Wejście do redakcji
AutorWiadomość
Wejście do redakcji
Wejścia do redakcji Walczącego Maga strzeże ręcznie kuta przez najlepszych magicznych rzemieślników brama, skutecznie utrudniająca intruzom przedostanie się za jej podwoje. Aby dostać się do wewnątrz należy podać hasło, zmieniane raz w tygodniu i najczęściej będące manifestem wyższości czystej krwi. W przypadku drugiej błędnej próby jego odgadnięcia, brama zaczyna rosnąć, jej zwieńczenia się wyostrzają, aby zniechęcić ewentualnego obcego przed podjęciem się fizycznego sforsowania zabezpieczeń.
Belvina & Jayden
28 stycznia 1958
« To nieszczęście, że tak mały odstęp dzieli czas, gdy jesteśmy zbyt młodzi, od czasu, gdy jesteśmy zbyt starzy. »
Trzynaście minut po pierwszej Jayden znajdował się na ulicy Pokątnej. Nie miał szczególnych planów, by przebywać tam dłużej, niż było to konieczne, ale wiedział, że zbliżające się sympozjum nie mogło zostać porzucone. Plany, które mieli razem z właścicielem Książnicy Obskurus były już w zaawansowanym stadium, a co za tym szło, prace się jedynie zaostrzały. O pochodzeniu magii okazało się pozycją wzbudzającą dużą kontrowersję, a za dużą kontrowersją szły również wykupowane egzemplarze. Dlatego też Vane musiał liczyć się z kolejną falą listów pochodzącą nie tylko z brytyjskiej sceny naukowej. Po zjeździe w Genewie nawiązał wiele znajomości, ale nie był w stanie skupić się na nich tak, jakby sobie tego życzono. Nie wspominając o piętrzących się na jego biurku kopertach... Profesor miał wystarczająco dużo na głowie ze zmianami wprowadzanymi przez Ministerstwo Magii do szkolnictwa, dorastającymi synami, Maeve, Roselyn, braćmi Doe, Sheilą, echem Genewy... Jeśli było coś, co mogło poczekać, była to korespondencja tycząca się wyjaśnienia spektrum czy walki z argumentami mającymi obalać jego odkrycia oraz postawione tezy. Konserwatyści atakowali go tak często, jak chwalili. I chociaż linia obrony była konieczna w swojej istocie, to mężczyzna nie był w stanie się rozdzielić. Jego życie skupiało się teraz wokół rodziny i musiał z czegoś zrezygnować, aby nie upaść pod ciężarem brzemienia. Oczywiście zdawał sobie sprawę, iż łatwiej byłoby mu żyć i radzić sobie z rzeczywistością w parze, lecz temat małżeństwa starał się trzymać na dystans. Była to kolejna kwestia do rozwikłania, bo przecież nie był naiwny. Doskonale wiedział, iż czas mu się kończył — mimo to w obliczu zagrożenia wolności edukacyjnej nie mógł pozostać obojętny. Z dużym zaangażowaniem oraz motywacją zamierzał walczyć z wprowadzonymi do szkoły zmianami, nierównościami oraz pomówieniami. Nawet jeśli miał się tym zająć sam jeden, nie zamierzał rezygnować. Organizowane sympozjum miało być niemniej również dostrzeżeniem nastawienia społeczeństwa wobec nauki. Wobec odkryć. Wobec możliwości. Jako nauczyciel Jayden nigdy nie miał zatracić świadomości skierowanej ku edukacji oraz poszerzania spektrum. Z dorosłymi było ciężej, bo na wiele tematów mieli swoje własne, wykrystalizowane poglądy. Nieczęsto pozbawione sensu, lecz umysł potrafił dopasować fakty do teorii w zależności od potrzeb. Vane musiał jednak patrzeć także na starszych, by zobaczyć, jak wychowywali się jego podopieczni. Zajęty swoimi sprawami nawet nie zauważył, gdy potrącił nieznanego, dość zaaferowanego czymś mężczyznę, który sam nie patrzył, gdzie szedł. Jayden odbił się delikatnie od niego ramieniem, ale krok wystarczył, aby trafił na wystający, koci łeb pod stopami, a wynik zaprowadził go wprost na idącą obok kobietę. Materiał na ramieniu, za który złapał delikatnie, acz znacznie, uświadomił go o dobrym położeniu materialnym kobiety, ale nie dane było mu wykraść dłuższego momentu obserwacji. Zauważyłby wtedy, że nie miał do czynienia z kimś z niższych sfer — biednych, chorych i głodnych na londyńskich ulicach nie brakowało — a jego wybawicielka była mu zdecydowanie bliższa niż mógł sądzić. Zapach perfum poinformowałby go o tym, co znał, a co było szpitalnym korytarzem. Wszystko działo się jednak dość szybko, dlatego też astronom nie miał czasu na spokojne zapoznanie się z realiami. Niebo pociemniało, zapachy się zmieniły, na twarzy Vane mógł poczuć pierwsze krople deszczu. Gwałtowna zmiana pogody i zaciemnienie były dziwne, lecz nie one zwróciło wpierw uwagę profesora, któremu zależało najbardziej na wyjaśnieniu sytuacji z nieznajomą oraz przeproszenie za swoją nieporadność. I chociaż wywołaną przez kogoś innego, jako mężczyzna i człowiek znający dobre obyczaje Jayden wiedział, co powinien był zrobić. Jego dłoń rozstała się więc z rękawem kobiecej sukni, dystans zwiększył się, a jego ciało nie znajdowało się tak blisko drugiego, jak jeszcze chwilę wcześniej. - Najmocniej przepraszam. Ja... - zdołało mu się wyrwać, gdy snop zielonego zaklęcia przeszył powietrze tuż nad głową kobiety, a głośny krzyk rozległ się za jego plecami. Czy to dlatego instynktownie na powrót złapał kobiece ramię, by przyciągnąć ją bliżej? Wszak ulica, na której aktualnie stali, w niczym nie przypominała Pokątnej sprzed kilku sekund.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie lubiła spóźnień, będąc pod tym względem surowa zarówno wobec siebie, jak i dla innych. Dlatego czuła cień zirytowania, kiedy cenne minuty tego dnia, uciekały jej przez palce z nie jej winy. Kąciki ust, mimo że unosiły się w grzecznym uśmiechu, nie ukrywały zdenerwowania. Spojrzenie było pełne dezaprobaty, słowa kąśliwe bardziej niż zwykle. Zazwyczaj dostrzegała problem zbyt krótkiej doby oraz zbyt wielu rzeczy do zrobienia. Mogła poświęcić godziny przeznaczone na sen, ale jako uzdrowiciel wiedziała dobrze, że to nie rozsądne, a ten błąd dawniej popełniała wielokrotnie. Teraz uparcie unikała podobnego funkcjonowania, cały czas na nogach, cały czas w ruchu i bez odpoczynku. Dlatego właśnie dzisiejszego dnia, próbowała dopiąć wszystko. Kończąc pracę, zdążyła zahaczyć mieszkanie, a później zgodnie z obietnicą spotkać się z dawno niewidzianą krewną, której miała pomóc. Wtedy właśnie złapała pierwszy poślizg, który zmusił ją do pośpiechu, a za nimi kolejne. Trzynasta trzynaście zastała ja na Pokątnej. Mijała ludzi, nie poświęcając nikomu większej uwagi, szybki krok zdradzał pośpiech, podkreślany przez rytmiczny dźwięk obcasów. Smukłe dłonie przywykłe do dzierżenia różdżki i niesienia pomocy, wcisnęła w kieszenie ciepłego płaszcza. Zimno było dokuczliwe, sprawiając, że na policzkach pojawiał się delikatny rumieniec, spowodowany temperaturą. W duchu marzyła już, aby wrócić do domu, wziąć ciepłą kąpiel i zakopać się w pościeli. Jeśli szczęście dopisze, nawet nie sama, chociaż powątpiewała nieco, aby dziś udało się zastać w mieszkaniu, tego, z którym ostatnimi tygodniami dzieliła życie. Coraz mniej dziwnie było polegać na kimś, przestać wątpić i spoglądać ostrożnie. Zaufanie było czymś, co nigdy nie przychodziło jej łatwo, ale tym razem zadziałało w pełni. Przestała obawiać się zawodu, zaakceptowała wszystkie mankamenty i przeszkody, które w większości sama wymyślała. Taka już była, czasami zbyt uparta w błędnym zdaniu, ale liczyło się tylko to... że było jej.
Poderwała głowę do góry, odrywając zamyślone spojrzenie z ziemi, przyprószonej śniegiem. Coś w polu widzenia wyrwało ją z pewnej nieobecności, którą zdradzała. Zauważyła potykającego się mężczyznę na chwilę przed tym, jak zamknął palce na jej przedramieniu. Ciemne tęczówki spoczęły na męskiej dłoni, zdążyły prześlizgnąć się na znajomą twarz, zanim otaczający ich świat zmienił się.
Zamrugała szybko, kiedy pierwsze krople deszczu spotkały się ze skórą twarzy. Rozchyliła lekko usta, chcąc coś powiedzieć, ale żadne słowo nie padło. Ledwie rejestrowała obecność mężczyzny obok, to jak blisko niej stał, zdecydowanie zbyt blisko i nadal ją trzymał. O wiele bardziej skupiła się na otoczeniu, niedrażniącym już jasnością potęgowaną przez leżący śnieg. Było ciemno, pochmurnie, mrocznie. Zaskoczona, tkwiła w bezruchu, niemo akceptując wszystko, co miało miejsce.
Uniosła uważne spojrzenie na twarz Jaydena, kiedy tylko odezwał się.
- Nie...- urwała, kiedy tuż nad głową przeleciała wiązka zaklęcia. Zielona łuna sprawiła, że wzdrygnęła się delikatnie, a cichy pisk wyrwał się z gardła. Krzyk gdzieś za plecami Vane zwrócił jej uwagę, podobnie, jak coraz głośniejsze dźwięki otoczenia. Tego było za dużo, zdecydowanie za dużo.
Ponowny chwyt sprawił, że spięła się zauważalnie, jakby chciała wyrwać. Obejrzała się za siebie, by chwilę później naprzeć lekko na znajomego mężczyznę i chcąc zmusić go, aby cofnął się w boczną uliczkę. Nie chciała stać na środku ulicy, kiedy świat na około wydawał się obcy, chaotyczny i dziwnie brutalny, nawet w porównaniu do tego, co działo się przez ostatnie kilkanaście miesięcy w Anglii.- Co Ty zrobiłeś.- rzuciła cicho z niezrozumieniem, spoglądając na Jaydena. Coś przecież musiał, złapał ją za ramię i wszystko się zmieniło. Chciała odpowiedzi, miała prawo tego żądać.
Poderwała głowę do góry, odrywając zamyślone spojrzenie z ziemi, przyprószonej śniegiem. Coś w polu widzenia wyrwało ją z pewnej nieobecności, którą zdradzała. Zauważyła potykającego się mężczyznę na chwilę przed tym, jak zamknął palce na jej przedramieniu. Ciemne tęczówki spoczęły na męskiej dłoni, zdążyły prześlizgnąć się na znajomą twarz, zanim otaczający ich świat zmienił się.
Zamrugała szybko, kiedy pierwsze krople deszczu spotkały się ze skórą twarzy. Rozchyliła lekko usta, chcąc coś powiedzieć, ale żadne słowo nie padło. Ledwie rejestrowała obecność mężczyzny obok, to jak blisko niej stał, zdecydowanie zbyt blisko i nadal ją trzymał. O wiele bardziej skupiła się na otoczeniu, niedrażniącym już jasnością potęgowaną przez leżący śnieg. Było ciemno, pochmurnie, mrocznie. Zaskoczona, tkwiła w bezruchu, niemo akceptując wszystko, co miało miejsce.
Uniosła uważne spojrzenie na twarz Jaydena, kiedy tylko odezwał się.
- Nie...- urwała, kiedy tuż nad głową przeleciała wiązka zaklęcia. Zielona łuna sprawiła, że wzdrygnęła się delikatnie, a cichy pisk wyrwał się z gardła. Krzyk gdzieś za plecami Vane zwrócił jej uwagę, podobnie, jak coraz głośniejsze dźwięki otoczenia. Tego było za dużo, zdecydowanie za dużo.
Ponowny chwyt sprawił, że spięła się zauważalnie, jakby chciała wyrwać. Obejrzała się za siebie, by chwilę później naprzeć lekko na znajomego mężczyznę i chcąc zmusić go, aby cofnął się w boczną uliczkę. Nie chciała stać na środku ulicy, kiedy świat na około wydawał się obcy, chaotyczny i dziwnie brutalny, nawet w porównaniu do tego, co działo się przez ostatnie kilkanaście miesięcy w Anglii.- Co Ty zrobiłeś.- rzuciła cicho z niezrozumieniem, spoglądając na Jaydena. Coś przecież musiał, złapał ją za ramię i wszystko się zmieniło. Chciała odpowiedzi, miała prawo tego żądać.
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
« To nieszczęście, że tak mały odstęp dzieli czas, gdy jesteśmy zbyt młodzi, od czasu, gdy jesteśmy zbyt starzy. »
Najprawdopodobniej gdyby powiedziano mu o tym, co się wydarzy, nie uwierzyłby. Owszem — słyszał o pojęciu podróży w czasie, lecz jeśli takowa koncepcja w ogóle istniała, była silnie strzeżona i niedostępna. Z naukowych, moralnych oraz logicznych pobudek podobne eksperymenty uznane były za zbyt niebezpieczne i nieetyczne. Wszak wiele osób mogłoby chcieć to wykorzystać dla własnych celów, nawet jeżeli kierowaliby się dobrymi intencjami. Kto nie miał wszak bliskiej osoby, którą chciałby odzyskać? Kto nie chciałby spędzić więcej czasu z dawno zmarłymi dziadkami? Kto nie chciałby zapobiec czemuś, co dla niego miało katastrofalne skutki? Ludzie pragnęliby eksplorować dalej i silniej, nie znając jednak konsekwencji swych działań. Zamieszanie z czasem było niezbadane oraz nieodkryte z jakichś konkretnych względów. Oczywiście istniało hipotetycznie w sferze kosmicznej, gdzie numerologia, anatomia oraz astronomia — jeszcze tylko na papierze — ale łączyły ze sobą fakty, najprawdopodobniej wysuwając prawdziwą tezę o paradoksie bliźniąt. Lub właściwie paradoksie zegarowym mającym udowodnić, iż czas płynął inaczej na orbicie, a inaczej na Ziemi. Była to jednak odmienna koncepcja, naturalna koncepcja w przeciwieństwie do tego, jaki mógł zostać wyciągnięty ze skumulowanej magii w zmieniaczu czasu. Wydawała się jednak wymykać podstawowym założeniom oraz budzić wiele mieszanych uczuć. Jayden znał hipotetyczne działania oraz historię, jak zapewne większość czarodziejów, ale nigdy praktyczne zastosowanie. Takowe wynaturzenie nie powinno nigdy się wydarzyć, dlatego dla kogoś takiego jak Vane — związanego z nauką, ale równocześnie wierzącego i postępującego zgodnie z etyką nie tylko zawodową, lecz także i życiową — podobne eksperymenty nigdy nie powinny mieć miejsca. Wiedział jednak także o kolejnym z paradoksów, jakie w trakcie rozmyślań o owej idei przyszły mu do głowy — że skoro wehikuł czasu miał istnieć w przyszłości, podobnie jak podróże w czasie, to obie rzeczy już się wydarzyły. To jednak nie były aktualne rozmyślania profesora, ale te trwające zostały również przerwane przez zderzenie z obcym mężczyzną. Ów moment zapoczątkował całą feerię innych i niczym domino krok profesora zawahał się, jego dłoń zetknęła z materiałem obcego ubrania, nagły deszcz uderzył w jego twarz, podobnie jak znajomy zapach brutalnie zakłócony promieniem śmiertelnego zaklęcia. Kobieca sylwetka naparła na niego, zmuszając go do postąpienia kolejnego kroku. Do przerwania chaosu myśli i skierowania się instynktem, który kazał odsunąć się od zagrożenia. I tak też się stało. Gdy zniknęli w bocznej alejce, nie zatrzymali się tylko tam. Jayden — pomimo oczywistego szoku — szedł dalej przed siebie, obijając się o zalegające, wywrócone kosze, połamane miotły, odpryski ścian z budynków. Trzymał wciąż Belvinę za rękę, gdy w ferworze rozpoznał jej rysy i nieznajoma kobieta nabrała wyrazu. Nie mieli jednak czasu na zebranie myśli, zorientowanie się w sytuacji. Głosy za ich plecami sprawiły, że przyspieszył, zatrzymując się dopiero wówczas, gdy hałas lekko zelżał, a profesor zdał sobie na powrót sprawę, że nie był sam, a kobiecy głos kazał mu zejść na ziemię.
Co ty zrobiłeś?
Zamrugał parę razy w konsternacji. - Ja... - zaczął, próbując połapać się w swoich myślach, które gnały jak szalone. Uspokoić oddech, który powodował gwałtowne falowanie klatki piersiowej. To nie było takie łatwe, bo nie miał bladego pojęcia, co właśnie miało miejsce. Czemu to się działo? Jak to się działo? Gdzie byli? I dlaczego wszystko wyglądało na zdewastowane? Nie miał jednak na to czasu, bo krzyk po lewej zwrócił jego uwagę. Równocześnie z sięgnięciem po różdżkę, która momentalnie znalazła się w dłoni czarodzieja. Było ciemno, jednak błyski i słabe światła latarni z bocznych ulic pozwoliły zauważyć cienie zbliżające się w ich kierunku. Czyje? Jayden nie chciał się przekonać.
- Tam poszli!
Kolejny głos dało się słyszeć również z drugiej strony, a więc byli odcięci z obu kierunków. Kroki coraz bliższe, cienie zmniejszające niebezpiecznie dystans. Profesor spojrzał na Belvinę, wyłapując jej wzrok. - Zamknij oczy! - nakazał, nie chcąc, by musiała walczyć z efektami zaklęcia i równocześnie złapał na nowo dłoń czarownicy. Sam zacisnął powieki, tuż przed tym jak silne Radii solis wydobyło się z końca różdżki i rozświetliło ciemną alejkę. Wokół nich rozległy się krzyki bólu, ale astronom nie czekał na rozwój wydarzeń. Tam, gdzie był mur sąsiadującego budynku, przy którym stali, rzucił Porta Creare i na oślep pociągnął za sobą Blythe, by zniknąć za wyczarowanymi na moment drzwiami. Obił sobie boleśnie ramię, ale gdy wyczuł, że znaleźli się wewnątrz, przerwał czar. Jasność za zamkniętymi powiekami rozpierzchła się, a hałasy wytłumiły się — byli bezpieczni. Na ten moment. Otworzył oczy, jednak blask zaklęcia oraz trudność z dostosowaniem się do warunków utrudniły mu początkowo widzenie. Zamrugał jednak parokrotnie, mogąc dostrzec powoli zarysy mebli, ścian, przedmiotów. Po prostu wnętrza opuszczonego, ale wyraźnie odciętego od niebezpieczeństwa mieszkania. Zaraz też odszukał cień znajdującej się niedaleko sylwetki i skierował się ku niej — nawet nie zauważył, kiedy puścił jej dłoń. A może to ona mu się wyszarpnęła? - Belvina? Wszystko dobrze? - spytał zaniepokojony, wyciągając ku niej rękę, chcąc dotknąć jej pleców, ale w połowie drogi zamarł, gdy jego uwagę przyciągnęło coś innego. Na tyle zajmującego, że na moment zapomniał o swojej towarzyszce i przykucnął, by podnieść z ziemi leżącą gazetę. Wielki napis Zamieszki w Londynie przybierają na sile! nie byłby tak szokujący, gdyby nie jeden drobny szczegół. - Niemożliwe... - wyrwało się profesorowi spomiędzy ust, gdy patrzył na datę. Dwudziestego ósmego stycznia tysiąc dziewięćset czterdziestego ósmego.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Rzadko popadała w panikę, nauczona zaciskać zęby i utrzymywać opanowanie, nawet kiedy oddech rwał się próbując przyspieszyć. Złudnie dostarczyć płucom więcej powietrza, które w tym tempie wcale nie osiadało w nich i nie dostawało się do krwiobiegu. Teraz jednak czuła, jak blisko jest granicy za którą atak paniki, przestanie być możliwy do zatrzymania ot, tak. Kuliła ramiona, nie rozumiejąc, co działo się na około. Może to zmęczenie ostatnich dni dawało jej w kość i uwydatniało odrobinę niecodzienną sytuację? Wystarczyło spojrzenie na otoczenie, aby porzuciła ten pomysł. W takim razie, co? Koszmar? Najgorszy sen, jaki przyszło jej przeżyć. Galopujące serce powinno jednak skłonić organizm do wyrzutu adrenaliny, wystarczająco mocnego, aby obudziła się. Mimo to tkwiła tu nadal. Stojąc przy mężczyźnie z którym znajomość nabrała dziwnego wydźwięku, a dawna sympatia i nić porozumienia zniknęły. Gorzkie słowa, jakie padły podczas przypadkowego spotkania, zaburzyły wiarę w Jaydena. Naprawdę na nim miała polegać w sytuacji tak obcej i w pierwszej chwili przerażającej?
Z ulgą przyjęła moment, kiedy Vane zaczął się cofać pod naporem jej sylwetki. Obojętnie, co miało miejsce na około, musieli zniknąć z ulicy. Zejść z oczu, tym, którzy tak pewnie ciskali śmiercionośnymi zaklęciami ponad głowami. Nie chciała nawet, oglądać się w kogo poleciała ów wiązka, kto był celem. Chciała to zostawić za plecami jak najdalej. Czuła, jak dłoń mężczyzny zaciska się nadal pewnie na jej i bez sprzeciwu podążyła za nim. Nie ważne gdzie, istotne, że oddali się od tamtego miejsca. Kiedy przyspieszył, sama musiała prawie biec za nim, stawiając zdecydowanie mniejsze kroki.
Wbiła w niego ciemne tęczówki, kiedy zadała pytanie, lecz nie uzyskała na nie żadnej konkretnej odpowiedzi. Wydawał się podobnie skołowany, nie rozumiejąc sytuacji. Rozejrzała się z niepokojem, szukając wzrokiem czegoś znajomego, jakiejś odpowiedzi na to, co właśnie się wyprawiało.
Powiodła wzrokiem w jedną i drugą stronę, gdy jasne było, że zaraz będą mieć towarzystwo. Mimo że w lewej dłoni ściskała ohiową różdżkę, wiedziała, że wiele nie zdziała. Jedyne co, to mogła poczuć się nieco pewniej, odrobinę mniej bezbronnie.
- Jay...- urwała, gdy złapała jego spojrzenie i usłyszała polecenie. Zrobiła to od razu, zamknęła oczy, odruchem zasłaniając je również przedramieniem. Pozwoliła szarpnąć się w bok, jednak ufając mu na tyle, aby zdać się na jego decyzję. Mimo zaciśniętych powiek zorientowała się, gdy znaleźli się w mieszkaniu. Po części przez nieco stęchłe powietrze wewnątrz, a po części, kiedy obiła się biodrem o jakiś mebel. Odruchowo wyszarpnęła rękę z uścisku mężczyzny, jakby to miało coś zmienić. Syknęła pod nosem, pocierając nieco miejsce uderzenia i wodząc wzrokiem po niedużym pomieszczeniu w chwili, gdy dźwięki z dworu stały się stłumione. Obejrzała się przez ramię, gdy usłyszała swoje imię.
- Chyba tak.- odparła. Po tym, co miało miejsce przed momentem, nie czuła, aby coś było bardziej nie tak. Podeszła do niego, kiedy wpatrywał się w podniesioną gazetę. Rzuciła okiem na nagłówek, ale nie zwróciło to jej większej uwagi. Takie widniały w gazetach od długiego już czasu, chociaż z drugiej strony... zamieszki w stolicy? Znów? Odkąd granice miasta były pilnowane, a magiczne patrole wyrywkowo kontrolowały, nie słyszała, aby działo się coś głośniejszego. Przynajmniej na tyle, by znów brukowce rozpisywały się o tym.
- Czemu? Jeszcze nie przy.. - umilkła, kiedy w końcu zauważyła ten jeden niepasujący szczegół.- Przecież... Jakim cudem? – szepnęła, nawet nie oczekując odpowiedzi. Tysiąc dziewięćset czterdziesty ósmy. Nie było jej wtedy nawet w kraju, rodzina zabroniła jej wrócić z Francji, podobnie jak innym Blythe, którzy przebywali poza Anglią.- Musiała tu długo leżeć, bo to niemożliwe.- stwierdziła, ale nie brzmiała ani odrobinę pewnie. Jednak tylko to wydawało się logiczne w tej chwili.
Z ulgą przyjęła moment, kiedy Vane zaczął się cofać pod naporem jej sylwetki. Obojętnie, co miało miejsce na około, musieli zniknąć z ulicy. Zejść z oczu, tym, którzy tak pewnie ciskali śmiercionośnymi zaklęciami ponad głowami. Nie chciała nawet, oglądać się w kogo poleciała ów wiązka, kto był celem. Chciała to zostawić za plecami jak najdalej. Czuła, jak dłoń mężczyzny zaciska się nadal pewnie na jej i bez sprzeciwu podążyła za nim. Nie ważne gdzie, istotne, że oddali się od tamtego miejsca. Kiedy przyspieszył, sama musiała prawie biec za nim, stawiając zdecydowanie mniejsze kroki.
Wbiła w niego ciemne tęczówki, kiedy zadała pytanie, lecz nie uzyskała na nie żadnej konkretnej odpowiedzi. Wydawał się podobnie skołowany, nie rozumiejąc sytuacji. Rozejrzała się z niepokojem, szukając wzrokiem czegoś znajomego, jakiejś odpowiedzi na to, co właśnie się wyprawiało.
Powiodła wzrokiem w jedną i drugą stronę, gdy jasne było, że zaraz będą mieć towarzystwo. Mimo że w lewej dłoni ściskała ohiową różdżkę, wiedziała, że wiele nie zdziała. Jedyne co, to mogła poczuć się nieco pewniej, odrobinę mniej bezbronnie.
- Jay...- urwała, gdy złapała jego spojrzenie i usłyszała polecenie. Zrobiła to od razu, zamknęła oczy, odruchem zasłaniając je również przedramieniem. Pozwoliła szarpnąć się w bok, jednak ufając mu na tyle, aby zdać się na jego decyzję. Mimo zaciśniętych powiek zorientowała się, gdy znaleźli się w mieszkaniu. Po części przez nieco stęchłe powietrze wewnątrz, a po części, kiedy obiła się biodrem o jakiś mebel. Odruchowo wyszarpnęła rękę z uścisku mężczyzny, jakby to miało coś zmienić. Syknęła pod nosem, pocierając nieco miejsce uderzenia i wodząc wzrokiem po niedużym pomieszczeniu w chwili, gdy dźwięki z dworu stały się stłumione. Obejrzała się przez ramię, gdy usłyszała swoje imię.
- Chyba tak.- odparła. Po tym, co miało miejsce przed momentem, nie czuła, aby coś było bardziej nie tak. Podeszła do niego, kiedy wpatrywał się w podniesioną gazetę. Rzuciła okiem na nagłówek, ale nie zwróciło to jej większej uwagi. Takie widniały w gazetach od długiego już czasu, chociaż z drugiej strony... zamieszki w stolicy? Znów? Odkąd granice miasta były pilnowane, a magiczne patrole wyrywkowo kontrolowały, nie słyszała, aby działo się coś głośniejszego. Przynajmniej na tyle, by znów brukowce rozpisywały się o tym.
- Czemu? Jeszcze nie przy.. - umilkła, kiedy w końcu zauważyła ten jeden niepasujący szczegół.- Przecież... Jakim cudem? – szepnęła, nawet nie oczekując odpowiedzi. Tysiąc dziewięćset czterdziesty ósmy. Nie było jej wtedy nawet w kraju, rodzina zabroniła jej wrócić z Francji, podobnie jak innym Blythe, którzy przebywali poza Anglią.- Musiała tu długo leżeć, bo to niemożliwe.- stwierdziła, ale nie brzmiała ani odrobinę pewnie. Jednak tylko to wydawało się logiczne w tej chwili.
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
« To nieszczęście, że tak mały odstęp dzieli czas, gdy jesteśmy zbyt młodzi, od czasu, gdy jesteśmy zbyt starzy. »
Ciężko było zorientować się w chaosie, w którym się znaleźli. Okolica, budynki, układ alejek były podobne, znajome. W większości identyczne z tym, co pamiętał i znał przez całe życie, ale cała reszta... Skąd deszcz? Skąd nagły powrót do brutalności, śmierci? Skąd walące się budynki i krzyczący, rzucający mordercze zaklęcia czarodzieje? To nie mógł być ten sam dzień — sceneria wszak zmieniła się w mgnieniu oka i zatłoczona, elegancka ulica Londynu zmieniła się w otwarte serce wojennego konfliktu. Na pewno tak właśnie wyglądała Pokątna podczas Bezksiężycowej Nocy, jednak... Nie. Pchnięcie Belviny, ich ucieczka, wyczarowane przejście w murze kamienicy, aż w reszcie złapanie oddechu. Jayden zdecydowanie poprawił swoją wydolność, gdy został ojcem, a zajmowanie się trójką żywotnych urwisów pobierało wiele energii, lecz strach, zdezorientowanie sprawiły, iż aktualnie płuca profesora płonęły. Wdech za wdechem. Musiał się uspokoić i pozwolić, aby racjonalność weszła na pierwszy plan. Myśl. Gdy przestajesz myśleć, giniesz, powtarzał sobie w głowie, bo nie mógł zatracić się w zdezorientowaniu. Dlatego szukał odpowiedzi, nie marnując czasu. Rozejrzał się po pomieszczeniu, w jakim przyszło im się znaleźć i chociaż początkowo jego oczy musiały przywyknąć do panującego we wnętrzu półmroku, szybko natrafiły na porzuconą na ziemi gazetę. Musiała tu długo leżeć, bo to niemożliwe.
- Może, ale jeśli tak, to dlaczego wszystko się zmieniło? - Rzucone przez ramię słowa spotkały się z ciszą, lecz Jayden nie pozwolił sobie rozproszenie. Przez moment wpatrywał się w zapisaną datę ze zmarszczonymi brwiami, aż w końcu się delikatnie poruszył. - Aetio - mruknął, wskazując różdżką na gazetę. Zaklęcie osiadło delikatną mgiełką na papierze i wsiąknęło w jego materię. Trwało to jedynie chwilę, zanim Vane mógł poznać wiek trzymanego przez siebie przedmiotu. Zrobił głęboki wdech, zanim nie wypuścił ciężko powietrza. - To dzisiejsza gazeta - powiedział, przejeżdżając palcami po zmęczonej twarzy, by przez chwilę wpatrywać się w jakiś nieistniejący punkt. Nie trwało to jednak długo, nim podniósł się i skierował ku zabrudzonym oknom, by spojrzeć na to, co działo się po drugiej stronie. - Właściciele musieli uciekać dzisiejszego ranka. A to znaczy, że trwa Wielka Wojna Czarodziejów. Jakimś pieprzonym cudem znaleźliśmy się w jej środku. To nie iluzja, a my cofnęliśmy się w czasie. Czytałem o podobnym przypadku. Co prawda było to wymyślne opowiadania, ale... O człowieku, który igrał z czasem - mówił, nie przerywając i chodząc po jadalni, jakby szukając w niej czegokolwiek pomocnego. Zaglądał do szafek, przesuwał krzesła. Próbował ukryć wzrastający niepokój, praktycznie zapominając w tym wszystkim o obecności Belviny. W pewnym momencie swoich poszukiwań natrafił na zdjęcie małego dziecka, co zmroziło krew w żyłach profesora. Nie. Nie rozpoznawał małego brzdąca, lecz nie mógł nie uciec myślami ku własnym dzieciom. - Cassian... Sam. Arden. - Twarzyczki synów pojawiły się w jego umyśle, równocześnie uświadamiając mężczyźnie, co mogło się wydarzyć, jeśli nie miał znaleźć drogi powrotnej. Aktualnie, w tym czasie jeszcze się nie urodzili, lecz w przyszłości ich ojciec miał zniknąć, zostawiając ich samych. Oczywiście gdyby się nie udało, jego aktualna wersja mogła poczekać i dekadę, by zastąpić samego siebie u ich boku, ale... Czy miał tego dożyć? Zresztą nie. Nie! To była ostateczna opcja, której nawet nie chciał brać pod uwagę. Musiał znaleźć sposób. Musiał odkręcić to, co nieświadomie zapoczątkował. - Nie mogę tu zostać - powiedział cicho, ale zdecydowanie, odrzucając rosnącą panikę. Rozejrzał się po wnętrzu opuszczonej kamienicy, by znaleźć spojrzeniem wyjście i nie namyślając się długo, ruszył w tamtym kierunku. Zanim złapał za klamkę, tknęła go świadomość obecności czarownicy. - Idziesz ze mną? - spytał, patrząc na nią przez ramię, a gdy przez chwilę nie odpowiadała, pokręcił głową i cofnął się parę kroków ku niej, by stanąć naprzeciwko kobiety. Wyciągnął dłonie, chcąc dotknąć jej ramion i wspomóc ją niewerbalnie, dodać jej otuchy, lecz finalnie cofnął ręce. - Słuchaj. Jeśli się boisz, możesz zostać. Ja nie mam czasu. Wrócę po ciebie, gdy znajdę rozwiązanie. Ale nie mogę z tobą tam iść, jeśli nie jesteś gotowa. Nie mogę cię pilnować, gdy tam wyjdziemy - urwał, wpatrując się w twarz Blythe intensywnie. Nie mógł szukać rozwiązania, równocześnie jej pilnując. A zegar tykał. - Ostatnia szansa, Bell.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Milczała, gdy zadał pytanie. Nie wiedziała. Pozornie nie miało to sensu, ale przecież obecne czasy były cały czas tak samo burzliwe i wszystko mogło stać się w Anglii czy samym Londynie. Tylko dlaczego tak szybko? Jakim cudem to stało się tak nagle, by zwykły dzień zmienił w coś takiego i oboje nie zwrócili uwagi. Próbowała to wyjaśnić logicznie, póki co samej sobie, ale żadna odpowiedź nie nadchodziła. Rozsądek zawodził, nie potrafił poskładać wszystkiego w całość, podpowiadając, że gdzieś znajdowała się luka. Taka, którą zaraz miała okazję uzupełnić, tym samym niszcząc w posadach wyjaśnienia sytuacji, które próbowała forsować w głowie. Spoglądała na datę, wpatrywała się w cyfry, które określały, kiedy została wydana gazeta. Dawno, zbyt dawno. Zaklęcie rzucone przez mężczyznę potwierdziło to w co usilnie nie chciała uwierzyć, co wypierała najbardziej, jak się dało, bo przecież było nierealne. Wielka Wojna Czarodziejów, to było niemożliwe. Nie mogli być tutaj, wrócić do czasów, gdy Anglia pogrążona była w wojennych realiach, nie aż tak dalekich względem obecnych, które zostawili za sobą... a raczej przed. Kilkanaście lat przed.
Słuchała Vane’a, wpatrując się w jakiś punkt na ścianie i tkwiąc w miejscu, jakby próbowała odciąć się od otoczenia. W końcu uniosła trzymaną w dłoni różdżkę, czubek ohii przyłożyła do skroni by rzucić niewerbalnie Paxo Maxima. Odetchnęła cicho, a ślady paniki zniknęły, chociaż sytuacja wcale się nie poprawiła. Mimo to dzięki własnym umiejętnością czuła większy spokój. Praca nauczyła ją radzić sobie ze stresem, czasami w taki sposób, czasami bez zaklęć, a typowo samej z siebie, gdy leżało to w podstawach jej charakteru.
- I jak wracał do swoich czasów? – spytała, zerkając na niego z uwagą. Wątpiła, aby w opowiadaniach była odpowiedź, ale cóż lepiej było chwytać się czegokolwiek. Przeniosła ciemne tęczówki na Jaydena, kiedy wypowiedział imiona swoich synów. Miał o wiele więcej do stracenia w obecnym momencie, kilkanaście lat później, gdzieś tam w przyszłości zostawił własne dzieci. Mogła tylko przypuszczać, jak okropna była to myśl. Nie była matką, nie znała tęsknoty za dzieckiem, chyba nawet nie rozumiała całego oddania rodzica względem dziecka. Mogła sobie to jedynie wyobrazić, a przypuszczała, że nadal pozostawało to niewystarczające.- Wrócisz do nich, coś wymyślimy.- nie do końca wiedziała, co ją tknęło, co dokładnie pozwoliło pozbierać się na tyle, aby była gotowa działać już i teraz.- Nie zostaniesz.- dodała, gdy usłyszała zdecydowanie w jego głosie.
Skinęła głową, kiedy padło pytanie. Zerknęła na niego uważniej, gdy wyciągnął dłonie do niej, ale finalnie rozmyślił się. Nie wiedziała, co planował, ale nie dopytywała, postanawiając zignorować ten gest.- Idę, nie mam zamiaru zostawać tutaj.- odparła od razu.- Nie boję się, musiałam tylko pozbierać myśli. Nie potrzebuję, by ktoś mnie pilnował.- dodała z cieniem uśmiechu. Mogła sobie poradzić, nie była małym dzieckiem ani delikatną panienką, która kryje się przed światem ze strachu. Nie rwała się do konfliktów, ale jeśli musiała ryzykować, mogła to zrobić. Uderzenie paniki sprzed paru minut było wynikiem zbyt wielu bodźców w tak niespodziewany sposób. Wiedziała o tym, miała świadomość, że podobna reakcja może mieć miejsce i chociaż rozsądek to podpowiadał, tak nagłość zmian i tak zrobiła swoje.- Pospieszmy się, trzeba stąd uciekać.- uśmiechnęła się nieco wyraźniej, ale spojrzenie ciemnych oczu pozostało poważne i czujne. Chciała go jedynie upewnić, że mogli się stąd zbierać i nie musiał mieć jej na oku cały czas. Kiedy wyszli z budynku, nie odezwała się już słowem, aby nie przyciągać niczyjej uwagi. Różdżka pozostała w dłoni, gotowa by jej użyć w razie konieczności.
Słuchała Vane’a, wpatrując się w jakiś punkt na ścianie i tkwiąc w miejscu, jakby próbowała odciąć się od otoczenia. W końcu uniosła trzymaną w dłoni różdżkę, czubek ohii przyłożyła do skroni by rzucić niewerbalnie Paxo Maxima. Odetchnęła cicho, a ślady paniki zniknęły, chociaż sytuacja wcale się nie poprawiła. Mimo to dzięki własnym umiejętnością czuła większy spokój. Praca nauczyła ją radzić sobie ze stresem, czasami w taki sposób, czasami bez zaklęć, a typowo samej z siebie, gdy leżało to w podstawach jej charakteru.
- I jak wracał do swoich czasów? – spytała, zerkając na niego z uwagą. Wątpiła, aby w opowiadaniach była odpowiedź, ale cóż lepiej było chwytać się czegokolwiek. Przeniosła ciemne tęczówki na Jaydena, kiedy wypowiedział imiona swoich synów. Miał o wiele więcej do stracenia w obecnym momencie, kilkanaście lat później, gdzieś tam w przyszłości zostawił własne dzieci. Mogła tylko przypuszczać, jak okropna była to myśl. Nie była matką, nie znała tęsknoty za dzieckiem, chyba nawet nie rozumiała całego oddania rodzica względem dziecka. Mogła sobie to jedynie wyobrazić, a przypuszczała, że nadal pozostawało to niewystarczające.- Wrócisz do nich, coś wymyślimy.- nie do końca wiedziała, co ją tknęło, co dokładnie pozwoliło pozbierać się na tyle, aby była gotowa działać już i teraz.- Nie zostaniesz.- dodała, gdy usłyszała zdecydowanie w jego głosie.
Skinęła głową, kiedy padło pytanie. Zerknęła na niego uważniej, gdy wyciągnął dłonie do niej, ale finalnie rozmyślił się. Nie wiedziała, co planował, ale nie dopytywała, postanawiając zignorować ten gest.- Idę, nie mam zamiaru zostawać tutaj.- odparła od razu.- Nie boję się, musiałam tylko pozbierać myśli. Nie potrzebuję, by ktoś mnie pilnował.- dodała z cieniem uśmiechu. Mogła sobie poradzić, nie była małym dzieckiem ani delikatną panienką, która kryje się przed światem ze strachu. Nie rwała się do konfliktów, ale jeśli musiała ryzykować, mogła to zrobić. Uderzenie paniki sprzed paru minut było wynikiem zbyt wielu bodźców w tak niespodziewany sposób. Wiedziała o tym, miała świadomość, że podobna reakcja może mieć miejsce i chociaż rozsądek to podpowiadał, tak nagłość zmian i tak zrobiła swoje.- Pospieszmy się, trzeba stąd uciekać.- uśmiechnęła się nieco wyraźniej, ale spojrzenie ciemnych oczu pozostało poważne i czujne. Chciała go jedynie upewnić, że mogli się stąd zbierać i nie musiał mieć jej na oku cały czas. Kiedy wyszli z budynku, nie odezwała się już słowem, aby nie przyciągać niczyjej uwagi. Różdżka pozostała w dłoni, gotowa by jej użyć w razie konieczności.
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
« To nieszczęście, że tak mały odstęp dzieli czas, gdy jesteśmy zbyt młodzi, od czasu, gdy jesteśmy zbyt starzy. »
Belvina zdawała się Jaydenowi mało responsywna w tym wszystkim. Powtarzała jego własne słowa i ogólnie mało, co robiła dodatkowego, jednak profesor tłumaczył to wywołanym przez całe zdarzenie szokiem. Nie nawykł do podobnych, silnie stresogennych realiów, lecz mimo wszystko przeżył coś bardzo podobnego, gdy natrafił na Evelyn oraz zabitą przez mugoli czarownicę. Tam również poniekąd musiał stać się tą osobą działającą, która musiała odsunąć od siebie wszelkie myśli oraz emocje i skupić się na akcji. Podejmowaniu decyzji. Kierowaniu. Czy w dobrym kierunku, czy złym — nie miało to większego znaczenia. Najistotniejsze było, aby nie stać w miejscu. Aby nie przestawać myśleć. Aby wziąć odpowiedzialność za drugą osobę oraz nie stać się dla nich ciężarem a oparciem. Wsparciem. W końcu na dobrą sprawę — czy tego chcieli, czy też nie — mieli w tym momencie jedynie siebie. Nie należeli do tego okresu i musieli działać wspólnie, aby stąd uciec i wyłamać się z przeszłości do przyszłości, która równocześnie była ich teraźniejszością. Czy Vane'owi łatwiej było wyzbyć się chaosu myślowego z uwagi na oklumencję? Być może, jednak finalnie to nie o nią chodziło, a o efekt, jaki był w stanie uzyskać. Kilka oddechów, motywacja widniejące w umyśle młodego profesora, aż wreszcie ruch dłoni sięgając do klamki. Gdy tylko wyszli z budynku, ta sama ręka poruszyła się w określonym geście, pozwalając równocześnie, aby mężczyzna zabezpieczył siebie oraz towarzyszkę odpowiednimi zaklęciami. Nie chciał przecież, by przyciągali zbędną uwagę. Pierwszego kameleona rzucił na Belvinę, drugiego na siebie. Momentalnie stopili się z otoczeniem, chociaż dodatkowo sam profesor musiał wspomóc się Veritas Claro, aby widzieć zakamuflowaną czarownicę. Musiał wypowiedzieć zaklęcie trzy raz, aby finalnie zadziałało, jednak gdy się tak stało, mógł trzymać się blisko niej oraz nie zgubić w plątaninie uliczek. Co do samej czarownicy, niestety nie mogła do widzieć, jednak ciche, krótkie komunikaty ułatwiały jej orientację tyczącą się jego aktualnego położenia.Wszystko zdawało się iść początkowo całkiem dobrze. Omijali kryzysy, przeczekiwali poważniejsze walki, jednak minuta za minutą uciekała, podobnie jak i godziny. Mijający czas był okrutny i mało efektowny. Tak po prawdzie nic nie udało im się osiągnąć, a jedynie fizycznie oraz psychicznie wykończyć. Koniec końców znaleźli się w jednej z pustych alejek, które zdewastowane, prezentowały się tak samo. Czy już w niej byli, czy jeszcze nie — Jayden nie mógłby powiedzieć. Zresztą nie przywiązywał większej uwagi do mijanych murów, a bardziej do faktu odnalezienia zagubionego niewymownego. Słońce już dawno schowało się za mrocznym horyzontem, a siły właśnie opuszczały męskie ciało podobnie zresztą jak motywacja. Nie zwracał też większej uwagi na kobietę. Osunął się po prostu zrezygnowany pod kamienicą, opierając się o jej chłodną ścianę i powoli zaczynając analizować przerażenie, jakie go ogarniało. - Mógł wrócić do naszej rzeczywistości. Może go tu w ogóle nie być - wychrypiał w pustkę, przecierając dłonią wymęczoną twarz. Wszystkie pomysły, wszystkie zaklęcia już wyczerpał, aby ich wyciągnąć z tego syfu. Co im pozostawało? Chłód zapadającej nocy kazał profesorowi schować wolną dłoń do kieszeni płaszcza, a gdy ten to zrobił, natrafił na coś, o czego istnieniu zapomniał w harmidrze wydarzeń. Wyciągając dziecięcą zabawkę, Vane przyglądał się jej przez dłuższy moment bez większego zrozumienia, aż nagle cały zesztywniał. To, co wydarzyło się w następstwie, trwało zaledwie moment. Poderwanie się na nogi, zaciśnięcie palców na drewnianym smoku oraz krótkie przywołanie. Wystarczyło niecałe uderzenie serca, by w ciemnej alejce odchodzącej od Ulicy Pokątnej, przy dwójce przerażonych czarodziejów pojawił się domowy skrzat. Rozejrzał się zaskoczony, ciągnąc spojrzeniem po Belvinie, ale zatrzymując na dłużej na postaci Jaydena. - Niewymowny. Nienależący do tych czasów. Musi się czymś wyróżniać. Magią, taką jak my. Znajdź go - poinstruował skrzata, który zdawał się zaintrygowany i lekko podejrzliwy, ale więź, jaka łączyła Jaydena ze Śpioszkiem, była nie do zmazania nawet przez czas. Młodsza wersja profesora jej nie posiadała, lecz ta prawdziwsza już tak. Skrzacie czary wciąż stanowiły dla ludzi zagadkę i skoro tak, to dlaczego nie miał tego spróbować? Mała istota nie odezwała się słowem, tylko zniknęła tak szybko, jak się pojawiła, aby zostawić astronoma z silnie bijącym sercem. Jedno... Drugie... Trzecie... Odmierzał mijający czas, aż nie doszedł do stu czterdziestu. Śpioszek na nowo zmaterializował się, aby wyciągnąć drobną rączkę ku mężczyźnie. - On nas do niego zaprowadzi. Chodź. - Być może były to pierwsze słowa, jakie Vane skierował do Blythe, ale nie było czasu na kurtuazję. Trzask teleportacji przeniósł ich ku innemu budynkowi — z zewnątrz wydającemu się zamkniętemu, jak większość, ale astronom je rozpoznał. Odczytał również w ciszy szyld, zanim nie spojrzał na stojącą u boku kobietę. - Jest w środku. Chodźmy. - I nie czekając, ruszył po schodach, prowadzących do Apteki u Sprouta.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Milczała, gdy Jayden postanowił ją zignorować. Kiedy mimo skierowanego do niego pytania i wszelkich słów, spotkała się z ciszą ze strony mężczyzny. Nie naciskała, skoro wolał pozostawić wnioski dla siebie i jakiekolwiek odpowiedzi. Zagubienie minęło, zaklęcie rzucone chwilę wcześniej na siebie, rozjaśniło myśli i uspokoiło chaos, który początkowo odebrał jej możliwość podejmowania decyzji. Spojrzała na swego towarzysza, kiedy niewerbalnie rzucił zaklęcia, a zdradził to tylko ruch różdżki i chwilę później zniknął jej z oczu. Stała przez moment w miejscu, ale naprowadzona jego głosem, bez wahania podążyła uliczką. Kolejne zakręty pokonywała pewnie, chociaż czasami przystawała w miejscu, kiedy przez ulice przelatywały wiązki zaklęć lub pojawiało się więcej osób, walczących ze sobą zażarcie. Kameloen może i ukrywał przed wzrokiem innych, ale bywał zwodniczy oraz możliwy do przejrzenia dla wprawnego oka. Martwiła się, kiedy mijały kolejne godziny, a słońce zdążyło zniknąć z nieba. Nie mieli niczego, cisza między nimi przedłużała się nieznośnie, ale nadal akceptowała taki stan rzeczy. Zniszczone witryny sklepów, nadkruszone ściany budynków, mimo że wydawały się identyczne, upewniały ją, że nie kręcili się w kółko. Nie mniej ta wiedza, nie dawała nic. Ani śladu mężczyzny z którego winy tu byli i który przez swą nieuwagę wyrwał z roku 1958 i wrzucił prosto w dawną wojnę.
Zerknęła w bok na Jaydana, kiedy zatrzymali się w końcu, a mężczyzna wyglądał na podłamanego.
- Zderzyłeś się z Nim, a jeśli wie, co się stało nie mógł wrócić.- rzuciła chłodniej niż wcześniej. Odwróciła wzrok, zatrzymując uważne spojrzenie gdzieś dalej. Tu nie chodziło o ludzkie odruchy, a odpowiedzialność, którą musiał przejawiać Niewymowny. Nie wierzyła, że ignorując wszystko, mógł wykorzystać swą wiedzę do powrotu bez nich. Nie liczyła jedynie, że równie uparcie, co Oni mógł poszukiwać ich... to już byłaby naiwność. Zmarszczyła lekko brwi, spoglądając ze zdziwieniem na skrzata, który zdawał się podzielać te emocje.- To twój skrzat? – nie interesowało ją nigdy, co potrafią skrzaty domowe i gdzie może leżeć granica ich możliwości. Przywołanie jednak takiego tutaj...
Czekała, nieruchomo wpatrując się w miejsce, w którym przed momentem stał skrzat. Czy to możliwe, żeby odnalazł człowieka, którego poszukiwali przez ostatnie godziny. Mimo wcześniejszych słów przedłużające się oczekiwanie potęgowało stres. Kiedy jednak drobna skrzacia sylwetka pojawiła się ponownie, prawie odetchnęła, gdy dodatkowo dotarły do niej słowa Vane’a. Skrzywiła się odrobinę, kiedy teleportowali się na inną ulicę. Uniosła wzrok na szyld, rozpoznając miejsce, a raczej aptekę, która przez lata nie zmieniła swojego położenia. Świadomość, że gdyby nie skrzat, nie trafiliby tu osiadła nieprzyjemnie gdzieś w myślach. Nie byli nawet w okolicy przez te parę godzin. Podążyła za Jaydanem, przystając obok niego u szczytu schodów. Drzwi były zamknięte, co wcale nie zaskakiwało. Starczyło jednak jedno z prostszych zaklęć, a rozległo się kliknięcie zamka. Popchnęła drzwi, zaciskając nieco mocniej palce na różdżce i przekraczając próg. Ciemne tęczówki osiadły na męskiej sylwetce znajdującej się za ladą, ale zdecydowanie nienależącej do właściciela tego miejsca. Skierowana w ich stronę różdżka jasno zdradzała nieufność i gotowość Niewymownego do obrony. Ją zainteresował również przedmiot w drugiej ręce mężczyzny, a raczej długi złoty łańcuszek, który wystawał z zaciśniętej pięści.
- Poczekaj... To przez Ciebie tutaj jesteśmy, prawda?.- odezwała się bez pretensji, a jedynie dla upewnienia. Zrobiła jeszcze krok do wnętrza pomieszczenia, aby Vane mógł zatrzasnąć za nimi drzwi. Ostatnie czego potrzebowali to przykuć jeszcze uwagę kogoś z zewnątrz.- Chcemy tylko wrócić do pięćdziesiątego ósmego i zapomnieć o ostatnich godzinach.- dodała poważniej. Przyglądała się, jak Niewymowny w końcu odpuszcza, chociaż wcale nie wydawał się, być bardziej ufny w stosunku do nich.
Zerknęła w bok na Jaydana, kiedy zatrzymali się w końcu, a mężczyzna wyglądał na podłamanego.
- Zderzyłeś się z Nim, a jeśli wie, co się stało nie mógł wrócić.- rzuciła chłodniej niż wcześniej. Odwróciła wzrok, zatrzymując uważne spojrzenie gdzieś dalej. Tu nie chodziło o ludzkie odruchy, a odpowiedzialność, którą musiał przejawiać Niewymowny. Nie wierzyła, że ignorując wszystko, mógł wykorzystać swą wiedzę do powrotu bez nich. Nie liczyła jedynie, że równie uparcie, co Oni mógł poszukiwać ich... to już byłaby naiwność. Zmarszczyła lekko brwi, spoglądając ze zdziwieniem na skrzata, który zdawał się podzielać te emocje.- To twój skrzat? – nie interesowało ją nigdy, co potrafią skrzaty domowe i gdzie może leżeć granica ich możliwości. Przywołanie jednak takiego tutaj...
Czekała, nieruchomo wpatrując się w miejsce, w którym przed momentem stał skrzat. Czy to możliwe, żeby odnalazł człowieka, którego poszukiwali przez ostatnie godziny. Mimo wcześniejszych słów przedłużające się oczekiwanie potęgowało stres. Kiedy jednak drobna skrzacia sylwetka pojawiła się ponownie, prawie odetchnęła, gdy dodatkowo dotarły do niej słowa Vane’a. Skrzywiła się odrobinę, kiedy teleportowali się na inną ulicę. Uniosła wzrok na szyld, rozpoznając miejsce, a raczej aptekę, która przez lata nie zmieniła swojego położenia. Świadomość, że gdyby nie skrzat, nie trafiliby tu osiadła nieprzyjemnie gdzieś w myślach. Nie byli nawet w okolicy przez te parę godzin. Podążyła za Jaydanem, przystając obok niego u szczytu schodów. Drzwi były zamknięte, co wcale nie zaskakiwało. Starczyło jednak jedno z prostszych zaklęć, a rozległo się kliknięcie zamka. Popchnęła drzwi, zaciskając nieco mocniej palce na różdżce i przekraczając próg. Ciemne tęczówki osiadły na męskiej sylwetce znajdującej się za ladą, ale zdecydowanie nienależącej do właściciela tego miejsca. Skierowana w ich stronę różdżka jasno zdradzała nieufność i gotowość Niewymownego do obrony. Ją zainteresował również przedmiot w drugiej ręce mężczyzny, a raczej długi złoty łańcuszek, który wystawał z zaciśniętej pięści.
- Poczekaj... To przez Ciebie tutaj jesteśmy, prawda?.- odezwała się bez pretensji, a jedynie dla upewnienia. Zrobiła jeszcze krok do wnętrza pomieszczenia, aby Vane mógł zatrzasnąć za nimi drzwi. Ostatnie czego potrzebowali to przykuć jeszcze uwagę kogoś z zewnątrz.- Chcemy tylko wrócić do pięćdziesiątego ósmego i zapomnieć o ostatnich godzinach.- dodała poważniej. Przyglądała się, jak Niewymowny w końcu odpuszcza, chociaż wcale nie wydawał się, być bardziej ufny w stosunku do nich.
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
« To nieszczęście, że tak mały odstęp dzieli czas, gdy jesteśmy zbyt młodzi, od czasu, gdy jesteśmy zbyt starzy. »
Sny bywały realne, lecz ten trwał zbyt długo, by był jedynie senną marą. Widziadłem także nie, chociaż dla wymęczonego męskiego umysłu mogłoby to stanowić codzienność. Tak się jednak nie stało i mimo trzymania się ostatków trzeźwości oraz poznania, Vane wciąż potrafił wykrzesać z siebie siły. Na wpół zatopiony we własnych, wciąż goniących się nawzajem myślach oraz oderwany od nieprawdopodobnej rzeczywistości Jayden musiał przemóc swój umysł, aby skupił się na konkretny zadaniu. Konkretnym działaniu. By przestawił się od dalekiego wybiegania w przyszłość. Krótkie komunikaty, jasne informacje. Nie chciał się rozpraszać, gdy znał wartość tego, do czego zmierzali. Czego mogliby nie osiągnąć i jak wiele przez to by utracili. Współczesne — dla nich — życia, bliskich, otoczenie. Wszystko to przepadłoby. Zmuszeni egzystować w nieswoim czasie czy nie oszaleliby? Czy nie stracili poczucia celu? Czy jedynie napędzałyby ich wydarzenia przyszłościowe, które znali? Których kiedyś mogliby dożyć? Zastępując samych siebie w momencie nietrafnego zniknięcia? Czy w ogóle byłoby to możliwe, aby znaleźli swoje miejsce tutaj i teraz, skoro już istnieli? I nie mogli przejąć swoich miejsc zawodowych. A przynajmniej Vane — nawet gdyby mógł — nie mógłby blokować ścieżki swojego młodszego siebie. Zwrócenie się o pomoc do Departamentu Tajemnic mogło być rozwiązaniem ostatecznym, chociaż ryzykownym — astronom nigdy nie ufał naukowcom, którzy ukrywali swoje doświadczenia, tak samo jak ich wyniki. Osoby pochodzące z przyszłości mogłyby stanowić niesamowitą pożywkę nie tylko do badań, ale także do inicjowania nadchodzących wydarzeń. Do wykorzystania zakrzywionej czasoprzestrzeni ku własnym celom, a znając chciwość ludzką, Jayden nie miał wątpliwości, iż takich było wielu. Wolał więc nawet nie myśleć o skierowaniu się ku Ministerstwu Magii w celu szukania pomocy. Nawet jeżeli istniał cień szansy, że byłoby to zagrożenie dla Belviny oraz czasu, nie zamierzał się na tym opierać. Zawsze istniał wybór. Zawsze istniało inne wyjście. Zawsze... Zderzyłeś się z nim, a jeśli wie, co się stało, nie mógł wrócić.
- Nie wiem, czy wie - mruknął zrezygnowanym tonem, skostniałymi palcami masując obolały kark. Nie miał pojęcia, ile trwały ich poszukiwania, ale widział to w opadającym słońcu, czuł to w zmęczonym ciele. A jednak jakieś nieznane siły poderwały go z miejsca i dały zastrzyk energii w męskie mięśnie, gdy zaczął rozważać niemożliwie kuriozalną opcję z własnym skrzatem domowym. Oczywiście, że zdawał sobie sprawę z faktu, iż mogła w ogóle się nie udać, jednak nie mógł tego wiedzieć, dopóki nie spróbował... Gdy Belvina spytała go o istotę, nie kazał jej czekać. - Z Hogwartu - odparł jedynie, nie chcąc się wdawać w szczegóły jego relacji z burkliwym Śpioszkiem. Nie to zresztą było im teraz potrzebne i nie miało większego znaczenia. Najważniejsze było, iż mógł im pomóc. A cała reszta się nie liczyła. Niestety jednak podróż w czasie była równocześnie okrutnie sentymentalną i niedającą zapomnieć o tym, co się działo. Wchodząc do apteki, w której pogodził się z Pomoną, nie mógł pozbyć się odczucia, że to była z tej perspektywy dopiero przyszłość. Równocześnie przeszłość, która już się wydarzyła, lecz jeszcze nie miała miejsca. Mógł tu zostać. Mógłby zostać i zatrzymać ją przed odejściem. Zawrócić z drogi. Poprosić, żeby została... Mógł poczekać te dziewięć lat, by stanąć twarzą w twarz z własną żoną, gdy wymykała się z ich domu, zostawiając jego samego wraz z ich dziećmi. A potem... Co potem?
Chcemy tylko wrócić do pięćdziesiątego ósmego i zapomnieć o ostatnich godzinach.
Zamknął drzwi za ich plecami i dopiero wówczas zrównał się z Belviną, dostrzegając twarz niewymownego. Tamten opuścił wcześniej wyciągniętą różdżkę i chociaż początkowo wyglądał na nieufnego, gdy podszedł bliżej, zatrzymał się gwałtownie.
- To ty! - rzucił, patrząc z wyraźnym zaskoczeniem na profesora. - Przechodzień z Pokątnej! Szukałem cię, ale... Nie mamy czasu! - dodał, porzucając wrogą postawę i podchodząc do dwójki nieznajomych. - Złapcie się mnie i cokolwiek zobaczycie, nie puszczajcie - odstrzegł i zanim Vane mógł o cokolwiek spytać, poczuł gwałtowne szarpnięcie, a apteka z czterdziestego ósmego opustoszała.
zt Jayden
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie takiej odpowiedzi się spodziewała; jednej wielkiej niewiadomej. Ukłucie strachu wróciło, cień paniki na moment spłycił oddech, ale zapanowała nad tym, zanim nadmiar bodźców wyrwał się spod kontroli. Nie mogli tu zostać, musieli wrócić, mieli w końcu do czego, ktoś tam... kilka lat później czekał na nich. Jej codzienność zbyt dobrze zaczęła się układać, aby teraz mogła zostawić to wszystko w przeszłości i poznać okropniejsze czasy, które wcześniej ją ominęły. Rozglądając się wokoło, widząc wszystkie zniszczenia i chaos panujący na ulicy, rozumiała, jak nigdy, dlaczego rodzina naciskała, aby nie wracała do Anglii. Nie było do czego, nie było po co. Co prawda kraj znów opanowała wojna, konflikt rozdmuchany przez dwie strony, ale nie próbowała przyrównywać obu wydarzeń w historii magicznej społeczności. W teraźniejszości wybrała świadomie, odwróciła wzrok od krzywdy innych, aby pomoc zaoferować tylko pewnej części czarodziejów. Może nie powinna tego robić, ale nie patrzyła już krytycznie na to, co przez większość lat spotykało się z jej dezaprobatą wyrażaną odważnie. Każdy musiał dokonywać wyborów, mniejszych czy większych. Życie w bańce było nierealne, całkowicie niemożliwe i dorosła do tego wniosku z czasem. Właśnie dlatego przy wszystkich argumentach, coraz więcej było w niej zaciekłości, aby odnaleźć nieznajomego mężczyznę, który stał się winowajcą obecnej sytuacji. Po części był nim też sam Vane, który po zderzeniu, złapał ją za ramię. To była jednak tylko myśl i nie zamierzała bardziej niż dotychczas uzmysławiać mu tej przewiny.
Nie chciała tracić nadziei przez cały czas poszukiwań, chociaż wcale nie było to łatwe. W ostatniej chwili w polu widzenia pojawił się mężczyzna, a później wszystko potoczyło się szybko. Niewysłowioną ulgą był moment, kiedy nieznajomy nie chcąc tracić ani minuty, zamierzał naprawić wszystko, co wydarzyło się dzisiejszego dnia. Nie dociekała, co się działo, nie pytała o nic, dostosowując się w pełni do tego, co powiedział niewymowny. Zamknęła oczy, chcąc opanować mdłości, gdy wszystko zaczęło wracać na swój tor. Rzuciła krótkie spojrzenie mężczyzną, przelotnie zerknęła na aptekę, która wyglądała już bardziej znajomo, nie tak jak przed paroma laty. Nie odezwała się ani słowem, wychodząc z budynku i oddalając od nich najszybciej, jak się dało. Chciała o tym zapomnieć, nie wspominać dziwnej przygody, która nie warta była roztrząsania w jakimkolwiek towarzystwie.
| zt
Nie chciała tracić nadziei przez cały czas poszukiwań, chociaż wcale nie było to łatwe. W ostatniej chwili w polu widzenia pojawił się mężczyzna, a później wszystko potoczyło się szybko. Niewysłowioną ulgą był moment, kiedy nieznajomy nie chcąc tracić ani minuty, zamierzał naprawić wszystko, co wydarzyło się dzisiejszego dnia. Nie dociekała, co się działo, nie pytała o nic, dostosowując się w pełni do tego, co powiedział niewymowny. Zamknęła oczy, chcąc opanować mdłości, gdy wszystko zaczęło wracać na swój tor. Rzuciła krótkie spojrzenie mężczyzną, przelotnie zerknęła na aptekę, która wyglądała już bardziej znajomo, nie tak jak przed paroma laty. Nie odezwała się ani słowem, wychodząc z budynku i oddalając od nich najszybciej, jak się dało. Chciała o tym zapomnieć, nie wspominać dziwnej przygody, która nie warta była roztrząsania w jakimkolwiek towarzystwie.
| zt
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wejście do redakcji
Szybka odpowiedź