Stephanie Noirin Pettigrew
Nazwisko matki: Beirne
Miejsce zamieszkania: Londyn
Czystość krwi: Czysta ze skazą
Status majątkowy: Średniozamożny
Zawód: Właścicielka lokalu 2mx5m na Pokątnej, który nie spełnia jak na tę chwilę żadnej funkcji / Utrzymywana przez rodzinę / Zbiera na remont swojego lokalu przy pracach dorywczych
Wzrost: 167 cm
Waga: 55 kg
Kolor włosów: Płomiennorude
Kolor oczu: Niebieskie
Znaki szczególne: Grube, gęste włosy do pasa. Piegi na ramieniu układające się w kształt gwiazdozbioru jednorożca. Znamię na udzie w do złudzenia przypominające odcisk kociej łapki
9 i ¾ cala, giętka, jabłoń, sierść psidwaka
Gryffindor
Kolcomysz
Zraniona, umierająca wila
Trawą, miętą i goździkami
Ulica Pokątna, jasna i ciepła, pełna kwiatów, wypełniona uśmiechniętymi szczerze ludźmi i pokojem
czytaniem wszystkiego co wpadnie w ręce, hobbystycznie taczaniem się w wiosennej trawie, układaniem kwiatów, spadaniem z drzew, ogólne zmaganiami z codziennym pechem
nie angażuje się, ale jeśli ma wybierać, to Harpie z Holyhead
długie, najlepiej wieczorne spacerki
Jazz, Rock'n'roll
Daria Milky
Spójrz co tatuś dla ciebie kupił, skarbie. Podoba ci się? Wiedziałem! Widzisz, tatuś nie może tutaj być cały czas, musi zarabiać. Pieniążki są bardzo ważne w życiu. Ale nie najważniejsze. Musisz o tym pamiętać, skarbie. Najważniejsza jest zawsze miłość. I honor!
- Dla Ciebie będzie już dość wina, skarbie. I to na cały tydzień. Idź pomęczyć kogoś innego swoimi głupotami i zostaw naszą córkę w spokoju.
Kobieta podeszła do kołyski i wyciągnęła z niej bobasa, nad którym wcześniej pochylał się mężczyzna po trzydziestce. W pomieszczeniu, obitym jasnym drewnem, pachniało bzem. Firanki przy oknach delikatnie unoszone były ciepłym, wiosennym wiatrem, a wraz z nim z zewnątrz docierał śpiew ptaków i radosne głosy bawiących się dzieci. Jednak nawet spokój tego popołudnia nie zmieniał stanu rudowłosej kobiety – miała pod oczami cienie, jej postawa świadczyła o sporym zmęczeniu. Sprawcą wszystkiego oczywiście była ta niewielka, niemal całkowicie łysa istotka, która zdążyła już oślinić nową grzechotkę, podarowaną przez ojca, a po chwili nawet wypuścić ją z małych rączek. Również ona była powodem, przez który wraz z matką przebywały tutaj, w Irlandii, w małej wsi, niedaleko Galway, a nie w Londynie, w kamienicy rodziny Pettigrew. Dwójka dzieci była dla kobiety ogromnym obciążeniem, więc zwróciła się po pomoc do matki, zaś Robert, pracujący ojciec witał tylko na dwa dni w tygodniu. I robił to wyłącznie dla swojej rodziny, w końcu z teściową od czasu historii z psidwakiem, który został dziwnym trafem rozszczepiony przy teleportacji, nie miał najlepszych kontaktów.
Stephanie często urządzała sobie długie drzemki, dlatego może po godzinie od przybycia ojca – zasnęła znów słodko, z nową zabawką w ręce. I choć zabawki od ojca dostawała często, to żadnej nigdy nie porzuciła w ciemny kąt pokoju. Za to miała swoją małą, ukochaną półeczkę na zabawki oraz pudełko. A wierzchu stały zabawki najnowsze oraz te ulubione – pierwszy pluszak, uszyty przez babcię od strony matki, drewniane klocki, oraz kilka innych okazów, zaś do pudełka były chowane te, po które sięgali zazwyczaj gdy przychodziły znajome dzieci na zabawę. Tego dnia, gdy pojawiła się pierwsza anomalia, nie umiała nawet mówić czy chodzić. Miała może półtora roku. Miś stał wtedy na najwyższej półce, Stephanie została zostawiona na chwilę na dywanie, zaś mama wyszła do kuchni, na dwie chwile. To wystarczyło ruchliwemu dziecku, żeby przyraczkować do półki i zdecydowanie zbyt mocno się o nią oprzeć. Wydawało się już, że runie prosto na maleństwo, ale nic takiego się nie stało. Jej magia postawiła półkę z powrotem i zanim Grainne wróciła do pokoju – wszystko było w najlepszym porządku. Dziewczynka nie pamiętała czasu, kiedy magii ni było w jej życiu. Świat czarownic i czarodziejów od zawsze był jej światem.
Małe stopy zostawiały ślady pary na jasnych panelach, kiedy płomiennowłosa dziewczynka przechodziła korytarzem, ze słoikiem w ręku. Zawartość szklanego przedmiotu była bardzo wyjątkowa – były to bowiem zamknięte w nim świetliki, które swoim delikatnym, zielonym światełkiem rozjaśniały ciemny korytarz. Musiała zrobić ledwie pięć kroków, jednak wydawało się to wiecznością, gdy małe serduszko biło niespokojnie, a ręce trzymające słoik drżały, prawie go upuszczając. Znów to samo. Nieprzenikniona czerń za oknem w jej pokoju była jej codziennym nemezis, z którym zawsze przegrywała i szukała schronienia... W końcu dotarła pod drzwi, nacisnęła delikatnie klamkę i wślizgnęła się do sypialni rodziców, słodkiego azylu dla przestraszonego dziecka. Siedmiolatka odstawiła swój słoik na szafkę nocną i wspięła się na materac, aby lekko szturchnąć ojca w bok. Gdy tylko otworzył oczy, westchnął cicho:
- Znów koszmary?
- Te włochate potwory są wszędzie, tato...
Nie było o czym nawet dyskutować. Nie było możliwości walczyć z uporem tej małej. Po prostu pozwolono jej zająć miejsce między rodzicami, wtulić się w nich mocno i zasnąć, w końcu, mocnym snem. Bez potworów i bez otaczającej ją ciemności.
Gdzie idziemy? - spytała niepewnie. Irlandzkie powietrze wypełniało jej płuca, czuła zapach mokrego jaśminu, jednak nic nie mogła dostrzec wokół. Noc dokładnie schowała przed nią świat, nie chcąc pokazać jego prawdziwego oblicza. W świetle słońca wydawał się tak piękny, jednak gdy na niebie królował księżyc – wszystko wokół stawało się zdradliwe i mroczne. Jedynym czemu mogła ufać dziewczynka była ciepła dłoń ojca, który prowadził ją miejscami, których nie znała. Być może podróż byłaby mniej straszna, gdyby znane były jej ów tereny, ale za dnia nawet nie pozwalano jej biegać po lesie – jedynie po pobliskich łąkach i przy strumieniu. Ścieżka rozmywała się jej przed wzrokiem.
- Zamknij oczy, już prawie jesteśmy. - powiedział Robert, łagodnym głosem. Właściwie czy powieki miała zamknięte czy otwarte nie robiło jej większej różnicy – także grzecznie wykonała prośbę i dała się prowadzić dalej. Nie minęły może dwie minuty, gdy znów mogła otworzyć oczy... I tym razem widziała. Widziała wszystko bardzo dokładnie.
W tym miejscu rosły tysiące konwalii. Między dużymi liśćmi nieśmiało wystawały białe dzwoneczki, przykrywając mieszanką dwóch barw całą małą polankę. Tuż nad nimi zaś, niczym gwiazdy z możliwością dotknięcia ziemi, płynęły małe, zielonożółte światełka.
- Świetliki! - powiedziała zachwycona dziewczynka, nie mogąc oderwać wzroku od błyszczących punkcików, tańczących w powietrzu. Wydawały jej się przyjazne i chociaż noc nie była najcieplejsza, to wydawało jej się, że one działały jak małe ogniki – delikatnie grzały, nawet jeśli nie była w stanie żadnego dotknąć, bo uciekały przed jej dłonią. Zrobiła kilka kroków, próbując dogonić małe owady i zanim się obejrzała, opuściła swoją strefę komfortu przy boku ojca. Mimo iż nadal słońce nie pokazywało się na horyzoncie. Na polanie pachnącej lasem, chłodnej i ciemnej, nie czuła już strachu.
Wtedy dowiedziała się, że piękno można dostrzegać również, gdy niewiele widać i właśnie takie jest najbardziej szlachetne i ulotne. Na przestrzeni lat zaczęła to doceniać - uroda świata nabrała ogromnego znaczenia. Zazwyczaj piękno kojarzyło jej się z dobrem. Dorosła na osobę na piękno bardzo wrażliwą, zapewne dlatego przerażała ją myśl o śmierci pięknej istoty. Zaś najpiękniejszym stworzeniem na świecie były przecież wile - które kiedyś udało jej się zobaczyć na mistrzostwach świata w Quidditchu.
Tak naprawdę, przechadzając się z mamą po ulicy Pokątnej w poszukiwaniu ładnego, nowego pióra, kociołka, miotły, różdżki i wielu innych potrzebnych rzeczy, nie czuła się chętna, aby podróżować do Hogwartu. Nie była pewna czy jest gotowa na rozpoczęcie w życiu nowego rozdziału, mimo iż skończyła już jedenaście lat i już dawno nie przychodziła spać do pokoju rodziców. Nawet w te straszne noce, gdy wiatr przechylał gałęzie pobliskich drzew do jej okna i wyglądały one jak cienie dementorów. Gdy już uświadamiała sobie, że to tylko gałęzie, nawet nie było tak strasznie. Jednak Hogwart... Miejsce z dala od rodziców, od ich wsparcia i troski. Wizja takiego świata nieco ją przerażała. Czuła się dokładnie niczym wtedy, gdy pierwszy raz miała wyjść do innych dzieci bawiących się swoimi małymi miotełkami. Była już też na tyle duża, że wiedziała, że nie zawsze będzie mogła trzymać się mamy, taty, czy nawet brata i będzie musiała sama stawić czoła swoim problemom. Małym i uużym. I choć często strach brał nad nią górę, chciała w końcu tego spróbować. Samodzielności, swobody, spokojnego oddechu. Mogło być zabawnie... Lub wcale nie.
Czule żegnała rodziców na peronie 9 i ¾, zaś już w pociągu aż do końca podróży towarzyszył jej brat. Czuła żal i pustkę, ponieważ opuszczała dom na całe dziesięć miesięcy, z krótkimi przerwami ledwie na święta. Mury Hogwatu przekroczyła już w towarzystwie rówieśników, choć wtedy jeszcze nie znalazła się w gronie osób, które później mogła nazwać swoimi drogimi przyjaciółmi. Aż do ceremonii przydziału całkiem zwinnie stopiła się z tłumem jedenastolatków, czekając na wyrok gadającej czapy.
Gryffindor. Dom dla odważnych. Wyczuwała w tym ironię losu. Nigdy nie kłóciła się z wyborem Tiary Przydziału, po prostu przyjęła z łatwością jej wybór, ale dopiero po latach zrozumiała dlaczego akurat mogła odwiedzać Hogwart w czerwonych barwach. W końcu nie ten jest odważny, kto niczego się nie boi, a ten, który stawi czoła swoim lękom. Stephanie na przestrzeni lat nauczyła się czegoś jeszcze większego – nauczyła się zaprzyjaźniać ze swoim strachem.
A wy co tutaj robicie?!
Nastolatka poderwała się z miejsca gdy po ciemnym korytarzu rozprzestrzenił się głos woźnego, momentalnie pąsowiejąc jak piwonia w pełni rozkwitu. Chłopak, który jej towarzyszył również nie wyglądał na zbyt pewnego siebie w tej niezbyt pozytywnej dla dwójki podlotków sytuacji.
- Nocne schadzki? Ta dzisiejsza młodzież nie ma za grosz wstydu! - marudził mężczyzna, przystępując z nogi na nogę, ubrany w swoją białą piżamę, nieco tylko odkrywającą kostki. Zarówno Stephanie jak i jej dobry znajomy nie odzywali się. Cóż, czuła okropne, przenikające zażenowanie. Już za samo, ekhm, zbyt entuzjastyczne okazywanie sympatii na terenie szkoły można było wyciągnąć bardzo poważne konsekwencje, a co dopiero podczas ciszy nocnej, na szkolnym korytarzu! Ten mężczyzna naprawdę musiał mieć jakiś radar w głowie, że zajrzał akurat teraz na tak rzadko uczęszczany korytarz. Kara będzie sroga, na pewno. Jedyna opcja jaka jej pozostała to niewinne ugłaskanie opiekuna domu słodkimi oczami. Nie zawsze działało, ale można spróbować.
Następnego dnia wszyscy już wiedzieli. Dziewczęta, jej przyjaciółki, chichotały złośliwie pod noskami, zakrywając przy tym subtelnie usta. Ich opinia w tej chwili najmniej ją obchodziła. Bardziej przerażająca była wizja dzisiejszego popołudnia, tuż po zajęciach miała odbyć swoją straszną karę. Ale nie żałowała. Nawet gdy słyszała karcące słowa opiekuna domu, nie żałowała. Ale w końcu „nikt się tego po niej nie spodziewał”, „taka obiecująca uczennica”, „miałaś takie dobre wyniki, z SUMów, co się stało?” Nie, to uczucie, które przepełniało jej serce i delikatnie mrowiło w żołądku dalekie było od poczucia winy. Było delikatne i przyjemne, jak motyle skrzydła.
Szkoła nie okazała się aż tak straszna jak jej się wydawało. Tak szybko wbiegła w wir nauki, poznawania świata, że nawet nie zauważyła, gdy minęło pięć lat, ciągle w tych samych chłodnych murach zamku. W pewnym momencie koszmar, który kiedyś był dla niej nie do pokonania, nagle stał się czymś z czym na co dzień miała kontakt, ale nie jak z wrogiem, ale jak z dobrym przyjacielem. Być może to przez nocną naukę do SUMów, ale stała się typowym nocnym markiem, który oko może zmrużyć dopiero nad ranem, a na zajęciach później ziewa. Przynajmniej nigdy nie zdarzało jej się być nieprzygotowanym na lekcje, co widać było po jej ocenach. Zaliczała egzaminy śpiewająco, zwłaszcza z Zielarstwa. Nauka o roślinach zawsze przywodziła jej na myśl wakacje w Irlandii, jej mamę siedzącą na ławce, gdy plotła wianki z polnych kwiatów. Jednak nie ograniczała się do nauki wyłącznie tego – uwielbiała poznawać nowe zaklęcia, zazwyczaj skupiając się na tych użytkowych, choć obronne również uważała za potrzebne, mimo raczej ugodowego i pacyfistycznego podejścia do świata. Także również rzucanie uroków na zajęciach nie sprawiało jej problemów. W końcu nauka na poziomie szkolnym to najczęściej kwestia poświęcenia jej odpowiedniej ilości czasu, może z delikatną pomocą naturalnego talentu. Stephanie na pewno nie miała dobrego podejścia do warzenia eliksirów. Zazwyczaj nigdy nic dobrego nie wychodziło, gdy podchodziła do kociołka. Tylko ten jeden, jedyny raz, gdy siedziała zdenerwowana przed egzaminem praktycznym z eliksirów, naprawdę się denerwowała. To nie były przelewki – czytanie receptur i uczenie się ich na pamięć to nie było jej ulubione zajęcie, już oglądanie nieśmiałków wydawało się lepsze, a ona nawet nie uczęszczała na ONMS. Nie miała też problemu z obgryzaniem paznokci, a teraz nie mogła się powstrzymać. Stuprocentowo potrafiła uwarzyć jedynie jeden, jedyny eliksir...
Aż drgnęła, kiedy została wezwana na salę. Cóż, uciec nie mogła, odwrotu nie było, trzeba było iść i tego nie zdać. Stanęła przed nauczycielem, robiąc bardzo, bardzo przybitą minę, choć niewiele to dawało – wprawdzie mogło podziałać, jakby dawała sobie radę z łatwymi miksturami, a nie potrafiła... Nawet tego! Z książką, jasne, wszystko, ale bez niej... Pan Slughorn spojrzał na nią swoim bardzo typowym wzrokiem, po czym rzucił spokojnie:
- Przygotuj eliksir uspokajający..
Czy to sen? Czy to naprawdę się dzieje? Przez dobrą minutę nie potrafiła się nawet ruszyć z miejsca, z twarzą już nawet nie bladą, ale siną. Miała ochotę się rozpłakać... Ze szczęścia.
Tak, to był ten jedyny, który potrafiła, ponieważ ktoś rzucił, że nauczyciel lubi dawać go na SUMach. Tak właśnie skończyła z oceną Powyżej Oczekiwań z przedmiotu, który był dla niej piętą Achillesową.
Każde lato spędzała w Irlandii - tam jeździła ze znajomymi nad jezioro, wygrzewać się w pełnym słońcu. W dodatku, już kiedy nauczyła się pływać w wieku lat dziesięciu, była to jedna z jej ulubionych dziedzin sportowych, bo poza bieganiem za codziennymi sprawami, raczej nie miała czasu na hobby z tej kategorii.
Szósta i siódma klasa to nadal była całkiem przyjemna sielanka, chociaż nad Hogwartem wisiały już nieprzyjemne plotki, które źle wróżyły szkole dla młodych czarodziejów. I niestety złe plotki spełniły się w najgorszy możliwy sposób... Zaraz po OWuTeMach, opuszczała szkołę, która chwilę później stała się siedzibą jednego z najniebezpieczniejszych czarnoksiężników tych czasów...
Grainne wyciągnęła różdżkę w stronę ściany, która wydawała się zupełnie pusta, po czym wykonała w powietrzu wzór, którego Stephanie nawet nie zapamiętała. Cegły zaczęły delikatnie cofać się o parę centymetrów i w końcu n ich miejscu pojawiły się nieco zniszczone już przez upływ czasu drzwi. Rudowłosa dama rzuciła jeszcze zaklęcie Alohomora, aby zamek w drzwiach ustąpił grzecznie. Obie kobiety weszły do środka. Pomieszczenie było małe, ciemne, pachnące stęchlizną, bez okien. Pudła, pełne różnorakich bibelotów, ustawione jeden na drugim sięgały sufitu i zajmowały całą wolną przestrzeń, której i tak było niewiele. Nie można było się nawet obrócić, a co dopiero wejść tu w dwie osoby. Z ciekawości dziewczyna sięgnęła po jedno z mniejszych pudeł i otworzyła je, aby znaleźć pozytywkę, świnkę-skarbonkę, kilka książek i trochę biżuterii, na pewno nie wykonanej z żadnych szlachetnych metali. Wszystko stare i zakurzone.
- Składzik należał do Twojej babci, kiedy jeszcze miała tu niedaleko piekarnię. Musiała ją sprzedać, ale to zostało... Nie jest to nic wielkiego...
- Żartujesz, mamo?! Jest idealnie!
Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko po czym przytuliła swoją rodzicielkę mocno, niemal wypychając ją tym samym na chodnik. Wystarczy trochę pracy, farby i dobrej woli, a na pewno uda jej się rozpocząć jakąś własną działalność. W końcu lokalizacja była niezła. Pokątna, tuz przy Dziurawym Kotle. Ludzie zawsze powiedzą – „niepoprawna optymistka, przecież to się nie ma prawa udać”. Stephanie jednak wierzyła w swoje niewielkie zasoby. Na pewno nie chciała obciążać rodzinnego budżetu, aby wyremontować to miejsce. Wystarczyło, że nadal mieszkała z rodzicami i ją utrzymywali. Sama na to zarobi.
Wtedy też zaczęła się wielka pogoń za funduszami w życiu dziewczyny. Chwytała się każdej małej fuchy po znajomości – pilnowała dzieci, sprzedawała ręcznie robione wianki oraz wyhodowane kwiaty na ulicy, dorabiała w cukierni i kwiaciarni, choć nigdzie nie można było zatrzymać jej na długo. Nawet zdarzyło jej się pozować początkującym malarzom do portretów. Dzięki odrobinie uroku, ciepłemu uśmiechowi i życzliwości z łatwością znajdowała kolejną pracę po porzuceniu kolejnej. Każdy zarobiony sykl trafiał do porcelanowych skarbonek, których w pudłach w składziku znalazła tyle, że mogłaby spokojnie otworzyć sklepik wyłącznie z nimi na składzie. Dziewczynie jednak marzyła się własna kwiaciarnia. Taka, w której mogłaby codziennie umilać ludziom dzień, jedyna i wyjątkowa. Miała w głowie milion pomysłów na zaklęcia zamieniające kolor kwiatów lub choćby to jak połączyć ze sobą dwa gatunki. Każdą lekturę na ten temat pochłaniała w mgnieniu oka. Jeśli ktokolwiek miałby nazwać jakieś zachowanie pasją – byłoby to właśnie to. Zwłaszcza, jeśli robiąc to co kocha, mogła wywołać na twarzach ludzi choć cień uśmiechu, bo w tych czasach, trudno było o prawdziwą, nieudawaną radość. Czytając o kolejnych zasadach i dekretach ze strony Ministerstwa mogła stwierdzić jedno – nad Anglią zbierają się czarne chmury. A młoda kwiaciarka, rozdająca ludziom fioletowo-błękitne róże na ulicy za grosze pięknie komponowała się z widokiem każdej magicznej ulicy. Oby jej przyszła kwiaciarnia również wpasowała się tak dobrze.
Oczywiście dziewczyna nie zajmowała się wyłącznie pracą, nie, nie. W wolnych chwilach zazwyczaj wychodziła ze znajomymi na potańcówki. z resztą taniec zawsze szedł jej nieźle, nawet wtedy, gdy była jeszcze dzieckiem i ojciec pokazywał jej pierwsze kroki. Rzadko znajdowała czas na posiedzenie i poczytanie książki, choć nadal uwielbiała to robić. Żyła po prostu w ciągłym biegu.
10 lipca 1955 roku razem ze znajomymi z Hogwatu, Stephanie pożegnała profesora Slughorna, u którego miała przyjemność uczyć eliksirów. Niedługo później zmarł Robert Pettigrew – ojciec dziewczyny. Na pogrzeb przyszło około dwustu osób, wliczając osoby znane mężczyźnie ze szkoły oraz pracy. Dowodzi to jedynie jak szanowanym był człowiekiem.
Gdy dziewczyna chce wyczarować swojego Patronusa, przypomina sobie tę noc, w kiedy ojciec zaprowadził ją na łąkę świetlików. Zrozumiała wtedy, że nawet w ciemną noc, można dostrzec piękno, którego się nie spodziewało i pozbyła się swojego największego strachu.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 10 | Brak |
Zaklęcia i uroki: | 21 | +5 [różdżka] |
Czarna magia: | 0 | Brak |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 0 | Brak |
Eliksiry: | 0 | Brak |
Sprawność: | 3 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Kłamstwo | I | 2 |
Historia Magii | I | 2 |
Zielarstwo | IV | 40 |
Retoryka | I | 2 |
Spostrzegawczość | I | 2 |
Starożytne Runy | I | 2 |
Ukrywanie się | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Szczęście | II | 20 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (wiedza) | II | 7 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Taniec nowoczesny | II | 7 |
Pływanie | II | 7 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Reszta: 2 |
Różdżka, 14 pkt statystyk, puszek pigmejski.
Ostatnio zmieniony przez Stephanie Pettigrew dnia 01.04.17 23:29, w całości zmieniany 5 razy
Witamy wśród Morsów
Rzeczywistość wcale nie ułatwiała życia młodziutkiej dziewczynie z sercem wypełnionym ciepłem, pasją i wizją dobra, które chciała ze sobą nieść. Maleńkie lokum, które otrzymała po babci rysowało nowy plan na przyszłość, nie tylko ten wypełniony kwiatami. Niezależnie od trudności, które mógł podsyłać jej los. Przecież zawsze odnajdzie światło.
[24.06.17] Aktualizacja postaci: -40PD, +1 Zaklęcia
[22.05.18] Zdobyto podczas Festiwalu Lata: 3 odłamki spadającej gwiazdy
[03.05.18] Zakup sowy pocztowej: -50 PD