Pokój Yvette
AutorWiadomość
Pokój Yvette
Nie jest to najjaśniejsze pomieszczenie w domu, ale po odsłonięciu zasłon z pewnością wpada wystarczająco wiele światła, wydobywając zewsząd kremowe barwy. Drewniany zegar irytuje się, gdy kobieta trwoni w pokoju zbyt dużo czasu na nieistotnych sprawach, przypominając o rzeczach do zrobienia. Wygodne, choć stare łóżko, ukrywa się pod ulubioną pościelą, wietrzoną codziennie - za oknem, w ogrodzie, półwila ustawiła w tym celu stolik. Zapach świeżych kwiatów miesza się subtelnie z perfumami Yvette - ozdobny flakonik zawsze można dostrzec na toaletce - prowizorycznej, jest to zwykłe biurko, sprytnie przearanżowane. Kobieta zatroszczyła się o ozdobne, okrągłe lustro. W kute zdobienia wtyka czasami pojedyncze kwiaty, zawsze komponujące się kolorystycznie z flakonikiem. Płatkom pozwala opaść, nigdy ich nie wyrzuca, ale ususza. Zazwyczaj panuje tu porządek, zmysł estetyczny mieszkanki nie pozwala na pozostawianie zbyt wielu przedmiotów w zasięgu wzroku.
Na gabinet nałożone jest zaklęcie Muffliato.
you're a chemical that burns, there's nothing but this
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
Przeczucie ignorowane konsekwentnie przez cały dzień nasiliło się pod wieczór - jakby wraz z przypływem ciepła muskało skórę, nie pozwalając Yvette zapaść w upragniony sen. Przewracała się w pościeli, wsłuchując w niewyraźne odgłosy, cichnące z każdą chwilą, powoli decydujące się na odpoczynek. Na ogół nie miewała problemów z zaśnięciem i preferowała rozsądne godziny, przyzwyczajona do konkretnego wypoczynku przed kolejnymi wyczerpującymi treningami i choć po zmniejszeniu aktywności mogłaby zmienić przyzwyczajenia, starała się utrzymać je w starym porządku. Czasem po pobudce tęsknota uderzała ją wyjątkowo dotkliwie - dlatego najlepsza para baletek nie wisiała już na klamce, a piękny strój do najbliższego występu nie czekał wyeksponowany na honorowym miejscu, nie było bowiem potrzeby, by szczegóły przypominały o konkretnym celu. Zniknęły w odmętach szafy, pogrzebane w pudle, tak starannie, aby nawet drobna wstążka nie przypominała o skradzionych pragnieniach. Tylko pamięć pielęgnowała regularnie, troszcząc się o odpowiednie plany na przyszłość, a dosyć świeże zainteresowanie czarną magią prowokowało wyobraźnię do coraz ciekawszych wizji odpłacenia się za druzgoczącą niesprawiedliwość. Nie zamierzała przebierać w środkach.
Z szelestem wydostała się z pościeli, przysiadając na skraju łóżka i cierpliwie rozmasowując skronie. Myśli wytrwale tkwiły w miejscu, niewzruszone próbami rozgonienia - ciche westchnienie pełne rezygnacji stanowiło jedyne słuszne podsumowanie. Dłoń osunęła się po chłodnej szybie, zanim Yvette uchyliła okno, licząc na pomoc świeżego powietrza. Było męczące, majowe, zbyt ciepłe, ale dała mu szansę i wykorzystała ją, wkrótce zapadając w sen, lecz intuicja stała na baczność, podsuwając przyćmionemu umysłowi niepokojące obrazy. Wraz z delikatnym dotykiem na ramieniu mruknęła niewyraźnie pod nosem sylabę bez większego sensu, ale czujność rozbudziła się momentalnie.
- Ulyana? - zaspany głos nosił znamiona ciepła i troski; wspomnienia podsunęły najpewniejszą opcję, ale sekundy przywracały pamięć - wila zniknęła, zostawiając po sobie zapach perfum i piękne suknie, na które ojciec wydał majątek. Nie było nikogo innego, kto mógłby ulec kaprysowi przerwania jej snu w środku nocy muśnięciem ramienia. Nie w domu. Zaalarmowana otworzyła oczy, próbując wyłapać szczegóły znajomego pomieszczenia i przypomnieć sobie, czy oby na pewno zostawiła różdżkę pod poduszką. Sięgnęła tam dłonią, krótkim ruchem i nieporadnymi po śnie palcami oplatając kawałek drewna, stanowiący jedyną w tym momencie formę obrony. Zarys postaci wyłonił się przed nią i drgnęła przed zerwaniem się z miejsca, celując w osobę przed nią, ale wzrok przyzwyczajał się do ciemności i zarówno kontury wymalowane wątłym światłem przedzierającym się przez firanki, jak i aura stały się znajome. Odrzuciła różdżkę na pościel, mrużąc oczy i marszcząc brwi, szczupłymi palcami sięgając do twarzy kobiety, chcąc upewnić się, że nie pomyliła jej z nikim innym. Serce wciąż biło nieco zbyt szybko, kiedy musnęła wyraźne kości policzkowe opuszkami, szeptem rzucając w przestrzeń - Dei.
you're a chemical that burns, there's nothing but this
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
Przyglądała się uważnie nieporadnym ruchom dłoni, sięgającej po omacku po różdżkę, zaspanym, spuchniętym od ciężaru snów powiekom, skrywającym jasne oczy, nieokiełznanym włosom, okalającym delikatną twarz złotą aureolą i ze zdziwieniem zaobserwowała wzbierające w niej rozczulenie. Na tyle silne, by na sekundę unieść kąciki pełnych, spierzchniętych ust w górę, lecz na tyle słabe, by nie spopielić celu tej niespodziewanej wizyty. W tym konkretnym momencie, na granicy snu i jawy, w niewinnej, białej koszuli nocnej, Yvette była groźna niczym słowik zamknięty w klatce bądź pozbawione pazurów kocię z brutalnie wyrwanymi zębami; miękka, delikatna, zachwycająca nawet w nieuporządkowanym wydaniu, mogąca stanowić niebezpieczeństwo wyłącznie w wyniku rozpłynięcia się we wzruszonych zachwytach. Deirdre znała ją jednak dłużej, inaczej, głębiej; doskonale wiedziała, co skrywa się za urokliwą fasadą i jakie poglądy formują się pod gładkimi, uprzejmymi słowami. Znały się wiele lat, razem dojrzewały, razem stawiały pierwsze chwiejne kroki w dorosłość, w końcu: razem dzieliły się bolączkami współczesnego świata. I chociaż pochodziły z jego zupełnie innych warstw a ich przyjaźń składała się z całej serii przeciwieństw, to Deirdre z nikim nie czuła tak intensywnej więzi. Mieszanki zaufania, odpowiedzialności, uważnej krytyki i rosnących wymagań, którymi Yvette musiała sprostać.
Była pewna łączącej je przyjaźni i była także pewna Yv: gdyby w sercu Deirdre zakiełkowała nawet najdrobniejsza wątpliwość, nie znajdowałaby się teraz w ciemnym pokoju, rozświetlonym jedynie odległym blaskiem księżyca. Dłuższe czekanie na odpowiedni moment mijałoby się z celem; czas uciekał, a im szybciej Blythe zacznie kroczyć odpowiednią ścieżką, pokornie służąc temu, którego imię napełniało czarodziejski świat przerażeniem, tym lepiej. Dla niej samej, dla Dei, dla nich; posiadała przecież znaczną alchemiczną wiedzę, wyczucie, znajomości. Wystarczyło popchnąć ją w odpowiednią stronę, ociosać, obedrzeć ze zbędnej łagodności. Nic nie buntowało się w Tsagairt przed podjęciem takiej decyzji i nawet patrząc na słodko zaspaną półwilę, unoszącą się na łóżku, by musnąć jej twarz gorącymi od snu dłońmi, nie dławiła się przyszłościową tęsknotą za podobnymi czułościami. Czyżby zupełnie traciła dawne słabości? Czyżby całkowite poświęcenie i przysięga służby, wypisana czarnym tatuażem na przedramieniu, wypalały jej duszę z prawdziwych uczuć? Być może; nie przerażało jej to jednak, raczej jasno pokazywało drogę, jaką dumnie kroczyła i na jaką pragnęła zaprosić także i Yvette.
- Ciągle za nią tęsknisz? - bardziej spytała niż stwierdziła, gdy powietrze przeszyło tęskne wołanie Ulyany, szeptem przełamując senną ciszę, przerywaną jedynie szybszym oddechem Blythe. Jej palce były gorące, cała zdawała się parować falą ciepła i Deirdre zadrżała lekko. Była zmęczona, nie spała od kilku dób, wydarzenia z Wywerny zdawały się koszmarem, do którego nie chciała teraz wracać, a jedynym miejscem, separującym ją od okropieństw rzeczywistości zdawało się to pomieszczenie, wypełnione słodkim, cytrusowym zapachem, od zawsze kojarzącym się jej z najbliższą przyjaciółką. Uśmiechnęła się raz jeszcze, splatając swoją lodowatą dłoń z jej, ciepłą i delikatną, po czym popchnęła ją łagodnie z powrotem w otchłań pościeli i poduszek.
- Powinnaś poćwiczyć refleks - powiedziała już bardziej stanowczo, zsuwając ze stóp ciężkie buty i jednocześnie rozpinając klamrę płaszcza, który spłynął z jej czarnej sukni na podłogę. - Zdążyłabym rozbroić cię przynajmniej trzykrotnie - dodała odrobinę karcąco, zsuwając z siebie także następną szatę; robiła to odruchowo, czując się przy Yvette absolutnie swobodnie nawet w zgrzebnej, nieeleganckiej halce, sięgającej kolan. Mroczny Znak zdawał się błyszczeć w półmroku na bladym przedramieniu, lecz już nie dbała o jego ukrywanie, przysiadając na krawędzi łoża. Nie planowała pozostania tutaj, miała zamiar przerwać słodki sen Yv i zniknąć chwilę później, ale nie potrafiła powstrzymać żałosnej chęci odpoczynku, zaczerpnięcia powietrza, ukojenia rozkołatanego serca, zdającego się bić od kilku dni w nierównym rytmie. Przymknęła na sekundę oczy, podciągając kolana pod brodę, jak wtedy, gdy miały zaledwie siedemnaście lat i po raz pierwszy rozmawiały ze sobą prawdziwie, szczerze, dotkliwie. - Ufasz mi, Yvette? - spytała cicho, wwiercając intensywne spojrzenie nienaturalnie rozszerzonych źrenic w zaspane, piękne tęczówki złotowłosej, półleżącej tuż obok niej, wyrwanej ze snu - dosłownie, a wkrótce, już za kilka chwil, także w przenośni. Zamierzała przecież otworzyć jej oczy, pokazać prawdziwy świat, prawdziwą potęgę, prawdziwą sprawiedliwość, mające już niedługo stać się ich rzeczywistością.
Była pewna łączącej je przyjaźni i była także pewna Yv: gdyby w sercu Deirdre zakiełkowała nawet najdrobniejsza wątpliwość, nie znajdowałaby się teraz w ciemnym pokoju, rozświetlonym jedynie odległym blaskiem księżyca. Dłuższe czekanie na odpowiedni moment mijałoby się z celem; czas uciekał, a im szybciej Blythe zacznie kroczyć odpowiednią ścieżką, pokornie służąc temu, którego imię napełniało czarodziejski świat przerażeniem, tym lepiej. Dla niej samej, dla Dei, dla nich; posiadała przecież znaczną alchemiczną wiedzę, wyczucie, znajomości. Wystarczyło popchnąć ją w odpowiednią stronę, ociosać, obedrzeć ze zbędnej łagodności. Nic nie buntowało się w Tsagairt przed podjęciem takiej decyzji i nawet patrząc na słodko zaspaną półwilę, unoszącą się na łóżku, by musnąć jej twarz gorącymi od snu dłońmi, nie dławiła się przyszłościową tęsknotą za podobnymi czułościami. Czyżby zupełnie traciła dawne słabości? Czyżby całkowite poświęcenie i przysięga służby, wypisana czarnym tatuażem na przedramieniu, wypalały jej duszę z prawdziwych uczuć? Być może; nie przerażało jej to jednak, raczej jasno pokazywało drogę, jaką dumnie kroczyła i na jaką pragnęła zaprosić także i Yvette.
- Ciągle za nią tęsknisz? - bardziej spytała niż stwierdziła, gdy powietrze przeszyło tęskne wołanie Ulyany, szeptem przełamując senną ciszę, przerywaną jedynie szybszym oddechem Blythe. Jej palce były gorące, cała zdawała się parować falą ciepła i Deirdre zadrżała lekko. Była zmęczona, nie spała od kilku dób, wydarzenia z Wywerny zdawały się koszmarem, do którego nie chciała teraz wracać, a jedynym miejscem, separującym ją od okropieństw rzeczywistości zdawało się to pomieszczenie, wypełnione słodkim, cytrusowym zapachem, od zawsze kojarzącym się jej z najbliższą przyjaciółką. Uśmiechnęła się raz jeszcze, splatając swoją lodowatą dłoń z jej, ciepłą i delikatną, po czym popchnęła ją łagodnie z powrotem w otchłań pościeli i poduszek.
- Powinnaś poćwiczyć refleks - powiedziała już bardziej stanowczo, zsuwając ze stóp ciężkie buty i jednocześnie rozpinając klamrę płaszcza, który spłynął z jej czarnej sukni na podłogę. - Zdążyłabym rozbroić cię przynajmniej trzykrotnie - dodała odrobinę karcąco, zsuwając z siebie także następną szatę; robiła to odruchowo, czując się przy Yvette absolutnie swobodnie nawet w zgrzebnej, nieeleganckiej halce, sięgającej kolan. Mroczny Znak zdawał się błyszczeć w półmroku na bladym przedramieniu, lecz już nie dbała o jego ukrywanie, przysiadając na krawędzi łoża. Nie planowała pozostania tutaj, miała zamiar przerwać słodki sen Yv i zniknąć chwilę później, ale nie potrafiła powstrzymać żałosnej chęci odpoczynku, zaczerpnięcia powietrza, ukojenia rozkołatanego serca, zdającego się bić od kilku dni w nierównym rytmie. Przymknęła na sekundę oczy, podciągając kolana pod brodę, jak wtedy, gdy miały zaledwie siedemnaście lat i po raz pierwszy rozmawiały ze sobą prawdziwie, szczerze, dotkliwie. - Ufasz mi, Yvette? - spytała cicho, wwiercając intensywne spojrzenie nienaturalnie rozszerzonych źrenic w zaspane, piękne tęczówki złotowłosej, półleżącej tuż obok niej, wyrwanej ze snu - dosłownie, a wkrótce, już za kilka chwil, także w przenośni. Zamierzała przecież otworzyć jej oczy, pokazać prawdziwy świat, prawdziwą potęgę, prawdziwą sprawiedliwość, mające już niedługo stać się ich rzeczywistością.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Próbowała nie gubić się w życiu i stawiać kroki zawsze przebrzmiewające pewnością, lecz przyzwyczajenia i towarzystwo ukochanej matki owocowały chodem zwiewnym i niemal bezszelestnym. Kilka dni wcześniej, cierpliwie oczekując nad kociołkiem pożądanego efektu, pozwoliła myślom odpłynąć; zastanawiała się, czy w owej lekkości jest wymaganej pewności wystarczająco wiele, kojarzyła się przecież z ciężkim odgłosem, krótkim i konkretnym, zaś spod jej stóp nie wypływało wiele ponad szelest. Pewność była dębowym drewnem, Yvette zaś bliżej było do lipy - miękkiej, łatwiej poddającej się sprawnym dłoniom rzeźbiarzy. Nigdy nie ulegała zwątpieniu, przynajmniej nie w samą siebie, przywykłszy do osiągania celów mimo przeciwności i na dobrą sprawę nie sądziła, by kiedykolwiek się poddała. Nieprawdą było też, że poddawała się bezmyślnie woli otoczenia - starała się naginać je raczej do własnych zachcianek, odnajdując w owej kontroli sadystyczną przyjemność. Ostatecznie wnioski ułożyły się w prostą konkluzję - subtelność i pozorna delikatność mogły stanowić jedynie atut, małe alibi, argument. Nie chciała kreować się na pannę bez serca, zatwardziałą w poglądach, zbyt poważną i odległą od obrazu, jaki tworzyła od urodzenia - pragnęła tylko sięgnąć dalej i dobrnąć na granice sprzeczności, zestawiając ze sobą dwie przeciwne wizje o wspólnych korzyściach. Deirdre potrafiła ją okiełznać, zapewniała spokój ducha i przygaszała zbędnie burzliwe emocje, trzymała ją w ryzach. Zauważyła to po latach, sięgając pamięcią wstecz z większą obiektywnością - wicher słabł od trzeciego roku, od niespodziewanego przełomu, zaskakującego i fascynującego obydwie z nich, wyciszał się powoli, by z czasem stać się zwykłym wiatrem, zdolnym do zgrania z bryzą ciemnowłosej.
Z początku nie wiedziała, czego się spodziewać, temat wypłynął przypadkiem, w podobny sposób rozbudzając ciekawość, przeradzającą się w fascynację. Dreszcz nie słabł, wręcz przeciwnie, z każdym drobnym postępem napełniał serce coraz większym przekonaniem o słuszności podążania tą wątpliwą ścieżką. Potęga i możliwości stawały przed oczami w obrazach wyraźnych i pięknych w sposób, którego nie potrafiła jednoznacznie sklasyfikować, lecz nie spieszyła się, cierpliwie dając myślom czas na ułożenie się we właściwym porządku. Przewaga oraz kontrola dawały sadystyczną przyjemność, a obecność przyjaciółki pomagała w odpowiednim okazywaniu owej ciekawości - przed nią nie musiała się krępować i nie wątpiła, że odbierają tajemniczą sztukę w podobny sposób, lecz na innych stopniach zaawansowania. Teraz, podobnie jak na początku, jak we wprowadzeniu i wstępnym zapoznaniu z absolutnymi podstawami, nie potrafiła ocenić celu wizyty. Przeczucie mówiło jej, że nie jest to zwykła kontrola odruchów obronnych - na miejscu Deirdre mógł tej nocy stanąć każdy - i choć jeszcze nie wyciągnęła z niezapowiedzianej wizyty lekcji, skupiając się na uspokajaniu nerwów oraz docieraniu do logiki, kierującej przyjaciółką, niedługo niewątpliwie miała uświadomić sobie ewentualne zagrożenie i podjąć kroki ku większej ostrożności przy podobnych sytuacjach. Te wszystkie myśli umknęły spłoszone pytaniem, przynoszącym tęsknotę bardziej niż odruchowe przywołanie imienia matki. Wspomnienia przewinęły się lekko, sentymentem drażniąc tęczówki. Podobne światło, moment odrealnienia, majowe powietrze przenikające przez jasne firanki - drobne elementy nawiązywały do przeszłości.
- Odwiedzała mnie w nocy - uniosła spojrzenie, wcześniej umykające na etażerkę i pozostawiony tam pojedynczy kwiat. Chłodna dłoń była przyjemna, miała ochotę poprowadzić ją przez swój policzek, szukając tym sposobem ukojenia, ale nie dostała na to wystarczająco wiele czasu. Pozwoliła ciału opaść na materac. - Powinnam - przyznała niemal beztrosko, zostawiając to na później. Nie ignorowała sugestii Tsagairt, a jej własny rozum także pracował na odpowiednich obrotach, więc nie zamierzała puszczać tej uwagi w niepamięć. Nie wtrącała się, nie zadawała pytań - czekała, wiedząc, że dotrą do sedna sprawy w naturalny sposób. Uważniejszym spojrzeniem powiodła po tatuażu, marszcząc lekko brwi. Zaskoczona pytaniem, na które odpowiedź wydawała jej się zupełnie oczywista, usadowiła się wygodniej, przechylając głowę. Sięgnęła po różdżkę i przywołała koc zawieszony na krześle, pozwalając mu ułożyć się na ramionach przyjaciółki zanim posłała jej jedno słowo - Ufam - pewnie i niezmiennie.
Z początku nie wiedziała, czego się spodziewać, temat wypłynął przypadkiem, w podobny sposób rozbudzając ciekawość, przeradzającą się w fascynację. Dreszcz nie słabł, wręcz przeciwnie, z każdym drobnym postępem napełniał serce coraz większym przekonaniem o słuszności podążania tą wątpliwą ścieżką. Potęga i możliwości stawały przed oczami w obrazach wyraźnych i pięknych w sposób, którego nie potrafiła jednoznacznie sklasyfikować, lecz nie spieszyła się, cierpliwie dając myślom czas na ułożenie się we właściwym porządku. Przewaga oraz kontrola dawały sadystyczną przyjemność, a obecność przyjaciółki pomagała w odpowiednim okazywaniu owej ciekawości - przed nią nie musiała się krępować i nie wątpiła, że odbierają tajemniczą sztukę w podobny sposób, lecz na innych stopniach zaawansowania. Teraz, podobnie jak na początku, jak we wprowadzeniu i wstępnym zapoznaniu z absolutnymi podstawami, nie potrafiła ocenić celu wizyty. Przeczucie mówiło jej, że nie jest to zwykła kontrola odruchów obronnych - na miejscu Deirdre mógł tej nocy stanąć każdy - i choć jeszcze nie wyciągnęła z niezapowiedzianej wizyty lekcji, skupiając się na uspokajaniu nerwów oraz docieraniu do logiki, kierującej przyjaciółką, niedługo niewątpliwie miała uświadomić sobie ewentualne zagrożenie i podjąć kroki ku większej ostrożności przy podobnych sytuacjach. Te wszystkie myśli umknęły spłoszone pytaniem, przynoszącym tęsknotę bardziej niż odruchowe przywołanie imienia matki. Wspomnienia przewinęły się lekko, sentymentem drażniąc tęczówki. Podobne światło, moment odrealnienia, majowe powietrze przenikające przez jasne firanki - drobne elementy nawiązywały do przeszłości.
- Odwiedzała mnie w nocy - uniosła spojrzenie, wcześniej umykające na etażerkę i pozostawiony tam pojedynczy kwiat. Chłodna dłoń była przyjemna, miała ochotę poprowadzić ją przez swój policzek, szukając tym sposobem ukojenia, ale nie dostała na to wystarczająco wiele czasu. Pozwoliła ciału opaść na materac. - Powinnam - przyznała niemal beztrosko, zostawiając to na później. Nie ignorowała sugestii Tsagairt, a jej własny rozum także pracował na odpowiednich obrotach, więc nie zamierzała puszczać tej uwagi w niepamięć. Nie wtrącała się, nie zadawała pytań - czekała, wiedząc, że dotrą do sedna sprawy w naturalny sposób. Uważniejszym spojrzeniem powiodła po tatuażu, marszcząc lekko brwi. Zaskoczona pytaniem, na które odpowiedź wydawała jej się zupełnie oczywista, usadowiła się wygodniej, przechylając głowę. Sięgnęła po różdżkę i przywołała koc zawieszony na krześle, pozwalając mu ułożyć się na ramionach przyjaciółki zanim posłała jej jedno słowo - Ufam - pewnie i niezmiennie.
you're a chemical that burns, there's nothing but this
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
Czuła się przy niej po prostu dobrze. Spokojnie, wygodnie, komfortowo. Przemarznięta skóra już nigdy nie miała powrócić do pierwotnego, kobiecego ciepła, ale Deirdre zdawało się, że gdy przebywała blisko Yvette, wychłodzone ciało poiło się gorącą aurą półwili, ponownie wtłaczając w lodowatą powłokę nieco życia. Jakiejś dawno zapomnianej iskry, pozwalającej szczerze się uśmiechać, głębiej oddychać i naprawdę cieszyć się z towarzystwa drugiej osoby. Wyostrzone zmysły odpoczywały, spięte mięśnie ulegały rozluźnieniu i jedynie trwale rozszerzone źrenice czarnych oczu stanowiły przypomnienie o tym, co skrywała pozornie naruszona fasada. Pękająca w konfrontacji z nieskomplikowanymi - to określenie nie było pejoratywne - uczuciami, wyjątkowo niewywołującymi w Tsagairt mdłości. Złotowłosa nie stanowiła przecież zagrożenia, konkurencji ani niezdrowego wyzwania. Należała do niej, z całą swoją delikatnością, bystrym umysłem, perlistym śmiechem, wyrafinowaną kokieterią i prostą, dziewczęcą odwagą, pozwalającą Dei uszczknąć nieco z zachwycającej aureoli, otaczającej skronie kobiety nawet w tej niezbyt wystawnej chwili. Bez makijażu, ułożonej fryzury i dopasowanej sukni Yvette prezentowała się jeszcze piękniej, swobodniej; jakby naprawdę wykradły z Departamentu Tajemnic sekret na podróż w czasie i cofnęły się do ostatniej klasy, do ich dormitorium. Pozornie niewiele zmieniło się od tamtych beztroskich chwil, lecz naprawdę...czy Blythe była w stanie dostrzec wewnętrzną pustkę, rozpościerającą się za czułym spojrzeniem czarnych oczu? Czy martwa matowość wycieńczonego ciała nie umknęła jej uwadze? I w końcu, czy potrafiła wyczuć gwałtownie odrastającą na zgliszczach dawnej Deirdre prawdziwą potęgę?
Nie musiała znać odpowiedzi już teraz. Czas zdawał się pojęciem względnym; podział na dzień i noc istniał tylko umownie, dlatego nie krygowała się w ogóle niefortunną porą odwiedzin. Znajdowała się przecież w domu, tuż obok najbliższej jej osoby, którą zamierzała jednocześnie ochronić i obdarzyć choć częścią nowego, szczęśliwego świata. Świata, w którym nie było miejsca na słabość, tęsknotę i nieporadność, lecz Tsagairt nie rozpatrywała zachowań Yv w tych kategoriach. Wierzyła, że zdoła uczynić ją silniejszą i czujną i że moc, jakiej ona sama stawała się naczyniem, pozwoli przynieść Blythe jedynie radość. Także - przywrócić ukochaną matkę i spełnić tlące się w sennych marzeniach pragnienia. Już nie dziwiła się własnej czułości, traktując ją z pewną rezerwą, jakby oczekując, że po kolejnej ofierze, przelanej krwi, przekroczonej granicy, to niedorzeczne uczucie rozpłynie się w czarnym obłoku. Na razie zdawała się nim cieszyć, czerpać pełnymi garściami z ostatnich pokładów wrażliwości, którą - być może - niedługo utraci już na zawsze.
- Mówię poważnie, Yv. Lekkomyślność, kokieteryjna nonszalancja i przesadna pewność siebie zwiodą męskie serce, lecz nie wymierzoną w ciebie różdżkę - skomentowała cicho i zdecydowanie, z subtelnie zawoalowanym przytykiem, wygodniej rozsiadając się na łóżku. Najchętniej wsunęłaby się pod kołdrę, tuż obok rozgrzanego snem ciała Blythe, ale coś ją przed tym powstrzymywało. Zdrowy rozsądek, instynkt samozachowawczy albo po prostu chęć utrzymania pewnego dystansu, niezbędnego przy poruszaniu tak poważnych kwestii. I chociaż rozmawiały już o nich wielokrotnie, niekiedy zapędzając się prawie do samego serca intensywnie nowej, zwodniczej woni, to dopiero dziś Yvette miała w pełni poznać ideę, toczącą Deirdre od kilku miesięcy.
Jeszcze zanim zaczęła mówić, szybko sięgnęła ręką poza łóżko, na podłogę, by z zwiniętej szaty wyciągnąć własną różdżkę i przy jej pomocy krótkim gestem wyciszyć pomieszczenie. Była to przesadna, wręcz śmieszna ostrożność, jednak Tsagairt i tak ją zachowywała, obracając machinalnie w rękach ciemne drewno. W półmroku zdawało się wykute z marmuru, tak samo jak wyryty na przedramieniu znak - dla wielu ohydny, zwierzęcy symbol naznaczenia, dla niej: dowód na to, że stała się jedną z najwierniejszych, najbliższych, najcenniejszych sług. - To, o czym ci powiem, w co cię wprowadzę, jest niezwykle ważne, Yvette. Ważne i...ostateczne, ale wiem, że jesteś zbyt inteligentna, by strach uniemożliwił ci dostrzeżenie prawdziwej potęgi - zaczęła po dłuższej chwili ciszy, powracając wzrokiem do twarzy półleżącej kobiety. Troskliwie opatulającej ją miękkim kocem. Uśmiechnęła się do niej lekko - ile czasu minęło, odkąd rozmawiały w podobnych warunkach o trudnym zadaniu z eliksirów, denerwujących szlamach albo rychłym ślubie z Apollinarem? Deirdre poruszająca tamte niefrasobliwe tematy zginęła, ciągnąc teraz za sobą w mrok najbliższą przyjaciółkę. Nie tak głęboko, lecz wystarczająco mocno, by dzielić się z nią czarną radością, uczynić z niej przydatną popleczniczkę sprawy i zapewnić bezpieczeństwo.
Nie musiała znać odpowiedzi już teraz. Czas zdawał się pojęciem względnym; podział na dzień i noc istniał tylko umownie, dlatego nie krygowała się w ogóle niefortunną porą odwiedzin. Znajdowała się przecież w domu, tuż obok najbliższej jej osoby, którą zamierzała jednocześnie ochronić i obdarzyć choć częścią nowego, szczęśliwego świata. Świata, w którym nie było miejsca na słabość, tęsknotę i nieporadność, lecz Tsagairt nie rozpatrywała zachowań Yv w tych kategoriach. Wierzyła, że zdoła uczynić ją silniejszą i czujną i że moc, jakiej ona sama stawała się naczyniem, pozwoli przynieść Blythe jedynie radość. Także - przywrócić ukochaną matkę i spełnić tlące się w sennych marzeniach pragnienia. Już nie dziwiła się własnej czułości, traktując ją z pewną rezerwą, jakby oczekując, że po kolejnej ofierze, przelanej krwi, przekroczonej granicy, to niedorzeczne uczucie rozpłynie się w czarnym obłoku. Na razie zdawała się nim cieszyć, czerpać pełnymi garściami z ostatnich pokładów wrażliwości, którą - być może - niedługo utraci już na zawsze.
- Mówię poważnie, Yv. Lekkomyślność, kokieteryjna nonszalancja i przesadna pewność siebie zwiodą męskie serce, lecz nie wymierzoną w ciebie różdżkę - skomentowała cicho i zdecydowanie, z subtelnie zawoalowanym przytykiem, wygodniej rozsiadając się na łóżku. Najchętniej wsunęłaby się pod kołdrę, tuż obok rozgrzanego snem ciała Blythe, ale coś ją przed tym powstrzymywało. Zdrowy rozsądek, instynkt samozachowawczy albo po prostu chęć utrzymania pewnego dystansu, niezbędnego przy poruszaniu tak poważnych kwestii. I chociaż rozmawiały już o nich wielokrotnie, niekiedy zapędzając się prawie do samego serca intensywnie nowej, zwodniczej woni, to dopiero dziś Yvette miała w pełni poznać ideę, toczącą Deirdre od kilku miesięcy.
Jeszcze zanim zaczęła mówić, szybko sięgnęła ręką poza łóżko, na podłogę, by z zwiniętej szaty wyciągnąć własną różdżkę i przy jej pomocy krótkim gestem wyciszyć pomieszczenie. Była to przesadna, wręcz śmieszna ostrożność, jednak Tsagairt i tak ją zachowywała, obracając machinalnie w rękach ciemne drewno. W półmroku zdawało się wykute z marmuru, tak samo jak wyryty na przedramieniu znak - dla wielu ohydny, zwierzęcy symbol naznaczenia, dla niej: dowód na to, że stała się jedną z najwierniejszych, najbliższych, najcenniejszych sług. - To, o czym ci powiem, w co cię wprowadzę, jest niezwykle ważne, Yvette. Ważne i...ostateczne, ale wiem, że jesteś zbyt inteligentna, by strach uniemożliwił ci dostrzeżenie prawdziwej potęgi - zaczęła po dłuższej chwili ciszy, powracając wzrokiem do twarzy półleżącej kobiety. Troskliwie opatulającej ją miękkim kocem. Uśmiechnęła się do niej lekko - ile czasu minęło, odkąd rozmawiały w podobnych warunkach o trudnym zadaniu z eliksirów, denerwujących szlamach albo rychłym ślubie z Apollinarem? Deirdre poruszająca tamte niefrasobliwe tematy zginęła, ciągnąc teraz za sobą w mrok najbliższą przyjaciółkę. Nie tak głęboko, lecz wystarczająco mocno, by dzielić się z nią czarną radością, uczynić z niej przydatną popleczniczkę sprawy i zapewnić bezpieczeństwo.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Dostrzegała różnice, lecz czas oswoił ją z nimi i nie wydawały się tak zaakcentowane jak parę miesięcy wcześniej, przy pierwszych spojrzeniach wymienianych po przedłużającej się ciszy, urastającej powoli w bolesne milczenie. Wtedy czuła niepokój, słusznie podejrzewając, że w życiu Deirdre zaszły przełomowe zmiany, ale minęła się z ich źródłem, nie przypuszczając nawet, że ruszyły w tak specyficzną stronę i objęły tak wiele aspektów. Czuła się nieswojo, ostrożnie gubiąc się i błądząc wokół niej, podejmując łagodne próby odnalezienia cząstek znajomej aury w odmienionej istocie - zajęcie karkołomne, wymagające skupienia uwagi i obserwacji pozornie nieistotnych szczegółów. Może zbyt wiele dopowiedziała sobie wspomnieniami i zawodną pamięcią, lecz złożyła finalny obraz, do którego przywykła. Znalazła złoty środek, most między starą a nową Deirdre, jeden z nielicznych, którego najwyraźniej nie zdołała za sobą spalić - Yvette nie wątpiła, że trawione płomieniami rozpadały się bezpowrotnie, pozostawiając po sobie tylko puste ślady, oprószone popiołem. Wirował razem z wiatrem, w coraz mniej wyraźnej chmarze pyłu. Blythe uparła się, że ich most pozostanie na swoim miejscu; starała się uzupełnić powstałe w nim wyrwy i przyozdobić barwami, jakie pozwalała wybrać ciemnowłosej, ale dbając też o własne akcenty - ożywiające całość choć odrobinę i nie zamierzała z owego działania rezygnować. Możliwe, że w temacie uczuć różniły się teraz znacznie bardziej niż kiedykolwiek, bardziej niż przy irracjonalnej niezgodzie z dawnych lat, każda miała inne spojrzenie na tę samą ścieżkę, ale Yvette nie czuła w tym przeszkody. Wręcz przeciwnie - postrzegała różnice w kategorii wymiany, balansowania na granicy dwóch światów, zachowania równowagi między bielą a czernią, z miejscem na przesunięcia w obydwie z barw, zależnie od specyfiki chwili.
- Potwierdzam równie poważnie. Pracuję nad tym - tym razem zabrzmiała bardziej wiarygodnie, wciąż wystarczająco stanowczo, by wskazać tonem chęć urwania tematu. Lekko zmarszczyła brwi, spoglądając przenikliwiej w ciemne tęczówki. - Wiem, gdzie są ich granice, Deirdre. Spotkałam twarde i niewzruszone serca.
Różdżka w dłoni przyjaciółki nie zdziwiła jej ani trochę, już kilkukrotnie zdążyła przyzwyczaić się do przezorności, także uważając ją za potrzebną - myśli miewała bardziej rozproszone i nie zawsze zahaczały one o zaklęcia ochronne, lecz starała się pamiętać, gdy tylko mogła. Zamiast doszukiwać się przesady, nabrała pewności, że cel wizyty jest bardzo istotny i wiąże się z ukrytym światem. Jakby przy rzuconym Muffliato zstąpiła do podziemi schodek niżej, a drewniana klapa zatrzasnęła się, uniemożliwiając drogę powrotną. Nawet na nią nie spojrzała, ufając pewnej dłoni, prowadzącej ją w ciemności. W podobny sposób potrafiła zaufać wyłącznie matce. Zamilkła, przyjmując do siebie ostatnie słowa, analizując je chwilę z neutralnym wyrazem o domieszce ciekawości. Zmarszczyła kolejny raz jasne brwi, nie spuszczając z Tsagairt wzroku, dopóki nie usiadła naprzeciwko niej, krzyżując nogi. Cienie mieszały się na jej twarzy z księżycowym światłem, które zalśniło w zielonych oczach, gdy oplotła przedramię towarzyszki długimi palcami i uniosła je w jasną smugę. Przyglądała się tatuażowi zupełnie niezrażona, najpierw muskając go opuszkami, później drażniąc skórę płytką paznokcia, chcąc skontrolować, czy odniesie w ten sposób jakiekolwiek skutki. W końcu wyprostowała się, opuszczając dłonie, ale nie wyswobadzając z nich ręki.
- Na strach przyjdzie czas później i wierzę, że go wyeliminujemy - uznała krótko, ale nie próbowała już powstrzymywać pytania, cisnącego się uparcie na usta. - Nie ma w tym dziele przypadku, prawda? Należysz do czegoś większego - próbowała zgadywać, drogą najprostszych skojarzeń, zupełnie logicznych i uzasadnionych. Wąż przywodził jej na myśl Slytherina i przesłanki o czystości, czaszka nie mogła oznaczać nic poza śmiercią oraz czarną magią, stąd już niedaleko było do jednego z częstszych powodów ostatnich spotkań. Nie musiała bawić się w detektywa, pewne rzeczy leżały jak na dłoni.
- Potwierdzam równie poważnie. Pracuję nad tym - tym razem zabrzmiała bardziej wiarygodnie, wciąż wystarczająco stanowczo, by wskazać tonem chęć urwania tematu. Lekko zmarszczyła brwi, spoglądając przenikliwiej w ciemne tęczówki. - Wiem, gdzie są ich granice, Deirdre. Spotkałam twarde i niewzruszone serca.
Różdżka w dłoni przyjaciółki nie zdziwiła jej ani trochę, już kilkukrotnie zdążyła przyzwyczaić się do przezorności, także uważając ją za potrzebną - myśli miewała bardziej rozproszone i nie zawsze zahaczały one o zaklęcia ochronne, lecz starała się pamiętać, gdy tylko mogła. Zamiast doszukiwać się przesady, nabrała pewności, że cel wizyty jest bardzo istotny i wiąże się z ukrytym światem. Jakby przy rzuconym Muffliato zstąpiła do podziemi schodek niżej, a drewniana klapa zatrzasnęła się, uniemożliwiając drogę powrotną. Nawet na nią nie spojrzała, ufając pewnej dłoni, prowadzącej ją w ciemności. W podobny sposób potrafiła zaufać wyłącznie matce. Zamilkła, przyjmując do siebie ostatnie słowa, analizując je chwilę z neutralnym wyrazem o domieszce ciekawości. Zmarszczyła kolejny raz jasne brwi, nie spuszczając z Tsagairt wzroku, dopóki nie usiadła naprzeciwko niej, krzyżując nogi. Cienie mieszały się na jej twarzy z księżycowym światłem, które zalśniło w zielonych oczach, gdy oplotła przedramię towarzyszki długimi palcami i uniosła je w jasną smugę. Przyglądała się tatuażowi zupełnie niezrażona, najpierw muskając go opuszkami, później drażniąc skórę płytką paznokcia, chcąc skontrolować, czy odniesie w ten sposób jakiekolwiek skutki. W końcu wyprostowała się, opuszczając dłonie, ale nie wyswobadzając z nich ręki.
- Na strach przyjdzie czas później i wierzę, że go wyeliminujemy - uznała krótko, ale nie próbowała już powstrzymywać pytania, cisnącego się uparcie na usta. - Nie ma w tym dziele przypadku, prawda? Należysz do czegoś większego - próbowała zgadywać, drogą najprostszych skojarzeń, zupełnie logicznych i uzasadnionych. Wąż przywodził jej na myśl Slytherina i przesłanki o czystości, czaszka nie mogła oznaczać nic poza śmiercią oraz czarną magią, stąd już niedaleko było do jednego z częstszych powodów ostatnich spotkań. Nie musiała bawić się w detektywa, pewne rzeczy leżały jak na dłoni.
you're a chemical that burns, there's nothing but this
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
Milczała przez chwilę, ważąc wypowiedziane przez Yvette słowa. Trafiła ze swymi przypuszczeniami prawie dokładnie, co nie powinno jej zdziwić. Ostatnimi czasy często poruszały poważne tematy a Deirdre badała pewny grunt poglądów panienki Blythe, na szczęście zgodnych z jej - ich - wizją świata. Czystego, nieskalanego szlamem, pozwalającego na zgłębianie magii w każdej postaci, także tej, której tak panicznie obawiali się głupcy, zbyt słabi, by sięgnąć po mroczną, przerażającą jej część. Yvette również pragnęła ją poznać: czyż nie przyszła do Deirdre sama, kapryśnie żądając pomocy i grożąc samodzielnym poszukiwaniem starych ksiąg, mogących poprowadzić ją przez zakurzone stronice aż do wyjątkowych treści? Obserwowała ją najpierw krytycznie, potem, widząc upór i zaciętość: z podziwem i zrozumieniem. Narcystycznie chciała widzieć w tym zainteresowaniu swój mimowolny wpływ, być może machinalnie, półsłówkami karmiła półwilę mrokiem, nawet jeśli nie to było jej głównym celem. Przy złotowłosej zbudowany wokół siebie mur zdawał się przeźroczysty, przepuszczający prawdziwe, stłumione światło, mające dać nadzieję na lepszy, sprawiedliwy świat, odzyskany z rąk uzurpatorów i nieudaczników.
Chciała wprowadzić w niego Yvette na niemalże równych prawach, jako kobietę świadomą a nie bezwładnego pionka, wepchniętego w wir wydarzeń. Rosnące umiejętności alchemiczne, zapalczywość, oddanie swej wymagającej pasji, ciekawość grozy i bólu zamkniętego w szklanych fiolkach: wszystko to powoli przekonywało Deirdre, upewniając ją w powziętym już dawno postanowieniu dzielenia się z Blythe swoim życiem. Całym życiem. W tym wypadku była jednak wyjątkowo ostrożna, długo lawirując wokół ekstraktu prawdy: w służbie Czarnemu Panu nie istniały pomyłki lub pochopne wybory. Musiała być pewna i...pewna właśnie była, obserwując spod przymrużonych powiek jak ciepłe, delikatne dłonie Yvette muskają jej przedramię.
W pierwszej chwili chciała wyszarpnąć rękę z łagodnego uścisku. Przywykła już do czarnego znamienia, pokrywającego - dla większości szpetnie - białą skórę, ale nikt jeszcze nie dotykał go w taki sposób, z mieszaniną fascynacji i lęku i instynktownego szacunku. Boleśnie wyryta w ciele czaszka, połykająca węża odrzucała, wywoływała grozę, powoli pełzającą już w szeptach magicznego świata. Czy słyszała o tym Znaku, pojawiającym się nad zniszczonymi, wymordowanymi domostwami? Czy połączyła już w swojej głowie drżące ślady, nagle łączące się w obraz czegoś większego?
- Istnieje potęga, która zawsze wzbudza strach, nawet u tych, którzy są jej najbliżej - poprawiła ją delikatnie, czując przyjemne ciepło płynące od ściskającej jej dłoni. Ona sama pozostawała martwa, lodowata, wręcz nieprzyjemna w dotyku, nie jak marmurowy posąg a jak topielica, na zawsze zaklęta w świecie sączącego się chłodu. Strach był potrzebny, chronił od brawury i chociaż nie sądziła, by kiedykolwiek podobne ostrzeżenie przydało się rozsądnej Blythe, czuła się w obowiązku delikatnie ją przestrzec. Opiekuńcze uczucia mieszały się z pewną dojrzałością - od zawsze to ona cechowała się zachowawczą przezornością, urokliwie skontrastowaną z rozbuchaną emocjonalnością Yv. Czerń i biel, obydwie barwy tak samo intensywne w swej skrajności, niemieszające się w banalną szarość a jednak: połączone.
- To potęga, której służę - powtórzyła, przenosząc spojrzenie z ich splecionych dłoni na twarz półwili; nienaganna skóra zdawała się lśnić w poszatkowanym zasłonami blasku księżyca. Tak delikatna, tak krucha, tak zdolna. Uśmiechnęła się lekko, w zamiarze uspokajająco, choć przecież uniesione kąciki pełnych ust od dłuższego czasu nadawały jej drapieżnego, niepokojącego wyglądu. - Siła, która na dobre przywróci ład i porządek, która ponownie uczyni czarodziejski świat nieskazitelnie czystym i mocnym. Bez brudu, nakładania na siebie ograniczeń, chylenia karku przed zwierzętami - zaczęła mówić powoli, ważąc każde słowo. - Siła, która zwycięży Grindelwalda, która zetrze w proch czcze, głupie mrzonki, zasiane w sercach tych, popierających równość, o jakiej bełkotał Dumbledore - ciągnęła dalej, prawie szeptem, prawie nieobecna, wierząca w proroctwo, które właśnie przynosiła Yvette; w dobrą nowinę, umieszczającą ją po słusznej stronie tworzącej się historii. - Siła, którą obdarzył nas Czarny Pan, najpotężniejszy czarnoksiężnik w historii, okrutny i wszechmocny, przesuwający granice poznania, tego co złe...i co piękniejsze, mądrzejsze, głębokie - zamilkła w końcu, spoglądając prosto w jasne oczy Yvette. Znały się doskonale, półwila dobrze wiedziała o aroganckim krytycyzmie Deirdre: skoro używała tak podniosłych, poważnych słów, z pewnością rozmawiały o czymś ostatecznym, śmiertelnie istotnym. - Wierzę, że staniesz się jej chlubną częścią, że będziesz nam, Rycerzom Walpurgii, przydatna - dodała po chwili ciszy, wpatrując się w Blythe bez najdrobniejszego mrugnięcia, uważnie, gotowa wykryć nawet delikatne zawahanie, którego jednak nie spodziewała się ujrzeć.
Chciała wprowadzić w niego Yvette na niemalże równych prawach, jako kobietę świadomą a nie bezwładnego pionka, wepchniętego w wir wydarzeń. Rosnące umiejętności alchemiczne, zapalczywość, oddanie swej wymagającej pasji, ciekawość grozy i bólu zamkniętego w szklanych fiolkach: wszystko to powoli przekonywało Deirdre, upewniając ją w powziętym już dawno postanowieniu dzielenia się z Blythe swoim życiem. Całym życiem. W tym wypadku była jednak wyjątkowo ostrożna, długo lawirując wokół ekstraktu prawdy: w służbie Czarnemu Panu nie istniały pomyłki lub pochopne wybory. Musiała być pewna i...pewna właśnie była, obserwując spod przymrużonych powiek jak ciepłe, delikatne dłonie Yvette muskają jej przedramię.
W pierwszej chwili chciała wyszarpnąć rękę z łagodnego uścisku. Przywykła już do czarnego znamienia, pokrywającego - dla większości szpetnie - białą skórę, ale nikt jeszcze nie dotykał go w taki sposób, z mieszaniną fascynacji i lęku i instynktownego szacunku. Boleśnie wyryta w ciele czaszka, połykająca węża odrzucała, wywoływała grozę, powoli pełzającą już w szeptach magicznego świata. Czy słyszała o tym Znaku, pojawiającym się nad zniszczonymi, wymordowanymi domostwami? Czy połączyła już w swojej głowie drżące ślady, nagle łączące się w obraz czegoś większego?
- Istnieje potęga, która zawsze wzbudza strach, nawet u tych, którzy są jej najbliżej - poprawiła ją delikatnie, czując przyjemne ciepło płynące od ściskającej jej dłoni. Ona sama pozostawała martwa, lodowata, wręcz nieprzyjemna w dotyku, nie jak marmurowy posąg a jak topielica, na zawsze zaklęta w świecie sączącego się chłodu. Strach był potrzebny, chronił od brawury i chociaż nie sądziła, by kiedykolwiek podobne ostrzeżenie przydało się rozsądnej Blythe, czuła się w obowiązku delikatnie ją przestrzec. Opiekuńcze uczucia mieszały się z pewną dojrzałością - od zawsze to ona cechowała się zachowawczą przezornością, urokliwie skontrastowaną z rozbuchaną emocjonalnością Yv. Czerń i biel, obydwie barwy tak samo intensywne w swej skrajności, niemieszające się w banalną szarość a jednak: połączone.
- To potęga, której służę - powtórzyła, przenosząc spojrzenie z ich splecionych dłoni na twarz półwili; nienaganna skóra zdawała się lśnić w poszatkowanym zasłonami blasku księżyca. Tak delikatna, tak krucha, tak zdolna. Uśmiechnęła się lekko, w zamiarze uspokajająco, choć przecież uniesione kąciki pełnych ust od dłuższego czasu nadawały jej drapieżnego, niepokojącego wyglądu. - Siła, która na dobre przywróci ład i porządek, która ponownie uczyni czarodziejski świat nieskazitelnie czystym i mocnym. Bez brudu, nakładania na siebie ograniczeń, chylenia karku przed zwierzętami - zaczęła mówić powoli, ważąc każde słowo. - Siła, która zwycięży Grindelwalda, która zetrze w proch czcze, głupie mrzonki, zasiane w sercach tych, popierających równość, o jakiej bełkotał Dumbledore - ciągnęła dalej, prawie szeptem, prawie nieobecna, wierząca w proroctwo, które właśnie przynosiła Yvette; w dobrą nowinę, umieszczającą ją po słusznej stronie tworzącej się historii. - Siła, którą obdarzył nas Czarny Pan, najpotężniejszy czarnoksiężnik w historii, okrutny i wszechmocny, przesuwający granice poznania, tego co złe...i co piękniejsze, mądrzejsze, głębokie - zamilkła w końcu, spoglądając prosto w jasne oczy Yvette. Znały się doskonale, półwila dobrze wiedziała o aroganckim krytycyzmie Deirdre: skoro używała tak podniosłych, poważnych słów, z pewnością rozmawiały o czymś ostatecznym, śmiertelnie istotnym. - Wierzę, że staniesz się jej chlubną częścią, że będziesz nam, Rycerzom Walpurgii, przydatna - dodała po chwili ciszy, wpatrując się w Blythe bez najdrobniejszego mrugnięcia, uważnie, gotowa wykryć nawet delikatne zawahanie, którego jednak nie spodziewała się ujrzeć.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nie próbowała doszukiwać się w specyficznym tatuażu walorów artystycznych - nawet gdyby chciała, nie potrafiłaby zrozumieć, dlaczego Deirdre miałaby zdecydować się na szpecenie własnej skóry czarnym tuszem, w jakiejkolwiek, nawet ładnej kompozycji, bez absolutnie żadnego powodu. Takie znamiona kojarzyły się Yvette z zepsuciem, były jak piętno, przywodziły na myśl życie za stalowymi prętami krat, niższe warstwy. Obraz przyjaciółki był jednak silniejszy - w jej oczach od zawsze przedstawiała się jako osoba, która wie, czego chce i dąży do tego wytrwale, ale podejmując decyzje przemyślane i rozsądne - dlatego napływ lęku na widok Mrocznego Znaku został zminimalizowany przyzwyczajeniem do świadomości kroków stawianych przez ciemnowłosą. Nie tylko słowa podpowiadały półwili, że nie ma odwrotu - sam tatuaż był wystarczającym dowodem oddania sprawie na wieczność. Wszelkie emocje dusiła w zarodku - lęk, zaskoczenie, podejrzliwość - gdy znajdywała wytłumaczenie na każdą z osobna, układając myśli podczas krótkiego oglądu. Nieświadomie przygryzła dolną wargę, starając się dopasować do układanki kolejne elementy, połączyć ze sobą jak najwięcej ogniw, przywołać znaczące słowa, jakie mogły paść podczas spotkań. Mimo zaufania oraz oddania sprawy w ręce Tsagairt - była przecież prowadzona przez nią, z początku bardzo ostrożnie, teraz już sama stąpała nieco pewniej, by w przyszłości podążać pół kroku za nią, prawie ramię w ramię - mimo tego, potrzebowała własnych wniosków i przemyśleń. Nie była bezmyślną kukłą, przyjmującą do wiadomości słowa podane na złotej tacy. Widziała w niej autorytet na polu czarnej magii, widziała przewagę jej silnego charakteru, tak jak widziała wszystkie zmiany, lecz wciąż pozostawała jej przyjaciółką - znała jej słabe strony, znała pomyłki z przeszłości oraz złe wybory i to wszystko utwierdzało ją w przekonaniu, że nikt nie jest nieomylny. Co nie przeszkadzało do nieomylności dążyć. Kiwnęła krótko głową, nie decydując się jeszcze na żadne słowa, ponownie chcąc przetrawić te, które do niej dotarły. Zmrużyła lekko oczy, zastanawiając się, czy na pewno mają na myśli ten sam strach - być może pospieszyła się ze wcześniejszą odpowiedzią, lecz nie było to na tyle istotne, by przerywać i wyjaśniać nieścisłość; szybko też poddała się opowieści snutej wyjątkowymi nutami. Składały się na nią nie tylko słowa. Rola spojrzeń, przenikliwego szeptu i charakterystycznego uśmiechu, zdecydowanie odważniejszego niż za czasów Hogwartu, okazała się równie istotna, co sama treść, zapalając w Yvette kolejne iskry, przeskakujące między kobietami w roli specyficznego napięcia, mimo że nie śmiała poruszyć się nawet odrobinę, tkwiąc w miejscu jak blady posąg. Fascynacja przelała się do jej czary z łatwością, powoli wypełniając ją po same brzegi, nęcąc i wywołując mimowolny dreszcz, prowokowany również uniesionym kącikiem ust towarzyszki. Wiedziała, że zachowa ten obraz w pamięci - ciemny pokój, ciepłe powietrze i lodowata skóra pod palcami, pościel w nieładzie, księżycowe światło, skupiające się tylko na wybranych punktach, szczędząc swego wyjątkowego uroku, i ten uśmiech, wtórujący spojrzeniu, wybijający się ponad wszelkie odczucia. Więcej niż niepokoju nosił w sobie kusicielstwa, któremu nie zamierzała i nie chciała się sprzeciwiać. Milczała, nie okazując żadnych zmian, nie odwracając też spojrzenia, wytrwale wpatrującego się w kontrastowo ciemne tęczówki - potrzebowała chwili, ale uparcie nie pozwalała emocjom opaść. Czarny Pan, przebiegło jej w myślach, jeszcze neutralnie, zdecydowanie bladziej niż w tonie Deirdre - nie znała jego faktycznej potęgi, mogła ufać jedynie czynom i słowom kobiety - przebrzmiewających fascynacją oraz oddaniem, lecz był to dowód wystarczająco wiarygodny. Nie chodziła ślepo za nikim. Dlatego Blythe kiwnęła powoli głową, nie spuszczając czujnego wzroku.
- Jak długo...? - krótkie, urwane pytanie było z pewnością wystarczające do kontynuowania opowieści - chciała poznać całą - lecz spokojny ton, mimo łomoczącego serca, podrzucił jeszcze parę słów. Twardo, nie znosząc sprzeciwu. - Opowiedz mi wszystko.
- Jak długo...? - krótkie, urwane pytanie było z pewnością wystarczające do kontynuowania opowieści - chciała poznać całą - lecz spokojny ton, mimo łomoczącego serca, podrzucił jeszcze parę słów. Twardo, nie znosząc sprzeciwu. - Opowiedz mi wszystko.
you're a chemical that burns, there's nothing but this
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
Opowiadanie o potędze, słudze, niespotykanej mocy było dużo trudniejsze, niż przepuszczała. Słowa zawodziły: jak bowiem mogła zwerbalizować to, co niepojęte? Co wcześniej uznawała za niemożliwe i nieistniejące? Doskonale pamiętała stoicki spokój, z jakim po raz pierwszy zmierzała na spotkanie z Nim: spokój rozbity w kilka sekund później, jeszcze przed gwałtownym pokazem siły. Wystarczyło krótkie spojrzenie, sama aura czarodzieja, zasiadającego na końcu długiego, dębowego stołu, wkrótce spływającego krwią-zapłatą za drobne nieposłuszeństwo. Pogłoski o metamorfozie Toma Riddle'a i zwiększaniu się jego magicznej siły w starciu z rzeczywistością wydały się blade, wręcz śmieszne. Zdolny, niepokojący w swej ambicji mężczyzna już nie istniał, zastąpiony kimś więcej. Czymś więcej. Deirdre nigdy wcześniej nie czuła tak obezwładniającego strachu, pomieszanego z szacunkiem i fascynacją. Tym, co osiągnął i co mógł jej podarować. Pragnienia wykraczały za przyziemne potrzeby: już nie wolność i dostatek a absolutna potęga, władza, sprawiedliwość. Pozycja budowana przerażeniem i zachwytem nad nieograniczoną magiczną mocą. Rozkazy wymagające wielkiego poświęcenia, okupionego krwią i wyrzeczeniami, opłacającego się jednak, prowadzącego do świata, gdy będą mu najbliżsi. Ujęcie tego ustabilizowanego chaosu w gładkie zdania przychodziło Deirdre z trudnością i chociaż mówiła miękko, snując rzeczową opowieść bez chwili zawahania, to czuła także niedosyt. Chciała pokazać Yvette więcej, uczulić ją na prawdę: brutalną, ohydną, krwawą, mroczną. Na poświęcenie, którego wymagało zgłębianie czarnej magii, pozwalającej sięgnąć chwały, ale jedynie za wysoką cenę własnej duszy. Mroczna strona czarodziejskiej władzy nie była czczą rozrywką dla skuszonych tajemnicą: pożerała coraz większe połacie jestestwa, na którego zgliszczach wyrastały nowe, stalowe pędy.
Obiektywnie, wciąganie niewinnej Yvette na ścieżkę destrukcji czyniło z Deirdre człowieka okrutnego, wyrachowanego, egoistycznego. Pragnęła mieć ją obok siebie, blisko: czyż nie potrzebowała zaufanych sojuszników? Czyż alchemiczne umiejętności Blythe nie miały zapewnić jej niezbędnego wsparcia? Tsagairt nie patrzyła jednak na to w ten - prawdziwy? - sposób: chciała dla Yv jak najlepiej, chciała jej wtajemniczenia, chciała podsycenia żaru, rozbudzającego się także i w jej białym, czystym sercu.
Gdy w pomieszczeniu zapadła cisza, delikatnie wysunęła dłoń z uścisku złotowłosej; odłożyła różdżkę, poprawiła koc, okrywający ramiona, wyprostowała długą, przesadnie smukłą nogę: potrzebowała poruszenia, powrotu do sennej rzeczywistości. Potrafiła snuć historie wzbudzające lęk, fascynację, pożądanie. Potrafiła streszczać rzeczowo i beznamiętnie, umieszczając rzeczywistość w kodeksach i zasadach. Nie potrafiła jednak pokazać wszystkiego, co dotyczyło najistotniejszej części jej życia: już na zawsze. Irytację hamowała jednak logiczna wyrozumiałość: Blythe na własne oczy przekona się o potędze. I będzie wystarczająco silna, by wytrzymać to spotkanie.
- Wiem o Rycerzach Walpurgii, Jego poplecznikach, od dłuższego czasu - zaczęła powoli, nie śmiejąc połączyć Lorda Voldemorta z kimś, kogo mogły mijać w czasie nauki w Hogwarcie na korytarzach: to nie była ta sama osoba. - To głównie przedstawiciele arystokracji. Bogaci lub wpływowi w pewnych kręgach mężczyźni - kontynuowała; jak bowiem zakwalifikować Samanthę lub Borgię? Wolała nie wspominać o tych kobiecych potknięciach i zarysować w ostrożny sposób hierarchię; nie były to towarzyskie, artystyczne spotkania, do jakich Yvette przyzwyczajała się na salonach. - Wprowadzono mnie wśród nich w lutym a teraz...teraz jestem jedną z jego najbliższych sług - powiedziała spokojnie, bez ani grama dumy czy oczekiwania na pochlebstwo. Bezosobowo. Wprowadzono. Użycie imienia Tristana rozogniłoby ledwie zasklepioną, pulsującą tęsknotą ranę; wolała nie przywoływać postaci Rosiera. Oblizała wargi, zerknęła krótko na tatuaż: spojrzenie powinno dopełnić dzieła niewerbalnego wytłumaczenia. Stała bliżej niego, stała się Jego. Nie dodawała oczywistości: Yvette była zbyt bystra, by musiała naciskać na dyskrecję lub podkreślać powagę organizacji, w której szeregi miała wejść. - Ostatnie wydarzenia, tragiczne śmierci, brutalne morderstwa, lśniące w szmaragdowej łunie Mrocznego Znaku - mają z nami związek. Należy oczyścić świat ze zdrajców, z niegodnych miana czarodzieja, z tych, którzy mogą zaszkodzić przyszłości - mówiła dalej, ponownie z uśmiechem, drżącym na jej wargach. Jeszcze mocniej niepokojącym niż wcześniej. Nie chciała przerazić Blythe, ale mimowolnie emanowała czymś ciężkim, trudnym, mrocznym. Morderstwami, których dokonała, torturami, którymi się syciła, okrucieństwem, w jakim rozmiłowała się do tego stopnia, że nie istniała już droga powrotu ku temu, co normalne i łagodne.
A mimo to siedziała tu przed nią, pozwalając trzymać się za rękę, okryć ciepłym materiałem, wyrazić zaniepokojenie. Nagła świadomość tego, że znajdują się tak blisko i jednocześnie - na razie - tak daleko od siebie, ponuro ją rozbawiła. Bez mrugnięcia przyglądała się Yvette. Czy już zrozumiałaś, kochana? Czy mnie rozpoznałaś? Czy wiesz, że otaczasz czułą opieką morderczynię, że twarz, którą pieszczotliwie muskasz opuszkami palców, zalana była krwią, zlepiającą włosy, barwiącą blade usta? Uśmiechała się dalej, w ciszy, więcej przekazując samym spojrzeniem, niż słowami. Tak dobrze się rozumiały. Tak dobrze się uzupełniały. Wierzyła, była pewna, że to, co uczyniła, co osiągnęła nie stanie między nimi niemożliwym do zniszczenia murem. Może - i powinno - wzbudzić lęk, ale nigdy nie zerwie utkanej przed laty więzi.
Obiektywnie, wciąganie niewinnej Yvette na ścieżkę destrukcji czyniło z Deirdre człowieka okrutnego, wyrachowanego, egoistycznego. Pragnęła mieć ją obok siebie, blisko: czyż nie potrzebowała zaufanych sojuszników? Czyż alchemiczne umiejętności Blythe nie miały zapewnić jej niezbędnego wsparcia? Tsagairt nie patrzyła jednak na to w ten - prawdziwy? - sposób: chciała dla Yv jak najlepiej, chciała jej wtajemniczenia, chciała podsycenia żaru, rozbudzającego się także i w jej białym, czystym sercu.
Gdy w pomieszczeniu zapadła cisza, delikatnie wysunęła dłoń z uścisku złotowłosej; odłożyła różdżkę, poprawiła koc, okrywający ramiona, wyprostowała długą, przesadnie smukłą nogę: potrzebowała poruszenia, powrotu do sennej rzeczywistości. Potrafiła snuć historie wzbudzające lęk, fascynację, pożądanie. Potrafiła streszczać rzeczowo i beznamiętnie, umieszczając rzeczywistość w kodeksach i zasadach. Nie potrafiła jednak pokazać wszystkiego, co dotyczyło najistotniejszej części jej życia: już na zawsze. Irytację hamowała jednak logiczna wyrozumiałość: Blythe na własne oczy przekona się o potędze. I będzie wystarczająco silna, by wytrzymać to spotkanie.
- Wiem o Rycerzach Walpurgii, Jego poplecznikach, od dłuższego czasu - zaczęła powoli, nie śmiejąc połączyć Lorda Voldemorta z kimś, kogo mogły mijać w czasie nauki w Hogwarcie na korytarzach: to nie była ta sama osoba. - To głównie przedstawiciele arystokracji. Bogaci lub wpływowi w pewnych kręgach mężczyźni - kontynuowała; jak bowiem zakwalifikować Samanthę lub Borgię? Wolała nie wspominać o tych kobiecych potknięciach i zarysować w ostrożny sposób hierarchię; nie były to towarzyskie, artystyczne spotkania, do jakich Yvette przyzwyczajała się na salonach. - Wprowadzono mnie wśród nich w lutym a teraz...teraz jestem jedną z jego najbliższych sług - powiedziała spokojnie, bez ani grama dumy czy oczekiwania na pochlebstwo. Bezosobowo. Wprowadzono. Użycie imienia Tristana rozogniłoby ledwie zasklepioną, pulsującą tęsknotą ranę; wolała nie przywoływać postaci Rosiera. Oblizała wargi, zerknęła krótko na tatuaż: spojrzenie powinno dopełnić dzieła niewerbalnego wytłumaczenia. Stała bliżej niego, stała się Jego. Nie dodawała oczywistości: Yvette była zbyt bystra, by musiała naciskać na dyskrecję lub podkreślać powagę organizacji, w której szeregi miała wejść. - Ostatnie wydarzenia, tragiczne śmierci, brutalne morderstwa, lśniące w szmaragdowej łunie Mrocznego Znaku - mają z nami związek. Należy oczyścić świat ze zdrajców, z niegodnych miana czarodzieja, z tych, którzy mogą zaszkodzić przyszłości - mówiła dalej, ponownie z uśmiechem, drżącym na jej wargach. Jeszcze mocniej niepokojącym niż wcześniej. Nie chciała przerazić Blythe, ale mimowolnie emanowała czymś ciężkim, trudnym, mrocznym. Morderstwami, których dokonała, torturami, którymi się syciła, okrucieństwem, w jakim rozmiłowała się do tego stopnia, że nie istniała już droga powrotu ku temu, co normalne i łagodne.
A mimo to siedziała tu przed nią, pozwalając trzymać się za rękę, okryć ciepłym materiałem, wyrazić zaniepokojenie. Nagła świadomość tego, że znajdują się tak blisko i jednocześnie - na razie - tak daleko od siebie, ponuro ją rozbawiła. Bez mrugnięcia przyglądała się Yvette. Czy już zrozumiałaś, kochana? Czy mnie rozpoznałaś? Czy wiesz, że otaczasz czułą opieką morderczynię, że twarz, którą pieszczotliwie muskasz opuszkami palców, zalana była krwią, zlepiającą włosy, barwiącą blade usta? Uśmiechała się dalej, w ciszy, więcej przekazując samym spojrzeniem, niż słowami. Tak dobrze się rozumiały. Tak dobrze się uzupełniały. Wierzyła, była pewna, że to, co uczyniła, co osiągnęła nie stanie między nimi niemożliwym do zniszczenia murem. Może - i powinno - wzbudzić lęk, ale nigdy nie zerwie utkanej przed laty więzi.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Słowa na ogół wymagały odwagi. Spłaszczały intencje oraz przekonania, ich wydźwięk zawsze wydawał się mniej szlachetny niż wybrzmienia we własnych myślach, jakby mieszał się z realnym światem i rozbrzmiewał cichym echem przeciętności, gdy zamiary sięgały spraw niepojętych, odległych, eterycznych. Obawa przed niedostatecznym przedstawieniem majestatu mogła jedynie pogłębić wrażenie, lecz z perspektywy obserwatora drobne świadectwa oddania uzupełniały luki i przysłaniały te, które dostrzegała jedynie Deirdre. Yvette starała się nie obawiać słów, przyzwyczajając własną psychikę do tej oczywistej różnicy, jaką ciężko było wymazać, nawet podczas precyzyjnego ważenia zdań, układanych z prawdziwym perfekcjonizmem. Jakaś obca nuta zawsze gościła w mowie, gdy przelewało się na nią myśli do bólu głębokie, intensywne, indywidualne - niejako intymne - i niesamowicie ciężko było zaradzić temu w jakikolwiek sposób. Nie wpłynęło to jednak na odbiór, podsycając w jasnowłosej zainteresowanie - jego płomień skradał się po ususzonych drwach, gotowy do przemiany w prawdziwy ogień pożądania na szczycie chrustu. Pożądania iskrzącego pragnieniem potęgi, wyższości, władzy, ale i długo wyczekiwanej sprawiedliwości, która powinna wznieść się znad kości przodków, znad truchła na powierzchnię, by korzenie magii mogły rozwinąć się bez obaw o nieodpowiednie podłoże i warunki. Naprawdę wierzyła, że świat powinien otworzyć się na pewne kwestie, wierzyła w słowa przyjaciółki i wierzyła, że odkopią zgliszcza, by odbudować na nich własną utopię. Nie bała się prawdy, nie drżała przed stawianą wizją rozlewu krwi. Jeśli obawiała się czegokolwiek, było to spętanie więzami słabości, jakimi pętało się społeczeństwo, w strachu przed ciemnym i nieznanym, odrzucając wszelkie powiązania z oczyszczeniem. Analogicznie, obiektywnie patrząc, ziarno zepsucia kiełkowało w niej od dawien dawna. Tolerowała określone środowiska, bez wahania dzieląc ludzi na lepszych i gorszych, za słabszych mając tych z krwią skażoną. Widziała w nich umysły ułomne, tknięte przez niemagiczną część społeczeństwa - dlatego z pewnością uboższe o pierwiastek prawdziwej magii, dlatego tak niechętne do zgłębiania wszelkich jej tajników, ignorując potencjał oraz możliwości, jakie ze sobą niosła. Była spaczona wizerunkiem matki, jej przerażającą postacią harpii oraz mrożącymi historiami, traktującymi o rozszarpanych ciałach, pozostawionych w rosyjskich lasach, gdy Ulyana umykała razem z siostrami w bezpieczne ramiona drzew. Słuchała o ciepłej krwi, topiącej śnieg i bezczeszczącej jego nieskazitelną biel szczerym szkarłatem, na pniach pozostawiającą czerwone znaki filigranowych palców, o woni mieszającej się z sosnowymi igłami. Patrząc obiektywnie, zapatrzenie w matkę było przekleństwem tak poważnym, jak dziedziczenie jej genów. Chwast zasadzony w dzieciństwie wzrósł dopiero, gdy na polu zawitały złote kłosy. Wznosił się niespodziewanie szybko, z góry podziwiając piękno własnego terroru, faktycznie drżąc przed potęgą, lecz nie mogąc powstrzymać się przed jej uskutecznianiem. Obiektywnie patrząc, miała wielkie szczęście, że w dzieciństwie nie nawiedziła jej plaga koszmarów, po której trauma utrzymywałaby się zapewne długie lata. Nie, spała spokojnie, za naturalny mając drugi świat, wypełniony zapachem matki. W pięknych ciałach kryło się więcej zła, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać, lecz trzymały je na wodzy, zaklęte w rosyjskich słowach, wyszeptywanych jedynie nocą, jedynie bezpieczną porą, wolną od ciekawskich uszu, odpoczywających od bacznego wyłapywania podobnych fanaberii. Białe serce Yvette od dawna nosiło na sobie plamki ciemności. Najwyraźniej dążyło do równowagi, do połączenia porównywalnego z yin i yang, do balansu przeciwnych pierwiastków. Czerpała z Deirdre, by stworzyć swój własny wzór. Powoli docierało do niej, że na podobny moment czekała całe życie. Była ślepa na martwą część, przekonana, że Tsagairt stworzyła swój własny amulet czerni i bieli. Ulegała temu obrazowi z zachwytem, spostrzegając niemal okrąg w jej dłoni, przeplatając całość z wizerunkiem godnym prawdziwego wschodu. Wschodu na mapie, ale i wschodu wyswobadzającego się powoli z więzienia horyzontu. Słońce unosiło się wolno, by kiedyś móc górować nad ziemią w słusznych barwach, na które pracowali Rycerze Walpurgii. Wizje trzepotały w niej jak uwięzione motyle. Pragnęła być blisko doświadczonej Dei, z zaufaniem przyjmując jej nauki, z chęcią zatapiać się w bezkresnych toniach. Wierzyła, że z odpowiednim przewodnictwem może wszystko. Wierzyła, że podobnymi uczuciami Deirdre obdarza własnych mistrzów. Wierzyła, że odtąd wschody będą zupełnie inne, stopniowo układając pod stopami upragnione piękno, po którym mogły stąpać wyżej i wyżej. Nie bała się ciężkiej pracy. Przywykła do niej. Wiedziała, że droga na szczyt nigdy nie jest łatwa, ale nie zamierzała odwracać się od artyzmu i głuchnąć na poezję, jakie spodziewała się na niej napotkać.
Spokojnie łączyła fakty, dostrzegając, że Deirdre faktycznie wybrnęła na przody korowodu zniszczenia, lecz jej ton sprawił, że czuła się, jakby była blisko niej. Nie pod względem umiejętności, czy swojego miejsca w hierarchii, z nią czuła się zwyczajnie bezpieczniej. Duch-przewodnik, szepczący rady, lecz pozwalający na stawianie własnych kroków i podejmowanie decyzji. Nie jako bezwładny pionek, lecz część planu.
- Czy jakaś kobieta znalazła się tak blisko Niego, jak ty? - zapytała powoli, chcąc uzupełnić obraz o wszelkie potrzebne szczegóły. Zaakcentowała określenie przywódcy subtelnym, mimowolnym szacunkiem, doskonale świadoma, że przyjaciółka zna jego możliwości. Błysk zielonego światła ozdobił krainy wyobraźni, wywołując lekki dreszcz podniecenia. Zaangażowanie błyszczało w jej oczach, przedzierając się powoli przez wcześniejszy spokój, akcentowane każdą nutą jasnego światła.
Zastanawiała się nad czymś chwilę, wzrokiem błądząc po drewnianych szafkach, maltretując lekkimi przygryzieniami wargę, której bladoróżowy płatek pociemniał, lecz nie upuścił krwi. Rzuciwszy towarzyszce przelotne spojrzenie, z nutą uroczego podekscytowania, zerwała się z miejsca. Szum pościeli umilkł, ale zastąpiło je ciche stukanie fiolek o drewno, gdy półwila przekopywała szufladę w poszukiwaniu ostatniego dzieła. Było to indywidualne zamówienie klienta, silna trucizna, udana, opisana pedantycznym pismem, ozdobnym, lecz prostym. Lśniła złowieszczym fioletem, szczególnie zjawiskowo przedstawiającym się w księżycowym świetle, gdy podała szklane naczynko ciemnowłosej. Światło wydobyło z wnętrza odbłyski potwornych obrazów, podobnych do tych na kartach ksiąg czarnomagicznych. Rozrywane wnętrzności tańczyły w jasnych smugach, szepcząc o swoich możliwościach.
- Zrobię, co mogę - obiecała, pstrykając lekko w fiolkę uwięzioną między palcami Deirdre, a obrazy zmieniły się. Jeśli nie mogła być przydatna w ten sposób, nie mogła być w żaden inny. - Jest bardzo mocna, ale kapryśna, potrzebuje odpowiedniej pory i jest wrażliwa na światło księżyca - ciche wyjaśnienie miało rozjaśnić nieco działanie trucizny, z której była dumna i miała do tego całkowite prawo. - Wprowadź mnie, bym mogła ozdobić osiągnięcia Rycerzy podobnymi perłami.
Spokojnie łączyła fakty, dostrzegając, że Deirdre faktycznie wybrnęła na przody korowodu zniszczenia, lecz jej ton sprawił, że czuła się, jakby była blisko niej. Nie pod względem umiejętności, czy swojego miejsca w hierarchii, z nią czuła się zwyczajnie bezpieczniej. Duch-przewodnik, szepczący rady, lecz pozwalający na stawianie własnych kroków i podejmowanie decyzji. Nie jako bezwładny pionek, lecz część planu.
- Czy jakaś kobieta znalazła się tak blisko Niego, jak ty? - zapytała powoli, chcąc uzupełnić obraz o wszelkie potrzebne szczegóły. Zaakcentowała określenie przywódcy subtelnym, mimowolnym szacunkiem, doskonale świadoma, że przyjaciółka zna jego możliwości. Błysk zielonego światła ozdobił krainy wyobraźni, wywołując lekki dreszcz podniecenia. Zaangażowanie błyszczało w jej oczach, przedzierając się powoli przez wcześniejszy spokój, akcentowane każdą nutą jasnego światła.
Zastanawiała się nad czymś chwilę, wzrokiem błądząc po drewnianych szafkach, maltretując lekkimi przygryzieniami wargę, której bladoróżowy płatek pociemniał, lecz nie upuścił krwi. Rzuciwszy towarzyszce przelotne spojrzenie, z nutą uroczego podekscytowania, zerwała się z miejsca. Szum pościeli umilkł, ale zastąpiło je ciche stukanie fiolek o drewno, gdy półwila przekopywała szufladę w poszukiwaniu ostatniego dzieła. Było to indywidualne zamówienie klienta, silna trucizna, udana, opisana pedantycznym pismem, ozdobnym, lecz prostym. Lśniła złowieszczym fioletem, szczególnie zjawiskowo przedstawiającym się w księżycowym świetle, gdy podała szklane naczynko ciemnowłosej. Światło wydobyło z wnętrza odbłyski potwornych obrazów, podobnych do tych na kartach ksiąg czarnomagicznych. Rozrywane wnętrzności tańczyły w jasnych smugach, szepcząc o swoich możliwościach.
- Zrobię, co mogę - obiecała, pstrykając lekko w fiolkę uwięzioną między palcami Deirdre, a obrazy zmieniły się. Jeśli nie mogła być przydatna w ten sposób, nie mogła być w żaden inny. - Jest bardzo mocna, ale kapryśna, potrzebuje odpowiedniej pory i jest wrażliwa na światło księżyca - ciche wyjaśnienie miało rozjaśnić nieco działanie trucizny, z której była dumna i miała do tego całkowite prawo. - Wprowadź mnie, bym mogła ozdobić osiągnięcia Rycerzy podobnymi perłami.
you're a chemical that burns, there's nothing but this
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
Wciągała Yvette w mroczne, diabelskie sidła, z pozoru straceńczo, lecz tak naprawdę - potrafiła przecież nad nimi zapanować. Użyć do własnych celów, uczynić z morderczego żywiołu użyteczne narzędzie. Stała przed Czarnym Panem na tyle pewnie, by móc poświadczyć za kogoś, kto mógł wzbogacić listę jego sług; kogoś, kto uzupełniłby pewne braki w zastępie tych najwierniejszych. Blythe była zdolna, pojętna, a co najważniejsze odpowiednio pokorna, potrafiąca zrozumieć i uszanować czyjąś przewagę. O ile, rzecz jasna, dominacja ta naprawdę należała do tych zasłużonych. Rycerze Walpurgii nie potrzebowali więcej buntowników, egoistów, myślących tylko o swoich zasługach, oczekujących szybkiej nagrody przy niewielkim poświęceniu. Sens ich idei stał się brutalnie jasny, tak samo jak los tych, którzy mijali się z wygórowanymi wymaganiami ich Pana. Nie było wśród nich miejsca dla słabych, wątpiących, nierozumiejących przerażającego ogromu czarnomagicznego świata: zagłębiali się w jego otchłanie całkowicie, nie pozostawiając sobie drogi powrotnej. Ta nie istniała, najbliżsi, naznaczeni Mrocznym Znakiem, należeli przecież do Czarnego Pana już na zawsze. Budowanie zaplecza, sposobu na ewakuację, złagodzenia gniewu lub rozmycia się pragnień nie wchodziło w grę. Deirdre była tego świadoma, lecz spoglądając w przyszłość, oprócz oczywistego przerażenia, czuła rosnący zachwyt. Uczestniczyła w czymś wielkim, złożyła się na marmurowym stole ofiarnym z własnej woli, oczekując wbijającego się w ciało noża z masochistyczną fascynacją. Chciała, by Yvette stała się częścią idei, sprawy, o jaką walczyła - stojąc w drugim, bezpieczniejszym rzędzie. Jej blada, skrząca się półilim czarem skóra miała pozostać piękna i gładka, a los: zawierzony odpowiedniemu - zamierzała przeprowadzić ostrą selekcję, wybijając Yv z głowy mariaże z kimś, kto nie zapewni jej oszałamiającego dostatku i szacunku - mężczyźnie. Prześwietlonemu czujnym spojrzeniem Deirdre: odda Blythe tylko komuś zaufanemu.
Dziwne; traktowała ją poniekąd jako swoją własność. Siostrę, córkę, przyjaciółkę, powierniczkę; ich relacja miała wiele przenikających się płaszczyzn, najczęściej zlewających się w jedną, podpartą jedynym takim uczuciem. Stabilnym, rozwijającym się od wielu lat, nigdy nie zawieszonym w próżni. Nawet gdy separowały je problemy Tsagairt, czuła uważną obecność Yvette tuż obok siebie. Niegdyś to złotowłosa wiodła prym, dodawała jej wiary w siebie, roztaczając świetlisty patronat nad ponurą, chmurną urzędniczką. Teraz to ona odwzajemniała tamtą troskę, przyciągając ją bliżej płonącego wysoko, aż pod czarne niebo, ogniska. Porażającego ogromem, ale ofiarującego za to prawdziwą wiedzę, jaką zdolna alchemiczka bez wątpienia mogła wykorzystać. Dla Jego chwały i własnych, służących idei, celów. Uśmiech, błąkających się na jej spierzchniętych wargach, był więc szczery, łagodny w swej nieprzyjemnej aurze. Znów stały razem po odpowiedniej stronie historii i jeśli Blythe będzie jej posłuszna - a nie wątpiła, że usłucha zdrowego rozsądku - spisywanie kolejnych kart wspólnej opowieści przyjdzie im bezboleśnie. Dla nich, dla innych: wręcz przeciwnie.
-Nie. Jeszcze nie - odparła krótko, konkretnie. Rozwodzenie się nad swoją wyjątkowością nie przyszłoby jej do głowy, ale zaakcentowanie roli odgrywanej przez kobiety, stojące u Jego boku było potrzebne. Narażanie Yv na skrajne niebezpieczeństwo, oddanie jej na całkowitą służbę, wepchnięcie w wir walki: to nigdy się nie wydarzy. Co nie umniejszało zdolności Blythe: stojąc nieco dalej, mogła przyczynić się do sukcesu wyraźniej niż ci, którzy pierwsi polegną w straceńczym biegu ku zatraceniu. - Ty też się tam nie znajdziesz - dodała, lecz w jej głosie słychać było wyłącznie pewność i troskę. Pragnęła dla Blythe szczęśliwego życia: w nowym, zbudowanym wspólnie świecie, do jakiego zamierzała ją doprowadzić.
Chciała powiedzieć coś jeszcze, przestrzec ją, docenić, ale zanim zdążyła to uczynić, kobieta poderwała się z łóżka. Złote włosy mignęły w blasku księżyca, biała halka nocna podwinęła się do góry, odsłaniając blade kolano i część smukłego uda - Deirdre śledziła ten przebłysk nagości z odruchową, męską uwagą, jak drapieżnik, instynktownie wyczuwający ruch zwierzyny. Delikatny, koronkowy materiał zdawał się zsuwać z ciała blondynki, gotów opaść na podłogę niczym pierwsza, wiosenna mgła. Biała, złudna, skraplająca się ożywczą rosą na spragnionej zieleni. Tsagairt śledziła ją wzrokiem, skupiona na Yvette - jej Yvette - i dopiero w momencie, w którym przed jej oczami zalśniła fioletowa fiolka, przesunęła równie intensywne spojrzenie na alchemiczną błyskotkę. Mieniącą się poszarpanymi cieniami, czerniejącymi skrzepami, wędrującymi w górę buteleczki, by po krótkim wstrząśnięciu rozpaść się na mgliste, odrzucające obrazy. Deirdre uniosła płyn odrobinę wyżej, fioletowa łuna oświetliła twarz Blythe, sprawiając, że barwa jej oczu stała się jeszcze bardziej szmaragdowa, wręcz fluorescencyjna.
Uśmiechnęła się. Lżej, ale intensywniej; zamknęła truciznę w dłoni, czując emanujący od niej chłód. - Jej opis zadziwiająco dobrze pasuje także do ciebie - stwierdziła lekko. Kapryśna, silna, niebezpieczna, uzależniona od wahań - raczej uczuć, niż faz Księżyca, ale czy nie od nich też była po kobiecemu zależna? W spojrzeniu Dei czaiła się czuła duma. - On może doprowadzić się do eliksirów i trucizn setki razy silniejszych. Przerażających. Zachwycających - i chociaż nie znała się na alchemii, to wiedziała, że mówi prawdę. Yvetta mogła w przyszłości warzyć śmierć, odmierzać życie, upłynniać przerażenie. - Możesz wiele, Yv, a zyskasz jeszcze więcej. Wystarczy pokora, ostrożność, oddanie, cierpliwość. Odwaga - niczego jej nie brakowało, a jeśli pojawią się przed nimi jakiekolwiek przeszkody: rozbije je w proch. Powoli odłożyła fiolkę na stolik nocny, tuż obok różdżki; łóżko cicho zaskrzypiało, gdy pochylała się nad ramieniem złotowłosej, muskając policzkiem ciepłą skórę szyi. Zatrzymała się chwili w tej intymnej pozycji, wdychając zapach cytrusów i świeżej pościeli. - Przed tobą, przed nami, długa, wymagająca droga - wyszeptała gdzieś w okolice jej ucha, odsuwając się nagle, lecz nie na tyle, by ponownie zwiększyć dystans. Półsiedziała tuż przed nią, blisko, wpatrzona bez mrugnięcia w jej szafirowe oczy. - Musisz obiecać mi całkowite posłuszeństwo - powiedziała z nagłą ostrością i zdecydowaniem. Podczas zgłębiania wiedzy mogły natrafić na ślepą uliczkę, ona sama mogła uznać, że Yvette nie jest na coś gotowa; istniały setki potencjalnie niebezpiecznych możliwości, przed którymi chciała ją ochronić, ucząc i wymagając. Potrzebowała tego zapewnienia, przekonania, że Blythe jej usłucha, nawet spetryfikowana strachem lub - co równie prawdopodobne - przejęta zachwytem, pragnieniem biegu głębiej w nieznaną, groźną, ale pełną możliwości ciemność.
Dziwne; traktowała ją poniekąd jako swoją własność. Siostrę, córkę, przyjaciółkę, powierniczkę; ich relacja miała wiele przenikających się płaszczyzn, najczęściej zlewających się w jedną, podpartą jedynym takim uczuciem. Stabilnym, rozwijającym się od wielu lat, nigdy nie zawieszonym w próżni. Nawet gdy separowały je problemy Tsagairt, czuła uważną obecność Yvette tuż obok siebie. Niegdyś to złotowłosa wiodła prym, dodawała jej wiary w siebie, roztaczając świetlisty patronat nad ponurą, chmurną urzędniczką. Teraz to ona odwzajemniała tamtą troskę, przyciągając ją bliżej płonącego wysoko, aż pod czarne niebo, ogniska. Porażającego ogromem, ale ofiarującego za to prawdziwą wiedzę, jaką zdolna alchemiczka bez wątpienia mogła wykorzystać. Dla Jego chwały i własnych, służących idei, celów. Uśmiech, błąkających się na jej spierzchniętych wargach, był więc szczery, łagodny w swej nieprzyjemnej aurze. Znów stały razem po odpowiedniej stronie historii i jeśli Blythe będzie jej posłuszna - a nie wątpiła, że usłucha zdrowego rozsądku - spisywanie kolejnych kart wspólnej opowieści przyjdzie im bezboleśnie. Dla nich, dla innych: wręcz przeciwnie.
-Nie. Jeszcze nie - odparła krótko, konkretnie. Rozwodzenie się nad swoją wyjątkowością nie przyszłoby jej do głowy, ale zaakcentowanie roli odgrywanej przez kobiety, stojące u Jego boku było potrzebne. Narażanie Yv na skrajne niebezpieczeństwo, oddanie jej na całkowitą służbę, wepchnięcie w wir walki: to nigdy się nie wydarzy. Co nie umniejszało zdolności Blythe: stojąc nieco dalej, mogła przyczynić się do sukcesu wyraźniej niż ci, którzy pierwsi polegną w straceńczym biegu ku zatraceniu. - Ty też się tam nie znajdziesz - dodała, lecz w jej głosie słychać było wyłącznie pewność i troskę. Pragnęła dla Blythe szczęśliwego życia: w nowym, zbudowanym wspólnie świecie, do jakiego zamierzała ją doprowadzić.
Chciała powiedzieć coś jeszcze, przestrzec ją, docenić, ale zanim zdążyła to uczynić, kobieta poderwała się z łóżka. Złote włosy mignęły w blasku księżyca, biała halka nocna podwinęła się do góry, odsłaniając blade kolano i część smukłego uda - Deirdre śledziła ten przebłysk nagości z odruchową, męską uwagą, jak drapieżnik, instynktownie wyczuwający ruch zwierzyny. Delikatny, koronkowy materiał zdawał się zsuwać z ciała blondynki, gotów opaść na podłogę niczym pierwsza, wiosenna mgła. Biała, złudna, skraplająca się ożywczą rosą na spragnionej zieleni. Tsagairt śledziła ją wzrokiem, skupiona na Yvette - jej Yvette - i dopiero w momencie, w którym przed jej oczami zalśniła fioletowa fiolka, przesunęła równie intensywne spojrzenie na alchemiczną błyskotkę. Mieniącą się poszarpanymi cieniami, czerniejącymi skrzepami, wędrującymi w górę buteleczki, by po krótkim wstrząśnięciu rozpaść się na mgliste, odrzucające obrazy. Deirdre uniosła płyn odrobinę wyżej, fioletowa łuna oświetliła twarz Blythe, sprawiając, że barwa jej oczu stała się jeszcze bardziej szmaragdowa, wręcz fluorescencyjna.
Uśmiechnęła się. Lżej, ale intensywniej; zamknęła truciznę w dłoni, czując emanujący od niej chłód. - Jej opis zadziwiająco dobrze pasuje także do ciebie - stwierdziła lekko. Kapryśna, silna, niebezpieczna, uzależniona od wahań - raczej uczuć, niż faz Księżyca, ale czy nie od nich też była po kobiecemu zależna? W spojrzeniu Dei czaiła się czuła duma. - On może doprowadzić się do eliksirów i trucizn setki razy silniejszych. Przerażających. Zachwycających - i chociaż nie znała się na alchemii, to wiedziała, że mówi prawdę. Yvetta mogła w przyszłości warzyć śmierć, odmierzać życie, upłynniać przerażenie. - Możesz wiele, Yv, a zyskasz jeszcze więcej. Wystarczy pokora, ostrożność, oddanie, cierpliwość. Odwaga - niczego jej nie brakowało, a jeśli pojawią się przed nimi jakiekolwiek przeszkody: rozbije je w proch. Powoli odłożyła fiolkę na stolik nocny, tuż obok różdżki; łóżko cicho zaskrzypiało, gdy pochylała się nad ramieniem złotowłosej, muskając policzkiem ciepłą skórę szyi. Zatrzymała się chwili w tej intymnej pozycji, wdychając zapach cytrusów i świeżej pościeli. - Przed tobą, przed nami, długa, wymagająca droga - wyszeptała gdzieś w okolice jej ucha, odsuwając się nagle, lecz nie na tyle, by ponownie zwiększyć dystans. Półsiedziała tuż przed nią, blisko, wpatrzona bez mrugnięcia w jej szafirowe oczy. - Musisz obiecać mi całkowite posłuszeństwo - powiedziała z nagłą ostrością i zdecydowaniem. Podczas zgłębiania wiedzy mogły natrafić na ślepą uliczkę, ona sama mogła uznać, że Yvette nie jest na coś gotowa; istniały setki potencjalnie niebezpiecznych możliwości, przed którymi chciała ją ochronić, ucząc i wymagając. Potrzebowała tego zapewnienia, przekonania, że Blythe jej usłucha, nawet spetryfikowana strachem lub - co równie prawdopodobne - przejęta zachwytem, pragnieniem biegu głębiej w nieznaną, groźną, ale pełną możliwości ciemność.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Pozwalała owym sidłom oplatać powoli kostki. Nie wyrywała się, nie wierzgała, nie wierciła w bezowocnych próbach ucieczki - z góry przecież skazanych na porażkę. Odwrotu nie było - gdy postawiła stopę między pętami, w plątaninie ciemnych korzeni wykonała krok pewny i ostateczny, mając przed sobą tylko i wyłącznie perspektywę dążenia naprzód, parcia dzielnie, gładko, lekko, nawet jeśli serce miało robić się coraz cięższe, obarczane zbrodniami, podlewane krwią szlamu, chłonące opary trucizn. Gotowa na subtelne uciszanie sumienia, kojone szeptem Deirdre, dla większego dobra. Przejęta wizją przyszłości z przeszłymi marzeniami, jakby mogła panować nad czasem i łączyć dowolnie jego witki, wplatać zawzięcie pragnienia we włosy, tworząc z nich realne warkocze - nikt przecież nie miał widzieć elementu ułudy, idealnie wpasowującego się w złociste fale. Sidła sięgały wyżej, pnąc się cienkimi liniami po bladej skórze, lecz odetchnęła głęboko, wyzwalając w sobie jeszcze więcej pewności, więcej marzeń, więcej kuszącej potęgi. Nie czyniły jej krzywdy. Miały zapewnić bezpieczeństwo, pochłaniając wrogów i wszelkie nieprzychylne jej dusze, zdradzieckie umysły, mające czelność unosić rękę na jej karierę, na ciężką pracę, na jej życie. Pragnęła zapobiec własnym stratom, przywrócić to, co wymknęło jej się z rąk i była pewna, że sidła sięgną dalej niż ona sama, jeśli tylko nauczy się kontrolować je tak, jak Deirdre - jak oni, Rycerze Walpurgii.
Dlatego szła, jeszcze ostrożnie, nie decydując się na szaleńczy pęd ku sławie i wysokiej pozycji, ku wielkim, przerażająco ogromnym umiejętnościom, ku wszelkiej wiedzy, ku Czarnemu Panu. Nie, potrafiła zachować rozsądek i pozwolić przyjaciółce na oswojenie z nowym otoczeniem, którego miała być częścią. Choć rwała się i ekscytowała, hamowała niecierpliwość, świadoma nie tylko trudności zadania, ale i ryzyka, jakie za sobą niosło. To nie były szkolne potyczki, kończące się krótką interwencją w Skrzydle Szpitalnym. Trzymanie we własnych dłoniach czyjegoś życia, zdrowia, czyjejś duszy, psychiki - trzymanie tego wszystkiego potrzebowało wodzy subtelnych, wyrafinowanych, wymagało dłoni doświadczonych i wyćwiczonych, wprawnych w swej sztuce, by dzieło dokonało się z największą starannością i świadomością. Nie porywała się z motyką na słońce.
Naprawdę ufała w życiu tylko dwóm osobom - matce oraz ciemnowłosej, siedzącej teraz naprzeciw. Chłodnej kobiecie, własnemu przeciwieństwu, negatywowi - zdawała się odległa, funkcjonując w zupełnie innym świecie, żyjąc innym życiem, lecz była - tu, z nią, gotowa do dzielenia się swoją największą chwałą, chwalebnym osiągnięciem. I choć wszelkie prawa podpowiadały Yvette, że wszystko może być tylko snem, igrającym wokół jej własnego ciała, gdy kryło się w fałdach zmiętej pościeli, ten chłód ściągał ją na ziemię i pozwalał uwierzyć w zasłyszane słowa. Kojąco sprowadzał wszystko do normalności. Tak, jak jej własne ciepło, otulające Deirdre.
W pierwszym odruchu pragnęła odpowiedzieć, wyrazić swoje delikatne oburzenie - nie wątpiła przecież, że pod przewodnictwem Tsagairt zdoła wspiąć się wyżej. Rozchyliła usta, lecz zrezygnowała, nabierając jedynie trochę powietrza w cichym westchnieniu i pokręciła głową, jakby kończyła zamiar stwierdzeniem nieważne. Nie potrafiła przewidzieć, co wydarzy się w przyszłości, nie była zdolna do określenia, jak potoczą się jej losy w organizacji, nie była pewna, czy chciałaby wspinać się wyżej. Wiedziała zbyt mało, by zaprzeczać i wykładać przyjaciółce, że znajdzie się wśród bliższego grona, jeśli tylko zapragnie. Jeśli podobne plany miały ułożyć się w jej głowie - było na to zdecydowanie zbyt wcześnie, lecz nie potwierdziła też pokornie, że pozostanie w drugim rzędzie.
Zaaferowana swoim małym sukcesem nie zwracała uwagi na podwinięty materiał czy nagłe wzbicie się w powietrzu zapachu perfum, wypełniającym całe pomieszczenie - była do niego tak przyzwyczajona, że wyczuwała świeżą woń wyłącznie przy porannej toalecie, gdy mgliście opadała na gładką skórę. Była ślepa na wzrok Deirdre, przed sobą mając jedynie połyskliwą ciecz, zdolną zmrozić krew w żyłach. Wyczekiwała jej reakcji, łaknęła pochwały z jej ust, jak w przeszłości, podczas ćwiczeń uroków, które teraz wydawały się nieskomplikowane. Szczególnie mając za tło czarnomagiczne klątwy. Krótki przebłysk światła zatańczył z zielenią tęczówek, jeszcze odrobinę trącając żywe spojrzenie - tak niepodobne do senności, w jakiej zastała ją po przybyciu. Reakcję wyłapała z ciemnych oczu, na które fioletowe światło także rzuciło drobne iksry, akcentując cichą dumę. Kąciki ust Blythe uniosły się wyżej, w szczerej radości, podczas słów odbitych w jej kierunku. Brzmiały jak piękne wyróżnienie. Czy coś mogło schlebiać jej bardziej niż przyrównanie do płynnej niezależności, do ogromnej mocy, jaka tkwiła w małej fiolce? Słuchała, w milczeniu, niepodobnym do siebie - w tak wielki zachwyt wpędzona wszystkimi wyobrażeniami, ustawiającymi się w rządku na komendę Dei. Zadrżała, kolejny raz czując chłód, jej obecność tak blisko, żywo, w subtelnym geście wyczuwając sedno ich znajomości, czując jak przenika na wskroś, przepływa przez skórę, dociera do samego serca, poruszonego cichymi słowami - poruszyła się lekko, instynktownie, nieznacznie przechylając głowę i odsłaniając jeszcze ciut długiej szyi. Dłoń musnęła ramię, skryte pod czarnymi włosami, które wyczuła pod opuszkami na tle skóry - już nieco cieplejszej - i osunęła się lekko w dół, w ciepłym geście. Pewne spojrzenie i mocne słowa jawiły się kolejnym kontrastem.
- Ufam ci, Deirdre - odpowiedziała łagodnie, lecz pewnie, dłoń prowadząc w górę ramienia. - Wierzę, że jesteś tego świadoma. Jeśli ufasz mi tak samo, znasz moją odpowiedź.
Dlatego szła, jeszcze ostrożnie, nie decydując się na szaleńczy pęd ku sławie i wysokiej pozycji, ku wielkim, przerażająco ogromnym umiejętnościom, ku wszelkiej wiedzy, ku Czarnemu Panu. Nie, potrafiła zachować rozsądek i pozwolić przyjaciółce na oswojenie z nowym otoczeniem, którego miała być częścią. Choć rwała się i ekscytowała, hamowała niecierpliwość, świadoma nie tylko trudności zadania, ale i ryzyka, jakie za sobą niosło. To nie były szkolne potyczki, kończące się krótką interwencją w Skrzydle Szpitalnym. Trzymanie we własnych dłoniach czyjegoś życia, zdrowia, czyjejś duszy, psychiki - trzymanie tego wszystkiego potrzebowało wodzy subtelnych, wyrafinowanych, wymagało dłoni doświadczonych i wyćwiczonych, wprawnych w swej sztuce, by dzieło dokonało się z największą starannością i świadomością. Nie porywała się z motyką na słońce.
Naprawdę ufała w życiu tylko dwóm osobom - matce oraz ciemnowłosej, siedzącej teraz naprzeciw. Chłodnej kobiecie, własnemu przeciwieństwu, negatywowi - zdawała się odległa, funkcjonując w zupełnie innym świecie, żyjąc innym życiem, lecz była - tu, z nią, gotowa do dzielenia się swoją największą chwałą, chwalebnym osiągnięciem. I choć wszelkie prawa podpowiadały Yvette, że wszystko może być tylko snem, igrającym wokół jej własnego ciała, gdy kryło się w fałdach zmiętej pościeli, ten chłód ściągał ją na ziemię i pozwalał uwierzyć w zasłyszane słowa. Kojąco sprowadzał wszystko do normalności. Tak, jak jej własne ciepło, otulające Deirdre.
W pierwszym odruchu pragnęła odpowiedzieć, wyrazić swoje delikatne oburzenie - nie wątpiła przecież, że pod przewodnictwem Tsagairt zdoła wspiąć się wyżej. Rozchyliła usta, lecz zrezygnowała, nabierając jedynie trochę powietrza w cichym westchnieniu i pokręciła głową, jakby kończyła zamiar stwierdzeniem nieważne. Nie potrafiła przewidzieć, co wydarzy się w przyszłości, nie była zdolna do określenia, jak potoczą się jej losy w organizacji, nie była pewna, czy chciałaby wspinać się wyżej. Wiedziała zbyt mało, by zaprzeczać i wykładać przyjaciółce, że znajdzie się wśród bliższego grona, jeśli tylko zapragnie. Jeśli podobne plany miały ułożyć się w jej głowie - było na to zdecydowanie zbyt wcześnie, lecz nie potwierdziła też pokornie, że pozostanie w drugim rzędzie.
Zaaferowana swoim małym sukcesem nie zwracała uwagi na podwinięty materiał czy nagłe wzbicie się w powietrzu zapachu perfum, wypełniającym całe pomieszczenie - była do niego tak przyzwyczajona, że wyczuwała świeżą woń wyłącznie przy porannej toalecie, gdy mgliście opadała na gładką skórę. Była ślepa na wzrok Deirdre, przed sobą mając jedynie połyskliwą ciecz, zdolną zmrozić krew w żyłach. Wyczekiwała jej reakcji, łaknęła pochwały z jej ust, jak w przeszłości, podczas ćwiczeń uroków, które teraz wydawały się nieskomplikowane. Szczególnie mając za tło czarnomagiczne klątwy. Krótki przebłysk światła zatańczył z zielenią tęczówek, jeszcze odrobinę trącając żywe spojrzenie - tak niepodobne do senności, w jakiej zastała ją po przybyciu. Reakcję wyłapała z ciemnych oczu, na które fioletowe światło także rzuciło drobne iksry, akcentując cichą dumę. Kąciki ust Blythe uniosły się wyżej, w szczerej radości, podczas słów odbitych w jej kierunku. Brzmiały jak piękne wyróżnienie. Czy coś mogło schlebiać jej bardziej niż przyrównanie do płynnej niezależności, do ogromnej mocy, jaka tkwiła w małej fiolce? Słuchała, w milczeniu, niepodobnym do siebie - w tak wielki zachwyt wpędzona wszystkimi wyobrażeniami, ustawiającymi się w rządku na komendę Dei. Zadrżała, kolejny raz czując chłód, jej obecność tak blisko, żywo, w subtelnym geście wyczuwając sedno ich znajomości, czując jak przenika na wskroś, przepływa przez skórę, dociera do samego serca, poruszonego cichymi słowami - poruszyła się lekko, instynktownie, nieznacznie przechylając głowę i odsłaniając jeszcze ciut długiej szyi. Dłoń musnęła ramię, skryte pod czarnymi włosami, które wyczuła pod opuszkami na tle skóry - już nieco cieplejszej - i osunęła się lekko w dół, w ciepłym geście. Pewne spojrzenie i mocne słowa jawiły się kolejnym kontrastem.
- Ufam ci, Deirdre - odpowiedziała łagodnie, lecz pewnie, dłoń prowadząc w górę ramienia. - Wierzę, że jesteś tego świadoma. Jeśli ufasz mi tak samo, znasz moją odpowiedź.
you're a chemical that burns, there's nothing but this
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
Potrafiła wiele wyczytać z twarzy Yvette - znała ją długo, i choć początkowo szkolne lata nie przyniosły im nawet odrobiny porozumienia, to nawet (a może zwłaszcza) długie miesiące niechętnego obserwowania się na towarzyskiej arenie Hogwartu, pozwoliły Deirdre na pewne oswojenie półwili. Umieszczenie jej w odpowiednim kontekście, utrwalenie schematów, wzmocnienie synestezji: zapamiętywała ją przecież każdym ze zmysłów. Bodźce mieszały się ze sobą, skrzyły wiosennym, świeżym zapachem, lśniły wilgotną słodyczą, oblepiały cichym szeptem. Zmarszczenie prostego nosa, gdy na długim stole pojawiała się znienawidzona potrawa. Lekkie poszarzenie skóry - mogła zauważyć je jedynie nieprzychylnie nastawiona do Yv rówieśniczka - podczas zimowych niedoborów świeżych owoców. Perlisty śmiech w odpowiedzi na poetyczne amory starszego, przystojnego Krukona. Ciemnozielona, jedwabna apaszka, zawiązana we włosach, akcentująca barwę oczu. Lekki krok, którym zbiegała do lochów, na zajęcia z eliksirów; wyprostowane plecy, złote kosmyki spływające po ramionach - widywała je często, siedząc tuż za nią. Urwane w połowie słowa, aura półwilego uroku unosząca się w tłumie uczniów, zdecydowane szarpnięcie zasłony tuż przy łóżku, gdy tylko Deirdre pojawiała się w sypialni: to i cała setka innych detali. Drobnostek, układających się w pełen obraz, chwiejny, jak w magicznym kalejdoskopie, lecz za każdym razem łączący się z tych samych elementów. Nadzwyczajnego czaru, umiejętności zjednywania sobie ludzi, ambicji, alchemicznej pasji, naturalnej kokieterii, a także troskliwej czułości. Poznała je dopiero później, odsłaniając się przed Yvette powoli, ale całkowicie i z pełną wzajemnością. Wyczuwała nastroje Blythe, przewidywała wybuchy emocji, kojąc je zawczasu lub przyglądając się im z niemałą fascynacją. Teraz także spodziewała się buntowniczego zaprzeczenia, odruchowej, nieco kapryśnej skargi - zauważyła rozchylenie warg i krótki błysk w szmaragdowych oczach, które nie przemieniły się jednak w werbalny sprzeciw. Dobrze - nie chciała wtłaczać do głowy Yv podstaw, straszyć dokładniejszymi opowieściami o tym, co może ją spotkać. Na to przyjdzie pora później, gdy stanie pewniej na obcym, czarnym, martwym gruncie mrocznej magii; gdy po raz pierwszy sprawi komuś prawdziwy ból, ześle nieodwracalne cierpienie. Być może bezpośrednio, na pewno: przy pomocy swych alchemicznych zdolności, wlewających w spragnione usta ofiar czystą torturę. Chciała to zobaczyć, być świadkiem upłynniania potęgi. Drobne, ciepłe dłonie Blythe nie miały skalać się krwią, przynajmniej nie bezpośrednio, ale potrafiły czynić cuda. Ingrediencje, fazy Księżyca, odpowiednia lecznicza kolejność, liczba nacięć na korzeniach magicznych składników: wszystko to było dla Deirdre czymś zupełnie niezrozumiałym; nigdy nie odnajdywała się na ścieżce eliksirów, na której to Blythe od zawsze wiodła prym. I miała to wykorzystać, dla dobra ich wszystkich i nowego świata, zbudowanego na kościach tych niegodnych uczestniczenia w tej sprawiedliwej zmianie.
Pojmowała to, z pewnością, lecz w Tsagairt odezwał się cichy, nieco zdradliwy podszept niepokoju. Nie o jej los, raczej o pewną marzycielską naiwność, jaką mogła się kierować w wyobrażeniach swojej działalności wśród Rycerzy Walpurgii. Lekkomyślność nie była pierwszą cechą, jaką przypisałaby Yvette, lecz w tak brutalnym świecie chciała trzymać ją jak najbliżej siebie, w odpowiednim momencie stopując ambitne sięganie po więcej. Budowanie latami zaufanie stanowiło jednak mocną podporę do złagodzenia wkradającej się niepewności. Pozostawała uważna, spokojna, wpatrując się w nią bez uśmiechu. Ciepłe palce, muskające ramię nieco ją rozpraszały - od dawna nie czuła na sobie dotyku tak delikatnego, spokojnego, wręcz w swej zapomnianej łagodności dzikiego.
- Uznam to za obietnicę - odpowiedziała, nie kryjąc lekkiego niezadowolenia; wolała usłyszeć prosty, urzędniczy komunikat niż odwoływać się do emocji, nie dlatego, że były mniej prawdziwe, a dlatego, że potrzebowała pewnych ram. Twardszych i o ostrzejszych kantach od tych dotychczasowych: najbliższej przyjaciółce, mimo wszystko, mogła się sprzeciwić, ulegając fanaberiom, wpływom lub po prostu podszeptom własnego serca. Rozsądnie odsuwała jednak te ciemniejsze chmury wątpliwości: wierzyła, że w razie ewentualnej niesubordynacji bez problemu poradzi sobie z półwilą: nawet tą konkretną, znaczącą dla niej naprawdę wiele.
- Przed tobą dużo wyzwań i trudności, o których nie masz jeszcze pojęcia- ostrzegła jeszcze cicho, unosząc powoli chłodną dłoń. Musnęła nią czule jej jeszcze zarumieniony od snu policzek, trochę pieszczotliwie, trochę karcąco. - Dlatego korzystajmy z złudnie spokojnych chwil odpoczynku - dodała, pomijając kulturalne pytania o zaoferowanie gościny. W domu Blythe mimo wszystko nie czuła się swobodnie, obecność członków rodziny ciążyła, ale teraz: nikt nie miał pojęcia, że tutaj jest. Nie zamierzała wracać do siebie; ponownie pchnęła lekko Yvette na miękką pościel, samej przeciągając się krótko, leniwie, wręcz porannie: jakby właśnie wstawała z łóżka a nie wsuwała się pod przyjemnie ciężki, pachnący krochmalem i cytrusami materiał kołdry. Tuż obok Blythe; złote, puszyste włosy zmieszały się z tymi, lejącymi się czarną falą na białe poduszki a Deirdre ledwie powstrzymała się od cichego, zadowolonego pomruku. I chociaż wszystko wokół zdawało się chwiać i zapowiadać najgorsze: czując ciepłe, kobiece ciało tuż obok, uspokajała się, odprężała, wygodniej wtulając się w poduszki i opierając czoło na rozgrzanym ramieniu Yv. - Opowiedz mi więcej o tym eliksirze - zażądała cicho, chcąc zasnąć wsłuchana w jej śpiewny ton, zdobywający w sekundę serca, przenoszący do innego świata. Mogłaby słuchać go godzinami, tak jak teraz, gdy śmiercionośna opowieść snuła się przed przymkniętymi oczami najokrutniejszymi obrazami, wywołującymi na jej twarzy senny uśmiech. Spokojny, mimo ciążącej na niej poważnej odpowiedzialności.
Pojmowała to, z pewnością, lecz w Tsagairt odezwał się cichy, nieco zdradliwy podszept niepokoju. Nie o jej los, raczej o pewną marzycielską naiwność, jaką mogła się kierować w wyobrażeniach swojej działalności wśród Rycerzy Walpurgii. Lekkomyślność nie była pierwszą cechą, jaką przypisałaby Yvette, lecz w tak brutalnym świecie chciała trzymać ją jak najbliżej siebie, w odpowiednim momencie stopując ambitne sięganie po więcej. Budowanie latami zaufanie stanowiło jednak mocną podporę do złagodzenia wkradającej się niepewności. Pozostawała uważna, spokojna, wpatrując się w nią bez uśmiechu. Ciepłe palce, muskające ramię nieco ją rozpraszały - od dawna nie czuła na sobie dotyku tak delikatnego, spokojnego, wręcz w swej zapomnianej łagodności dzikiego.
- Uznam to za obietnicę - odpowiedziała, nie kryjąc lekkiego niezadowolenia; wolała usłyszeć prosty, urzędniczy komunikat niż odwoływać się do emocji, nie dlatego, że były mniej prawdziwe, a dlatego, że potrzebowała pewnych ram. Twardszych i o ostrzejszych kantach od tych dotychczasowych: najbliższej przyjaciółce, mimo wszystko, mogła się sprzeciwić, ulegając fanaberiom, wpływom lub po prostu podszeptom własnego serca. Rozsądnie odsuwała jednak te ciemniejsze chmury wątpliwości: wierzyła, że w razie ewentualnej niesubordynacji bez problemu poradzi sobie z półwilą: nawet tą konkretną, znaczącą dla niej naprawdę wiele.
- Przed tobą dużo wyzwań i trudności, o których nie masz jeszcze pojęcia- ostrzegła jeszcze cicho, unosząc powoli chłodną dłoń. Musnęła nią czule jej jeszcze zarumieniony od snu policzek, trochę pieszczotliwie, trochę karcąco. - Dlatego korzystajmy z złudnie spokojnych chwil odpoczynku - dodała, pomijając kulturalne pytania o zaoferowanie gościny. W domu Blythe mimo wszystko nie czuła się swobodnie, obecność członków rodziny ciążyła, ale teraz: nikt nie miał pojęcia, że tutaj jest. Nie zamierzała wracać do siebie; ponownie pchnęła lekko Yvette na miękką pościel, samej przeciągając się krótko, leniwie, wręcz porannie: jakby właśnie wstawała z łóżka a nie wsuwała się pod przyjemnie ciężki, pachnący krochmalem i cytrusami materiał kołdry. Tuż obok Blythe; złote, puszyste włosy zmieszały się z tymi, lejącymi się czarną falą na białe poduszki a Deirdre ledwie powstrzymała się od cichego, zadowolonego pomruku. I chociaż wszystko wokół zdawało się chwiać i zapowiadać najgorsze: czując ciepłe, kobiece ciało tuż obok, uspokajała się, odprężała, wygodniej wtulając się w poduszki i opierając czoło na rozgrzanym ramieniu Yv. - Opowiedz mi więcej o tym eliksirze - zażądała cicho, chcąc zasnąć wsłuchana w jej śpiewny ton, zdobywający w sekundę serca, przenoszący do innego świata. Mogłaby słuchać go godzinami, tak jak teraz, gdy śmiercionośna opowieść snuła się przed przymkniętymi oczami najokrutniejszymi obrazami, wywołującymi na jej twarzy senny uśmiech. Spokojny, mimo ciążącej na niej poważnej odpowiedzialności.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Yvette nie próbowała blefów i nie ćwiczyła kłamstwa więcej, niż musiała, niż narzucała jej to sytuacje oraz ich szczególne okoliczności, dlatego nie przodowała w ukrywaniu swoich odczuć. W dużej mierze pozwalała im jaśnieć w wyrazach twarzy, tlić się w spojrzeniu i wykrzywiać usta w grymasy oraz uśmiechy o najróżniejszych umaszczeniach, ekspresja była dla niej naturalna, wiązała się bezpośrednio z impulsywnością, była zbyt ulotna, chwilowa, by pragnęła nad nią panować. Nie była więc trudna w odbiorze, szczególnie zdolni obserwatorzy potrafili przebić się przez lichy mur obronny, lecz lata spędzone z Deirdre, powolne postępy we wzajemnym rozumieniu, przenikające się swobodnie sfery życia, zaowocowały jeszcze większą harmonią, dotarciem do szczegółów, do których reszta świata nie miała dostępu. Blythe z kolei mogła pochwalić się niemałym osiągnięciem, w pewnym sensie oswajając ciemnowłosą, zdobyła jej zaufanie - co przecież łatwe nie było - i powoli uczyła otwierać się z pewnymi sprawami. Nieśmiałe początki rozmów ewoluowały w długie dyskusje. Do dziś pamiętała wiosenne spacery, w trakcie których obowiązkowo zatrzymywały się w miejscu odosobnionym, dosyć odległym - lecz wciąż nad chłodną wodą, pod ulubionym drzewem Tsagairt, w zbawiennym cieniu. Yvette uwielbiała wtedy stąpać po trawie boso, kręcąc się wokół, ćwicząc i rzucając przypadkowe uwagi na różne tematy, a podzielna uwaga Deirdre dzielnie owe wtrącenia znosiła, umożliwiając też skupienie się na aktualnie przeglądanej książce. Znajomy z pierwszych lat dźwięk zaciąganych kotar wcale nie przestał im towarzyszyć, jednak z upływem czasu nabrał zupełnie innego charakteru, za każdym razem subtelnie oddając nastrój półwili, materiał zaś zamiast skrywać jej postać, odsłaniał ją, gotową do przywitania przyjaciółki świeżą, niewiarygodną nowiną, stresem przed testem z transmutacji albo kapryśnym żądaniem natychmiastowej rozmowy. Pamiętała, jak trudne było przebicie się przez opanowanie dziewczyny, jak dzielnie uczyła się czytać jej reakcje, które niezmiernie fascynowały, nawet w swej prostocie. Również wiedziała dużo, znacznie więcej na jej temat, niż wiedział świat. I wciąż, nawet przez pryzmat zmian, nie mogła odciąć dawnej Dei, jej Dei od istoty z twardszym sercem. Były dla siebie pierwiastkiem codzienności w nieczystym świecie.
Rozumiała powagę, przywykła do niej przez te wszystkie lata i nawet po dłuższych rozłąkach spodziewała się podobnych momentów. Nie lekceważyła słów przyjaciółki, nie traktowała ich jak lekkich zobowiązań, ale nie mogła powstrzymać delikatnego uśmiechu, wzbijającego w górę pył wspomnień. Pokręciła ledwo zauważalnie głową, westchnęła cicho i wystosowała poważniejsze spojrzenie, kwitując je krótkim - Obiecuję - by wszystko było na miejscu, według skrupulatnie ułożonego i wyobrażonego planu.
Przekornie miała ochotę odpowiedzieć "Dei, przestań. Będzie super!", ale nie zdobyła się na tak nieodpowiednią reakcję. Kilka lat wcześniej podobne słowa mogłyby wypłynąć z jej ust - entuzjastyczne, wyczekujące. Teraz jednak postrzegała świat inaczej, a sprawę faktycznie miała za śmiertelnie poważną, dlatego nawet nie próbowała uszczuplać jej wagi, czym niewątpliwie rozdrażniłaby kobietę. Bez najmniejszego protestu pozwoliła przeforsować się pod kołdrę, wciąż rozbudzona wizją najbliższej przyszłości i zadowolona, że Deirdre nie zamierza wracać do siebie - z pewnością nie pozwoliłaby jej na to, żądając odpoczynku na miejscu, ale skoro nie musiała tego robić - tym lepiej. Uśmiechnęła się pod nosem, przez chwilę wyszukując w myślach najmniej ciekawych fragmentów o eliksirze, by spokojnym głosem snuć niedługą opowieść. Gdyby chciała, mogłaby zrobić z niej porywający wywód, ale główny zamiar tkwił głównie w odprowadzeniu ciemnowłosej w objęcia snu.
|ztx2
Rozumiała powagę, przywykła do niej przez te wszystkie lata i nawet po dłuższych rozłąkach spodziewała się podobnych momentów. Nie lekceważyła słów przyjaciółki, nie traktowała ich jak lekkich zobowiązań, ale nie mogła powstrzymać delikatnego uśmiechu, wzbijającego w górę pył wspomnień. Pokręciła ledwo zauważalnie głową, westchnęła cicho i wystosowała poważniejsze spojrzenie, kwitując je krótkim - Obiecuję - by wszystko było na miejscu, według skrupulatnie ułożonego i wyobrażonego planu.
Przekornie miała ochotę odpowiedzieć "Dei, przestań. Będzie super!", ale nie zdobyła się na tak nieodpowiednią reakcję. Kilka lat wcześniej podobne słowa mogłyby wypłynąć z jej ust - entuzjastyczne, wyczekujące. Teraz jednak postrzegała świat inaczej, a sprawę faktycznie miała za śmiertelnie poważną, dlatego nawet nie próbowała uszczuplać jej wagi, czym niewątpliwie rozdrażniłaby kobietę. Bez najmniejszego protestu pozwoliła przeforsować się pod kołdrę, wciąż rozbudzona wizją najbliższej przyszłości i zadowolona, że Deirdre nie zamierza wracać do siebie - z pewnością nie pozwoliłaby jej na to, żądając odpoczynku na miejscu, ale skoro nie musiała tego robić - tym lepiej. Uśmiechnęła się pod nosem, przez chwilę wyszukując w myślach najmniej ciekawych fragmentów o eliksirze, by spokojnym głosem snuć niedługą opowieść. Gdyby chciała, mogłaby zrobić z niej porywający wywód, ale główny zamiar tkwił głównie w odprowadzeniu ciemnowłosej w objęcia snu.
|ztx2
you're a chemical that burns, there's nothing but this
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
it's the purest element, but it's so volatile
feel it on me, love; see it on me, love
strangeness and charm
Pokój Yvette
Szybka odpowiedź