pomieszczenia - zagraconego zaplecza. Tam też zostawił swój kapelusz, gdzieś na stercie książek magizoologicznych (kilka z nich czytał z Julą, przynajmniej fragmentami; zaglądał jej przez ramię albo opierał się o bok zajmowanego przez nią fotela i tonem nieznoszącym sprzeciwu prosił ją o to, by jak za dawnych czasów przeczytała mu najbardziej interesujące ustępy swoim kojąco melodyjnym głosem).
kołyszę się na nitce nieokreślonych pragnień, palce zaczepiam o rozszczepione na liściu słońce, chwytam umykający wszechświat
Rory Prewett
Zawód : botanik
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
and meet me there,
with bundles of flowers
we'll wait through
the hours of cold
with bundles of flowers
we'll wait through
the hours of cold
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Głęboki oddech przerwał skomplikowaną sekwencję ruchów, zrozumiałą prawdopodobnie tylko dla panny Lovegood - zwierzęta goszczące w lecznicy z zaciekawieniem śledziły tor białej, chaotycznej plamy, przemykającej z miejsca na miejsce. Za jej śladem z blatów znikały kolejne fiolki eliksirów oraz drobne przedmioty, mające ułatwić stworzeniom żywot, niezależnie od tego, czy był to nowy opatrunek, czy kolorowa zabawka, złożona przez samą Susanne. Tworzyła je z przeróżnych elementów, właściwie ze wszystkiego, co tylko nawinęło się pod palce i pozostawało bezpieczne dla futrzanych podopiecznych. Części łączone na słowo honoru wyglądały doprawdy cudacznie, chybotały się i odginały pod dziwnymi kątami jeszcze zanim jakakolwiek łapa zdążyła je sponiewierać. Zamarła w pół ruchu, trzymając stopę uniesioną nad podłogą, gdy usłyszała głos nawołujący z holu. Trzymając w zębach różdżkę, a w dłoniach pęk potencjalnych szmatek na nowe twory, cofnęła się, wychylając głowę za framugę, by przyjrzeć się przybyszowi, ale nie ujrzała nikogo. Zmarszczyła brwi, podążając dalej, aż dotarła do zaplecza. Włosy miała nieznacznie roztrzepane, pełne kolorowych piórek, gdzieniegdzie odznaczały się kolorowe, drewniane koraliki, przetarte już lekko od ciągłego przewracania w palcach. Błękitne tęczówki lśniły znad szarych półksięzyców - zmęczenie i bezsenność odciskały na pannie Lovegood piętno, ręce miała słabsze, jakby wątła siła i tak oddalała się od drobnych palców. Chaos w myślach idealnie przechodził na prezencję; wygnieciona, fioletowa spódnica sięgająca połowy łydki zdążyła się już pobrudzić mokrym piaskiem podczas zmieniania opatrunku, sweterkowa narzutka wisiała na jednym ramieniu - nawet nie pamiętała, kiedy spadła z drugiego. Mimo tego uśmiechnęła się, pokazując młodemu Prewettowi ząbki.
- Łołatio - przywitała go, wciąż trzymając różdżkę w zębach i wyglądając z drugiego pomieszczenia. - Świetnie, że jesteś, niedługo mamy połę kałmienia - poinformowała, kiwnąwszy głową i licząc na to, że ruszy za nią. Znalazła kawałek wolnego stołu, na który zrzuciła wszystkie szmatki i pierdółki, wreszcie chwytając różdżkę w dłoń - zaklęcie trwałego przylepca było przydatne, dlatego nie odkładała jej jeszcze. - Na szczęście jest w miarę spokojnie. Robiłeś kiedyś zabawki? - zapytała z nadzieją - profesjonalista w ich lecznicy, profesjonalista od zabawek, byłby na wagę złota!
- Łołatio - przywitała go, wciąż trzymając różdżkę w zębach i wyglądając z drugiego pomieszczenia. - Świetnie, że jesteś, niedługo mamy połę kałmienia - poinformowała, kiwnąwszy głową i licząc na to, że ruszy za nią. Znalazła kawałek wolnego stołu, na który zrzuciła wszystkie szmatki i pierdółki, wreszcie chwytając różdżkę w dłoń - zaklęcie trwałego przylepca było przydatne, dlatego nie odkładała jej jeszcze. - Na szczęście jest w miarę spokojnie. Robiłeś kiedyś zabawki? - zapytała z nadzieją - profesjonalista w ich lecznicy, profesjonalista od zabawek, byłby na wagę złota!
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Cała ona była jak z pogranicza snu i jawy.
Pojawiła się tuż obok niego, zdając się być czymś niezwykle zaaferowana; nie traciła czasu - od razu przeszła do rzeczy, a on - jedynie uśmiechając się mimowolnie pod nosem - pozwolił, by przejęła inicjatywę; w tym królestwie panowały niepodzielnie wraz z Julią, Rory był tu jedynie gościem.
Być może wygłupił się z tytułowaniem ją panną, lecz choć z opowieści Julii zarysowywał się w jego głowie dość wyraźny, wielobarwny obraz Lovegoodówny, to jednak - poza oficjalnym przedstawieniem - nigdy nie miał okazji porozmawiać z nią na tyle swobodnie, by przeszli na ty. Cieszył się jednak, że natychmiast skróciła dystans, który mimowolnie wytworzył. - W zupełności wystarczy Łoły - roześmiał się serdecznie, bez chwili namysłu ruszając w stronę odłożonych przez nią szpargałów maści wszelakiej. Trudno było odgadnąć, co można z nich stworzyć; z zaciekawieniem objął je spojrzeniem, nim - pozwolisz? - zgiął się odrobinę, po czym sięgnął po nie, jednym ruchem dłoni zgarniając je do prowizorycznego woreczka, utworzonego z dolnego fragmentu zielonkawej koszuli. - Tym chyba nie zamierzasz karmić żadnego ze zwierząt? - może nie był feniksem z ONMS, lecz o szmatkojadalnych stworzeniach jeszcze nie słyszał; tym półżartobliwym wtrąceniem pił do tego, po co jej te wszystkie drobiazgi - odpowiedź nasunęła się jednak sama, gdy Susi zaskoczyła go raczej niecodziennym pytaniem.
- Zdarzyło mi się... - odrzekł po chwili milczenia wynikającego z początkowego skonsternowania - wyczarować - w sposób niemający nic wspólnego z magią, no chyba że magia wyobraźni zaliczała się do tego szeroko definiowalnego pojęcia - coś zabawkopodobnego dla Miri albo Winnie'ego - potraktował to pytanie całkiem poważnie, jakby od jego umiejętności zależeć miało naprawdę wiele. - A co konkretnie masz na myśli? Dla kogo mają być te zabawki? I jakie istoty będziemy karmić? - zarzucił ją pytaniami, nie siląc się nawet, by pohamować entuzjazm; lubił próbować nowych rzeczy, a nie na co dzień ma się możliwość asystowania w takim miejscu.
Pojawiła się tuż obok niego, zdając się być czymś niezwykle zaaferowana; nie traciła czasu - od razu przeszła do rzeczy, a on - jedynie uśmiechając się mimowolnie pod nosem - pozwolił, by przejęła inicjatywę; w tym królestwie panowały niepodzielnie wraz z Julią, Rory był tu jedynie gościem.
Być może wygłupił się z tytułowaniem ją panną, lecz choć z opowieści Julii zarysowywał się w jego głowie dość wyraźny, wielobarwny obraz Lovegoodówny, to jednak - poza oficjalnym przedstawieniem - nigdy nie miał okazji porozmawiać z nią na tyle swobodnie, by przeszli na ty. Cieszył się jednak, że natychmiast skróciła dystans, który mimowolnie wytworzył. - W zupełności wystarczy Łoły - roześmiał się serdecznie, bez chwili namysłu ruszając w stronę odłożonych przez nią szpargałów maści wszelakiej. Trudno było odgadnąć, co można z nich stworzyć; z zaciekawieniem objął je spojrzeniem, nim - pozwolisz? - zgiął się odrobinę, po czym sięgnął po nie, jednym ruchem dłoni zgarniając je do prowizorycznego woreczka, utworzonego z dolnego fragmentu zielonkawej koszuli. - Tym chyba nie zamierzasz karmić żadnego ze zwierząt? - może nie był feniksem z ONMS, lecz o szmatkojadalnych stworzeniach jeszcze nie słyszał; tym półżartobliwym wtrąceniem pił do tego, po co jej te wszystkie drobiazgi - odpowiedź nasunęła się jednak sama, gdy Susi zaskoczyła go raczej niecodziennym pytaniem.
- Zdarzyło mi się... - odrzekł po chwili milczenia wynikającego z początkowego skonsternowania - wyczarować - w sposób niemający nic wspólnego z magią, no chyba że magia wyobraźni zaliczała się do tego szeroko definiowalnego pojęcia - coś zabawkopodobnego dla Miri albo Winnie'ego - potraktował to pytanie całkiem poważnie, jakby od jego umiejętności zależeć miało naprawdę wiele. - A co konkretnie masz na myśli? Dla kogo mają być te zabawki? I jakie istoty będziemy karmić? - zarzucił ją pytaniami, nie siląc się nawet, by pohamować entuzjazm; lubił próbować nowych rzeczy, a nie na co dzień ma się możliwość asystowania w takim miejscu.
kołyszę się na nitce nieokreślonych pragnień, palce zaczepiam o rozszczepione na liściu słońce, chwytam umykający wszechświat
Rory Prewett
Zawód : botanik
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
and meet me there,
with bundles of flowers
we'll wait through
the hours of cold
with bundles of flowers
we'll wait through
the hours of cold
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W jej świecie podziały znane szlachetnym rodom nie istniały - nie rozumiała ich nigdy, razem z całą tytulaturą: lady, lord, jakkolwiek ich zwali. Nie rozumiała, w czym te parę nazwisk jest lepsze, nigdy nie potrafiła na ich podstawie wskazać rodowodu - ubiór mówił jej więcej, ale nie tyle, aby rozumieć. Szanowała starszych, zwracając się do nich z należytym szacunkiem i uprzejmością, lecz różnica pokroju paru lat pozostawała praktycznie niezauważalna - mimo tego zaskoczenie nie zatańczyło w oczach ani głosie, do wtrąceń panny była przyzwyczajona. Mimowolnie przed oczami stanęło wspomnienie starszego brata Rory'ego, który jakiś czas temu polecił jej zwracanie się do siebie po imieniu. Bardzo miły gest, po nim prędko zrobiło się lżej i naturalniej.
- Rory - powtórzyła śpiewnie, już bez krępującej mowę różdżki - dziękuję - lekkie uzupełnienie, gdy pozwoliła jego dłoniom skraść naręcze materiałów. Zaśmiała się dźwięcznie, nawet przez chwilę zastanawiając się, czy któryś z podopiecznych nie porwałby się na pożarcie szmatek. - Tylko opatulić - sprostowała z małym wzruszeniem ramion, gotowa okryć każde drżące z zimna stworzenie, jakie znajdzie się w tych skromnych progach - ale dla tych znajdzie się inne przeznaczenie, potrzebują nowego życia - dodała tajemniczo, z istną malowniczością pozwalając cieniom zatańczyć na bladej twarzy, gdy poruszyła na jej tle szczupłymi palcami - na swój pokręcony sposób obrazując istnienie tajemnic i rytuałów, które nawet w nieznaczące strzępki potrafią wprowadzić trochę magii i wesołości.
- Przecudnie! - zachwyciła się, w mig uznając, że taki ekspert z pewnością wystarczy do zrealizowania małego planu. Okręciła się wokół własnej osi, powoli, zerkając na zapełnione klatki, po czym wskazywała kolejno - tam mamy wsiąkiewkę - pana wsiąkiewkę, to ta jaszczurka. Jest u nas od maja, dosyć długo, a nazywa się Sanana - od tyłu Ananas, nietrudno się domyślić, kto w tym przybytku nadawał imiona od końca - sądziłyśmy, że wydobrzeje prędko, ale gdy tylko zrobi się lepiej, natychmiast marnieje. Nie może się nudzić, kiedy nie śpi. Lubi piłki, nauczyłam go już odbijać ogonem - kiwnęła głową, zerkając na towarzysza. - Większość z tych stworzeń cierpi przez anomalie. Na przykład te nieśmiałki - wskazała sporą klatkę z elementami drzew - te gałązki - powiedziała ciszej, zasłaniając usta, by biedactwa nie słyszały. Nie lubiły być nazywane w ten sposób, tak sądziła. - Karmimy je kornikami i insektami, ale także lubią się bawić. Trochę kotów, one lubią dzwonki i nitki - wzruszyła ramionami. - Och i ona! To nasza mała znalezinka - powiedziała z troską, stając na palcach i sięgając do wysoko zawieszonej klatki - na szczęście wciąż była w stanie do niej dotrzeć. Do ślicznej sówki. - Miała przetrącone skrzydło. Już wszystko w porządku, ale nie chce wracać do lasu. Może czuje, że przeznaczenie czeka na nią gdzieś indziej. Uwielbia się wspinać, widzisz tę konstrukcję? - zapytała, głową wskazując koślawo powiązaną twórczość ze szmatek, lin i wszelkiego rodzaju sznurków.
- Rory - powtórzyła śpiewnie, już bez krępującej mowę różdżki - dziękuję - lekkie uzupełnienie, gdy pozwoliła jego dłoniom skraść naręcze materiałów. Zaśmiała się dźwięcznie, nawet przez chwilę zastanawiając się, czy któryś z podopiecznych nie porwałby się na pożarcie szmatek. - Tylko opatulić - sprostowała z małym wzruszeniem ramion, gotowa okryć każde drżące z zimna stworzenie, jakie znajdzie się w tych skromnych progach - ale dla tych znajdzie się inne przeznaczenie, potrzebują nowego życia - dodała tajemniczo, z istną malowniczością pozwalając cieniom zatańczyć na bladej twarzy, gdy poruszyła na jej tle szczupłymi palcami - na swój pokręcony sposób obrazując istnienie tajemnic i rytuałów, które nawet w nieznaczące strzępki potrafią wprowadzić trochę magii i wesołości.
- Przecudnie! - zachwyciła się, w mig uznając, że taki ekspert z pewnością wystarczy do zrealizowania małego planu. Okręciła się wokół własnej osi, powoli, zerkając na zapełnione klatki, po czym wskazywała kolejno - tam mamy wsiąkiewkę - pana wsiąkiewkę, to ta jaszczurka. Jest u nas od maja, dosyć długo, a nazywa się Sanana - od tyłu Ananas, nietrudno się domyślić, kto w tym przybytku nadawał imiona od końca - sądziłyśmy, że wydobrzeje prędko, ale gdy tylko zrobi się lepiej, natychmiast marnieje. Nie może się nudzić, kiedy nie śpi. Lubi piłki, nauczyłam go już odbijać ogonem - kiwnęła głową, zerkając na towarzysza. - Większość z tych stworzeń cierpi przez anomalie. Na przykład te nieśmiałki - wskazała sporą klatkę z elementami drzew - te gałązki - powiedziała ciszej, zasłaniając usta, by biedactwa nie słyszały. Nie lubiły być nazywane w ten sposób, tak sądziła. - Karmimy je kornikami i insektami, ale także lubią się bawić. Trochę kotów, one lubią dzwonki i nitki - wzruszyła ramionami. - Och i ona! To nasza mała znalezinka - powiedziała z troską, stając na palcach i sięgając do wysoko zawieszonej klatki - na szczęście wciąż była w stanie do niej dotrzeć. Do ślicznej sówki. - Miała przetrącone skrzydło. Już wszystko w porządku, ale nie chce wracać do lasu. Może czuje, że przeznaczenie czeka na nią gdzieś indziej. Uwielbia się wspinać, widzisz tę konstrukcję? - zapytała, głową wskazując koślawo powiązaną twórczość ze szmatek, lin i wszelkiego rodzaju sznurków.
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Z sową Silvii było coś zdecydowanie nie tak. Dziś o świcie pojawiła się z połową piór sterczących nie w tą stronę co potrzeba i żałośnie zwisającym skrzydłem, którego nie pozwoliła dotknąć, a jedynie nastroszyła się i zahukała smętnie. Nigdy wcześniej nie wracała w takim stanie. Teraz jednak wyglądała jakby zaliczyła bliskie spotkanie z jakimś stworzeniem lub w locie zderzyła się z jakąś przeszkodą. Silvia, obudzona łomotaniem w szybę, wstała i otworzyła okno, a sowa wskoczyła do pokoju prezentując taki właśnie obraz nędzy i rozpaczy, choć najwyraźniej była w stanie dolecieć do domu.
Próbowała pomóc swojej sowie i ostrożnie ją obejrzeć, ale niestety nie znała się na leczeniu zwierząt. Wydawało jej się, że skrzydło mogło być zwichnięte lub nawet złamane, ale pewna nie była. Wolała tego nie dotykać. Nie pozostawało jej nic innego jak odczekać do nieco rozsądniejszej pory, a potem wziąć sówkę i udać się do najbliższej lecznicy, o której kiedyś opowiadała jej znajoma która posiadała spory zwierzyniec złożony głównie z kotów i kugucharów. Z Londynu na obrzeża położone nieopodal lasu dotarła Błędnym Rycerzem, sówkę wioząc w klatce okrytej materiałem i bardzo uważając, by podczas szybkiej jazdy nie poobijała się jeszcze bardziej. Raz po raz przepraszała ją w myślach za niedogodności w transporcie i żałowała, że nie może tak po prostu się teleportować lub skorzystać z sieci Fiuu, bo choć to pewnie też byłoby dla sówki stresujące, przynajmniej trwałoby dużo szybciej.
W końcu dotarła w okolicę lecznicy i resztę drogi pokonała pieszo, niosąc w ręku klatkę wciąż przykrytą materiałem. Miała nadzieję że w środku kogoś zastanie i że sowę będzie się dało wyleczyć możliwie szybko. Zastukała do drzwi, korzystając z kołatki w kształcie wiewiórki, a kiedy drzwi się otworzyły, wsunęła się do środka.
- Jest tu ktoś? – zapytała, rozglądając się. Wydawało jej się, że słyszała jakieś głosy, ale musiała poczekać aż ktoś z pracowników do niej przyjdzie i będzie mogła przedstawić swój problem z sową. Może to było tylko zwierzę, ale Silvia była do niej naprawdę przywiązana i zależało jej na dobru swojego pupila i towarzyszki, która była z nią już od paru lat i zawsze dobrze radziła sobie z roznoszeniem listów do właściwych osób. Dopiero dziś wróciła mocniej uszkodzona. Czekając na pracownika lecznicy zdjęła z klatki materiał i postawiła ją na jakimś blacie. Jej sowa siedziała na żerdce, spoglądając na nią z wyrzutem.
Próbowała pomóc swojej sowie i ostrożnie ją obejrzeć, ale niestety nie znała się na leczeniu zwierząt. Wydawało jej się, że skrzydło mogło być zwichnięte lub nawet złamane, ale pewna nie była. Wolała tego nie dotykać. Nie pozostawało jej nic innego jak odczekać do nieco rozsądniejszej pory, a potem wziąć sówkę i udać się do najbliższej lecznicy, o której kiedyś opowiadała jej znajoma która posiadała spory zwierzyniec złożony głównie z kotów i kugucharów. Z Londynu na obrzeża położone nieopodal lasu dotarła Błędnym Rycerzem, sówkę wioząc w klatce okrytej materiałem i bardzo uważając, by podczas szybkiej jazdy nie poobijała się jeszcze bardziej. Raz po raz przepraszała ją w myślach za niedogodności w transporcie i żałowała, że nie może tak po prostu się teleportować lub skorzystać z sieci Fiuu, bo choć to pewnie też byłoby dla sówki stresujące, przynajmniej trwałoby dużo szybciej.
W końcu dotarła w okolicę lecznicy i resztę drogi pokonała pieszo, niosąc w ręku klatkę wciąż przykrytą materiałem. Miała nadzieję że w środku kogoś zastanie i że sowę będzie się dało wyleczyć możliwie szybko. Zastukała do drzwi, korzystając z kołatki w kształcie wiewiórki, a kiedy drzwi się otworzyły, wsunęła się do środka.
- Jest tu ktoś? – zapytała, rozglądając się. Wydawało jej się, że słyszała jakieś głosy, ale musiała poczekać aż ktoś z pracowników do niej przyjdzie i będzie mogła przedstawić swój problem z sową. Może to było tylko zwierzę, ale Silvia była do niej naprawdę przywiązana i zależało jej na dobru swojego pupila i towarzyszki, która była z nią już od paru lat i zawsze dobrze radziła sobie z roznoszeniem listów do właściwych osób. Dopiero dziś wróciła mocniej uszkodzona. Czekając na pracownika lecznicy zdjęła z klatki materiał i postawiła ją na jakimś blacie. Jej sowa siedziała na żerdce, spoglądając na nią z wyrzutem.
I show not your face but your heart's desire
Cieszyła się, że Roratio dołączył do niej w lecznicy - początkowo pracy nie było wiele, dlatego spokojnie mogli zająć się zabawkami, jednak wszelkie wypadki losowe, pory karmienia i drobne szczegóły, wplatające się w rutynowe czynności owego miejsca i burzące ogólne plany oraz porządki, znacznie komplikowały sprawę, jeżeli pracowało się w pojedynkę. Susanne instruowała lorda Prewetta, korzystając też z jego wiedzy na temat zielarstwa - wspólnie udało im się zmodyfikować niektóre pokarmy i zatroszczyć się o to, by dotarły do większości stworzeń, brat Julii okazał się też bardzo dobrą asystą przy zmianie opatrunków. Nie obawiała się zostawiać go ze zwierzętami, gdy w lecznicy pojawiali się czarodzieje przybywający po wyleczone pociechy, stawiający się z nimi na ogląd, lub przyprowadzający pierwszy raz w stanie mniej czy bardziej opłakanym. Kołatka zapowiedziała kolejną wizytę w połowie aktualnie wykonywanego zadania, a przez wzgląd na nieobecność właścicielki, przybyła do lecznicy kobieta musiała chwilę poczekać, nim Sue pojawiła się w gabinecie. - Moment! - zawołała, ostrożnie owijając zranioną łapę. Obdarzyła półprzytomnego kudłonia delikatnym uśmiechem, spoglądając w jego smutne oczęta, wciąż nieufne - rana była rozległa, stworzenie z natury nie ufało ludziom, nie dziwiła się więc. - Jesteś bardzo dzielny - powiedziała delikatnie, po czym zadbała o to, by bezpiecznie znalazł się na swoim miejscu w chronionej zaklęciami zagrodzie i dopiero wtedy ruszyła do korytarza, by wpuścić kobietę oraz jej pupila do gabinetu.
- Dzień dobry, przepraszam za zwłokę, mamy spore obłożenie - wyjaśniła prędko, nie wnikając w szczegóły. - Biedactwo - szepnęła, spoglądając na sowę, uwięzioną w klatce. Na pierwszy rzut oka nie wyglądało to, jak przypadek szczególnie trudny, lecz bez dokładnych oględzin Lovegood nie mogła snuć żadnych przypuszczeń. Wewnętrznie jednak odetchnęła z ulgą - im cięższe zranienia, tym trudniej było radzić sobie z nimi bez pomocy Julii, która była w lecznicy osobą decyzyjną. - Proszę opowiedzieć jak najwięcej. Czy sowa je? Zachowuje się inaczej, niepokojąco, jakieś odruchy? - wolała nie stresować ptaszyny, nim nie dowie się czegoś od właścicielki.
- Dzień dobry, przepraszam za zwłokę, mamy spore obłożenie - wyjaśniła prędko, nie wnikając w szczegóły. - Biedactwo - szepnęła, spoglądając na sowę, uwięzioną w klatce. Na pierwszy rzut oka nie wyglądało to, jak przypadek szczególnie trudny, lecz bez dokładnych oględzin Lovegood nie mogła snuć żadnych przypuszczeń. Wewnętrznie jednak odetchnęła z ulgą - im cięższe zranienia, tym trudniej było radzić sobie z nimi bez pomocy Julii, która była w lecznicy osobą decyzyjną. - Proszę opowiedzieć jak najwięcej. Czy sowa je? Zachowuje się inaczej, niepokojąco, jakieś odruchy? - wolała nie stresować ptaszyny, nim nie dowie się czegoś od właścicielki.
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Czekała ile było trzeba, podejrzewając że opiekunowie magicznych stworzeń także mieli sporo zajęć. Zwierzęta również cierpiały przez anomalie, szczególnie te dziko żyjące, którym nie miał kto pomóc i ich wyleczyć. Silvię wciąż przerażało to, co działo się od maja. Tyle się teraz słyszało o różnych nieszczęściach, aż nie mieściło się to w głowie, co wyrabiało się z magią, pogodą, ale także z ludźmi. I pomyśleć, że jeszcze rok temu żyło się tak spokojnie i miło! Teraz aż strach było wyjść z domu, i nie wiadomo było kiedy coś się poprawi i kiedy znowu będzie mogła używać magii bez strachu, teleportować się i nie bać się potworów w ludzkiej skórze takich jak ci, którzy spalili ministerstwo magii.
Po chwili jednak ktoś do niej wyszedł; była to młoda kobieta o niemal białych włosach i sympatycznej twarzy. Silvia przeszła za nią do gabinetu, niosąc klatkę z sową.
- Rozumiem, anomalie utrudniają życie nie tylko nam, ale też naszym pupilom – odrzekła, spoglądając na kobietę, ale potem znowu spojrzała na swoją sówkę. – Wróciła dziś wczesnym rankiem. Była cała potargana, a jej lewe skrzydło dziwnie zwisało, nie pozwoliła go dotknąć i obejrzeć. Boję się, że może być złamane, ale dla pewności wolałam żeby obejrzał ją ktoś, kto lepiej się na tym zna – wyjaśniła w skrócie to, jaki widok przedstawiała rano jej sowa. – Nie wyglądała na ranną, nie widziałam na piórach krwi, ale to skrzydło... I tak cud, że dała radę dolecieć do domu. Później już jedynie chodziła i pohukiwała. Nigdy wcześniej nie wracała w takim stanie. Nie wiem, co mogło jej się stać. Czy mogło ją coś zaatakować? Albo się z czymś zderzyła?
Zmarszczyła lekko brwi w wyrazie zmartwienia. Nie wiedziała jednak co spotkało sowę, czy mogła paść ofiarą jakiegoś większego stworzenia, czy po prostu niefortunnie zderzyła się z jakimś budynkiem lub innym obiektem. Co prawda sowy zawsze wydawały jej się stworzeniami bardzo zwinnymi i dobrze widzącymi nawet w ciemności, ale przy kapryśnej pogodzie wszystko mogło się wydarzyć.
- Ale będzie się ją dało wyleczyć, prawda? – zapytała po chwili. – Ile to może potrwać i czy możliwe będzie odebranie jej dzisiaj?
Po chwili jednak ktoś do niej wyszedł; była to młoda kobieta o niemal białych włosach i sympatycznej twarzy. Silvia przeszła za nią do gabinetu, niosąc klatkę z sową.
- Rozumiem, anomalie utrudniają życie nie tylko nam, ale też naszym pupilom – odrzekła, spoglądając na kobietę, ale potem znowu spojrzała na swoją sówkę. – Wróciła dziś wczesnym rankiem. Była cała potargana, a jej lewe skrzydło dziwnie zwisało, nie pozwoliła go dotknąć i obejrzeć. Boję się, że może być złamane, ale dla pewności wolałam żeby obejrzał ją ktoś, kto lepiej się na tym zna – wyjaśniła w skrócie to, jaki widok przedstawiała rano jej sowa. – Nie wyglądała na ranną, nie widziałam na piórach krwi, ale to skrzydło... I tak cud, że dała radę dolecieć do domu. Później już jedynie chodziła i pohukiwała. Nigdy wcześniej nie wracała w takim stanie. Nie wiem, co mogło jej się stać. Czy mogło ją coś zaatakować? Albo się z czymś zderzyła?
Zmarszczyła lekko brwi w wyrazie zmartwienia. Nie wiedziała jednak co spotkało sowę, czy mogła paść ofiarą jakiegoś większego stworzenia, czy po prostu niefortunnie zderzyła się z jakimś budynkiem lub innym obiektem. Co prawda sowy zawsze wydawały jej się stworzeniami bardzo zwinnymi i dobrze widzącymi nawet w ciemności, ale przy kapryśnej pogodzie wszystko mogło się wydarzyć.
- Ale będzie się ją dało wyleczyć, prawda? – zapytała po chwili. – Ile to może potrwać i czy możliwe będzie odebranie jej dzisiaj?
I show not your face but your heart's desire
Uchronienie się od anomalii stanowiło nie lada wyczyn - od miesięcy splatały się z codziennym życiem, teoretycznie dając szanse na przywyknięcie, lecz w praktyce - niespecjalnie. Najmniejsze zaklęcia burzyły porządek, spodziewane ryzyko potrafiło sprawić więcej problemów, niż zakładano, a w dodatku co chwilę na światło dzienne wychodziły nowe rewelacje, jeśli nie spowodowane magią samą z siebie, to sprowokowane dłońmi szaleńców. Poraniona moc sięgała zwierząt, wywołując dziwne mutacje, będące najtrudniejszymi przypadkami w lecznicy. U przybyłej sowy nie podejrzewała nic podobnego - wyglądało na to, że zraniła skrzydło w najbardziej z oczywistych sposobów, czyli mechanicznie. Choć może wdarło się zapalenie? Pokiwała krótko głową, marszcząc lekko brwi w zastanowieniu, gdy wsłuchiwała się w opowieść kobiety. Sięgnęła do jednej z szuflad, wydobywając dokumentację, którą należało wypełnić - przesunęła ją delikatnie po biurku, obok stawiając pióro.
- Możliwe, że to tylko zderzenie - jeśli nie ma innych śladów - potwierdziła spokojnym tonem, zerkając na lewe skrzydło, wyraźnie sprawiające sowie ból. - Może to pośrednia wina anomalii, jednak najważniejsze, by oszczędzić jej bólu i sprawnie wyleczyć. Proszę się nie martwić, skrzydło jest na swoim miejscu, na pewno sobie z tym poradzimy. Ważne, że zdołała dotrzeć do domu - dodała raźniej, posyłając kobiecie pokrzepiający uśmiech. Uszatka była naprawdę piękna i zadbana. Wprawne oko Sue dostrzegło to bez problemu, mimo sterczących piór oraz mizernie wyglądającego skrzydła - zwierzę miało swojego kochającego i dbającego człowieka. Za szybką reakcję należała się tylko pochwała, niektórzy niestety nie mieli tyle rozsądku, zwlekając z leczeniem i próbując działać na własną rękę, co często przynosiło tylko bardziej opłakane skutki.
- Zabiorę ją na ogląd i na jego podstawie dobierzemy najlepszą metodę leczenia, nie chcę pani wprowadzać w błąd, nim nie upewnię się co do urazu. W tym czasie może pani wypełnić dokumentację. Czy wcześniej występowały jakieś urazy? - zapytała, otwierając klatkę. Źle zaleczone mogły stanowić problem. - Jak się nazywa? - dodała ciszej, zerkając na właścicielkę. Chciała najpierw poznać się z sową, wierząc, że wtedy całość przebiegnie w o wiele lepszej atmosferze dla poszkodowanej.
- Możliwe, że to tylko zderzenie - jeśli nie ma innych śladów - potwierdziła spokojnym tonem, zerkając na lewe skrzydło, wyraźnie sprawiające sowie ból. - Może to pośrednia wina anomalii, jednak najważniejsze, by oszczędzić jej bólu i sprawnie wyleczyć. Proszę się nie martwić, skrzydło jest na swoim miejscu, na pewno sobie z tym poradzimy. Ważne, że zdołała dotrzeć do domu - dodała raźniej, posyłając kobiecie pokrzepiający uśmiech. Uszatka była naprawdę piękna i zadbana. Wprawne oko Sue dostrzegło to bez problemu, mimo sterczących piór oraz mizernie wyglądającego skrzydła - zwierzę miało swojego kochającego i dbającego człowieka. Za szybką reakcję należała się tylko pochwała, niektórzy niestety nie mieli tyle rozsądku, zwlekając z leczeniem i próbując działać na własną rękę, co często przynosiło tylko bardziej opłakane skutki.
- Zabiorę ją na ogląd i na jego podstawie dobierzemy najlepszą metodę leczenia, nie chcę pani wprowadzać w błąd, nim nie upewnię się co do urazu. W tym czasie może pani wypełnić dokumentację. Czy wcześniej występowały jakieś urazy? - zapytała, otwierając klatkę. Źle zaleczone mogły stanowić problem. - Jak się nazywa? - dodała ciszej, zerkając na właścicielkę. Chciała najpierw poznać się z sową, wierząc, że wtedy całość przebiegnie w o wiele lepszej atmosferze dla poszkodowanej.
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Silvia także przekonała się nie raz, jak okropne potrafiły być anomalie i jak bardzo uprzykrzały życie. Nie tylko uprzykrzały, stanowiły wręcz zagrożenie, dlatego kiedy nie musiała unikała używania różdżki bez potrzeby dla własnego bezpieczeństwa. Cóż, na szczęście potrafiła gotować i sprzątać i bez jej użycia, w swojej pracy też nie musiała zbyt wiele czarować. Niemniej jednak wolałaby żeby wszystko wróciło do normy. Najbardziej przejmowała się losem dzieci, które cierpiały przez niestabilną magię dużo mocniej niż oni, dorośli.
Zwierzęta też cierpiały, choć jej sówka do tej pory szczęśliwie unikała poważniejszych incydentów z ich udziałem. Aż do dzisiaj, choć to wcale nie musiały być anomalie a po prostu uraz mechaniczny, możliwy do przydarzenia się nawet w normalnych warunkach. Sowa nie wyglądała inaczej niż zwykle, poza tym że zrobiła sobie krzywdę. Nie wyrosły jej jednak żadne dodatkowe części ciała ani nie zmieniła koloru ani rozmiarów.
- Mam taką nadzieję – przytaknęła. Obrażenia od zderzenia na pewno łatwiej było uleczyć niż jakieś anomalne skutki. Silvii naprawdę zależało na tym, by sowa była zdrowa, dlatego zareagowała możliwie szybko i przyniosła ją do lecznicy. Dobrze, że istniały miejsca takie jak to, gdzie pomagano poszkodowanym stworzeniom. A młoda blondynka sprawiała naprawdę miłe i rzeczowe wrażenie, wyglądała na kogoś, kto znał się na zwierzętach i opiekował się z nimi ze szczerej pasji.
- Dobrze, proszę ją obejrzeć. Niestety nie znam się zbyt dobrze na zwierzęcej anatomii i obawiałam się, że sama prędzej zaszkodzę niż pomogę – zgodziła się. – Wcześniej udawało się uniknąć takich zranień. Zawsze sprawnie radziła sobie z roznoszeniem poczty i nie znikała na bardzo długo. Nigdy też nie gardziła przysmakami sów ani nie zachowywała się w sposób odbiegający od normy. Sasanka to naprawdę dobra, wierna sowa, dlatego tak zmartwił mnie jej dzisiejszy stan.
Patrzyła, jak młoda kobieta ostrożnie wyciąga Sasankę z klatki. Sowa na szczęście należała do ptaków o łagodnym temperamencie, choć zahukała nieco boleśnie. Skrzydło zapewne dawało jej się mocno we znaki, ale Silvia wierzyła, że zaraz zostanie uleczone i sówka wróci do zdrowia. Magia działała cuda.
Zwierzęta też cierpiały, choć jej sówka do tej pory szczęśliwie unikała poważniejszych incydentów z ich udziałem. Aż do dzisiaj, choć to wcale nie musiały być anomalie a po prostu uraz mechaniczny, możliwy do przydarzenia się nawet w normalnych warunkach. Sowa nie wyglądała inaczej niż zwykle, poza tym że zrobiła sobie krzywdę. Nie wyrosły jej jednak żadne dodatkowe części ciała ani nie zmieniła koloru ani rozmiarów.
- Mam taką nadzieję – przytaknęła. Obrażenia od zderzenia na pewno łatwiej było uleczyć niż jakieś anomalne skutki. Silvii naprawdę zależało na tym, by sowa była zdrowa, dlatego zareagowała możliwie szybko i przyniosła ją do lecznicy. Dobrze, że istniały miejsca takie jak to, gdzie pomagano poszkodowanym stworzeniom. A młoda blondynka sprawiała naprawdę miłe i rzeczowe wrażenie, wyglądała na kogoś, kto znał się na zwierzętach i opiekował się z nimi ze szczerej pasji.
- Dobrze, proszę ją obejrzeć. Niestety nie znam się zbyt dobrze na zwierzęcej anatomii i obawiałam się, że sama prędzej zaszkodzę niż pomogę – zgodziła się. – Wcześniej udawało się uniknąć takich zranień. Zawsze sprawnie radziła sobie z roznoszeniem poczty i nie znikała na bardzo długo. Nigdy też nie gardziła przysmakami sów ani nie zachowywała się w sposób odbiegający od normy. Sasanka to naprawdę dobra, wierna sowa, dlatego tak zmartwił mnie jej dzisiejszy stan.
Patrzyła, jak młoda kobieta ostrożnie wyciąga Sasankę z klatki. Sowa na szczęście należała do ptaków o łagodnym temperamencie, choć zahukała nieco boleśnie. Skrzydło zapewne dawało jej się mocno we znaki, ale Silvia wierzyła, że zaraz zostanie uleczone i sówka wróci do zdrowia. Magia działała cuda.
I show not your face but your heart's desire
Pokiwała głową, w tym geście zawierając zalążek odpowiedzi, głównie skupiona na wyciąganiu sowy - starała się robić to ostrożnie, nie chcąc bardziej zaszkodzić zwierzęciu ani potęgować bólu. Klatka niestety nie była zbyt dobrym sposobem na przetransportowanie zranionej sowy, Sue miała nadzieję, że Sasanka nie ucierpiała bardziej podczas podróży, na szczęście nie wyglądało na to. Po chwili sowa siedziała już na jej ramieniu, dosyć posłusznie.
- Wygląda na spokojną sówkę. I chyba wie, że potrzebuje pomocy - stwierdziła, delikatnie unosząc ramię, chcąc zerknąć pierzastej pacjentce w wielkie oczy. Przy badaniu nie musiało być już tak wesoło, ale potrzebowała do niego choć trochę zaufania. - Proszę pamiętać, że klatka niezbyt dobrze sprawdza się przy transporcie, przy gwałtowniejszych ruchach albo machnięciu skrzydłami, pióra mogą wejść między pręty, niestety magiczne osłony czasem szwankują - przy anomaliach dzieje się to coraz częściej - wyjaśniła spokojnie, nie mając w zamiarze karcić właścicielki, a jedynie przekazać jej, jak wygląda sytuacja, by na przyszłość mogła uniknąć niedogodności. Lovegood wiedziała, że kobieta doskonale zrozumie, że bezpieczeństwo podopiecznej jest priorytetem. - Niedługo do pani wrócimy, jestem pewna, że coś poradzimy na te nieprzyjemności - dodała pogodnie, lecz nieprzesadnie, żegnając się na chwilę z klientką, by zająć się sową w zacisznym pomieszczeniu zabiegowym.
Krótki ogląd wystarczył, by stwierdzić, że skrzydło jest tylko stłuczone - na szczęście takie zranienia nie były mocno problematyczne w leczeniu. O wiele gorsze były złamania, wymagające nieco więcej zaangażowania i trudów, a efekty nie zawsze przynosiły pożądany skutek - niektóre ptaki nie mogły się już więcej wznieść do lotu. Lovegood zostawiła sowę na żerdzi, zerkając na nią uważnie, gdy przeglądała eliksiry w szufladzie - nie zamierzała przesadzać z ilością specyfików. Dwa proste dzieła alchemiczne były zdecydowanie wystarczającą opcją. Niedługo wróciła z Sasanką do jej właścicielki, spokojnie wyciągając ramię z ptakiem w stronę kobiety.
- To nic poważnego, bolesne, ale zwykłe stłuczenie. Może to przez silniejszy wiatr, albo coś stanęło Sasance na drodze. Oczywiście nie powinna latać, dopóki sytuacja się nie ustabilizuje - do poidła z wodą trzeba będzie dodawać trzy krople eliksiru przeciwbólowego - powiedziała, zapisując to na małym pergaminie, wraz z kolejną wskazówką - rano i pod wieczór smarować skrzydło tą maścią, delikatnie - najlepiej po upewnieniu się, że sowa zażyła eliksir przeciwbólowy, wtedy będzie o wiele prościej - podpowiedziała, przekazując kobiecie zapiski, nim dopełniły ostatnie formalności.
| zt
- Wygląda na spokojną sówkę. I chyba wie, że potrzebuje pomocy - stwierdziła, delikatnie unosząc ramię, chcąc zerknąć pierzastej pacjentce w wielkie oczy. Przy badaniu nie musiało być już tak wesoło, ale potrzebowała do niego choć trochę zaufania. - Proszę pamiętać, że klatka niezbyt dobrze sprawdza się przy transporcie, przy gwałtowniejszych ruchach albo machnięciu skrzydłami, pióra mogą wejść między pręty, niestety magiczne osłony czasem szwankują - przy anomaliach dzieje się to coraz częściej - wyjaśniła spokojnie, nie mając w zamiarze karcić właścicielki, a jedynie przekazać jej, jak wygląda sytuacja, by na przyszłość mogła uniknąć niedogodności. Lovegood wiedziała, że kobieta doskonale zrozumie, że bezpieczeństwo podopiecznej jest priorytetem. - Niedługo do pani wrócimy, jestem pewna, że coś poradzimy na te nieprzyjemności - dodała pogodnie, lecz nieprzesadnie, żegnając się na chwilę z klientką, by zająć się sową w zacisznym pomieszczeniu zabiegowym.
Krótki ogląd wystarczył, by stwierdzić, że skrzydło jest tylko stłuczone - na szczęście takie zranienia nie były mocno problematyczne w leczeniu. O wiele gorsze były złamania, wymagające nieco więcej zaangażowania i trudów, a efekty nie zawsze przynosiły pożądany skutek - niektóre ptaki nie mogły się już więcej wznieść do lotu. Lovegood zostawiła sowę na żerdzi, zerkając na nią uważnie, gdy przeglądała eliksiry w szufladzie - nie zamierzała przesadzać z ilością specyfików. Dwa proste dzieła alchemiczne były zdecydowanie wystarczającą opcją. Niedługo wróciła z Sasanką do jej właścicielki, spokojnie wyciągając ramię z ptakiem w stronę kobiety.
- To nic poważnego, bolesne, ale zwykłe stłuczenie. Może to przez silniejszy wiatr, albo coś stanęło Sasance na drodze. Oczywiście nie powinna latać, dopóki sytuacja się nie ustabilizuje - do poidła z wodą trzeba będzie dodawać trzy krople eliksiru przeciwbólowego - powiedziała, zapisując to na małym pergaminie, wraz z kolejną wskazówką - rano i pod wieczór smarować skrzydło tą maścią, delikatnie - najlepiej po upewnieniu się, że sowa zażyła eliksir przeciwbólowy, wtedy będzie o wiele prościej - podpowiedziała, przekazując kobiecie zapiski, nim dopełniły ostatnie formalności.
| zt
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Zapach wolności mieszał się z ciężką wonią tęsknoty za życiem - bezczynne przesiadywanie w domu dawało się Susanne we znaki i z trudem znosiła myśl, że nie może w tym czasie nikomu pomóc, zadziałać z ramienia Zakonu Feniksa. Trzymiesięczna choroba była tym bardziej uciążliwa przez czasowy zbieg ze śmiercią Bertiego - wszelkie siły mentalne i fizyczne odpłynęły od Lovegood, potęgując cierpienie i poczucie bezsensu. Momenty zwątpienia przypływały często, oblewając jej ciepłe serce lodowatą pustką, nadzieja nie była stałym bywalcem, a okazjonalnym gościem, nawet zwykłym cieniem, stającym na chwilę w progu, by zaraz zniknąć za framugą. Cierpiała, lecz czy nie cierpieli wszyscy? Była zmęczona własnym egoizmem (gdyż tak właśnie postrzegała ten stan, całkowicie niepotrzebnie), wyczerpana smoczą ospą. Łuski na twarzy mogły przez chwilę dawać jej złudzenie opanowania animagii, ale na dłuższą metę były okropne, rozdzierały pościel i swędziały. Naprawdę nie życzyła nikomu przechodzenia tej choroby. Wreszcie jednak wyszła i pozwalała sobie na chwile prostej radości. Lato uciekło przez palce, lecz mogła podziwiać początki jesieni, liczyć ostatnie ciepłe dni, nadrabiać obowiązki w Oazie - oraz w lecznicy. Znajomy budynek obdarzyła łagodnym uśmiechem, gdy tylko pojawił się w zasięgu wzroku. Nie było tu już Julii, lecz pojawili się inni pracownicy - nie dało się inaczej, zwłaszcza, gdy Sue musiała pozostać w izolacji.
Swoją zmienniczkę znała słabo, zdążyła dostać od niej najważniejsze informacje (co i tak zajęło sporo czasu, biorąc pod uwagę nieobecność), i zapowiadało się na sporą ilość pracy. Od rana krzątała się więc, robiąc notatki, listy, zapoznając z aktualnie przebywającymi w lecznicy stworzeniami, ale gdy dostała cynk, że niedługo pojawi się u nich najprawdziwszy hipogryf, odetchnęła z prawdziwą ulgą - nie dlatego, że musiała zająć się nim sama, wręcz przeciwnie, szczęście stało po jej stronie i tego dnia miała mieć przy sobie wspaniałego pomocnika. Niedawno miała okazję wymieniać listy z zatroszczonym i kochanym przyjacielem, który w dodatku zgodził się na pomoc w jej pierwszym dniu po powrocie - potrzebowała towarzystwa, bardzo, bardzo mocno. Nie mogła przewidzieć, że trafi jej się tak ciężki przypadek, dlatego czekała na nich - na Keatona oraz hipogryfa - ze spokojem. Nie bała się oswajanie stworzenia, raczej tego, że pomoc mu mogła być ciężka przez różnicę w sile, jaką mogli z siebie wygenerować. Burroughs pojawił się akurat, gdy kończyła sprawdzać stan apteczki, powitała go urokliwym uśmiechem, może trochę bardziej niż zwykle przygaszonym. Nic nie mogło ukryć tego, że zapadła się w sobie przez ostatnie miesiące - a ona nie zamierzała ukrywać ani kłamać. Na widok pierwszej znajomej twarzy zaszkliły jej się oczy i nie mogła, zwyczajnie nie mogła powstrzymać się przed rzuceniem się w ramiona przyjaciela, podświadomie czując, że siłę może czerpać tylko z ciepła darowanego przez innych ludzi. Zazwyczaj to ona była jego źródłem, teraz sama go potrzebowała. Desperacko, choć wiedziała, że żadne ciepło nigdy nie będzie mogło się równać temu, które płynęło od Bertiego.
- Kitty - przywitała się cichutko, przelewając w owe zdrobnienie wiele ulgi. - Dziękuję, że jesteś - często wyrażała bardziej niż inni, nie stroniąc od szczerości. Było to najszczersze podziękowanie.
- Będziemy dziś mieli hipogryfa, powinniśmy przygotować zagrodę, zanim się pojawi - przekazała, już prowadząc Keatona na zewnątrz, by mogli się tym zająć, jak należy. - Dobrze byłoby pozbyć się zapachu matagota, który się tu ostatnio wylegiwał - stwierdziła z zastanowieniem. Wolała nie ryzykować, hipogryf powinien czuć się tu jak najbardziej swobodnie.
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
List w lusterku przypomniał mu o kimś.
W dwukierunkowym odbiły się litery rozsiane po krótkiej notce, którą otrzymał kilka dni wcześniej, od Phillie; właściwie nie minęło wiele czasu, nim sięgnął po pergamin z odzysku, kreśląc po nim zamaszyście tak długo, aż stara lista niezbędnych przedmiotów, pilnie potrzebnych w Oazie, zniknęła pod plątaniną kresek. Gdzieś w wolnej przestrzeni chaos słów upchnął tak, że wyrazy ledwie pomieściły się na przestrzeni do zapisania; wyglądały, jakby mogły wysypać się poza ramę papieru, nie to było jednak najdziwniejsze.
Pismem lustrzanym spisał swoje myśli, nie robił tego już tak dawno, że część atramentu rozmyła się smugami, deformując treść; kiedyś litery przeglądające się w tafli pergaminu kryły błahe tematy, nie było w nich niepokoju. Dzisiaj wyglądały inaczej, nasiąknęły inkaustem nerwowości; sowa mogła wrócić, przynieść ten sam list, który został wysłany - którego nigdy nie odczytano.
Ale nic takiego się nie stało; dobre wieści zdarzały się ostatnio tak rzadko, że te od Susie przyjął nieco podejrzliwie, zastanawiając się, czy aby czasem nie ukryła przed nim czegoś, nie upiększyła prawdy. Zgarnął z Jamy tylko potrzebne rzeczy, absolutne minimum, wraz ze swoją miotłą, którą wykorzystywał ostatnio tak często, że zwarzywszy na jej stan, można już tylko było czekać, aż pewnego dnia, w trakcie lotu, witki poluzują się, a on straci nad nią panowanie.
Sama podróż zajęła mu sporo czasu, i dotarł na umówione miejsce z lekkim poślizgiem. Pospiesznie rzucił swoje rzeczy w kąt, tuż przed wejściem do lecznicy; nie musiał długo szukać srebrzystej czupryny, to właściwie ona znalazła jego. Przytulił się do Sue na powitanie, a uśmiech sam pojawił się na jego twarzy.
- Dobrze cię widzieć - to nie była pusta formułka, te słowa zdały się całkiem naturalne, jednak skierowane na nią spojrzenie pozostało czujne; przyglądał jej się badawczo, upewniając się, czy naprawdę wszystko u niej w porządku, przynajmniej tak na pierwszy, i kolejny, rzut oka - jak się czujesz? Wyzdrowiałaś już całkiem, czy wciąż jeszcze musisz babrać się z jakimiś powikłaniami po tym paskudztwie? - nie miał pojęcia, jak przypałętała się do niej smocza ospa, ale słyszał, że przez trzy miesiące nie odpuszczała. - Pewnie jesteś wciąż osłabiona, co? Jakie prace sprawiają ci teraz najwięcej problemu? Zajmę się nimi - fizyczna praca dobrze mu zrobi, a ona przynajmniej nie będzie musiała się później niepotrzebnie męczyć; szczególnie że z tego, co wiedział, niewiele osób pozostało w lecznicy dla zwierząt. Właściwie przemknęło mu przez myśl, że mógłby pracować tu dorywczo. Nawet jeśli nie stać byłoby ich na to, by zatrudnić go na stałe, to może na jeden dzień w tygodniu, chociażby? Nim jednak w ogóle poruszy jakoś ten temat, pasowałoby się wykazać. Ekscytacja błysnęła w oczach, gdy tylko wspomniała coś o hipogryfie. Właściwie nie miał z nimi jeszcze zbyt często styczności.
- Co mu się stało? - zapytał w końcu rzeczowo, tłumiąc entuzjazm, który średnio zgrywał się z tym, iż stworzenie trafi do lecznicy z powodu urazu bądź zranienia. - Macie tu jakiś eliksir, który neutralizuje zwierzęce zapachy? Albo po prostu coś, co działa jak ich pochłaniacz? Bo chłoszczyść nie wystarczy? - ruszył za nią do zagrody, prześlizgując się spojrzeniem po wszystkich mniejszych stworzeniach, który znalazły w lecznicy tymczasowy dom. Nietrudno było się tu tak poczuć, nawet jemu, choć przecież spędził tu tylko kilka chwil.
W dwukierunkowym odbiły się litery rozsiane po krótkiej notce, którą otrzymał kilka dni wcześniej, od Phillie; właściwie nie minęło wiele czasu, nim sięgnął po pergamin z odzysku, kreśląc po nim zamaszyście tak długo, aż stara lista niezbędnych przedmiotów, pilnie potrzebnych w Oazie, zniknęła pod plątaniną kresek. Gdzieś w wolnej przestrzeni chaos słów upchnął tak, że wyrazy ledwie pomieściły się na przestrzeni do zapisania; wyglądały, jakby mogły wysypać się poza ramę papieru, nie to było jednak najdziwniejsze.
Pismem lustrzanym spisał swoje myśli, nie robił tego już tak dawno, że część atramentu rozmyła się smugami, deformując treść; kiedyś litery przeglądające się w tafli pergaminu kryły błahe tematy, nie było w nich niepokoju. Dzisiaj wyglądały inaczej, nasiąknęły inkaustem nerwowości; sowa mogła wrócić, przynieść ten sam list, który został wysłany - którego nigdy nie odczytano.
Ale nic takiego się nie stało; dobre wieści zdarzały się ostatnio tak rzadko, że te od Susie przyjął nieco podejrzliwie, zastanawiając się, czy aby czasem nie ukryła przed nim czegoś, nie upiększyła prawdy. Zgarnął z Jamy tylko potrzebne rzeczy, absolutne minimum, wraz ze swoją miotłą, którą wykorzystywał ostatnio tak często, że zwarzywszy na jej stan, można już tylko było czekać, aż pewnego dnia, w trakcie lotu, witki poluzują się, a on straci nad nią panowanie.
Sama podróż zajęła mu sporo czasu, i dotarł na umówione miejsce z lekkim poślizgiem. Pospiesznie rzucił swoje rzeczy w kąt, tuż przed wejściem do lecznicy; nie musiał długo szukać srebrzystej czupryny, to właściwie ona znalazła jego. Przytulił się do Sue na powitanie, a uśmiech sam pojawił się na jego twarzy.
- Dobrze cię widzieć - to nie była pusta formułka, te słowa zdały się całkiem naturalne, jednak skierowane na nią spojrzenie pozostało czujne; przyglądał jej się badawczo, upewniając się, czy naprawdę wszystko u niej w porządku, przynajmniej tak na pierwszy, i kolejny, rzut oka - jak się czujesz? Wyzdrowiałaś już całkiem, czy wciąż jeszcze musisz babrać się z jakimiś powikłaniami po tym paskudztwie? - nie miał pojęcia, jak przypałętała się do niej smocza ospa, ale słyszał, że przez trzy miesiące nie odpuszczała. - Pewnie jesteś wciąż osłabiona, co? Jakie prace sprawiają ci teraz najwięcej problemu? Zajmę się nimi - fizyczna praca dobrze mu zrobi, a ona przynajmniej nie będzie musiała się później niepotrzebnie męczyć; szczególnie że z tego, co wiedział, niewiele osób pozostało w lecznicy dla zwierząt. Właściwie przemknęło mu przez myśl, że mógłby pracować tu dorywczo. Nawet jeśli nie stać byłoby ich na to, by zatrudnić go na stałe, to może na jeden dzień w tygodniu, chociażby? Nim jednak w ogóle poruszy jakoś ten temat, pasowałoby się wykazać. Ekscytacja błysnęła w oczach, gdy tylko wspomniała coś o hipogryfie. Właściwie nie miał z nimi jeszcze zbyt często styczności.
- Co mu się stało? - zapytał w końcu rzeczowo, tłumiąc entuzjazm, który średnio zgrywał się z tym, iż stworzenie trafi do lecznicy z powodu urazu bądź zranienia. - Macie tu jakiś eliksir, który neutralizuje zwierzęce zapachy? Albo po prostu coś, co działa jak ich pochłaniacz? Bo chłoszczyść nie wystarczy? - ruszył za nią do zagrody, prześlizgując się spojrzeniem po wszystkich mniejszych stworzeniach, który znalazły w lecznicy tymczasowy dom. Nietrudno było się tu tak poczuć, nawet jemu, choć przecież spędził tu tylko kilka chwil.
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie chciała skupiać się na negatywach, ich rachuba zginęła już dawno, gdy złe wieści sypały się na głowę, przypominając ciężki gruz. Musieli przywyknąć, były częścią ich codzienności, lecz Susanne miała w tym wszystkim także własną misję - równoważenie tego wszystkiego dobrocią. Wychodząc z zamknięcia starała się myśleć naprzód, nie wstecz - jedynie te uporczywe tęsknoty chwytały za chude kostki. Obróciła się pokazowo, jakby prezentując, że na skórze nie nosi już smoczych śladów.
- Całkiem nieźle, trochę bolą mnie mięśnie i szybciej się męczę - wzruszyła ramionami, mając to za nic w porównaniu do ran, z jakimi wracali Zakonnicy z misji. - Naprawdę nie jest źle. Chyba odchorowałam swoje - stwierdziła. Nie czuła się na siłach podejmować tematu Bertiego, nie tu, nie w pracy. O nią też się martwiła. Podejrzewała, że lecznica nie utrzyma się długo tu, gdzie stała - to nie były sprzyjające Prewettom tereny, dziw (albo łut szczęścia), że jeszcze nikt z Ministerstwa się tutaj nie pojawił, byli pewnie zbyt zajęci poszukiwaniem Archibalda, by kierować uwagę w stronę małej, niepozornej, skrytej w lesie lecznicy należącej do jego siostry. Martwiła się o los tego budyneczku, lecz wojna uczyła ją myśleć w bardziej realistycznych kategoriach. Musieli tu wszyscy uważać i być przygotowani na najgorsze - w każdym momencie. Susanne obdarzyła Keatona wdzięcznym spojrzeniem, gdy zaoferował swoją pomoc tam, gdzie jej będzie ciężko. - Wszystko, co wymaga dźwigania, poza tym daję sobie radę! I mam transmutację - przypomniała pogodnie, zawsze szukała rozwiązań, zamiast narzekać. Sama zaoferowałaby stałą albo dorywczą pracę przyjacielowi, ale nie miała pojęcia, czy utrzyma ją w przyszłym miesiącu, tygodniu.
- Nie wiem zbyt dokładnie, dostałam bardzo pobieżną wiadomość, ale chyba coś utknęło w jego kopycie - odpowiedziała głosem pełnym smutku, współczuła z całego serca temu stworzeniu. - Mamy, roztwór neutralizujący. Jest w tej małej szopie, taki przerośnięty słoik z wiklinową rączką, obok powinna być wystrzępiona miotełka do rozprzestrzeniania - podpowiedziała, wskazując głową małą klitkę nieopodal, miejsce na przeróżne specyfiki i narzędzia. - Będzie na ziemi albo na najniższej półce po lewej. Sprawdzę, czy mamy dla niego przysmaki, to na pewno ułatwi kontakt - zapowiedziała, znikając na chwilę, by zerknąć, co takiego kryło się w spiżarnio-chłodni. Lovegood nie jadła mięsa, ale z łatwością karmiła zwierzęta truchłami, doskonale zdając sobie sprawę z praw, jakimi rządziła się natura. Nie przekona hipogryfa marchewką, potrzebował mięsa. Wracając zajrzała do paru zwierząt, poruszając się wśród nich niczym leśna wróżka. Jej małe maleństwa! W tym miejscu naprawdę czuła się spełniona.
- Opiekowałeś się kiedyś hipogryfem? - zapytała, zaklęciem rozwiewając poprzednie legowisko matagota. Więcej nie mogli, a raczej nie musieli robić - wystarczyło oczekiwać na przybycie właściciela ze stworzeniem.
- Całkiem nieźle, trochę bolą mnie mięśnie i szybciej się męczę - wzruszyła ramionami, mając to za nic w porównaniu do ran, z jakimi wracali Zakonnicy z misji. - Naprawdę nie jest źle. Chyba odchorowałam swoje - stwierdziła. Nie czuła się na siłach podejmować tematu Bertiego, nie tu, nie w pracy. O nią też się martwiła. Podejrzewała, że lecznica nie utrzyma się długo tu, gdzie stała - to nie były sprzyjające Prewettom tereny, dziw (albo łut szczęścia), że jeszcze nikt z Ministerstwa się tutaj nie pojawił, byli pewnie zbyt zajęci poszukiwaniem Archibalda, by kierować uwagę w stronę małej, niepozornej, skrytej w lesie lecznicy należącej do jego siostry. Martwiła się o los tego budyneczku, lecz wojna uczyła ją myśleć w bardziej realistycznych kategoriach. Musieli tu wszyscy uważać i być przygotowani na najgorsze - w każdym momencie. Susanne obdarzyła Keatona wdzięcznym spojrzeniem, gdy zaoferował swoją pomoc tam, gdzie jej będzie ciężko. - Wszystko, co wymaga dźwigania, poza tym daję sobie radę! I mam transmutację - przypomniała pogodnie, zawsze szukała rozwiązań, zamiast narzekać. Sama zaoferowałaby stałą albo dorywczą pracę przyjacielowi, ale nie miała pojęcia, czy utrzyma ją w przyszłym miesiącu, tygodniu.
- Nie wiem zbyt dokładnie, dostałam bardzo pobieżną wiadomość, ale chyba coś utknęło w jego kopycie - odpowiedziała głosem pełnym smutku, współczuła z całego serca temu stworzeniu. - Mamy, roztwór neutralizujący. Jest w tej małej szopie, taki przerośnięty słoik z wiklinową rączką, obok powinna być wystrzępiona miotełka do rozprzestrzeniania - podpowiedziała, wskazując głową małą klitkę nieopodal, miejsce na przeróżne specyfiki i narzędzia. - Będzie na ziemi albo na najniższej półce po lewej. Sprawdzę, czy mamy dla niego przysmaki, to na pewno ułatwi kontakt - zapowiedziała, znikając na chwilę, by zerknąć, co takiego kryło się w spiżarnio-chłodni. Lovegood nie jadła mięsa, ale z łatwością karmiła zwierzęta truchłami, doskonale zdając sobie sprawę z praw, jakimi rządziła się natura. Nie przekona hipogryfa marchewką, potrzebował mięsa. Wracając zajrzała do paru zwierząt, poruszając się wśród nich niczym leśna wróżka. Jej małe maleństwa! W tym miejscu naprawdę czuła się spełniona.
- Opiekowałeś się kiedyś hipogryfem? - zapytała, zaklęciem rozwiewając poprzednie legowisko matagota. Więcej nie mogli, a raczej nie musieli robić - wystarczyło oczekiwać na przybycie właściciela ze stworzeniem.
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Zawirowała, obracając się wokół własnej osi, srebrne warkoczyki jak wstęgi rozmyły się w powietrzu; nie był pewnie jedyną osobą, która tak się w pobliżu niej czuła - jakby naprawdę szala wszechświata nie przeważyła się na żadną ze stron, bo choć wszystko, co złe, ciążyło w myślach i ciągnęło ciała w dół, to lekkość dobra wbrew wszelkim prawom fizyki nie dawała się zwyciężyć, unosiła nadzieję w górę.
- Ktoś z lecznicy już na to zerkał? - wiadomo, nie tej tutaj, lecz w Dolinie; może ten cały wywiad medyczny był zbędny, ale miał wrażenie, że Susie byłaby w stanie dojść do wniosku, że skoro nie ma żadnych plam czy znamion na skórze, to wszystko już dobrze, i wcale nie musi dokładać uzdrowicielom zajęć, bo przecież niewątpliwie mają co robić. - Ostatnio różnie bywa z ingrediencjami na aptecznych półkach, nie wiem, czy musisz zażywać jeszcze jakieś eliksiry, ale w razie czego odezwij się, coś na pewno uda się skombinować - nie uszczuplając zapasów lecznicy.
- Zaraz wracam - rzucił tylko, gdy określiła, gdzie dokładnie będzie mógł znaleźć roztwór; w szopie słoik stał tuż przy wejściu, choć za miotełką musiał się rozejrzeć - pewnie spadła, położona na skrzynce. W każdym razie minęła chwila, nim ją znalazł. Ze słoikiem na głowie, jak kobiety w porcie niosące misy z rzeczami do prania w Tamizie, skierował się do zagrody, przy której stała już Susanne. Barki ściągnięte, plecy prosto, karykaturalnie; kąciki ust uniosły się ku górze, gdy zdał sobie sprawę z tego, jak to wygląda. Słój odstawił na ziemię, a miotełkę w pełnej gotowości wziął do ręki; a potem zabrał się za porządkowanie - a z tym matagotem to co było? - nie przezwyciężył ciekawości. Rozpylenie roztworu zajęło ledwie chwilę, lecz zagroda była na tyle spora, że z rozprzestrzenienie go, żeby wspomóc dyfuzję, trochę potrwa. Krzątał się więc w swoim rytmie, kątem oka zerkając na to, jakie przysmaki przygotowywała Su. - Właściwie tylko w szkole miałem z nimi jakąkolwiek styczność, raz byłem też w rezerwacie, to wszystko - przyznał w końcu, zastanawiając się, czy w związku z tym w ogóle będzie mógł spróbować jej asystować przy leczeniu. Gdyby skłamał, wymyślając na poczekaniu jakąś bajeczkę o portowym hipogryfie w jednym z pustostanów, była szansa, że zaszkodziłoby to stworzeniu - i choć kusiło go kłamstwo, ostatecznie po niego nie sięgnął. - Jak w ogóle lecznica? Interesy jakoś idą? - zaczął podpytywać, samemu też mając w tym swój interes, choć w gruncie rzeczy kierowała nim przede wszystkim troska o to miejsce. Może część osób nawet nie wiedziała, że to biznes Prewettów, lecz bez wątpienia jeśli jeszcze nie mieli żadnych trudności ze strony Ministerstwa, to wkrótce pojawią się pierwsze restrykcje.
Co zrobią z tym miejscem, i z wszystkimi znajdującymi się tu zwierzętami, jeśli - a właściwie kiedy - spełni się marzenie Malfoya o Londynie bez mugoli i mugolaków, a w stolicy nie zostanie już nikt, komu nazwisko Prewett będzie się kojarzyło pozytywnie?
Gdzieś daleko, ponad nimi, powietrze przeciął skrzek; dźwięk był zbyt donośny, by wydał go z siebie jakiś ptak, choć właśnie do odgłosu drapieżnego ptaka był zbliżony. - To chyba nie...? - wyrwało mu się, gdy zadarł głowę ku górze; nie tego się spodziewał. Sylwetka hipogryfa zaczęła kołować ponad lecznicą, a ostatecznie stworzenie przygotowało się do wylądowania nieopodal zagrody, opadając całym ciężarem ciała na trzy nogi, by odciążyć przednią, znajdującą się po lewej stronie. Odziana w soczyście żółtą szatę staruszka zsunęła się z hipogryfa z zaskakującym wdziękiem.
Zdecydowanie nie tego się spodziewał. Czy ona nie jest czasem jakoś spokrewniona z Su? - przemknęło mu jeszcze przez myśl, nim nie zreflektował się, witając się z przybyłą kobietą.
- Ktoś z lecznicy już na to zerkał? - wiadomo, nie tej tutaj, lecz w Dolinie; może ten cały wywiad medyczny był zbędny, ale miał wrażenie, że Susie byłaby w stanie dojść do wniosku, że skoro nie ma żadnych plam czy znamion na skórze, to wszystko już dobrze, i wcale nie musi dokładać uzdrowicielom zajęć, bo przecież niewątpliwie mają co robić. - Ostatnio różnie bywa z ingrediencjami na aptecznych półkach, nie wiem, czy musisz zażywać jeszcze jakieś eliksiry, ale w razie czego odezwij się, coś na pewno uda się skombinować - nie uszczuplając zapasów lecznicy.
- Zaraz wracam - rzucił tylko, gdy określiła, gdzie dokładnie będzie mógł znaleźć roztwór; w szopie słoik stał tuż przy wejściu, choć za miotełką musiał się rozejrzeć - pewnie spadła, położona na skrzynce. W każdym razie minęła chwila, nim ją znalazł. Ze słoikiem na głowie, jak kobiety w porcie niosące misy z rzeczami do prania w Tamizie, skierował się do zagrody, przy której stała już Susanne. Barki ściągnięte, plecy prosto, karykaturalnie; kąciki ust uniosły się ku górze, gdy zdał sobie sprawę z tego, jak to wygląda. Słój odstawił na ziemię, a miotełkę w pełnej gotowości wziął do ręki; a potem zabrał się za porządkowanie - a z tym matagotem to co było? - nie przezwyciężył ciekawości. Rozpylenie roztworu zajęło ledwie chwilę, lecz zagroda była na tyle spora, że z rozprzestrzenienie go, żeby wspomóc dyfuzję, trochę potrwa. Krzątał się więc w swoim rytmie, kątem oka zerkając na to, jakie przysmaki przygotowywała Su. - Właściwie tylko w szkole miałem z nimi jakąkolwiek styczność, raz byłem też w rezerwacie, to wszystko - przyznał w końcu, zastanawiając się, czy w związku z tym w ogóle będzie mógł spróbować jej asystować przy leczeniu. Gdyby skłamał, wymyślając na poczekaniu jakąś bajeczkę o portowym hipogryfie w jednym z pustostanów, była szansa, że zaszkodziłoby to stworzeniu - i choć kusiło go kłamstwo, ostatecznie po niego nie sięgnął. - Jak w ogóle lecznica? Interesy jakoś idą? - zaczął podpytywać, samemu też mając w tym swój interes, choć w gruncie rzeczy kierowała nim przede wszystkim troska o to miejsce. Może część osób nawet nie wiedziała, że to biznes Prewettów, lecz bez wątpienia jeśli jeszcze nie mieli żadnych trudności ze strony Ministerstwa, to wkrótce pojawią się pierwsze restrykcje.
Co zrobią z tym miejscem, i z wszystkimi znajdującymi się tu zwierzętami, jeśli - a właściwie kiedy - spełni się marzenie Malfoya o Londynie bez mugoli i mugolaków, a w stolicy nie zostanie już nikt, komu nazwisko Prewett będzie się kojarzyło pozytywnie?
Gdzieś daleko, ponad nimi, powietrze przeciął skrzek; dźwięk był zbyt donośny, by wydał go z siebie jakiś ptak, choć właśnie do odgłosu drapieżnego ptaka był zbliżony. - To chyba nie...? - wyrwało mu się, gdy zadarł głowę ku górze; nie tego się spodziewał. Sylwetka hipogryfa zaczęła kołować ponad lecznicą, a ostatecznie stworzenie przygotowało się do wylądowania nieopodal zagrody, opadając całym ciężarem ciała na trzy nogi, by odciążyć przednią, znajdującą się po lewej stronie. Odziana w soczyście żółtą szatę staruszka zsunęła się z hipogryfa z zaskakującym wdziękiem.
Zdecydowanie nie tego się spodziewał. Czy ona nie jest czasem jakoś spokrewniona z Su? - przemknęło mu jeszcze przez myśl, nim nie zreflektował się, witając się z przybyłą kobietą.
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W tym wypadku - gdy została uświadomiona, jakie konsekwencje dla innych mogłoby mieć jej przedwczesne wyjście z izolacji - nawet nie śmiała podejmować decyzji sama. Tylko raz zdarzyło jej się nie przyjąć eliksirów, gdy na całą dobę pogrążyła się w rozpaczy i zupełnie zapomniała o reszcie świata, jednak to odbiło się na jej stanie na tyle dotkliwie, że o następnych dawkach pamiętała bardzo dobrze.
- Mhm, Alex, nie dawał mi spokoju od początku do końca - odpowiedziała lekko, z rozczuleniem słuchając troskliwego zapewnienia. Było jej przemiło, że Keaton tak się martwi, ale sądziła, że nie ma do tego powodu! Zaraz wróciła do zapewnień. - Nieee, to naprawdę nic takiego. Tydzień i będę w pełni sił, przez trzy miesiące wlałam w siebie tyle eliskirów, że powinnam teraz świecić na zielono, jak świetliki - przewróciła jasnymi oczyma, zatrzymując spojrzenie gdzieś w trzech czwartych owego obrotu, musiała sobie to wyobrazić. No pięknie, teraz chciała świecić. Chyba musiała odłożyć to na później...
Z początku nie zauważyła pokazowego chodu przyjaciela, ale dźwięki kroków ostatecznie dobiegły do jej uszu, polecając odwrócić się w kierunku Burroughsa, na którego zerknęła z teatralnym uznaniem, robiąc minę pełną karykaturalnego podziwu, nim roześmiała się. Spędzili ze sobą ledwie paręnaście minut, a już czuła się znacznie lepiej. Nie życzyła nikomu izolacji. - To praktyki wyniesione z tej twojej tajemniczej wyspy? - może jakiś specjalny trening? Wolała nie nazywać Oazy Oazą poza jej granicami, obydwoje wiedzieli, co miała na myśli. Wiedziała, że Keaton nie tylko tam mieszkał, ale i udzielał się, pomagając.
- Trzeba było amputować mu łapkę - westchnęła. Nie miała bezpośredniego kontaktu z kotem, ale podczas zmiany warty w lecznicy usłyszała pobieżnie jego przykrą historię. - Poważne magiczne zakażenie. Albo łapka, albo cała istota. Biedactwo - ostatecznie dobrze, że skończyło się tylko na lapie. Gdyby zwlekano, nie byłoby co ratować. Lovegood miała nadzieję, że z hipogryfem nie będzie tak źle...
- Czyli teorię znasz, trzeba pamiętać o ich honorowym usposobieniu - kiwnęła głową, uznawszy, że to najważniejsza zasada - i tak w istocie było. - Ten jest oswojony, bywał u nas regularnie na rutynowych badaniach, więc nie będzie tak trudno. Zaufanie jego właścicielki względem nas to klucz - podpowiedziała.
- Trochę podupada, jest znacznie mniej stworzeń, niż wcześniej, ludzie wyraźnie boją się tu przychodzić - i wcale im się nie dziwię - westchnęła, przygryzając zaraz wargę. - Tak jak ze wszystkim, jest po prostu niepewnie. Mogą wparować tu w każdym momencie, chociaż z tego co wiem, zaglądali tu nawet pracownicy Ministerstwa ze swoimi podopiecznymi - wzruszyła ramionami. Mogli nie wiedzieć, że to lecznica Julii, od dawna jej tu nie widywano. Starali się ograniczać ilość trzymanych tu stworzeń do minimum, większe zapasy eliksirów i jedzenia były trzymane z dala od Londynu. Miała o tym opowiedzieć, lecz dźwięk nad ich głowami donośnie oznajmiał przybycie dzisiejszego gościa specjalnego.
- Pani Pichard, dzień dobry! - zawołała radośnie, gdy tylko wylądowali. Coś było w tym pokrewieństwie, obie wyglądały dosyć ekscentrycznie, lecz właścicielka hipogryfa miała przenikliwe spojrzenie i bardzo charakterystyczny ton głosu, miły, ale bardzo konkretny. Zdania wypowiadała szybko, w dziarski sposób, niczym trenerka, choć miała już swoje lata. - Widać, że niechętnie ląduje, pewnie tym ciężej mu się wzbić... - musiał robić to bez rozpędu. Pozwoliła kobiecie mówić - z jej relacji wynikało, że nieobecność męża znacznie utrudnia pomoc hipogryfowi, a sama nie była w stanie zająć się zranieniem, jak należy. Lovegood kiwała głową ze zrozumieniem, by ostatecznie oznajmić, że w trójkę na pewno sobie poradzą. - Obejrzę kopyto i zobaczymy, co dalej - zawyrokowała, ostrożnie pokonując trzy kroki w kierunku stworzenia, wciąż stojąc w odpowiednim dystansie. Utrzymywała z nim kontakt wzrokowy, racząc czystym, łagodnym spojrzeniem - dopiero po chwili ukłoniła się z gracją, czekając na odpowiedź. Dopiero po tym krótkim ułaskawieniu rzuciła Wezyrowi kawałek mięsa, po czym spojrzała na przyjaciela, by i on spróbował przekonać do siebie hipogryfa.
- Mhm, Alex, nie dawał mi spokoju od początku do końca - odpowiedziała lekko, z rozczuleniem słuchając troskliwego zapewnienia. Było jej przemiło, że Keaton tak się martwi, ale sądziła, że nie ma do tego powodu! Zaraz wróciła do zapewnień. - Nieee, to naprawdę nic takiego. Tydzień i będę w pełni sił, przez trzy miesiące wlałam w siebie tyle eliskirów, że powinnam teraz świecić na zielono, jak świetliki - przewróciła jasnymi oczyma, zatrzymując spojrzenie gdzieś w trzech czwartych owego obrotu, musiała sobie to wyobrazić. No pięknie, teraz chciała świecić. Chyba musiała odłożyć to na później...
Z początku nie zauważyła pokazowego chodu przyjaciela, ale dźwięki kroków ostatecznie dobiegły do jej uszu, polecając odwrócić się w kierunku Burroughsa, na którego zerknęła z teatralnym uznaniem, robiąc minę pełną karykaturalnego podziwu, nim roześmiała się. Spędzili ze sobą ledwie paręnaście minut, a już czuła się znacznie lepiej. Nie życzyła nikomu izolacji. - To praktyki wyniesione z tej twojej tajemniczej wyspy? - może jakiś specjalny trening? Wolała nie nazywać Oazy Oazą poza jej granicami, obydwoje wiedzieli, co miała na myśli. Wiedziała, że Keaton nie tylko tam mieszkał, ale i udzielał się, pomagając.
- Trzeba było amputować mu łapkę - westchnęła. Nie miała bezpośredniego kontaktu z kotem, ale podczas zmiany warty w lecznicy usłyszała pobieżnie jego przykrą historię. - Poważne magiczne zakażenie. Albo łapka, albo cała istota. Biedactwo - ostatecznie dobrze, że skończyło się tylko na lapie. Gdyby zwlekano, nie byłoby co ratować. Lovegood miała nadzieję, że z hipogryfem nie będzie tak źle...
- Czyli teorię znasz, trzeba pamiętać o ich honorowym usposobieniu - kiwnęła głową, uznawszy, że to najważniejsza zasada - i tak w istocie było. - Ten jest oswojony, bywał u nas regularnie na rutynowych badaniach, więc nie będzie tak trudno. Zaufanie jego właścicielki względem nas to klucz - podpowiedziała.
- Trochę podupada, jest znacznie mniej stworzeń, niż wcześniej, ludzie wyraźnie boją się tu przychodzić - i wcale im się nie dziwię - westchnęła, przygryzając zaraz wargę. - Tak jak ze wszystkim, jest po prostu niepewnie. Mogą wparować tu w każdym momencie, chociaż z tego co wiem, zaglądali tu nawet pracownicy Ministerstwa ze swoimi podopiecznymi - wzruszyła ramionami. Mogli nie wiedzieć, że to lecznica Julii, od dawna jej tu nie widywano. Starali się ograniczać ilość trzymanych tu stworzeń do minimum, większe zapasy eliksirów i jedzenia były trzymane z dala od Londynu. Miała o tym opowiedzieć, lecz dźwięk nad ich głowami donośnie oznajmiał przybycie dzisiejszego gościa specjalnego.
- Pani Pichard, dzień dobry! - zawołała radośnie, gdy tylko wylądowali. Coś było w tym pokrewieństwie, obie wyglądały dosyć ekscentrycznie, lecz właścicielka hipogryfa miała przenikliwe spojrzenie i bardzo charakterystyczny ton głosu, miły, ale bardzo konkretny. Zdania wypowiadała szybko, w dziarski sposób, niczym trenerka, choć miała już swoje lata. - Widać, że niechętnie ląduje, pewnie tym ciężej mu się wzbić... - musiał robić to bez rozpędu. Pozwoliła kobiecie mówić - z jej relacji wynikało, że nieobecność męża znacznie utrudnia pomoc hipogryfowi, a sama nie była w stanie zająć się zranieniem, jak należy. Lovegood kiwała głową ze zrozumieniem, by ostatecznie oznajmić, że w trójkę na pewno sobie poradzą. - Obejrzę kopyto i zobaczymy, co dalej - zawyrokowała, ostrożnie pokonując trzy kroki w kierunku stworzenia, wciąż stojąc w odpowiednim dystansie. Utrzymywała z nim kontakt wzrokowy, racząc czystym, łagodnym spojrzeniem - dopiero po chwili ukłoniła się z gracją, czekając na odpowiedź. Dopiero po tym krótkim ułaskawieniu rzuciła Wezyrowi kawałek mięsa, po czym spojrzała na przyjaciela, by i on spróbował przekonać do siebie hipogryfa.
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Strona 3 z 4 • 1, 2, 3, 4
Lecznica dla zwierząt
Szybka odpowiedź