Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Opuszczone magazyny
Stare magazyny
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Stare magazyny
Są to rozległe zabudowane tereny ulokowane w odległości trzydziestu jardów od nieczynnego już londyńskiego portu. Stare i wysłużone, obecnie zapomniane zarówno przez władze, jak i społeczeństwo, otoczone zostały betonowymi murami uwieńczonymi wielką żeliwną bramą wjazdową, od lat zamkniętą na kłódkę i chroniącą magazyny przed niepowołanymi gośćmi - głównie ze względu na niebezpieczeństwo zawalenia się niektórych konstrukcji, dziś przeżartych przez rdzę i wysłużonych. Ponure klockowate budowle górują ponad okalającymi je murami, strasząc powybijanymi szybami i odcinając się upiornie od tła, które stanowią urocze kolorowe domki mieszkalne należące do mugoli, niegdyś pracowników tegoż przybytku.
Miejsce to zdaje się żyć własnym życiem. Bujna roślinność, jeszcze jakiś czas temu rosnąca w odpowiednio wygospodarowanych do tego miejscach, dziś pokrywa niemalże większość betonowych placów a także - wdzierając się do środka - magazynowych podłóg pełnych najróżniejszych skrzynek, paczek i kartonów, tymczasem wszędobylskie góry śmieci sprawiają wrażenie rosnąć z każdym kolejnym dniem, zupełnie przez nikogo nieusuwane. Niekiedy dostrzec w nich można prawdziwe zabytki, chociażby puszki po konserwach sprzed kilkunastu lat. Wszechobecna rdza wyżarła w magazynowych drzwiach dziury, które z biegiem czasu stały się coraz większe, kusząco zapraszając do środka niepowołanych gości, zwłaszcza w obliczu zupełnej obojętności ze strony władz miasta, z czego najchętniej korzystają bezpańskie koty oraz psy, urządzając tutaj swoje legowiska.
Magazyny mają jednak swych amatorów także i wśród ludzi, szczególnie czarodziejów, podczas wojny stając się idealnym miejscem do wszelkich tajemnych pojedynków, załatwiania podejrzanych interesów, sekretnych spotkań, jak i kryjówką - czy to dla siebie samego, czy to dla cennych skarbów, których z pewnych względów nie powinno się trzymać nigdzie indziej. Podobno znaleźć tu można najprawdziwsze czarnomagiczne artefakty, nocami zaś spotkać najgroźniejszych z przestępców, szepczą między sobą ludzie, obserwując coraz to kolejnych Aurorów zapuszczających się w te tereny, zawsze jednak bez powodzenia. Lecz sprawa ta nigdy nie została nagłośniona, stając się tematem tabu - mało kto bowiem ma odwagę o tym mówić, bojąc się konsekwencji. Zwłaszcza po tym, gdy tydzień temu tuż za bramą odnaleziono ciało jednego z czołowych dziennikarzy Proroka Codziennego, jedynego, który odważył się zabrać głos w tejże sprawie.
Miejsce to zdaje się żyć własnym życiem. Bujna roślinność, jeszcze jakiś czas temu rosnąca w odpowiednio wygospodarowanych do tego miejscach, dziś pokrywa niemalże większość betonowych placów a także - wdzierając się do środka - magazynowych podłóg pełnych najróżniejszych skrzynek, paczek i kartonów, tymczasem wszędobylskie góry śmieci sprawiają wrażenie rosnąć z każdym kolejnym dniem, zupełnie przez nikogo nieusuwane. Niekiedy dostrzec w nich można prawdziwe zabytki, chociażby puszki po konserwach sprzed kilkunastu lat. Wszechobecna rdza wyżarła w magazynowych drzwiach dziury, które z biegiem czasu stały się coraz większe, kusząco zapraszając do środka niepowołanych gości, zwłaszcza w obliczu zupełnej obojętności ze strony władz miasta, z czego najchętniej korzystają bezpańskie koty oraz psy, urządzając tutaj swoje legowiska.
Magazyny mają jednak swych amatorów także i wśród ludzi, szczególnie czarodziejów, podczas wojny stając się idealnym miejscem do wszelkich tajemnych pojedynków, załatwiania podejrzanych interesów, sekretnych spotkań, jak i kryjówką - czy to dla siebie samego, czy to dla cennych skarbów, których z pewnych względów nie powinno się trzymać nigdzie indziej. Podobno znaleźć tu można najprawdziwsze czarnomagiczne artefakty, nocami zaś spotkać najgroźniejszych z przestępców, szepczą między sobą ludzie, obserwując coraz to kolejnych Aurorów zapuszczających się w te tereny, zawsze jednak bez powodzenia. Lecz sprawa ta nigdy nie została nagłośniona, stając się tematem tabu - mało kto bowiem ma odwagę o tym mówić, bojąc się konsekwencji. Zwłaszcza po tym, gdy tydzień temu tuż za bramą odnaleziono ciało jednego z czołowych dziennikarzy Proroka Codziennego, jedynego, który odważył się zabrać głos w tejże sprawie.
Światło błysnęło i odbiło się jasną poświatą w oczach Mulciber, gdy promień - skumulowany mocą - pomknął w stronę...przeciwniczki. Z każdym wypowiadanym przez wroga słowami, w Mii rosło przekonanie, że gdzieś musiała już słyszeć ten głos. Trybiki w umyśle uparcie jednak nie chciały zaskoczyć, a całą swoja uwagę poświecił na walkę.
Mia widziała w przedziwnie zwolnionym tempie, jak smuga zaklęcia przebija się przez kruchą tarczę i sięga celu. Kobieta przeleciała przez odległość dzielącą ją od niedalekich kontenerów i z łomotem uderzyła. Upadku nie mogła dostrzec. Ciemność zakryła pod całunem widok, pozostawiając Mulciber tylko wrażenia słuchowe. Nie czekała na kontratak, ale pod skórę wtargnęło zaskoczenie, że żadna inkantacja nie popłynęła w jej stronę. Przeciwnik albo zrezygnował (nie zależało mu tak na ofierze?), albo czaił się w ciemnościach, ale ostatnia opcja musiała nieco się odsunąć.
Wysunęła się z kryjącego ja cienia, by dopaść wciąż drgające ciało. [iFinite Incantatem[/i] było jedynym co mogło pomóc nieszczęśnikowi, ale dopiero druga próba zadziałała na tyle, by oplatające go, czarnomagiczne więzy w końcu puściły - Ciiii już w porządku - odpowiedziała cicho , gdy z ust mężczyzny wydobył się urwany jęk. Umilkł już w kolejnej chwili, tracąc przytomność. Nie, nic nie było w porządku i właściwie pierwszy raz w życiu znalazła się w tak przedziwnej sytuacji. Miała przed sobą prawdziwego? mugola i nie była pewna co właściwie miała z nim teraz zrobić. Nie wiedziała zbytnio co miała ze sobą zrobić. Adrenalina, chociaż wciąż wartko krążyła w żyłach - powoli opadała, a do głosu dochodził przeraźliwy ból połamanych palców. Czarowanie była teraz trudniejsze, ale nie mogła ani się teleportować, ani zostawić uratowanego w tym miejscu. I chociaż nieznośna duma wierzgała przed napływającym pomysłem - nie miała większego wyboru. Potrzebowała pomocy i to kogoś, kto będzie wiedział co zrobić w takiej stacji. Na kursie uczyła się wiele, ale nadal - była tylko początkującą. I choćby zapierała się wszelkimi sposobami - poradzić sobie sama nie mogła. Tylko...kogo?
Rozejrzała się szukając podpowiedzi, ale rzeczywistość i ciemność wokół milczała. Napastnik musiał zrezygnować (na szczęście?), pozostawiając ją z nieprzytomnym i rannym mugolem. Zacisnęła zęby, gdy unosiła różdżkę i w desperacji posłała Patronusa ku osobie, której prawdopodobnie nie spodziewała się nigdy prosić o pomoc. A jednak. Brendan Weasley.
Mia widziała w przedziwnie zwolnionym tempie, jak smuga zaklęcia przebija się przez kruchą tarczę i sięga celu. Kobieta przeleciała przez odległość dzielącą ją od niedalekich kontenerów i z łomotem uderzyła. Upadku nie mogła dostrzec. Ciemność zakryła pod całunem widok, pozostawiając Mulciber tylko wrażenia słuchowe. Nie czekała na kontratak, ale pod skórę wtargnęło zaskoczenie, że żadna inkantacja nie popłynęła w jej stronę. Przeciwnik albo zrezygnował (nie zależało mu tak na ofierze?), albo czaił się w ciemnościach, ale ostatnia opcja musiała nieco się odsunąć.
Wysunęła się z kryjącego ja cienia, by dopaść wciąż drgające ciało. [iFinite Incantatem[/i] było jedynym co mogło pomóc nieszczęśnikowi, ale dopiero druga próba zadziałała na tyle, by oplatające go, czarnomagiczne więzy w końcu puściły - Ciiii już w porządku - odpowiedziała cicho , gdy z ust mężczyzny wydobył się urwany jęk. Umilkł już w kolejnej chwili, tracąc przytomność. Nie, nic nie było w porządku i właściwie pierwszy raz w życiu znalazła się w tak przedziwnej sytuacji. Miała przed sobą prawdziwego? mugola i nie była pewna co właściwie miała z nim teraz zrobić. Nie wiedziała zbytnio co miała ze sobą zrobić. Adrenalina, chociaż wciąż wartko krążyła w żyłach - powoli opadała, a do głosu dochodził przeraźliwy ból połamanych palców. Czarowanie była teraz trudniejsze, ale nie mogła ani się teleportować, ani zostawić uratowanego w tym miejscu. I chociaż nieznośna duma wierzgała przed napływającym pomysłem - nie miała większego wyboru. Potrzebowała pomocy i to kogoś, kto będzie wiedział co zrobić w takiej stacji. Na kursie uczyła się wiele, ale nadal - była tylko początkującą. I choćby zapierała się wszelkimi sposobami - poradzić sobie sama nie mogła. Tylko...kogo?
Rozejrzała się szukając podpowiedzi, ale rzeczywistość i ciemność wokół milczała. Napastnik musiał zrezygnować (na szczęście?), pozostawiając ją z nieprzytomnym i rannym mugolem. Zacisnęła zęby, gdy unosiła różdżkę i w desperacji posłała Patronusa ku osobie, której prawdopodobnie nie spodziewała się nigdy prosić o pomoc. A jednak. Brendan Weasley.
Mia Mulciber
Zawód : byłam
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And I find it kinda funny, I find it kinda sad
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Rozespane oko, zdekoncentrowany umysł i niechętne ciało wystarczyły, by nie dostrzegł, że patronus, który zbudził go tej nocy, nie należał tak naprawdę do jego kuzyna. Kiedy tylko dostrzegł kształt jaskółki - jego myśli od razu powędrowały do osoby Garretta, sytuacja była zbyt nagła, by doszukiwał się różnic w szczegółach. Zerwał się z łóżka - cichcem, żeby nie zbudzić siostry drzemiącej w tym samym pokoju, choć dobrze wiedział, że przez nocną czujność i tak dostrzeże jego wyjście - i niedbale zarzucił na siebie czarodziejski płaszcz, na piechotę podążając za świetlistym ptakiem - w kierunku przeklętych doków. Ostatnimi czasy wszystko złe, co się im przytrafiało, miało swój początek własnie tutaj. Pośród kurzu i niepewnie kołyszącej się mrocznej, ciemnej wody Tamizy, nieopodal opuszczonych magazynów, gdzie aurorskie patrole zawsze były najmniej spokojne. Im mocniej zapuszczał się wgłąb tej dzielnicy, tym ostrożniej stawiał swoje kroki, tym pewniej przylegał plecami do ścian i tym uważniej rozglądał się wokół. Wierzył, że patronus prowadził go bezpieczną drogą, ale doświadczenie nauczyło go liczyć przede wszystkim na samego siebie. Nie odejmował dłoni z rękojeści trzymanej w pogotowiu różdżki, gotów jej użyć w zetknięciu z najlichszym choćby szmerem. Nie słyszał odgłosów walki - a to go jedynie niepokoiło.
W końcu, zza jednym z zakrętów dostrzegł dziewczynę pochylającą się nad ciałem, patronus rozmył się w powietrzu - więc to tutaj? Nie wychodząc z ukrycia, zawahał się, doszukując się w tym przedziwnym spotkaniu pułapki - ale może kuzyn przywołał go tutaj, żeby pomógł... rannym? Mężczyzna wyglądał, jakby potrzebował pomocy - dopiero po chwili rozpoznał odwróconą tyłem do niego Mię Mulciber.
- Rzuć różdżkę - warknął pierwsze, co mu przyszło na myśl; nieważne, jak irracjonalne to było w kontekście całej sytuacji. - Odsuń się od niego - dodał ostro, wyciągając przed siebie własną w ostrzegawczym geście. Była kursantką, ale nie ufał jej - nazwisko niosło za sobą złą famę, a sama Mia... dawała mu się dotąd poznać od najgorszej strony. Nie chciał jej atakować - ale jeśli nie zostawi mu wyboru, zrobi to. Dopiero teraz dotarło do niego, że przecież kształt jej patronusa również formował się w jaskółkę; że to ona go tutaj przywołała, chodź on sam - wciąż nic nie rozumiał.
W końcu, zza jednym z zakrętów dostrzegł dziewczynę pochylającą się nad ciałem, patronus rozmył się w powietrzu - więc to tutaj? Nie wychodząc z ukrycia, zawahał się, doszukując się w tym przedziwnym spotkaniu pułapki - ale może kuzyn przywołał go tutaj, żeby pomógł... rannym? Mężczyzna wyglądał, jakby potrzebował pomocy - dopiero po chwili rozpoznał odwróconą tyłem do niego Mię Mulciber.
- Rzuć różdżkę - warknął pierwsze, co mu przyszło na myśl; nieważne, jak irracjonalne to było w kontekście całej sytuacji. - Odsuń się od niego - dodał ostro, wyciągając przed siebie własną w ostrzegawczym geście. Była kursantką, ale nie ufał jej - nazwisko niosło za sobą złą famę, a sama Mia... dawała mu się dotąd poznać od najgorszej strony. Nie chciał jej atakować - ale jeśli nie zostawi mu wyboru, zrobi to. Dopiero teraz dotarło do niego, że przecież kształt jej patronusa również formował się w jaskółkę; że to ona go tutaj przywołała, chodź on sam - wciąż nic nie rozumiał.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Los nie lubił podporządkowywać się planom. To był w końcu kolejny raz, gdy zwykłe ćwiczenie, szkolenie, chęć samodoskonalenia zakończyło się niepowodzeniem. Było to frustrujące i przywoływało poczucie bezsilności. Nienawidziła tego. Żałowała nawet, że zdecydowała się oddalić zamiast doprowadzić do konfrontacji. Zaraz jednak przypomniała sama sobie, że było to najrozsądniejsze wyjście - nic nie wiedziała o swoim przeciwniku, na mugolu zależało jej tak samo jak na treningowej kukle. Wiedziała, że musi przestać myśleć jedynie o własnej dumie. Jeśli pragnęła stać się istotną częścią Jego planów to nie miała wyjścia.
Wbrew sobie skrywała się więc w cieniu oczekując odkrycia tożsamości czarodzieja, który jej przeszkodził. Niepotrzebnie przy tym ignorowała podszepty wskazujące na kogoś,kogo znała. Być może, gdyby nie to, nie poczułaby się taka zmieszana, zaskoczona...zdradzona. Z niedowierzaniem przyglądała się jak Mia stara się pomóc mugolowi łamiąc rzuconą na niego klątwę. Tak to więc miało wyglądać...? W taką stronę to wszystko miało zmierzać...?
Mia...Czemu tak bardzo się oddalasz?
Widząc, że kuzynka wezwała wsparcie Alisa zniknęła z okolicy.
|zt
Wbrew sobie skrywała się więc w cieniu oczekując odkrycia tożsamości czarodzieja, który jej przeszkodził. Niepotrzebnie przy tym ignorowała podszepty wskazujące na kogoś,kogo znała. Być może, gdyby nie to, nie poczułaby się taka zmieszana, zaskoczona...zdradzona. Z niedowierzaniem przyglądała się jak Mia stara się pomóc mugolowi łamiąc rzuconą na niego klątwę. Tak to więc miało wyglądać...? W taką stronę to wszystko miało zmierzać...?
Mia...Czemu tak bardzo się oddalasz?
Widząc, że kuzynka wezwała wsparcie Alisa zniknęła z okolicy.
|zt
Czekanie zawsze było najgorsze. Krążyła dookoła nieprzytomnego, który kilkukrotnie jęknął, tworząc na pulchnej twarzy dziwne grymasy bólu. Próbowała nawet w przypływie "wiary" zająć się chociaż prowizorycznie ranami, które świeciły krwiście w miejscach, w których oplatały go czarnomagiczne więzy. Brzydko nadpalone, wydzielało nieprzyjemny zapach spalenizny, ale ten rozmywał się w w całości dokowej przestrzeni. Nie mogła zrobić zbyt wiele z jedną ręką, tym bardziej, ze sama potrzebowała pomocy, coraz silniej odczuwając skutki złamań.
Wciąż zerkała w stronę magazynów i budynków, które ją otaczały, próbując znaleźć ewentualnego przeciwnika. Liczyła, że czarownica odpuściła, ale równie dobrze mogła czaić się gdzieś w pobliżu, czekając na właściwą okazję. Ale Mia była zdesperowana.
Nachyliła się powtórnie nad mugolem, próbując chociaż przesunąć go do pozycji, która ograniczałaby kontakt z licznymi ranami. A oczekiwanie wbijało się szpilkami i tak krążącego w jej żyłach niepokoju i adrenaliny. Dopiero światło w oddali, maleńka, świetlista jaskółka, która wysłała do niego zwiastowała przybycie.
Zmroził ją głos, który twardym, gniewnym tonem przeciął powietrze. Mia zareagowała automatycznie, podnosząc się do pionu iw końcu konfrontując ze spojrzeniem aurora - Nie - odezwała się głośniej, przelewając w swój własny głos determinację, jaka utrzymywała ją w tym miejscu. Uniosła brode wyżej, pewniej - Ona wciąż tu może być - ale na kolejne słowa zareagowała bez sprzeciwu, odstępując od leżącego mężczyzny, który zdawał się albo budzić, albo przytomnieć. Nie sądziła by długo wytrzymał ból i ponownie świadomość odmówi mu posłuszeństwa. Mia oddycha ciężko, ale zdrowa dłoń wciąż mocno zaciskała się na różdżce - Zakapturzona czarownica zaatakowała go przy lokalu i przyciągnęła tutaj. Nie wiem co chciała mu zrobić, ale używała czarnomagicznych zaklęć - wyrzuciła z siebie kolejne, suche wyrazy, ale nie próbowała się poruszyć. Nie ufał jej, ale w tej chwili miała w poważaniu jego zdanie. Niech myśli co chce, byleby zajął się nieprzytomnym mugolem - To...mugol. Pomóż mu - czuła się dziwnie, paskudnie wręcz. W głowie łomotały sprzeczne ze sobą myśli, ale...pierwszy raz od dawna, ta długo duszona strona jej serca wolała, że robi dobrze. Na przekór przekonaniom, które kiedyś tak licznie otulały jej świadomość. Brendan nie musiał tego rozumieć, ona sama tego nie pojmowała w pełni, brodząc na skraju zrozumienia. Jedyny gest jaki wykonała, to przysłonięcie za siebie dłoni z nienaturalnie wygiętymi palcami. I chociaż tak bardzo nienawidziła tego stanu, lęk wdzierał się pod skórę, oblepiając coraz ciaśniej i wmawiając, że była skończoną idiotką, wołając akurat jego. Kierowała się prawdopodobnie kolejno zebranymi fragmentami wiedzy, do tej pory jej niedostępnej. Próba konfrontacji z rozognioną przeszłością mieściła się właśnie w postaci Weasleya. Los autentycznie potrafił być nieprzewidywalny.
Wciąż zerkała w stronę magazynów i budynków, które ją otaczały, próbując znaleźć ewentualnego przeciwnika. Liczyła, że czarownica odpuściła, ale równie dobrze mogła czaić się gdzieś w pobliżu, czekając na właściwą okazję. Ale Mia była zdesperowana.
Nachyliła się powtórnie nad mugolem, próbując chociaż przesunąć go do pozycji, która ograniczałaby kontakt z licznymi ranami. A oczekiwanie wbijało się szpilkami i tak krążącego w jej żyłach niepokoju i adrenaliny. Dopiero światło w oddali, maleńka, świetlista jaskółka, która wysłała do niego zwiastowała przybycie.
Zmroził ją głos, który twardym, gniewnym tonem przeciął powietrze. Mia zareagowała automatycznie, podnosząc się do pionu iw końcu konfrontując ze spojrzeniem aurora - Nie - odezwała się głośniej, przelewając w swój własny głos determinację, jaka utrzymywała ją w tym miejscu. Uniosła brode wyżej, pewniej - Ona wciąż tu może być - ale na kolejne słowa zareagowała bez sprzeciwu, odstępując od leżącego mężczyzny, który zdawał się albo budzić, albo przytomnieć. Nie sądziła by długo wytrzymał ból i ponownie świadomość odmówi mu posłuszeństwa. Mia oddycha ciężko, ale zdrowa dłoń wciąż mocno zaciskała się na różdżce - Zakapturzona czarownica zaatakowała go przy lokalu i przyciągnęła tutaj. Nie wiem co chciała mu zrobić, ale używała czarnomagicznych zaklęć - wyrzuciła z siebie kolejne, suche wyrazy, ale nie próbowała się poruszyć. Nie ufał jej, ale w tej chwili miała w poważaniu jego zdanie. Niech myśli co chce, byleby zajął się nieprzytomnym mugolem - To...mugol. Pomóż mu - czuła się dziwnie, paskudnie wręcz. W głowie łomotały sprzeczne ze sobą myśli, ale...pierwszy raz od dawna, ta długo duszona strona jej serca wolała, że robi dobrze. Na przekór przekonaniom, które kiedyś tak licznie otulały jej świadomość. Brendan nie musiał tego rozumieć, ona sama tego nie pojmowała w pełni, brodząc na skraju zrozumienia. Jedyny gest jaki wykonała, to przysłonięcie za siebie dłoni z nienaturalnie wygiętymi palcami. I chociaż tak bardzo nienawidziła tego stanu, lęk wdzierał się pod skórę, oblepiając coraz ciaśniej i wmawiając, że była skończoną idiotką, wołając akurat jego. Kierowała się prawdopodobnie kolejno zebranymi fragmentami wiedzy, do tej pory jej niedostępnej. Próba konfrontacji z rozognioną przeszłością mieściła się właśnie w postaci Weasleya. Los autentycznie potrafił być nieprzewidywalny.
Mia Mulciber
Zawód : byłam
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And I find it kinda funny, I find it kinda sad
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie podobał mu się jej ostry ton. Był zbyt arogancki - choć jej wyjaśnienie, że gdzieś w okolicy mogła czaić się czarownica, która przeprowadziła tu swoje... polowanie, rzucił na tę sprawę cień światła. Nie zamierzał jednak ustępować - jego praca wymagała olbrzymiej ostrożności. Gdyby jej nie miał - byłby już martwy. Ostrożność i brak zaufania nie szły razem w parze, w ciemnym zaułku podejrzanej ulicy i w trakcie nocy nigdy nie odwróciłby się plecami do Mii Mulciber - nigdy nie dała mu powodów, żeby jej ufać. Mii Mulciber, która odmawiała wykonywania poleceń - tym bardziej.
- To rozkaz, Mulciber, gdybym składał propozycję, ująłbym ją inaczej. Oddaj mi swoją różdżkę - Był zły. Przezorność - tylko ona uratowała mu skórę tak wiele razy. Mia, chciała tego czy nie, była tylko kursantką, która zresztą nie wzbudzała sympatii w innych rekrutach - tych samych, na których miała później polegać. Był jej przełożonym i musiała stosować się do jego poleceń - nie miał zamiaru znosić niesubordynacji. Byli aurorami, nie skautami, choć miał poczucie, że nawet skauci bardziej zdawali sobie sprawę ze swoich obowiązków niż Mia. - Auror nigdy nie schodzi ze służby - przypomniał jej równo ostro, sądząc, że zwyczajnie zapomniała o ściśle ustalonej hierarchii. Zganił się w myśli za to zachowanie - i tak pobłażał jej zbyt mocno. Straszył, że zaatakuje - i nie zrobił tego. Ostatni raz. - A to nie jest najlepszy pomysł na popisywanie się dumą, zapominasz się - Dostrzegając jej uniesioną bródkę poczuł się jak z dzieckiem, a nigdy nie był najlepszym opiekunem. Niestety, bowiem nie wyrzucił z serca obietnicy, jaką lata temu złożył jej bratu - obietnicy, która mierziła go od środka, bo której dotrzymać nie potrafił - i nie był w stanie. Obietnicy nieaktualnej, bo przecież Mia miała bliskich, którzy mogli się o nią zatroszczyć. Tak, miała cholernego sadystę Ramseya, o którym dziś wiedział znacznie więcej niż wtedy, kiedy widzieli się po raz ostatni. Kryzysowa sytuacja otrzeźwiła go z niedawnego snu szybko. - Homenum revelio - wymamrotał, po części w odpowiedzi na jej zapewnieniach o obecności czarownicy - po części z własnej przezorności przed domniemaną zasadzką. Jego twarz nie drgnęła, nikogo nie wyczuł, lecz nie miał zamiaru współpracować z Mią, póki ta nie zastosuje się do jego poleceń. Nie powiedział więc - ani słowa.
Obszedł ją, nie odwracając się do niej ani bokiem ani tyłem - szedł powoli, nie opuszczając różdżki. Przeklął pod nosem, nim przykucnął przy ciele mugola.
- On potrzebuje medyka, nie mnie. I amnezjatora. - Których, wszystkich, jakiś czas temu zwolniło Ministerstwo. Świetnie, będą musieli poradzić sobie bez tego. Myśl, Brendan, to mugol - nie wolno im było zabrać go do Munga. Zresztą, nie potrafił przewidzieć skutków jakichkolwiek zaklęć rzucanych na istoty niemagiczne. Powinien go podnieść - ale nie miał zamiaru tego robić, póki wyczuwał zagrożenie ze strony samej Mii - przecież nie zasłoni się przed atakiem ciałem tego mężczyzny. - Wiesz dobrze, co chciała mu zrobić - dodał mrukliwie, zastanawiając się nad planem działania - mogli go przenieść w bardziej zatłoczone mugolskie miejsce, gdzieś do centrum. Tam - z pewnością ktoś udzieli mu pomocy. Ale wcześniej, trzeba mu było zmodyfikować wspomnienia dotyczące magicznego świata. - To wasza rodzinna tradycja - Mordowanie. Zabijanie. Znęcanie się nad mugolami. Skrzywił się, prostując nad poranionym ciałem plecy - rany po wczorajszym dniu były świeże, a on sam - wciąż osłabiony. Zabawne, to działo się w tym samym miejscu, ledwie parę ulic stąd.
- To rozkaz, Mulciber, gdybym składał propozycję, ująłbym ją inaczej. Oddaj mi swoją różdżkę - Był zły. Przezorność - tylko ona uratowała mu skórę tak wiele razy. Mia, chciała tego czy nie, była tylko kursantką, która zresztą nie wzbudzała sympatii w innych rekrutach - tych samych, na których miała później polegać. Był jej przełożonym i musiała stosować się do jego poleceń - nie miał zamiaru znosić niesubordynacji. Byli aurorami, nie skautami, choć miał poczucie, że nawet skauci bardziej zdawali sobie sprawę ze swoich obowiązków niż Mia. - Auror nigdy nie schodzi ze służby - przypomniał jej równo ostro, sądząc, że zwyczajnie zapomniała o ściśle ustalonej hierarchii. Zganił się w myśli za to zachowanie - i tak pobłażał jej zbyt mocno. Straszył, że zaatakuje - i nie zrobił tego. Ostatni raz. - A to nie jest najlepszy pomysł na popisywanie się dumą, zapominasz się - Dostrzegając jej uniesioną bródkę poczuł się jak z dzieckiem, a nigdy nie był najlepszym opiekunem. Niestety, bowiem nie wyrzucił z serca obietnicy, jaką lata temu złożył jej bratu - obietnicy, która mierziła go od środka, bo której dotrzymać nie potrafił - i nie był w stanie. Obietnicy nieaktualnej, bo przecież Mia miała bliskich, którzy mogli się o nią zatroszczyć. Tak, miała cholernego sadystę Ramseya, o którym dziś wiedział znacznie więcej niż wtedy, kiedy widzieli się po raz ostatni. Kryzysowa sytuacja otrzeźwiła go z niedawnego snu szybko. - Homenum revelio - wymamrotał, po części w odpowiedzi na jej zapewnieniach o obecności czarownicy - po części z własnej przezorności przed domniemaną zasadzką. Jego twarz nie drgnęła, nikogo nie wyczuł, lecz nie miał zamiaru współpracować z Mią, póki ta nie zastosuje się do jego poleceń. Nie powiedział więc - ani słowa.
Obszedł ją, nie odwracając się do niej ani bokiem ani tyłem - szedł powoli, nie opuszczając różdżki. Przeklął pod nosem, nim przykucnął przy ciele mugola.
- On potrzebuje medyka, nie mnie. I amnezjatora. - Których, wszystkich, jakiś czas temu zwolniło Ministerstwo. Świetnie, będą musieli poradzić sobie bez tego. Myśl, Brendan, to mugol - nie wolno im było zabrać go do Munga. Zresztą, nie potrafił przewidzieć skutków jakichkolwiek zaklęć rzucanych na istoty niemagiczne. Powinien go podnieść - ale nie miał zamiaru tego robić, póki wyczuwał zagrożenie ze strony samej Mii - przecież nie zasłoni się przed atakiem ciałem tego mężczyzny. - Wiesz dobrze, co chciała mu zrobić - dodał mrukliwie, zastanawiając się nad planem działania - mogli go przenieść w bardziej zatłoczone mugolskie miejsce, gdzieś do centrum. Tam - z pewnością ktoś udzieli mu pomocy. Ale wcześniej, trzeba mu było zmodyfikować wspomnienia dotyczące magicznego świata. - To wasza rodzinna tradycja - Mordowanie. Zabijanie. Znęcanie się nad mugolami. Skrzywił się, prostując nad poranionym ciałem plecy - rany po wczorajszym dniu były świeże, a on sam - wciąż osłabiony. Zabawne, to działo się w tym samym miejscu, ledwie parę ulic stąd.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nigdy nie dał jej powodów, żeby mogła mu zaufać. Niezależnie od tego co i jak robiła - było źle, podsycane jeszcze wstawkami o jej rodzinie. I kimkolwiek by nie była, jakiekolwiek poglądy miała aktualnie - krew burzyła jej się za każdym razem. Nie chodziło nawet o wpisaną w krew dumę, ale nienawiść zawsze rodziła nienawiść. Zdawała sobie sprawę o renomie własnego nazwiska, ale w zakutej ideologią głowie Weasleya nie było miejsca nawet na jej brata. Nawet jego kuzyn myślał inaczej. A już wiedziała, że się znali, że był z nim, gdy to wszystko się stało. Gdy jej świat runął.
- Czy ten rozkaz rzuciłbyś do każdego kursanta, czy znowu witam podwójne standardy? - odpowiedziała chłodno z drgająca w głosie, wciąż nie zapaloną iskra gniewu. Wciąż zaciskała prawą dłoń na różdżce, czując jak ciepło magii wciąż jeszcze pełga między palcami, idąc od drewienka tarniny. Przez ułamek sekundy miała ochotę po prostu cisnąć nią w stronę aurora, ale nie tak postępowało się z przyjacielem. Nawet tym szalenie kapryśnym. Dziś udowodnił jej, że jest jej wierny - Gdybym z tej służby zeszła, prawdopodobnie zostawiłabym go na śmierć - nawet jeśli aurorem wciąż nie była, nawet jeśli zrobiła wbrew wyuczonym na Nokturnie nawykom, by nigdy się nie mieszać w nie swoje sprawy. Zrobiła inaczej, a ciężkie podszepty właśnie radośnie atakowały.
Po co się starać Mulciber? W jego oczach zawsze będziesz śmieciem, tak jak twój brat.
Skąd więc jej decyzja, by to on jej pomógł?
- Mylisz niesubordynację z wolą walki i ostrożnością. Tego akurat sam uczyłeś na kursie - nie miała czasu samej sprawdzić, czy czarownica nie czaiła się gdzieś w pobliżu. Zakładała jednak, że jeśli była sama - nie podejmie walki z dwoma przeciwnikami. Oddychała ciężko, ale nie spuszczając wzroku z mężczyzny, kucnęła i drżąc ułożyła różdżkę u swoich stóp. Momentalnie dopadł ją chłód. To była przecież jej broń, jedyna w zderzeniu z czającym się gdzieś w cieniu przeciwnikiem i...aurorem, który w każdej chwili mógł stwierdzić, że woli całkiem pozbyć się kłopotui unieruchomić Mię. Bitwa na słowa była jedyną formą, jaka jej pozostała. Bezsilna nawet w obliczu na wpółprzytomnego mugola, który leżał na ziemi.
Mierzyli się wzrokiem, jak dziwni, agresywni tancerze, oboje sobie nie ufając, oboje gotowi do reakcji, gdyby zaszła taka konieczność - Nie znam żadnego, odpowiedniego dla niego uzdrowiciela - sucha odpowiedź, kryjąca jednocześnie i prawdę i kłamstwo. nawet gdyby chciała, nie mogła go zabrać do Cassandry, chociaż uważała ją za najlepsza uzdrowicielkę, daleko wyprzedzająca większość zbiorowiska w Mungu. Mia nie wiedziała zbyt wiele o mugolach i najzwyczajniej w świecie nie potrafiła zdecydować, jak można mu pomóc. Czy magia na nich działała? A może ich zabijała?
Obserwowała, jak podchodził do mugola, jak przyglądał się obrażeniom, a Mia stała o kilka kroków obok, jak kołek, nieporuszona, chociaż wewnątrz wciąż trwała burza, tym większa, gdy Brendan kolejnymi słowami podsycił jej źródło - Ty zdaje się wiesz lepiej - odpowiedziała przez zęby, zapominając na chwile, gdzie się znajdowała. A potem po prostu coś pękło. I znowu, to on był tego przyczyną - To powiedziałeś mojemu bratu, gdy umierał? - był tam, był i patrzył jak ginie - Z nim zginęła moja rodzina, przez ciebie nie mam nikogo - umilkła tak nagle, jak zaczęła mówić. Mieszanka gniewu i paskudnego bólu wylała się z jej słów niczym zerwany burzą potok. Była jednocześnie przerażona i odsłonięta. Nikt jej nie chciał, nawet Ramsey się jej wyrzekł. A może wyrzekli się siebie nawzajem?
Cofnęła się o krok, nie będąc pewną, czy w jej stronę nie popłynie zaklęcie.
- Jestem tu, bo nie chciałam jego śmierci, ty jesteś, bo cię wezwałam. Więc albo powiesz mi co mam robić bez komentarzy, jakim śmieciem jestem, albo pozwól mi odejść. Sama też potrzebuję medyka - wszystko wypowiedziała, jak formułkę, którą ktoś kazał jej przedstawić. Sucho, jak raport, zupełnie inaczej, niż chwilę wcześniej. Musiała się odciąć. On nie mógł jej takiej widzieć. Po prostu nie mógł. Bo i tak wykorzysta to przeciw niej.
- Czy ten rozkaz rzuciłbyś do każdego kursanta, czy znowu witam podwójne standardy? - odpowiedziała chłodno z drgająca w głosie, wciąż nie zapaloną iskra gniewu. Wciąż zaciskała prawą dłoń na różdżce, czując jak ciepło magii wciąż jeszcze pełga między palcami, idąc od drewienka tarniny. Przez ułamek sekundy miała ochotę po prostu cisnąć nią w stronę aurora, ale nie tak postępowało się z przyjacielem. Nawet tym szalenie kapryśnym. Dziś udowodnił jej, że jest jej wierny - Gdybym z tej służby zeszła, prawdopodobnie zostawiłabym go na śmierć - nawet jeśli aurorem wciąż nie była, nawet jeśli zrobiła wbrew wyuczonym na Nokturnie nawykom, by nigdy się nie mieszać w nie swoje sprawy. Zrobiła inaczej, a ciężkie podszepty właśnie radośnie atakowały.
Po co się starać Mulciber? W jego oczach zawsze będziesz śmieciem, tak jak twój brat.
Skąd więc jej decyzja, by to on jej pomógł?
- Mylisz niesubordynację z wolą walki i ostrożnością. Tego akurat sam uczyłeś na kursie - nie miała czasu samej sprawdzić, czy czarownica nie czaiła się gdzieś w pobliżu. Zakładała jednak, że jeśli była sama - nie podejmie walki z dwoma przeciwnikami. Oddychała ciężko, ale nie spuszczając wzroku z mężczyzny, kucnęła i drżąc ułożyła różdżkę u swoich stóp. Momentalnie dopadł ją chłód. To była przecież jej broń, jedyna w zderzeniu z czającym się gdzieś w cieniu przeciwnikiem i...aurorem, który w każdej chwili mógł stwierdzić, że woli całkiem pozbyć się kłopotui unieruchomić Mię. Bitwa na słowa była jedyną formą, jaka jej pozostała. Bezsilna nawet w obliczu na wpółprzytomnego mugola, który leżał na ziemi.
Mierzyli się wzrokiem, jak dziwni, agresywni tancerze, oboje sobie nie ufając, oboje gotowi do reakcji, gdyby zaszła taka konieczność - Nie znam żadnego, odpowiedniego dla niego uzdrowiciela - sucha odpowiedź, kryjąca jednocześnie i prawdę i kłamstwo. nawet gdyby chciała, nie mogła go zabrać do Cassandry, chociaż uważała ją za najlepsza uzdrowicielkę, daleko wyprzedzająca większość zbiorowiska w Mungu. Mia nie wiedziała zbyt wiele o mugolach i najzwyczajniej w świecie nie potrafiła zdecydować, jak można mu pomóc. Czy magia na nich działała? A może ich zabijała?
Obserwowała, jak podchodził do mugola, jak przyglądał się obrażeniom, a Mia stała o kilka kroków obok, jak kołek, nieporuszona, chociaż wewnątrz wciąż trwała burza, tym większa, gdy Brendan kolejnymi słowami podsycił jej źródło - Ty zdaje się wiesz lepiej - odpowiedziała przez zęby, zapominając na chwile, gdzie się znajdowała. A potem po prostu coś pękło. I znowu, to on był tego przyczyną - To powiedziałeś mojemu bratu, gdy umierał? - był tam, był i patrzył jak ginie - Z nim zginęła moja rodzina, przez ciebie nie mam nikogo - umilkła tak nagle, jak zaczęła mówić. Mieszanka gniewu i paskudnego bólu wylała się z jej słów niczym zerwany burzą potok. Była jednocześnie przerażona i odsłonięta. Nikt jej nie chciał, nawet Ramsey się jej wyrzekł. A może wyrzekli się siebie nawzajem?
Cofnęła się o krok, nie będąc pewną, czy w jej stronę nie popłynie zaklęcie.
- Jestem tu, bo nie chciałam jego śmierci, ty jesteś, bo cię wezwałam. Więc albo powiesz mi co mam robić bez komentarzy, jakim śmieciem jestem, albo pozwól mi odejść. Sama też potrzebuję medyka - wszystko wypowiedziała, jak formułkę, którą ktoś kazał jej przedstawić. Sucho, jak raport, zupełnie inaczej, niż chwilę wcześniej. Musiała się odciąć. On nie mógł jej takiej widzieć. Po prostu nie mógł. Bo i tak wykorzysta to przeciw niej.
Mia Mulciber
Zawód : byłam
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And I find it kinda funny, I find it kinda sad
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
- Na pewno do każdego, kto po raz pierwszy odmówiłby wykonania rozkazu - Bynajmniej nie kłamał. Niesubordynacja zawsze, idąca od każdego, była złym omenem - w jednostce takiej jak brygada uderzeniowa hierarchia i posłuch wobec rozkazu niejednokrotnie były czynnikiem ratującym życie. I to właśnie Mia musiała zrozumieć, jeśli nie chciała wylecieć z kursu przy kolejnym odsiewie młodych rekrutów - nic im po aurorze, który próbuje pracować indywidualnie. Nie miał zamiaru się przed nią tłumaczyć, wydał polecenie - i oczekiwał jego spełnienia. - Brawo, Mulciber. Nie zostawiłaś umierającego człowieka na śmierć, dokonanie życia. Chcesz dostać za to złoty order czy wystarczy wyróżnienie? - Nie miał zamiaru jej chwalić, nie widział w tym nic niezwykłego; przyzwoite zachowanie nie było tylko obowiązkiem każdego aurora - było obowiązkiem każdego człowieka. Nie wykazała dobrej woli, spełniła swój psi obowiązek i nie rozumiał, dlaczego wypominała to w taki sposób. Dla niego - podobne zachowanie nie było zaskoczeniem, a oczywistością. Mia nie mogła mieć w całkowitej pogardzie wszystkiego tego, za co odpowiadała jako niedoszła przyszła aurorka. Ten zawód przeprowadzał ostrą selekcję - zbyt ostrą, by przepuszczony został ktokolwiek, kto nie zamierza chociaż udawać, że będzie stał na straży porządku. Jeśli chciała wykazać się jako auror - musiała dokonać znacznie więcej.
- Skoncentruj się uważniej na kolejnej lekcji. Nie ty decydujesz na misji o środkach ostrożności. - Jeszcze nie. Za parę lat - jeśli nikt mnie nie usłucha i nie zostaniesz wyrzucona - będziesz sobie mogła na to pozwolić. - Najpierw skończ szkolenie. - Tylko jej ruch powstrzymał go od rzucenia zaklęcia rozbrajającego - już unosił własną różdżkę. Dziewczyna jednak kucnęła i ułożyła broń na bruku, po raz pierwszy od dawna wykazując się rozsądkiem. - Przesuń ją w moją stronę - dodał, nie przyjmując łagodniejszego tonu. - Ostrożnie, Mulciber. Nie chcemy tutaj niekontrolowanej eksplozji. - Nie widział potrzeby traktowania jej silniejszym zaklęciem, bez różdżki - nie stanowiła dla niego żadnego zagrożenia. Choć mówił do niej - myślał o czymś innym, nie do końca wiedział, czego się po nim spodziewała - nie był zaznajomiony ze światem mugoli ani odrobinę bardziej niż ona. Zwykle, gdy znajdowali niemagicznych, po prostu ktoś wołał amnezjatorów, którzy sobie z nimi radzili. Przeklął szpetnie pod nosem, nie bacząc na obecność dziewczyny - choć zwykle nie robił tego przy kobietach. Znad jego ciała, przytaknął słowom Mii bez słowa. Wiedział lepiej - oczywiście, że wiedział. Był aurorem już od paru długich lat, rozgrywki pomiędzy czarnoksiężnikami nie były nawet w połowie tak skomplikowane, jak sami oni sądzili, że były. A gdy wspomniała o swoim bracie i jego ostatnich słowach - na moment zamarł nad ciałem.
Nie był dobry w udawaniu, emocje dało się czytać z niego jak z otwartej księgi - silne, inne niż gniew na treningach, Mia niewątpliwie widywała rzadko. Wywołanie jego byłego partnera wzbudziło głównie strach, otulający go szczelnie cienistym płaszczem, on, Brendan Weasley, dał mu słowo, które złamał. Zatarte czasem wydarzenie powracało nocami głuchym echem: ostatnie słowa były inne, Mia. Inne i dotyczyły ciebie. Chciał jej przecież o tym powiedzieć - po to jej szukał - chciał, choć jej rodzina nie pozostawiła mu żadnych złudzeń. Chciał, kiedy stanęli oko w oko - i kiedy rzuciła się na niego jak sycząca żmija. Wspominając go hańbiła jego pamięć, Brendan dopiero po chwili uniósł ku niej spojrzenie - skrzące lodowatą podłością, zajadłością i gniewem. To przez nią stracił honor - przez to, że wolała być częścią świata Mulciberów. Jej słowa poruszyły wrażliwą strunę, której nie chciał odsłaniać przed światem - nie, wiedząc, że jest w swojej walce skazany na porażkę. Okłamywała go. Nie była sama, nigdy nie była -miała Ramseya: Ramseya, który ją chronił. Ramseya, sadystycznego psychopatę, który stał w orszaku trzeciej siły w wizji, którą rozczytał Garrett. Był jej opiekunem - przejął rolę, którą wyznaczył mu brat Mii. A ona sama - była wolnym człowiekiem, którego nie mógł do niczego zmusić - nawet za cenę złamanego honoru. Przemilczał więc jej słowa grobową ciszą, unoszącą się nad nim niebezpiecznie jak burzowe chmury przed sztormem. A jednak - sztorm przeszedł bokiem, kiedy o jego niewzruszoną skałę uderzyła ciężka fala słusznych oskarżeń. Zginął przez niego, to prawda. Nie był z tego dumny, ale nie miał zamiaru wypierać się przeszłości - ponoć odwaga polegała właśnie na konfrontacji.
- Sądząc po tym, ile sił przeznaczasz na szczeniackie pyskowanie, medyk nie jest ci potrzebny na gwałt - pozwolił sobie zauważyć, znów nachylając się nad ciałem - zbyt uderzony jej słowami, by mieć siły przywrócić ją do porządku, kazać zacząć się do niego zwracać tak, jak ledwie kursantka powinna zwracać się do szkoleniowca - z szacunkiem. Przekroczyła granicę, której nie był w stanie tolerować na służbie. Był zły, był wściekły; nie podobało mu się, że przyprowadziła go - wezwała, tak? - tylko po to, żeby posprzątał po niej bałagan: ale niczego więcej nie spodziewał się po naburmuszonej pannicy z Mulciberów - wiedząc już, że postara się, żeby wypadła z kursu przy najbliższej okazji. Ale to nie był dobry moment na unoszenie się dumą i oświadczeniem, że ma to zrobić sama, zamiast wymigiwać się celem opuszczenia miejsca zbrodni - ten człowiek bez wątpienia był potrzebujący i ktoś mu musiał pomóc, i tak nie odważyłby się zostawić go w jej rękach. Brendan zaś potrzebował przede wszystkim spokoju - nie mógł znieść tego niekończącego się szczebiotu. Mugole byli ponoć kruchsi od czarodziejów, a ten tutaj wyglądał na... solidnie poranionego. - Możesz odejść - dodał sucho, przytakując jej absurdalnej propozycji. Nie nazwał jej przecież śmieciem i nie miał najmniejszej ochoty bronić się przed zarzutami, które nie miały żadnego sensu - ani tym bardziej nie miał zamiaru szanować jej nazwiska. Sama dobrze wiedziała, kto je nosił. Sama musiała wiedzieć, kim był jej opiekun - Ramsey. Sama na to wszystko przyzwalała. Miał ochotę prychnąć, wiele ludzi naprawdę nie ma nikogo.
- Skoncentruj się uważniej na kolejnej lekcji. Nie ty decydujesz na misji o środkach ostrożności. - Jeszcze nie. Za parę lat - jeśli nikt mnie nie usłucha i nie zostaniesz wyrzucona - będziesz sobie mogła na to pozwolić. - Najpierw skończ szkolenie. - Tylko jej ruch powstrzymał go od rzucenia zaklęcia rozbrajającego - już unosił własną różdżkę. Dziewczyna jednak kucnęła i ułożyła broń na bruku, po raz pierwszy od dawna wykazując się rozsądkiem. - Przesuń ją w moją stronę - dodał, nie przyjmując łagodniejszego tonu. - Ostrożnie, Mulciber. Nie chcemy tutaj niekontrolowanej eksplozji. - Nie widział potrzeby traktowania jej silniejszym zaklęciem, bez różdżki - nie stanowiła dla niego żadnego zagrożenia. Choć mówił do niej - myślał o czymś innym, nie do końca wiedział, czego się po nim spodziewała - nie był zaznajomiony ze światem mugoli ani odrobinę bardziej niż ona. Zwykle, gdy znajdowali niemagicznych, po prostu ktoś wołał amnezjatorów, którzy sobie z nimi radzili. Przeklął szpetnie pod nosem, nie bacząc na obecność dziewczyny - choć zwykle nie robił tego przy kobietach. Znad jego ciała, przytaknął słowom Mii bez słowa. Wiedział lepiej - oczywiście, że wiedział. Był aurorem już od paru długich lat, rozgrywki pomiędzy czarnoksiężnikami nie były nawet w połowie tak skomplikowane, jak sami oni sądzili, że były. A gdy wspomniała o swoim bracie i jego ostatnich słowach - na moment zamarł nad ciałem.
Nie był dobry w udawaniu, emocje dało się czytać z niego jak z otwartej księgi - silne, inne niż gniew na treningach, Mia niewątpliwie widywała rzadko. Wywołanie jego byłego partnera wzbudziło głównie strach, otulający go szczelnie cienistym płaszczem, on, Brendan Weasley, dał mu słowo, które złamał. Zatarte czasem wydarzenie powracało nocami głuchym echem: ostatnie słowa były inne, Mia. Inne i dotyczyły ciebie. Chciał jej przecież o tym powiedzieć - po to jej szukał - chciał, choć jej rodzina nie pozostawiła mu żadnych złudzeń. Chciał, kiedy stanęli oko w oko - i kiedy rzuciła się na niego jak sycząca żmija. Wspominając go hańbiła jego pamięć, Brendan dopiero po chwili uniósł ku niej spojrzenie - skrzące lodowatą podłością, zajadłością i gniewem. To przez nią stracił honor - przez to, że wolała być częścią świata Mulciberów. Jej słowa poruszyły wrażliwą strunę, której nie chciał odsłaniać przed światem - nie, wiedząc, że jest w swojej walce skazany na porażkę. Okłamywała go. Nie była sama, nigdy nie była -miała Ramseya: Ramseya, który ją chronił. Ramseya, sadystycznego psychopatę, który stał w orszaku trzeciej siły w wizji, którą rozczytał Garrett. Był jej opiekunem - przejął rolę, którą wyznaczył mu brat Mii. A ona sama - była wolnym człowiekiem, którego nie mógł do niczego zmusić - nawet za cenę złamanego honoru. Przemilczał więc jej słowa grobową ciszą, unoszącą się nad nim niebezpiecznie jak burzowe chmury przed sztormem. A jednak - sztorm przeszedł bokiem, kiedy o jego niewzruszoną skałę uderzyła ciężka fala słusznych oskarżeń. Zginął przez niego, to prawda. Nie był z tego dumny, ale nie miał zamiaru wypierać się przeszłości - ponoć odwaga polegała właśnie na konfrontacji.
- Sądząc po tym, ile sił przeznaczasz na szczeniackie pyskowanie, medyk nie jest ci potrzebny na gwałt - pozwolił sobie zauważyć, znów nachylając się nad ciałem - zbyt uderzony jej słowami, by mieć siły przywrócić ją do porządku, kazać zacząć się do niego zwracać tak, jak ledwie kursantka powinna zwracać się do szkoleniowca - z szacunkiem. Przekroczyła granicę, której nie był w stanie tolerować na służbie. Był zły, był wściekły; nie podobało mu się, że przyprowadziła go - wezwała, tak? - tylko po to, żeby posprzątał po niej bałagan: ale niczego więcej nie spodziewał się po naburmuszonej pannicy z Mulciberów - wiedząc już, że postara się, żeby wypadła z kursu przy najbliższej okazji. Ale to nie był dobry moment na unoszenie się dumą i oświadczeniem, że ma to zrobić sama, zamiast wymigiwać się celem opuszczenia miejsca zbrodni - ten człowiek bez wątpienia był potrzebujący i ktoś mu musiał pomóc, i tak nie odważyłby się zostawić go w jej rękach. Brendan zaś potrzebował przede wszystkim spokoju - nie mógł znieść tego niekończącego się szczebiotu. Mugole byli ponoć kruchsi od czarodziejów, a ten tutaj wyglądał na... solidnie poranionego. - Możesz odejść - dodał sucho, przytakując jej absurdalnej propozycji. Nie nazwał jej przecież śmieciem i nie miał najmniejszej ochoty bronić się przed zarzutami, które nie miały żadnego sensu - ani tym bardziej nie miał zamiaru szanować jej nazwiska. Sama dobrze wiedziała, kto je nosił. Sama musiała wiedzieć, kim był jej opiekun - Ramsey. Sama na to wszystko przyzwalała. Miał ochotę prychnąć, wiele ludzi naprawdę nie ma nikogo.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Mogłaby z gniewem burknąć, że nie był to pierwszy raz, gdy zignorowała rozkaz, ale...tylko pogrążałaby się w otchłani, w której według Brendana tkwiła - Domyślam się, że ty nigdy nie odmówiłeś wykonania rozkazu? - no powiedz, jak to zawsze słuchałeś, bez sprzeciwu, niezależnie od powodów, zawsze gotowy na rozkaz? - Wystarczyłoby odrobinę zaufania - order możesz sobie wsadzić...w podłogę. Czy każde jej działanie zasługiwało na potępienie? Kiedy sprzeciwiała się stereotypom - nienawidzili, gdy spełniała ich oczekiwania - było jeszcze gorzej. Garret sugerował, że powinna zaufać innym i dać szansę na zaufanie tym, z którymi kiedyś zapewne będzie współpracowała. Ten Weasley był...mądry? Nie chodziło o to, że obdarzał ją całkowitym zaufaniem, ale nie kategoryzował jej już na wstępie w ramach straceńca. Mia miała trudny charakter, ale wbrew pozorom, potrafiła odpuścić, gdy wiedziała, że rzeczywiście było warto. Że ktoś i jej dawał szansę na zaufanie. Im bardziej na nią naciskano, tym większy i bardziej gniewny stawiała opór. Akcja - reakcja. Nawet, jeśli na dłuższą metę nie miało to większego sensu. Gdzieś musiała się pojawić wyrwa. Zapewne - w jej postępowaniu.
O tym, ze na kolejnych zajęciach będzie wystarczająco mocno skupiona - wiedziała doskonale. Auror na pewno postara się, by z dosadnością przypomnieć Mii, gdzie znajdowało się jej miejsce w hierarchii rozkazów i podejmowanych decyzji. Niezależnie od jej racji. Będzie zgrzytała zębami, ciskała piorunami w trenera i wykona wszystko. Prawdopodobnie dostając jeszcze nadprogramowe treningi i niekończące sie biegi, niemal do utraty przytomności. A i tak sie zdarzało niektórym - Skończę. Obiecuję - wyartykułowała wyraźnie i czuła na języku satysfakcją, rzucając tymi dwoma słowami w stronę mężczyzny. Powiedziałaby nawet, żeby sie nimi udławił, ale na taki luksus nie mogła sobie pozwolić. Nawet jeśli gniewna iskra podpowiadała coś innego. Na Salazara...przecież nie dlatego wzywała tu tego piekielnika. Miał jej pomóc.
Zacisnęła pięści, niemal drżąc, gdy rzucił kolejne polecenia. nachyliła się raz jeszcze, muskając palcami po wierzchu różdżki, by gestem dłoni przesunąć ją w stronę aurora. Kiedyś mnie za to przeprosisz, szepnęła w duchu, składając sobie samej niema obietnicą, a może klątwę? - Nie boisz się, że zabijam myślą? - bez różdżki wciąż potrafiła walczyć. I to - absurdalnie rzecz ujmując - on sam uczył jej podobnej zasady. Wykorzystać swoja słabość, a przynajmniej to, co inni mogą za takową uznać.
Słowa miewają zadziwiającą moc. Te, które z zasady miały zranić, otworzyły coś, czego Mia wcale się nie spodziewała. Atak nie nastąpił i właściwie nic, co mogłaby zawrzeć w przewidywaniach - nie stało się. Czekała na gniewną tyradę, może nawet atak, uderzenie, czy kolejną salwę bolesnych słów. Cokolwiek, co znała. A spotkała się z nieznanym, zaskoczona prawdopodobnie bardziej niż chciałaby wierzyć. Spojrzenie, które utkwiła w Brendanie zgubiło pierwotny ton, który chwiał się na granicy wybuchu. Jasne błękity mężczyzny kryły bowiem emocję tak bardzo nieoczekiwaną i wręcz niepokojącą, gdy widziało się ją zastygłą w źrenicach Weasleya. Strach. Wszystko jednak prysło w kilka chwil potem, niemal gnąc się pod ciężarem wzroku. Trybiki myślenia wróciły na swój bieg, ale Mulciber patrzyła inaczej, przez pryzmat, którego nie rozumiała. Jeszcze.
- Będę to robić nawet po szczeniacku, bo nie masz prawa hańbić mego brata. Był Mulciberem i BYŁ świetnym aurorem. Możesz używać na mnie do woli, ale jego w tę podłość nie mieszaj - połamaną rękę wsunęła za siebie jeszcze bardziej. W tej chwili miała ochotę ja po prostu oderwać od siebie. Poruszyła dłonią, by świadomie wywołać ból. Ten zawsze potrafił otrzeźwić i przypomnieć, po co właściwie tutaj była. Tylko z własnego wyboru.
- Bez różdżki nie pójdę - wiedziała, że teraz jej nie odzyska, ale nie była naiwna, by wierzyć, ze w takiej okolicy była bezpieczna - Zostanę - Bez różdżki, ktoś mógłby ją wziąć nawet za mugola - Wyszedł z jednego lokalu - przypomniała sobie początek całego wydarzenia, starając się jednocześnie zgasić szaleńcze łomotanie serca. Nie rozumiała i nie znała obyczajów niemagicznych, ale w niektórych kwestiach musieli przecież być podobni - Może ktoś go tam znał? - nie poruszyła się z miejsca, ale odwróciła głowę w stronę, z której nadeszli.
O tym, ze na kolejnych zajęciach będzie wystarczająco mocno skupiona - wiedziała doskonale. Auror na pewno postara się, by z dosadnością przypomnieć Mii, gdzie znajdowało się jej miejsce w hierarchii rozkazów i podejmowanych decyzji. Niezależnie od jej racji. Będzie zgrzytała zębami, ciskała piorunami w trenera i wykona wszystko. Prawdopodobnie dostając jeszcze nadprogramowe treningi i niekończące sie biegi, niemal do utraty przytomności. A i tak sie zdarzało niektórym - Skończę. Obiecuję - wyartykułowała wyraźnie i czuła na języku satysfakcją, rzucając tymi dwoma słowami w stronę mężczyzny. Powiedziałaby nawet, żeby sie nimi udławił, ale na taki luksus nie mogła sobie pozwolić. Nawet jeśli gniewna iskra podpowiadała coś innego. Na Salazara...przecież nie dlatego wzywała tu tego piekielnika. Miał jej pomóc.
Zacisnęła pięści, niemal drżąc, gdy rzucił kolejne polecenia. nachyliła się raz jeszcze, muskając palcami po wierzchu różdżki, by gestem dłoni przesunąć ją w stronę aurora. Kiedyś mnie za to przeprosisz, szepnęła w duchu, składając sobie samej niema obietnicą, a może klątwę? - Nie boisz się, że zabijam myślą? - bez różdżki wciąż potrafiła walczyć. I to - absurdalnie rzecz ujmując - on sam uczył jej podobnej zasady. Wykorzystać swoja słabość, a przynajmniej to, co inni mogą za takową uznać.
Słowa miewają zadziwiającą moc. Te, które z zasady miały zranić, otworzyły coś, czego Mia wcale się nie spodziewała. Atak nie nastąpił i właściwie nic, co mogłaby zawrzeć w przewidywaniach - nie stało się. Czekała na gniewną tyradę, może nawet atak, uderzenie, czy kolejną salwę bolesnych słów. Cokolwiek, co znała. A spotkała się z nieznanym, zaskoczona prawdopodobnie bardziej niż chciałaby wierzyć. Spojrzenie, które utkwiła w Brendanie zgubiło pierwotny ton, który chwiał się na granicy wybuchu. Jasne błękity mężczyzny kryły bowiem emocję tak bardzo nieoczekiwaną i wręcz niepokojącą, gdy widziało się ją zastygłą w źrenicach Weasleya. Strach. Wszystko jednak prysło w kilka chwil potem, niemal gnąc się pod ciężarem wzroku. Trybiki myślenia wróciły na swój bieg, ale Mulciber patrzyła inaczej, przez pryzmat, którego nie rozumiała. Jeszcze.
- Będę to robić nawet po szczeniacku, bo nie masz prawa hańbić mego brata. Był Mulciberem i BYŁ świetnym aurorem. Możesz używać na mnie do woli, ale jego w tę podłość nie mieszaj - połamaną rękę wsunęła za siebie jeszcze bardziej. W tej chwili miała ochotę ja po prostu oderwać od siebie. Poruszyła dłonią, by świadomie wywołać ból. Ten zawsze potrafił otrzeźwić i przypomnieć, po co właściwie tutaj była. Tylko z własnego wyboru.
- Bez różdżki nie pójdę - wiedziała, że teraz jej nie odzyska, ale nie była naiwna, by wierzyć, ze w takiej okolicy była bezpieczna - Zostanę - Bez różdżki, ktoś mógłby ją wziąć nawet za mugola - Wyszedł z jednego lokalu - przypomniała sobie początek całego wydarzenia, starając się jednocześnie zgasić szaleńcze łomotanie serca. Nie rozumiała i nie znała obyczajów niemagicznych, ale w niektórych kwestiach musieli przecież być podobni - Może ktoś go tam znał? - nie poruszyła się z miejsca, ale odwróciła głowę w stronę, z której nadeszli.
Mia Mulciber
Zawód : byłam
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And I find it kinda funny, I find it kinda sad
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
- Nigdy - odparł bez wstydu, a z dumą i bez żalu, a z zadowoleniem, nigdy, odparł, jakby mówił rzecz absolutnie oczywistą. Był aurorem, a zadaniem aurora było słuchać rozkazów - jak w każdych innych służbach. Ufał swoim dowódcom i nie obawiał się przechodzić pod ich komendy, rozumiejąc łączącą ich hierarchię. To nie Brendan miał najpierw zaufać Mii - to on nią dowodził. Jeśli miał ufać, że ona usłucha rozkazu - wpierw ona musiała jego zwierzchnictwo uznać. Nie skomentował więc jej słów o zaufaniu, kręcąc bezradnie głową; nie rozumiał, czego szukała na tym kursie. Chciała być zaciętą indywidualistką, działać sama i wydrapać oczy każdemu, kto się do niej zbliżył - w tej pracy współpraca była absolutnie niezbędna. Nie potrafiła jej podjąć. Łańcuch reakcji rozpoczęła przecież ona sama i nikt, jeśli nie ona, nie przerwie tego za nią.
- A ty nigdy nie powinnaś składać obietnic, o których nie wiesz, czy ich dotrzymasz - dodał lekko, bo jej obietnica była nic nie warta. Mogła wcale nie mieć na to wpływu - mogli ją po prostu wyrzucić. - Jeśli nie masz zamiaru nauczyć się słuchać rozkazów, nie zostaniesz aurorem. - Nie straszył jej. Nie wyzywał. Nie próbował wbić przysłowiowej szpili - stwierdzał oczywisty fakt, choć ton jego głosu mógł się wydać nieprzyjemny. Auror musiał mieć charakter, który pozwoli nie destabilizować misji. Nikt nie mógł się bać, że Mia za ich plecami będzie nieprzewidywalna i zdradziecka, musiała się podporządkować i spokornieć, inaczej jej obecność przyniesie więcej szkody niż pożytku. Westchnął, ignorując dąsy dziewczyny i odsłonił rękaw koszuli wyżej jego ramienia; oparzenia robiły wrażenie. Potrzebował szybkiej pomocy - a oni musieli mu ją zapewnić. I to natychmiast. Uniósł spojrzenie na Mulciberównę, zatrzymując je na jej twarzy na nieco dłużej.
- Nie - odparł krótko, zimno. Stanowczo. - Niewielu rzeczy się boję - dodał, nie rozmijając się z prawdą. Od dziecka wiedział, kim chce zostać i od dziecka - z autopsji - wiedział, z czym się to wiązało. Naprawdę niewiele rzeczy napawało go lękiem. Mulciberów zaś bardziej się brzydził niż bał, za wszystkie ohydztwa popełnione na wrogach nie potężnych, a znacznie od nich słabszych: na mugolach. Nie był to typ przeciwnika, który szanował. - A ciebie już trochę znam - przyjrzał się jej badawczo, być może swoją piąstką wciąż mogła próbować walczyć - ale nie uznawał jej za przeciwnika równego sobie; była znacznie od niego słabsza i wolniejsza. Ćwiczyła, sam ją uczył. Ale musiała poświęcić jeszcze dużo czasu, żeby mu dorównać: unikając zaklęć na placu treningowym nie popisywała się wyjątkowym refleksem, a siła jej ramion, choć jak na kobietę wydawała się raczej rozwinięta, to wciąż znajdowała się poniżej przeciętnej młodych rekrutów. Dziewczynie nie było łatwo dorównać mężczyznom - z ambicją Mii to było możliwe, ale musiała w to włożyć więcej wysiłku, a mniej słów i zapewnień, że miała rację. - Bezróżdżkowa magia niewerbalna jest daleko poza twoim zasięgiem, mała - Łapał czarnoksiężników, był młody, ale zdążył nabrać doświadczenia. Nie wierzył w bajki, nie słuchał legend, znał możliwości magii, tak jak znał możliwości tej dziewczyny. Była zdolna, ale nie aż tak - do potęgi musiała jeszcze urosnąć.
- Ja? - powtórzył za nią gniewnie, chowając różdżkę dziewczyny do kieszeni szaty. - Wiesz co teraz robisz, Mia? Chwytasz jego martwą czaszkę i zanurzasz w gnojówce, bezczeszcząc jego pamięć. Topisz zwłoki w gównie, to właśnie robisz bratu, wycierając sobie jego pamięcią gębę. - Spojrzał na nią raz jeszcze - z odrazą, szanował tego człowieka, pamiętał go umierającego. Ponosił winę za jego śmierć - i nie chciał o nim słuchać, nie w ten sposób. W jego oczach błyszczał gniew, ostry, stalowy, wzburzała go, zalewała żalem, który zbyt boleśnie wlewał się w jego niezaleczone blizny piekąc jak piekł kwas rozlany na nagą skórę. Nie wspomniał o nim ani słowem, ale tylko winny się tłumaczy - a Brendan się do winy nie poczuwał. Nachylił się nad mężczyzną, wsuwając ramiona pod jego plecy i kolana, dźwignął go, unosząc go na rękach. Musieli go stąd zabrać i nie mogli dłużej czekać, niezależnie od tej szczeniackiej pyskówki. - Znowu nie słuchasz rozkazu, Mulciber? Albo zamilkniesz - Złapał jej spojrzenie, wpatrując się prosto w jej oczy. - Albo się stąd wyniesiesz. Nie będę znosił niesubordynacji. - W ostateczności mógł jej w tym pomóc; Brendan nie był typem aurora, który pozwalał po sobie skakać stażystom, zwłaszcza w tak bezczelny sposób. Domagał się posłuszeństwa. To powiedziawszy, bez słowa, obrócił się w drugą stronę - i ruszył przed siebie, w ciemny zaułek, razem z rannym na rękach. Ostrożnie, nasłuchując ewentualnego niebezpieczeństwa - nie chciał dać się zaskoczyć. Mia miała rację, w lokalu ktoś mógł go znać, ale po pierwsze nie miał zamiaru rozwiązać tej sprawy po jej myśli, a po drugie - było tam zbyt tłoczno. Jeśli pojawią się tam razem z nim, nie unikną pytań, na które nie będą potrafili odpowiedzieć. Próbował powstrzymać emocje, zdystansować się do dawno odniesionych ran. Skupić na zadaniu - to było teraz najważniejsze.
- A ty nigdy nie powinnaś składać obietnic, o których nie wiesz, czy ich dotrzymasz - dodał lekko, bo jej obietnica była nic nie warta. Mogła wcale nie mieć na to wpływu - mogli ją po prostu wyrzucić. - Jeśli nie masz zamiaru nauczyć się słuchać rozkazów, nie zostaniesz aurorem. - Nie straszył jej. Nie wyzywał. Nie próbował wbić przysłowiowej szpili - stwierdzał oczywisty fakt, choć ton jego głosu mógł się wydać nieprzyjemny. Auror musiał mieć charakter, który pozwoli nie destabilizować misji. Nikt nie mógł się bać, że Mia za ich plecami będzie nieprzewidywalna i zdradziecka, musiała się podporządkować i spokornieć, inaczej jej obecność przyniesie więcej szkody niż pożytku. Westchnął, ignorując dąsy dziewczyny i odsłonił rękaw koszuli wyżej jego ramienia; oparzenia robiły wrażenie. Potrzebował szybkiej pomocy - a oni musieli mu ją zapewnić. I to natychmiast. Uniósł spojrzenie na Mulciberównę, zatrzymując je na jej twarzy na nieco dłużej.
- Nie - odparł krótko, zimno. Stanowczo. - Niewielu rzeczy się boję - dodał, nie rozmijając się z prawdą. Od dziecka wiedział, kim chce zostać i od dziecka - z autopsji - wiedział, z czym się to wiązało. Naprawdę niewiele rzeczy napawało go lękiem. Mulciberów zaś bardziej się brzydził niż bał, za wszystkie ohydztwa popełnione na wrogach nie potężnych, a znacznie od nich słabszych: na mugolach. Nie był to typ przeciwnika, który szanował. - A ciebie już trochę znam - przyjrzał się jej badawczo, być może swoją piąstką wciąż mogła próbować walczyć - ale nie uznawał jej za przeciwnika równego sobie; była znacznie od niego słabsza i wolniejsza. Ćwiczyła, sam ją uczył. Ale musiała poświęcić jeszcze dużo czasu, żeby mu dorównać: unikając zaklęć na placu treningowym nie popisywała się wyjątkowym refleksem, a siła jej ramion, choć jak na kobietę wydawała się raczej rozwinięta, to wciąż znajdowała się poniżej przeciętnej młodych rekrutów. Dziewczynie nie było łatwo dorównać mężczyznom - z ambicją Mii to było możliwe, ale musiała w to włożyć więcej wysiłku, a mniej słów i zapewnień, że miała rację. - Bezróżdżkowa magia niewerbalna jest daleko poza twoim zasięgiem, mała - Łapał czarnoksiężników, był młody, ale zdążył nabrać doświadczenia. Nie wierzył w bajki, nie słuchał legend, znał możliwości magii, tak jak znał możliwości tej dziewczyny. Była zdolna, ale nie aż tak - do potęgi musiała jeszcze urosnąć.
- Ja? - powtórzył za nią gniewnie, chowając różdżkę dziewczyny do kieszeni szaty. - Wiesz co teraz robisz, Mia? Chwytasz jego martwą czaszkę i zanurzasz w gnojówce, bezczeszcząc jego pamięć. Topisz zwłoki w gównie, to właśnie robisz bratu, wycierając sobie jego pamięcią gębę. - Spojrzał na nią raz jeszcze - z odrazą, szanował tego człowieka, pamiętał go umierającego. Ponosił winę za jego śmierć - i nie chciał o nim słuchać, nie w ten sposób. W jego oczach błyszczał gniew, ostry, stalowy, wzburzała go, zalewała żalem, który zbyt boleśnie wlewał się w jego niezaleczone blizny piekąc jak piekł kwas rozlany na nagą skórę. Nie wspomniał o nim ani słowem, ale tylko winny się tłumaczy - a Brendan się do winy nie poczuwał. Nachylił się nad mężczyzną, wsuwając ramiona pod jego plecy i kolana, dźwignął go, unosząc go na rękach. Musieli go stąd zabrać i nie mogli dłużej czekać, niezależnie od tej szczeniackiej pyskówki. - Znowu nie słuchasz rozkazu, Mulciber? Albo zamilkniesz - Złapał jej spojrzenie, wpatrując się prosto w jej oczy. - Albo się stąd wyniesiesz. Nie będę znosił niesubordynacji. - W ostateczności mógł jej w tym pomóc; Brendan nie był typem aurora, który pozwalał po sobie skakać stażystom, zwłaszcza w tak bezczelny sposób. Domagał się posłuszeństwa. To powiedziawszy, bez słowa, obrócił się w drugą stronę - i ruszył przed siebie, w ciemny zaułek, razem z rannym na rękach. Ostrożnie, nasłuchując ewentualnego niebezpieczeństwa - nie chciał dać się zaskoczyć. Mia miała rację, w lokalu ktoś mógł go znać, ale po pierwsze nie miał zamiaru rozwiązać tej sprawy po jej myśli, a po drugie - było tam zbyt tłoczno. Jeśli pojawią się tam razem z nim, nie unikną pytań, na które nie będą potrafili odpowiedzieć. Próbował powstrzymać emocje, zdystansować się do dawno odniesionych ran. Skupić na zadaniu - to było teraz najważniejsze.
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Chciałaby powiedzieć, że kłamie, wierzyć w to, że kłamie, ale twarde i ostre jak brzytwa spojrzenie nie dawało wątpliwości, jaka była prawda. Zawsze Weasley? Nawet, gdy Minister wpadnie na kolejny, głupi pomysł i każe ci zabijać mugoli?. Zamiast słów, po prostu zacisnęła usta, a słowa - jeśli tańczyły w umyśle, przemknęły przez dwa zwierciadła szarych źrenic. Tylko tyle i aż tyle. Nie zgadzała się i nie umiała zrozumieć, jak ktokolwiek może być tak bardzo uległy wobec zasad i narzuconego rozkazu. Nawet tego absurdalnego.
- Ty też - odpowiedź, jak u rozzłoszczonego dziecka, ale wyrazy burzyły się i tylko siłą woli Mia zatrzymywała je, by nie zwerbalizowały swej gniewnej treści - Jakoś ze słuchaniem rozkazów twojego kuzyna nie mam problemów - odezwała się ciszej, niż na początku, niwelując narastająca w gardle gulę. Powietrze powoli blokowało oddech, a Mulciber czuła, że za chwile coś w niej spektakularnie pęknie. I Znowu. Nie myliła się, chociaż zamglony gniewem umysł nie przeczuwał konsekwencji, które rozsypały się przed nią, jak karciana gierka. Była silna, ale z pomocą innych, bez kłopotu sięgała granic swoich możliwości. Także tych najbardziej bolesnych. Albo głupich.
Milczała, gdy auror sprawdzał stan mugola, brudny materiał koszuli musiał lepić się do świeżych ran. Mia znała efekt użytej klątwy i cicho dziękowała za brak wytrzymałości mężczyzny. Nieprzytomny - nie czuł bólu, a skoro nie czuł - nie krzyczał, ściągając tu dodatkowe kłopoty. Dziś było ich o niebo za dużo. A miały się nie skończyć tej nocy. Czy pomoc, którą sprowadziła miała jakiekolwiek, zrozumiałe dla niej podstawy? I chociaż nie chciała sie przyznać, uczyła się ufać jemu. Dziś miała dostać gorzką lekcję.
- A powinieneś... - zawiesiła głos, uporczywie wpatrując się w mugola i na męskie dłonie, które podwijały rękaw - czegoś się bać - nawet ona to wiedziała, odwagą przecież - podobno - było dopiero przełamywanie strachu. Czy Mia była odważna? Nie wiedziała, ale całe jej życie polegało na łamaniu lęków. Tylko z jednym nie radziła sobie do dzisiaj, który ciągnął się za nią, jak śmierdzący trup uwieszony ramion. Nie pozwalał jej pójść naprzód, chociaż nie dostrzegała, że sama podtrzymywała więzy, którymi splatała się z bolesnym brzemieniem przeszłości. Oddając mu siłę i karmiąc, jak pasożyta. Odpuść Mia, zanim będzie za późno - To relacja zwrotna - zacisnęła zdrową rękę w pięść, gdy spojrzenia na nowo skrzyżowały się w zimnej obserwacji. Czuła się nieprzyjemnie, naga, gdy lustrował jej sylwetkę w chłodnej ocenie. Znowu nie zdała testu? Z kim ty razem ją porównał? Wolała nie wiedzieć, raz jeszcze hamując ciąg niekontrolowanych wyrazów, które chciała mu przekazać. Tylko usta drgały w mimicznym tańcu, bez odpowiedzi i bez przesłania. Ciosy padały z obu stron, równie bolesne, co ostre, a Mia nauczyła się, że najlepszą obroną, był atak. I dlatego walczyła.
Czy on powiedział, do niej "mała"?. Chciała zrobić na przekór, udowodnić, ze się mylił, że jest warta więcej niż uważał, że jest warta więcej niż uważał świat. I ona sama. Ale rozdrapane rany, które od dawna jątrzyły się trucizną, nie umiały się zamknąć. Trafił celnie, szarpiąc i rozchlapując krwawiące wciąż słowa - Ty...właśnie Ty - postąpiła krok, potem drugi z paraliżem, który uwięził jej nogi. Do oczy napłynęły piekące łzy, ale nie dała im popłynąć. Miał ją za słabą, za śmiecia. Dobrze. Niech tak będzie. Podniosła i opuściła rękę - Możesz być świetnym aurorem... - głos miała zachrypnięty od nadmiaru tłumionych emocji i gniewu, który szalał w zaszklonych oczach - ...ale męzczyzną jesteś okrutnym - czym sie różnił od Ramseya? od czarnoksiężników, których ścigał? Nienawidzę cię chciała mu to wykrzyczeć, chciała rzucić się do przodu i wydrapać oczy, ale ciało odmawiało posłuszeństwa, pozostawiając ją w bezruchu. Oddychała ciężko, a zdradzieckie łzy popłynęły dopiero, gdy Weasley odwrócił się, niosąc mugola. Wytarła je pospiesznie o rękaw koszuli. Nie mógł ich zobaczyć. Nie odezwała się też ani słowem, gdy padły ostatnie słowa. Poruszyła się ciężko, jakby odrywała stopy, magicznie przyklejone do ziemi. Krew na nowo ruszył, wracając ból ręki i jej własne myśli. W grobowym milczeniu wędrowała za aurorem, jak nieznośny cień.
- Ty też - odpowiedź, jak u rozzłoszczonego dziecka, ale wyrazy burzyły się i tylko siłą woli Mia zatrzymywała je, by nie zwerbalizowały swej gniewnej treści - Jakoś ze słuchaniem rozkazów twojego kuzyna nie mam problemów - odezwała się ciszej, niż na początku, niwelując narastająca w gardle gulę. Powietrze powoli blokowało oddech, a Mulciber czuła, że za chwile coś w niej spektakularnie pęknie. I Znowu. Nie myliła się, chociaż zamglony gniewem umysł nie przeczuwał konsekwencji, które rozsypały się przed nią, jak karciana gierka. Była silna, ale z pomocą innych, bez kłopotu sięgała granic swoich możliwości. Także tych najbardziej bolesnych. Albo głupich.
Milczała, gdy auror sprawdzał stan mugola, brudny materiał koszuli musiał lepić się do świeżych ran. Mia znała efekt użytej klątwy i cicho dziękowała za brak wytrzymałości mężczyzny. Nieprzytomny - nie czuł bólu, a skoro nie czuł - nie krzyczał, ściągając tu dodatkowe kłopoty. Dziś było ich o niebo za dużo. A miały się nie skończyć tej nocy. Czy pomoc, którą sprowadziła miała jakiekolwiek, zrozumiałe dla niej podstawy? I chociaż nie chciała sie przyznać, uczyła się ufać jemu. Dziś miała dostać gorzką lekcję.
- A powinieneś... - zawiesiła głos, uporczywie wpatrując się w mugola i na męskie dłonie, które podwijały rękaw - czegoś się bać - nawet ona to wiedziała, odwagą przecież - podobno - było dopiero przełamywanie strachu. Czy Mia była odważna? Nie wiedziała, ale całe jej życie polegało na łamaniu lęków. Tylko z jednym nie radziła sobie do dzisiaj, który ciągnął się za nią, jak śmierdzący trup uwieszony ramion. Nie pozwalał jej pójść naprzód, chociaż nie dostrzegała, że sama podtrzymywała więzy, którymi splatała się z bolesnym brzemieniem przeszłości. Oddając mu siłę i karmiąc, jak pasożyta. Odpuść Mia, zanim będzie za późno - To relacja zwrotna - zacisnęła zdrową rękę w pięść, gdy spojrzenia na nowo skrzyżowały się w zimnej obserwacji. Czuła się nieprzyjemnie, naga, gdy lustrował jej sylwetkę w chłodnej ocenie. Znowu nie zdała testu? Z kim ty razem ją porównał? Wolała nie wiedzieć, raz jeszcze hamując ciąg niekontrolowanych wyrazów, które chciała mu przekazać. Tylko usta drgały w mimicznym tańcu, bez odpowiedzi i bez przesłania. Ciosy padały z obu stron, równie bolesne, co ostre, a Mia nauczyła się, że najlepszą obroną, był atak. I dlatego walczyła.
Czy on powiedział, do niej "mała"?. Chciała zrobić na przekór, udowodnić, ze się mylił, że jest warta więcej niż uważał, że jest warta więcej niż uważał świat. I ona sama. Ale rozdrapane rany, które od dawna jątrzyły się trucizną, nie umiały się zamknąć. Trafił celnie, szarpiąc i rozchlapując krwawiące wciąż słowa - Ty...właśnie Ty - postąpiła krok, potem drugi z paraliżem, który uwięził jej nogi. Do oczy napłynęły piekące łzy, ale nie dała im popłynąć. Miał ją za słabą, za śmiecia. Dobrze. Niech tak będzie. Podniosła i opuściła rękę - Możesz być świetnym aurorem... - głos miała zachrypnięty od nadmiaru tłumionych emocji i gniewu, który szalał w zaszklonych oczach - ...ale męzczyzną jesteś okrutnym - czym sie różnił od Ramseya? od czarnoksiężników, których ścigał? Nienawidzę cię chciała mu to wykrzyczeć, chciała rzucić się do przodu i wydrapać oczy, ale ciało odmawiało posłuszeństwa, pozostawiając ją w bezruchu. Oddychała ciężko, a zdradzieckie łzy popłynęły dopiero, gdy Weasley odwrócił się, niosąc mugola. Wytarła je pospiesznie o rękaw koszuli. Nie mógł ich zobaczyć. Nie odezwała się też ani słowem, gdy padły ostatnie słowa. Poruszyła się ciężko, jakby odrywała stopy, magicznie przyklejone do ziemi. Krew na nowo ruszył, wracając ból ręki i jej własne myśli. W grobowym milczeniu wędrowała za aurorem, jak nieznośny cień.
Mia Mulciber
Zawód : byłam
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And I find it kinda funny, I find it kinda sad
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Westchnął, nie bardzo rozumiejąc sens tych przepychanek - fakt, że Mia słuchała jego kuzyna, a nie słuchała jego, wydawał mu się nie tyle absurdalnie głupi, co absurdalnie dziecinny. Zupełnie nie rozumiał, co chciała w ten sposób osiągnąć - zdenerwować go? Robiła to skutecznie: ale dziecinnie, nie mając w tym celu innego niż głupia zabawa. Nie dorosła do roli aurora, nie rozumiała, że słuchać musiała wszystkich wyższych rangą, na tym polegał wojskowy dryl. Na tym polegała praca w biurze aurorów. Od tego zależała skuteczność jednostek specjalnych. Nie sądził, by ta dziewczyna wytrwała do końca kursu, od niego - z całą pewnością nie otrzyma pozytywnej noty. Aurorzy nie potrzebowali buntowników bez powodu ani kobiet, które kierowały się kaprysem, nie regulaminem - nie był pewien, w której kategorii powinien ją ustawić. Brendan był silnym człowiekiem, silnym mężczyzną i silnym aurorem: nie miał zamiaru dać sobie wchodzić na głowę jakimkolwiek kursantom, jej też nie.
- Naprawdę? - odparł grzecznościowo, z lekkim już znudzeniem, choć nic sobie z jej słów nie robił - nie musiał. Mia nie była nikim, kto powinien go pouczać, a po jej wyskokach, po tym, jak wymiaukiwała do dużego psa litanie o których sądziła, że będą groźne, po tym, jak próbowała mu wydrapać oczy nie zauważając, że ma stępione pazury, nie potrafił brać jej poważnie. Zachowywała się niepoważnie - więc tak do niej podchodził, jak do zbuntowanej nastolatki, z którą sobie nie radził i która potrzebowała ojca, który przełoży ją przez kolano - nie przełożonego. Nie dorosła do tej pracy. - Nie - odparł ostro. - To nie jest relacja zwrotna. - Byłaby, gdyby znajdowali się na równi - ona i on. Gdyby byli ludźmi na tym samym poziomie, na tym samym etapie życiowym, o tym samym stopniu. Nie wywyższał się z powodu lordowskiego tytułu, ten nie miał nic do rzeczy, ale wymagał posłuszeństwa od niższych stopniem aurorów. Nie upatrywał w Mii kogoś równego sobie, bo równi nie byli. I jeszcze długo nie będą - o ile kiedykolwiek. Znajdowali się w stosunkach służbowych, nie koleżeńskich. Uniósł wyżej brodę, dumnie, słysząc jej postękiwania - dostrzegłszy czerwieniejące się oczy. Dobrze, Mulciber. Hartuj się - zraniona zostaniesz jeszcze niejeden raz, czas obrosnąć twardszą skorupą. Czekał: podejdź, mała. Podejdź i zrób to, co chcesz zrobić - wylecisz z tego kursu w podskokach za podniesienie ręki na przełożonego. Ale opuściła rękę.
- Na niczym więcej mi nie zależy - odparł chłodno, jej słowa go nie obeszły; nie pracował po to, żeby się jej przypodobać. Nie pracował po to, żeby przypodobać się komukolwiek. Nie szukał poklasku, zrozumienia, podziwu, nie po to robił, po prostu chciał być skuteczny. I jeśli potrzeba skuteczności miała go zmusić do wychowania tej dziewczyny - nie miał zamiaru się nad nią rozczulać tylko dlatego, że ugryzła zbyt groźnego przeciwnika i teraz zaczynała z tego powodu płakać. Następnym razem - być może bardziej przemyśli swoje zachowanie. A być może nie, już dłuższy czas temu zwątpił, czy potrafiła uczyć się na własnych błędach.
Nawet się na nią nie obejrzał, wynosząc mugola z ciemnej uliczki; zamierzał zabrać go do centrum miasta, gdzie zostawi go przy ludziach - innych mugolach - oni powinni znać miejsca, w które mogli go zaprowadzić. Zadowolony - że wreszcie umilkła, szukając spokoju w ciszy, która koiła do krwi rozdrapane przez nią rany.
/zt x2
- Naprawdę? - odparł grzecznościowo, z lekkim już znudzeniem, choć nic sobie z jej słów nie robił - nie musiał. Mia nie była nikim, kto powinien go pouczać, a po jej wyskokach, po tym, jak wymiaukiwała do dużego psa litanie o których sądziła, że będą groźne, po tym, jak próbowała mu wydrapać oczy nie zauważając, że ma stępione pazury, nie potrafił brać jej poważnie. Zachowywała się niepoważnie - więc tak do niej podchodził, jak do zbuntowanej nastolatki, z którą sobie nie radził i która potrzebowała ojca, który przełoży ją przez kolano - nie przełożonego. Nie dorosła do tej pracy. - Nie - odparł ostro. - To nie jest relacja zwrotna. - Byłaby, gdyby znajdowali się na równi - ona i on. Gdyby byli ludźmi na tym samym poziomie, na tym samym etapie życiowym, o tym samym stopniu. Nie wywyższał się z powodu lordowskiego tytułu, ten nie miał nic do rzeczy, ale wymagał posłuszeństwa od niższych stopniem aurorów. Nie upatrywał w Mii kogoś równego sobie, bo równi nie byli. I jeszcze długo nie będą - o ile kiedykolwiek. Znajdowali się w stosunkach służbowych, nie koleżeńskich. Uniósł wyżej brodę, dumnie, słysząc jej postękiwania - dostrzegłszy czerwieniejące się oczy. Dobrze, Mulciber. Hartuj się - zraniona zostaniesz jeszcze niejeden raz, czas obrosnąć twardszą skorupą. Czekał: podejdź, mała. Podejdź i zrób to, co chcesz zrobić - wylecisz z tego kursu w podskokach za podniesienie ręki na przełożonego. Ale opuściła rękę.
- Na niczym więcej mi nie zależy - odparł chłodno, jej słowa go nie obeszły; nie pracował po to, żeby się jej przypodobać. Nie pracował po to, żeby przypodobać się komukolwiek. Nie szukał poklasku, zrozumienia, podziwu, nie po to robił, po prostu chciał być skuteczny. I jeśli potrzeba skuteczności miała go zmusić do wychowania tej dziewczyny - nie miał zamiaru się nad nią rozczulać tylko dlatego, że ugryzła zbyt groźnego przeciwnika i teraz zaczynała z tego powodu płakać. Następnym razem - być może bardziej przemyśli swoje zachowanie. A być może nie, już dłuższy czas temu zwątpił, czy potrafiła uczyć się na własnych błędach.
Nawet się na nią nie obejrzał, wynosząc mugola z ciemnej uliczki; zamierzał zabrać go do centrum miasta, gdzie zostawi go przy ludziach - innych mugolach - oni powinni znać miejsca, w które mogli go zaprowadzić. Zadowolony - że wreszcie umilkła, szukając spokoju w ciszy, która koiła do krwi rozdrapane przez nią rany.
/zt x2
we penetrated deeper and deeper into the heart of darkness
Brendan Weasley
Zawód : auror, szkoleniowiec
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
don't you ever tame your demons, always keep them on a leash
OPCM : 30 +8
UROKI : 25
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 30 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
| maj
Nie było ciężko go znaleźć. To zaskakujące - pomyślałby ktoś, że teraz, gdy świat pogrążył się w chaosie, czarodzieje dokonywali wszelkich starań, aby dbać o własne bezpieczeństwo. Tymczasem on - Albert Grandey, lat zdecydowanie zbyt wiele, by (jak na jej gusta) wciąż być wartościowym pracownikiem - nie przejmował się tym wcale. Namierzenie go jako potencjalnej ofiary zajęło niespełna trzy dni.
Mężczyzna miał rzadkie włosy koloru srebra, a na jego niezdrowo szarej twarzy o starczych plamach rysowały się niezliczone bruzdy. Chyba się bał - a przynajmniej bać się powinien, bo wiedziała o nim wszystko. Miała na Nokturnie odpowiednio wiele znajomości i odpowiednio wiele złotych monet skrytych w mieszku. Brzdęk uderzających o siebie galeonów wciąż rozbrzmiewał jej w głowie - ten sam, który przeciął powietrze, gdy rzuciła woreczkiem o blat stołu, wydając zatrudnionemu rzezimieszkowi polecenie. Manufaktura Kominków, Albery, potrzebuję szczegółowych informacji dotyczących któregoś z dawnych pracowników - mówiła przed paroma dniami, by teraz uzyskać zadowalające efekty.
O zgrozo etap, który miał okazać się najtrudniejszym, również był bajecznie prosty - Albert nie stworzył żadnych problemów i bez zawahań dał się zwieść oraz sprowadzić w miejsce, w którym nikt nie słyszałby jego krzyków. Poświęciła kolejny mieszek monet na to, by ktoś w jej imieniu ściągnął go do doków. Nie interesowało jej, jak opłacony ćwierćinteligent zdołał to uczynić - liczyło się to, że chwilę po północy Albert Grandey niczym myszka skuszona kawałeczkiem żółtego sera miał wkroczyć odważnie w niechlujnie przygotowaną pułapkę. Wykazał się niezwykłą głupotą bądź lekkomyślnością, nie podejrzewając podstępu - a może mimo takowych podejrzeń zdecydował się postawić wszystko na jedną kartę. Popełniając jeden z największych błędów swojego życia.
Siwizna starca błyskała się w świetle księżyca przebijającym się przez dziury w dachu. Brynhild, stojąc za rogiem (zlewała się z ciemnością, jasne jak dzień włosy skrywając w mroku kaptura - dziś była córą cienia, prorokiem śmierci, senną marą), obserwowała go w milczeniu tak, jak łowca obserwuje swą zwierzynę. Albert stał w miejscu na środku pustego, na wpół zawalonego pomieszczenia. Miał nieznośnie czystą szatę w barwach beżu i ziemi, a jasna peleryna wyglądała na wyprasowaną z pedantyczną wręcz dokładnością. Rozglądał się na boki, a gdy ruszał głową, błyskała się srebrem także jego broda - a plamy na twarzy opowiadały niemo tragiczną historię tego, co dopiero miało nadejść.
- Powolnym ruchem odłóż różdżkę na ziemię - powiedziała zimno, krótko, wychodząc z cienia; jej czarna, sięgająca kostek szata zaszeleściła cicho: tak nieznacznie, że dźwięk ten zatonął bezpowrotnie w przerażającej melodii nocy. Zahukała sowa; przytłumiony łoskot dobiegł gdzieś z daleka, a potem znów zapadła nieznośna cisza. Albert teraz bał się naprawdę; jego oczy o wielkości galeonów zajaśniały lękiem, a ręka zadrżała. W pierwszej chwili chciał chyba unieść różdżkę, ale zanim zdążył to zrobić, Hilde zbliżyła się już o krok. I drugi. I trzeci. - Wiem o twoich wnukach. I ich dzieciach, nawet tych niedawno narodzonych. Dolina Godryka to całkiem przyjemne miejsce na to, aby wychować tam młodych czarodziejów. A nawet tego małego, obrzydliwego charłaka. - Jej głos był mocny, stalowy, ale jednocześnie cichy: nie musiała krzyczeć, by wzbudzić strach. - A teraz powolnym ruchem odłóż różdżkę na ziemię, albo najpierw ciebie, a potem twoich bliskich skażę przed śmiercią na cierpienie większe, niż jesteś to sobie w stanie wyobrazić. - Rodzinny argument działał niemalże zawsze; Hilde nie zdziwiła się więc, jak zadziałał i teraz. Mrużąc oczy, niespiesznym krokiem zaczęła okrążać Alberta, który schylał się, by odłożyć różdżkę. Jego oczy zaczynały błyszczeć od łez, najpewniej drżał o życie swoich najbliższych; był to dziwnie satysfakcjonujący widok. Lubiła ważyć w swoich dłoniach losy czyjegoś żywota; już teraz profilaktycznie planowała klątwy, które nałoży na te paskudne dzieci, by zaznały największych na świecie cierpień i wykrwawiały się długo, zanim nadejdzie ich kres. Lub może niech zachłysną się własnym oddechem, czując bezsilność, czując życie wypływające z ust - tyle wyborów, jaką klątwę wybrać?
- Nazywasz się Albert Grandey i jesteś byłym pracownikiem Manufaktury Kominków. Twój dawny szef: kim był, jak się nazywał? Gdzie go teraz znajdę? Opowiedz mi o nim wszystko, co wiesz. Dokonaj wszelkich starań, żeby zaspokoić moją ciekawość. Szkoda by była, gdyby Teressie i jej dzieciom stała się krzywda - dokończyła tonem znacznie bardziej lodowatym niż wcześniej, podchodząc jeszcze bliżej Alberta, by niemalże wbić mu różdżkę w gardło. W cieniu rzucanym przez jej kaptur zajaśniało mroźne, jasne spojrzenie.
| +5 do zastraszania
Nie było ciężko go znaleźć. To zaskakujące - pomyślałby ktoś, że teraz, gdy świat pogrążył się w chaosie, czarodzieje dokonywali wszelkich starań, aby dbać o własne bezpieczeństwo. Tymczasem on - Albert Grandey, lat zdecydowanie zbyt wiele, by (jak na jej gusta) wciąż być wartościowym pracownikiem - nie przejmował się tym wcale. Namierzenie go jako potencjalnej ofiary zajęło niespełna trzy dni.
Mężczyzna miał rzadkie włosy koloru srebra, a na jego niezdrowo szarej twarzy o starczych plamach rysowały się niezliczone bruzdy. Chyba się bał - a przynajmniej bać się powinien, bo wiedziała o nim wszystko. Miała na Nokturnie odpowiednio wiele znajomości i odpowiednio wiele złotych monet skrytych w mieszku. Brzdęk uderzających o siebie galeonów wciąż rozbrzmiewał jej w głowie - ten sam, który przeciął powietrze, gdy rzuciła woreczkiem o blat stołu, wydając zatrudnionemu rzezimieszkowi polecenie. Manufaktura Kominków, Albery, potrzebuję szczegółowych informacji dotyczących któregoś z dawnych pracowników - mówiła przed paroma dniami, by teraz uzyskać zadowalające efekty.
O zgrozo etap, który miał okazać się najtrudniejszym, również był bajecznie prosty - Albert nie stworzył żadnych problemów i bez zawahań dał się zwieść oraz sprowadzić w miejsce, w którym nikt nie słyszałby jego krzyków. Poświęciła kolejny mieszek monet na to, by ktoś w jej imieniu ściągnął go do doków. Nie interesowało jej, jak opłacony ćwierćinteligent zdołał to uczynić - liczyło się to, że chwilę po północy Albert Grandey niczym myszka skuszona kawałeczkiem żółtego sera miał wkroczyć odważnie w niechlujnie przygotowaną pułapkę. Wykazał się niezwykłą głupotą bądź lekkomyślnością, nie podejrzewając podstępu - a może mimo takowych podejrzeń zdecydował się postawić wszystko na jedną kartę. Popełniając jeden z największych błędów swojego życia.
Siwizna starca błyskała się w świetle księżyca przebijającym się przez dziury w dachu. Brynhild, stojąc za rogiem (zlewała się z ciemnością, jasne jak dzień włosy skrywając w mroku kaptura - dziś była córą cienia, prorokiem śmierci, senną marą), obserwowała go w milczeniu tak, jak łowca obserwuje swą zwierzynę. Albert stał w miejscu na środku pustego, na wpół zawalonego pomieszczenia. Miał nieznośnie czystą szatę w barwach beżu i ziemi, a jasna peleryna wyglądała na wyprasowaną z pedantyczną wręcz dokładnością. Rozglądał się na boki, a gdy ruszał głową, błyskała się srebrem także jego broda - a plamy na twarzy opowiadały niemo tragiczną historię tego, co dopiero miało nadejść.
- Powolnym ruchem odłóż różdżkę na ziemię - powiedziała zimno, krótko, wychodząc z cienia; jej czarna, sięgająca kostek szata zaszeleściła cicho: tak nieznacznie, że dźwięk ten zatonął bezpowrotnie w przerażającej melodii nocy. Zahukała sowa; przytłumiony łoskot dobiegł gdzieś z daleka, a potem znów zapadła nieznośna cisza. Albert teraz bał się naprawdę; jego oczy o wielkości galeonów zajaśniały lękiem, a ręka zadrżała. W pierwszej chwili chciał chyba unieść różdżkę, ale zanim zdążył to zrobić, Hilde zbliżyła się już o krok. I drugi. I trzeci. - Wiem o twoich wnukach. I ich dzieciach, nawet tych niedawno narodzonych. Dolina Godryka to całkiem przyjemne miejsce na to, aby wychować tam młodych czarodziejów. A nawet tego małego, obrzydliwego charłaka. - Jej głos był mocny, stalowy, ale jednocześnie cichy: nie musiała krzyczeć, by wzbudzić strach. - A teraz powolnym ruchem odłóż różdżkę na ziemię, albo najpierw ciebie, a potem twoich bliskich skażę przed śmiercią na cierpienie większe, niż jesteś to sobie w stanie wyobrazić. - Rodzinny argument działał niemalże zawsze; Hilde nie zdziwiła się więc, jak zadziałał i teraz. Mrużąc oczy, niespiesznym krokiem zaczęła okrążać Alberta, który schylał się, by odłożyć różdżkę. Jego oczy zaczynały błyszczeć od łez, najpewniej drżał o życie swoich najbliższych; był to dziwnie satysfakcjonujący widok. Lubiła ważyć w swoich dłoniach losy czyjegoś żywota; już teraz profilaktycznie planowała klątwy, które nałoży na te paskudne dzieci, by zaznały największych na świecie cierpień i wykrwawiały się długo, zanim nadejdzie ich kres. Lub może niech zachłysną się własnym oddechem, czując bezsilność, czując życie wypływające z ust - tyle wyborów, jaką klątwę wybrać?
- Nazywasz się Albert Grandey i jesteś byłym pracownikiem Manufaktury Kominków. Twój dawny szef: kim był, jak się nazywał? Gdzie go teraz znajdę? Opowiedz mi o nim wszystko, co wiesz. Dokonaj wszelkich starań, żeby zaspokoić moją ciekawość. Szkoda by była, gdyby Teressie i jej dzieciom stała się krzywda - dokończyła tonem znacznie bardziej lodowatym niż wcześniej, podchodząc jeszcze bliżej Alberta, by niemalże wbić mu różdżkę w gardło. W cieniu rzucanym przez jej kaptur zajaśniało mroźne, jasne spojrzenie.
| +5 do zastraszania
Gość
Gość
The member 'Brynhild Borgin' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 96
'k100' : 96
|16.06
Niezauważony przemknął przez podłą część Londynu, odruchowo zaciskając palce na różdżce, kiedy mijał go chór poplątanych, mugolskich nóg, a w zatęchłych uliczkach witała go przyśpiewka o pannach z Vicovaro. Krew burzyła się żyłach, domagając się natychmiastowego ataku na wielogłową kpinę z natury, lecz wyjątkowo Magnus trzymał nerwy na wodzy. Krótki postronek ranił, boleśnie wbijał się w szyję (zapewne jego wola odznaczy się cienką, czerwoną linią), aczkolwiek mężczyzna twardo maszerował przed siebie, opuszczając wzrok na śliskie, chłodne kamienie zaśnieżonego bruku. Ciemny kaptur prostej szaty skrywał jego twarz w cieniu, peleryna o uniwersalnym kroju nie krępowała ruchów, ani też nie czyniła go specjalnie wyjątkowym. Podrzędnych ochlapusów, zaczepiających przejezdnych w zapytaniu o parę groszy na najtańszy alkohol w przydrożnym barze musiała jednak odstraszać aura, roztaczana przez Rowle'a. Mimo wzroku skupionego na ziemi, szedł pewnie, marszowym, żołnierskim rytmem, wybijanym przez obcasy butów zbyt eleganckich, jak na te rewiry Londynu. Nie pasował do obskurnych zaułków, szarych, obdrapanych murów i biedy, roztaczającej się dookoła słonym zapachem niedomytego ciała, gotowanej kapusty i mocnego alkoholu, ale nie sprawiał wrażenie zagubionego. Nie był tu ofiarą, kwalifikującą się do łatwej rozrywki, pobicia i skradzenia osobistych drobnostek; niby cień przesuwał się między węgłami domów, roszcząc sobie nagle prawa do władania tym miejscem. Uzurpowany król, który wcale nie starał się o zachowanie statusu incognito wobec rdzennej ludności. Za wysokim wzrostem stała siła, skupiona w sprężystych mięśniach, rozciągniętych na kościach, jakby wciąż był dorastającym chłopcem, moc niezdolna zniechęcić durnego, mugolskiego rzezimieszka, lecz - powalić szlacheckiego wymoczka już jak najbardziej.
-Pierwsza panna z Vicovaro zawsze rada iść na siano.
Druga panna z Vicovaro daje chłopom tylko rano.
Trzecia panna nie ma zasad, zawsze łasa na kutasa*
W tle wciąż roznosiło się echo wulgarnej melodii, groźne ściągnięcie brwi znad kaptura, uniesienie różdżki i złowrogie zaklęcie, posyłające do piachu wyjącego kundla starczyło, by pijaczek podkulił ogon i zwiał, z obszczanymi ze strachu portkami. Magnus nie potrzebował teraz trupów - zobowiązał się Quentinowi, lecz wciąż oczekiwał na sygnał, a rozkładające się w piwnicy ciało miało przecież swoją datę przydatności. Drobny incydent zakończył się jednak szczęśliwie i Rowle bez przeszkód dotarł w umówione miejsce. Wcześniej, doskonale, poczynił rekonesans, by później oprzeć się wygodnie o kolumnę tuż przy sklepionych drzwiach i czkać na przybycie Selwyna.
-No proszę, jednak jesteś - zacmokał, kiedy wrota się otworzyły, a wraz z cierpką poświatą księżyca, do magazyny wślizgnął się mężczyzna - przyniosłeś mi może jakąś broszurkę? - zadrwił, odrzucając za siebie wierzchnią szatę, mieli wszak walczyć w prymitywny sposób, metodą wybraną przez Alexandra. Rowle nie bił się w ten sposób... od czasów szkolnych? Zacisnął dłonie w pięści i zbliżył się do Selwyna, mierząc go wzrokiem gorejącym nienawiścią. Wymierzył silny cios w jego żuchwę, kilka uderzeń i połamie mu szczękę, a wówczas skurwiel nie odezwie się już więcej w sposób, rażący w godność każdego prawdziwego czarodzieja.
*piosenka jest z Wiedźmina 3, zlecenie Pijak z Oxenfurtu <3
Niezauważony przemknął przez podłą część Londynu, odruchowo zaciskając palce na różdżce, kiedy mijał go chór poplątanych, mugolskich nóg, a w zatęchłych uliczkach witała go przyśpiewka o pannach z Vicovaro. Krew burzyła się żyłach, domagając się natychmiastowego ataku na wielogłową kpinę z natury, lecz wyjątkowo Magnus trzymał nerwy na wodzy. Krótki postronek ranił, boleśnie wbijał się w szyję (zapewne jego wola odznaczy się cienką, czerwoną linią), aczkolwiek mężczyzna twardo maszerował przed siebie, opuszczając wzrok na śliskie, chłodne kamienie zaśnieżonego bruku. Ciemny kaptur prostej szaty skrywał jego twarz w cieniu, peleryna o uniwersalnym kroju nie krępowała ruchów, ani też nie czyniła go specjalnie wyjątkowym. Podrzędnych ochlapusów, zaczepiających przejezdnych w zapytaniu o parę groszy na najtańszy alkohol w przydrożnym barze musiała jednak odstraszać aura, roztaczana przez Rowle'a. Mimo wzroku skupionego na ziemi, szedł pewnie, marszowym, żołnierskim rytmem, wybijanym przez obcasy butów zbyt eleganckich, jak na te rewiry Londynu. Nie pasował do obskurnych zaułków, szarych, obdrapanych murów i biedy, roztaczającej się dookoła słonym zapachem niedomytego ciała, gotowanej kapusty i mocnego alkoholu, ale nie sprawiał wrażenie zagubionego. Nie był tu ofiarą, kwalifikującą się do łatwej rozrywki, pobicia i skradzenia osobistych drobnostek; niby cień przesuwał się między węgłami domów, roszcząc sobie nagle prawa do władania tym miejscem. Uzurpowany król, który wcale nie starał się o zachowanie statusu incognito wobec rdzennej ludności. Za wysokim wzrostem stała siła, skupiona w sprężystych mięśniach, rozciągniętych na kościach, jakby wciąż był dorastającym chłopcem, moc niezdolna zniechęcić durnego, mugolskiego rzezimieszka, lecz - powalić szlacheckiego wymoczka już jak najbardziej.
-Pierwsza panna z Vicovaro zawsze rada iść na siano.
Druga panna z Vicovaro daje chłopom tylko rano.
Trzecia panna nie ma zasad, zawsze łasa na kutasa*
W tle wciąż roznosiło się echo wulgarnej melodii, groźne ściągnięcie brwi znad kaptura, uniesienie różdżki i złowrogie zaklęcie, posyłające do piachu wyjącego kundla starczyło, by pijaczek podkulił ogon i zwiał, z obszczanymi ze strachu portkami. Magnus nie potrzebował teraz trupów - zobowiązał się Quentinowi, lecz wciąż oczekiwał na sygnał, a rozkładające się w piwnicy ciało miało przecież swoją datę przydatności. Drobny incydent zakończył się jednak szczęśliwie i Rowle bez przeszkód dotarł w umówione miejsce. Wcześniej, doskonale, poczynił rekonesans, by później oprzeć się wygodnie o kolumnę tuż przy sklepionych drzwiach i czkać na przybycie Selwyna.
-No proszę, jednak jesteś - zacmokał, kiedy wrota się otworzyły, a wraz z cierpką poświatą księżyca, do magazyny wślizgnął się mężczyzna - przyniosłeś mi może jakąś broszurkę? - zadrwił, odrzucając za siebie wierzchnią szatę, mieli wszak walczyć w prymitywny sposób, metodą wybraną przez Alexandra. Rowle nie bił się w ten sposób... od czasów szkolnych? Zacisnął dłonie w pięści i zbliżył się do Selwyna, mierząc go wzrokiem gorejącym nienawiścią. Wymierzył silny cios w jego żuchwę, kilka uderzeń i połamie mu szczękę, a wówczas skurwiel nie odezwie się już więcej w sposób, rażący w godność każdego prawdziwego czarodzieja.
*piosenka jest z Wiedźmina 3, zlecenie Pijak z Oxenfurtu <3
Ostatnio zmieniony przez Magnus Rowle dnia 25.12.17 0:43, w całości zmieniany 1 raz
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Magnus Rowle' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 99
'k100' : 99
Stare magazyny
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Port of London :: Doki :: Opuszczone magazyny