Korytarz
AutorWiadomość
Korytarz
Po zadbanych, drewnianych schodach wchodzi się z dolnego holu na piętro, gdzie znajdują się sypialnie mieszkańców, niewielki pokoik gościnny oraz puste, małe pomieszczenie w pobliżu schodów, gdzie czasem lubi zaszywać się Jocelyn kiedy potrzebuje samotności. Nad schodami znajduje się sporych rozmiarów okno, przez które wpada tu światło dnia, a po zmroku korytarz i schody oświetlają świece. Wyposażenie wygląda elegancko i gustownie, zawsze panuje tu porządek, o który dba stary skrzat pani Vane.
Całą drogę zastanawiała się, czy dobrze robi. Jeśli miała jakieś wątpliwości, to wyparowały, kiedy tylko zakołatała w drzwi domu rodziny Vane. Nie mogła go znaleźć? Nic straconego, zacznie od jego rodziny. Propozycja, by doglądała Thei Vane nie tylko mile połechtała jej ego, ale i zrodziła w jej głowie plan, w którym upatrywała się niemal ingerencji losu. Cóż to bowiem za niezwykły zbieg okoliczności? Nie wierzyła w nie. Nie mogła zakładać, że cokolwiek jej to wszystko da, że gra okaże się warta świeczki. A jednak Thomas przepadł jak kamień w wodę, a od czegoś musiała zacząć, postanowiła od jego matki. Stamtąd krótka droga do tego, żeby go zaszantażować i odzyskać to, co jej. Nie mogła przecież wiedzieć, w jak fatalnych stosunkach oni wszyscy funkcjonują i jak bardzo mylne jest jej założenie, że z pewnością nikomu jego rodzona matka nie jest obojętna. Pewnych przebłysków doświadczyła już w pierwszych minutach badania. Już dawno nie spotkała równie mało przystępnej kobiety, która nie omieszkała jej kilka razy wytknąć zdegradowania matki. Camellia na szczęście uśmiechnęła się jedynie słodko, by przypomnieć, że to samo spotkało ją i by lepiej milczała, bo gdy różdżka się omsknie, skończy z deformacją kończyn. O dziwo nie była to groźba. Scrimgeour nie znosiła czczej gadki w trakcie pracy, zwłaszcza, jeśli owa gadka miała najwyraźniej na celu ją urazić. Pani Vane nie przewidziała jednak, że ją urazić niezwykle ciężko, a już z pewnością nie wtedy, gdy w grę wchodziła nie tak przecież mała zapłata za wykonaną pracę. Dlatego też uwinęła się sprawnie, a dokończywszy to, co do niej należało, zwinęła rzeczy. Z wciąż obliczoną na efekt słodyczą w głosie, podziękowała za cierpliwość Thei i zostawiła ją, mamroczącą pod nosem narzekania, które powtarzała niczym jakiś rodzaj modlitwy, która miała ją chyba uzdrowić. Postanowiła nie pytać o syna, znużona towarzystwem kobiety, zastanawiając się, czy jemu również przekazała w prezencie tę przypadłość; szybko odrzuciła jednak te myśli. Nie powinno jej to w ogóle obchodzić. Chciała tylko uciąć sobie z Vanem pogawędkę, nawet nieświadoma tego, że minęli się o włos na spotkaniu Rycerzy. Jak by wówczas zareagowała? Widząc go za stołem? Nie ręczyła za swoje zachowanie. Powściągliwość nie leżała nigdy w jej temperamentnej naturze. Musiałaby polegać na kłamstwie i żywić nikłą nadzieję, że chociażby najmniejszy grymas jej nie zdradzi.
Zamknęła za sobą drzwi do sypialni Thei cicho, ciemnym wzrokiem obrzucając schludny korytarz. Boazeria zaskrzypiała pod obcasami jej butów, kiedy odstawiła obok siebie skórzaną torbę wypełnioną medykamentami. Było już dość późno; drewno oświetlone ciepłym blaskiem świec wzbudzało przytulne skojarzenia, ale wtedy jej spojrzenie padło na pozostałe drzwi na tym piętrze. I zrozummy się, nie była nigdy wścibska. Kiedy jednak coś dotyczyło jej bezpośrednio, miała w zwyczaju dążyć do celu i wiedzy po trupach. Zajrzała do pierwszego z brzegu pomieszczenia, uchylając tylko drzwi i zerkając do środka. To zdecydowanie była sypialnia należąca do kobiety. Dopiero kolejne pomieszczenie zdawało się sprawiać wrażenie pokoju, który mógłby należeć do mężczyzny. W półmroku nie dostrzegła wiele ponad to, że nikt tu już od dłuższego czasu nie mieszka, nawet jeżeli wszystko sprawiało wrażenie, jakby dopiero co ktoś się stąd wyprowadził, zostawiając wszystkie rzeczy za sobą. I pewnie pokusiłaby się o wejście do środka, w poszukiwaniu jakiejkolwiek wskazówki, gdyby nie to, że usłyszała skrzypnięcie na schodach. Drgnęła i zwróciła się w tamtą stronę, bynajmniej nie sprawiając wrażenia, jakby ją na czymś przyłapano. Przeciwnie, biła od niej pewność siebie. Oczy w kolorze czarnej kawy zatrzymały się na Jocelyn. Siostra. Nie dostrzegała między nimi podobieństw, może poza kolorem oczu. Poza tym patrzenie na panienkę Vane nie sprawiało, że miało się nieodparte wrażenie, że spogląda się w kłębowisko pustki; czarną, bezdenną dziurę. A może dla sióstr taki nie był? Niemal parsknęła gorzkim śmiechem.
- Macie tu zbyt wiele pokoi - odezwała się, gwoli wyjaśnienia, dlaczego stoi w progu innego pomieszczenia i nie wydaje się być tym faktem szczególnie zmieszana. Uniosła kąciki ust w lekkim uśmiechu, wciąż niezbita z tropu.
Gość
Gość
Z Theą było coraz gorzej. Ojciec mający wiele pracy w Mungu nie mógł sobie pozwolić na stałe pilnowanie żony, która mogła dostać ataku choroby w każdej chwili, nie chciał też obarczać tym córek, widząc że obie są coraz bardziej zmęczone obecnym stanem rzeczy. Jocelyn nadal dochodziła do siebie po wydarzeniach z drugiej połowy czerwca i mimo stosowania niezbędnych eliksirów często budziła się zmęczona po złych snach, Iris natomiast była zajęta swoją pracą. Z tego powodu Leonard zdecydował się na zatrudnienie prywatnej uzdrowicielki, która mogła czasem zaglądać do jego żony w razie potrzeby, kiedy on nie mógł tego robić.
Josie powitała to z ulgą, bo choć kochała matkę, czuła się coraz bardziej przytłoczona tym wszystkim – jej pogłębiającą się chorobą i jeszcze większą zgryźliwością i uszczypliwością. Thea nigdy nie należała do miłych i ciepłych kobiet, ale kiedyś przynajmniej starała się taką udawać, by lepiej zmotywować córki do nauki szlacheckiej etykiety i innych umiejętności które uważała za niezbędne dla nich. Teraz już nawet nie udawała. Była obrażona na cały świat o swoją chorobę i degradację społeczną, bez ostrzeżenia raniąc i wbijając szpile. Josie czasem miała wrażenie, że jeszcze niedawno znała zupełnie inną osobę – ale anomalie i pogorszenie choroby skutecznie wydobyły spod maski tę prawdziwą Theę, a jej córki nie były aż tak ślepe, by nie zauważyć, kim stawała się ich matka. Ostatnio każda wizyta w jej pokoju była męcząca i przykra. Kiedy jednak przybyła uzdrowicielka Josie początkowo chciała być przy tym, ale matka stanowczo ją wyprosiła, obrażona na nią o coś, czego nawet nie pamiętała.
Wróciła więc na dół, do salonu, zamierzając poczekać i dowiedzieć się niezbędnych faktów już po wszystkim. Oczywiście nie miała pojęcia, kim dokładnie jest Camellia Scrimgeour i że znała ona Thomasa. Brat był od niej na tyle starszy, że nie znała większości jego znajomych, a przez ostatni rok był zaginiony. Pojawił się nagle w Mungu dzień po wydarzeniach na bezimiennej wyspie, a potem znów przepadł, a listy wysyłane przez Josie nadal nie doczekały odpowiedzi i znów nie wiedziała, co się dzieje z bratem.
Ojciec wspominał tylko, że to uzdolniona młoda uzdrowicielka, z którą zetknął się w Mungu, a która wróciła niedawno do kraju i leczy ludzi w ich domach. Uznał, że to dobre wyjście dla jego nie cierpiącej Munga żony, uważał też, że może nowy uzdrowiciel dobrze jej zrobi i wniesie powiew świeżości do jej mozolnej, ciągnącej się od lat terapii.
Josie nie wiedziała, o czym kobiety rozmawiały. Nie słyszała nawet momentu, kiedy panna Scrimgeour opuściła pokój jej matki, ale w pewnym momencie, kiedy stwierdziła, że wszystko trwa już dość długo, wyszła z salonu i ruszyła w stronę schodów, zamierzając wejść na piętro i zorientować się w sytuacji. Po chwili jej oczom ukazał się korytarz na piętrze, równie elegancki i gustowny jak ten na dole. Matka uwielbiała wygody i niezmiernie żałowała, że mąż nie łoży na dom tyle, ile oczekiwała, ale niestety nawet uzdrowicielskie zarobki nie wystarczyłyby na wszystkie zachcianki byłej szlachcianki.
Oczy Josie szybko zauważyły też sylwetkę uzdrowicielki, która wcale nie stała przy drzwiach sypialni jej matki, a przy sypialni Toma. Uniosła brwi.
- Co pani robi? – zapytała, zastanawiając się, dlaczego kobieta zaglądała do opuszczonego pokoju jej brata, w którym Tom już od dawna nie mieszkał i w którym prawie nic się od tego czasu nie zmieniło, bo chyba tylko Josie od czasu do czasu tam zaglądała i prosiła skrzata matki o wytarcie kurzy. Dla Thei to pomieszczenie nie istniało, podobnie jak jej nigdy niechciany syn. – Pokój mojej matki jest tam – wskazała na odpowiednie drzwi. – Choć mniemam, że już tam pani była i już po wszystkim? – spytała, przyglądając jej się uważnie. – Mam nadzieję, że nie była bardzo nieprzyjemna, ale dotyk Meduzy niezwykle ją frustruje, zwłaszcza, że ostatnio ataki są znacznie częstsze i poważniejsze, o czym pewnie mój ojciec już panią poinformował.
Może rzeczywiście kobieta tylko pomyliła drzwi – choć po skończeniu pracy miała przecież zejść na dół. Josie nie wiedziała, że mogłaby się interesować starym pokojem Toma. Była zresztą ciekawa, co uzdrowicielka ma do powiedzenia na temat stanu matki.
Josie powitała to z ulgą, bo choć kochała matkę, czuła się coraz bardziej przytłoczona tym wszystkim – jej pogłębiającą się chorobą i jeszcze większą zgryźliwością i uszczypliwością. Thea nigdy nie należała do miłych i ciepłych kobiet, ale kiedyś przynajmniej starała się taką udawać, by lepiej zmotywować córki do nauki szlacheckiej etykiety i innych umiejętności które uważała za niezbędne dla nich. Teraz już nawet nie udawała. Była obrażona na cały świat o swoją chorobę i degradację społeczną, bez ostrzeżenia raniąc i wbijając szpile. Josie czasem miała wrażenie, że jeszcze niedawno znała zupełnie inną osobę – ale anomalie i pogorszenie choroby skutecznie wydobyły spod maski tę prawdziwą Theę, a jej córki nie były aż tak ślepe, by nie zauważyć, kim stawała się ich matka. Ostatnio każda wizyta w jej pokoju była męcząca i przykra. Kiedy jednak przybyła uzdrowicielka Josie początkowo chciała być przy tym, ale matka stanowczo ją wyprosiła, obrażona na nią o coś, czego nawet nie pamiętała.
Wróciła więc na dół, do salonu, zamierzając poczekać i dowiedzieć się niezbędnych faktów już po wszystkim. Oczywiście nie miała pojęcia, kim dokładnie jest Camellia Scrimgeour i że znała ona Thomasa. Brat był od niej na tyle starszy, że nie znała większości jego znajomych, a przez ostatni rok był zaginiony. Pojawił się nagle w Mungu dzień po wydarzeniach na bezimiennej wyspie, a potem znów przepadł, a listy wysyłane przez Josie nadal nie doczekały odpowiedzi i znów nie wiedziała, co się dzieje z bratem.
Ojciec wspominał tylko, że to uzdolniona młoda uzdrowicielka, z którą zetknął się w Mungu, a która wróciła niedawno do kraju i leczy ludzi w ich domach. Uznał, że to dobre wyjście dla jego nie cierpiącej Munga żony, uważał też, że może nowy uzdrowiciel dobrze jej zrobi i wniesie powiew świeżości do jej mozolnej, ciągnącej się od lat terapii.
Josie nie wiedziała, o czym kobiety rozmawiały. Nie słyszała nawet momentu, kiedy panna Scrimgeour opuściła pokój jej matki, ale w pewnym momencie, kiedy stwierdziła, że wszystko trwa już dość długo, wyszła z salonu i ruszyła w stronę schodów, zamierzając wejść na piętro i zorientować się w sytuacji. Po chwili jej oczom ukazał się korytarz na piętrze, równie elegancki i gustowny jak ten na dole. Matka uwielbiała wygody i niezmiernie żałowała, że mąż nie łoży na dom tyle, ile oczekiwała, ale niestety nawet uzdrowicielskie zarobki nie wystarczyłyby na wszystkie zachcianki byłej szlachcianki.
Oczy Josie szybko zauważyły też sylwetkę uzdrowicielki, która wcale nie stała przy drzwiach sypialni jej matki, a przy sypialni Toma. Uniosła brwi.
- Co pani robi? – zapytała, zastanawiając się, dlaczego kobieta zaglądała do opuszczonego pokoju jej brata, w którym Tom już od dawna nie mieszkał i w którym prawie nic się od tego czasu nie zmieniło, bo chyba tylko Josie od czasu do czasu tam zaglądała i prosiła skrzata matki o wytarcie kurzy. Dla Thei to pomieszczenie nie istniało, podobnie jak jej nigdy niechciany syn. – Pokój mojej matki jest tam – wskazała na odpowiednie drzwi. – Choć mniemam, że już tam pani była i już po wszystkim? – spytała, przyglądając jej się uważnie. – Mam nadzieję, że nie była bardzo nieprzyjemna, ale dotyk Meduzy niezwykle ją frustruje, zwłaszcza, że ostatnio ataki są znacznie częstsze i poważniejsze, o czym pewnie mój ojciec już panią poinformował.
Może rzeczywiście kobieta tylko pomyliła drzwi – choć po skończeniu pracy miała przecież zejść na dół. Josie nie wiedziała, że mogłaby się interesować starym pokojem Toma. Była zresztą ciekawa, co uzdrowicielka ma do powiedzenia na temat stanu matki.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Matka Camellii nigdy nie była taka, jak pani Vane. Wszystkie zniewagi znosiła z podniesioną dumnie głową, bo dobrze wiedziała, że nie małżeństwo stanowi o jej wartości. Społeczeństwo miało co prawda zupełnie inny ogląd na tę sprawę, ale opinia innych nigdy szczególnie panny Scrimgeour nie obchodziła. Ludzie mieli to do siebie, że lubili mówić dużo i lubili mówić źle - znalezienie tłustych tematów do plotek wydawało się ulubionym zajęciem lwiej częsci ich społeczeństwa, ale Cam nie miała czasu na podobne bzdety, uważając je za trwonienie czasu i energii. Nikt za nich życia nie przeżyje, a ubolewanie nad stratą życia, do którego nigdy nie było jej matce tęskno, nie leżało w jej kompetencjach. Niewiele zatem zrobiła sobie z zawoalowanych przytyków Thei, myślami będąc gdzie indziej i skupiając się na swojej pracy. W końcu nie płacono jej za pogawędki, nie lubiła się też szczególnie nad nikim roztkliwiać, nawet jeżeli jej współpraca zakładała głównie kontakty ze szlachciankami. Te były bardzo różne; od wyfryzowanych, kapryśnych dam, na sfrustrowanych życiem, starych pannach kończąc. Nie zazdrościła im życia, za nic nie chciałaby funkcjonować w ten sposób. Złota klatka to wciąż klatka, żadna ilość luksusów nie mogła tego zmienić. Dlatego też ceniła sobie swój żywot, nawet jeśli nie był usłany różami i wymagał od niej, by od czasu do czasu zakasać rękawy i ubrudzić sobie ręce. Przynajmniej mogła postępować wedle własnego sumienia, a nie reguł narzuconych przez pradziadów, którzy najchętniej zrobiliby z niej siedzącą cicho jak mysz pod miotłą żonę. Na szczęście jej atrakcyjność malała wraz z każdym mijającym miesiącem. Nie mogła być bardziej zadowolona z tego faktu.
Nie odpowiedziała na pytanie Jocelyn, przez krótką chwilę jedynie mierząc ją wzrokiem. Nie było w tym spojrzeniu nic nachalnego, ot zwykła próba zidentyfikowania, z kim może mieć do czynienia. Skoro już jednak ustaliła, że z siostrą, mogła nie tylko odetchnąć. Mogła zapytać. I choć w tym wszystkim mogłaby sprawiać wrażenie bardzo zaangażowanej w odnalezienie Vane'a, nie do końca tak było. Skoro jednak nadarzała się okazja, grzechem byłoby nie skorzystać. Nie lubiła przepuszczać okazji, które nie przychodziły przecież zbyt często.
- Właśnie stamtąd wychodzę, straciłam orientację - odsunęła się od drzwi, odsłaniając w uśmiechu zęby, a swoboda, z jaką słowa te opuściły jej usta wskazywała, że to raczej prawda. W końcu jaki pożytek mogłaby mieć z wchodzenia do jakiegoś dawno już opuszczonego pokoju, czyż nie? Utkwiła ciemne spojrzenie w Jocelyn, po czym sięgnęła po swoją torbę i złapała ją pewnym uchwytem. Jej blada, smukła ręka wyglądała jak groteskowy pająk, zaciskający się na rzemieniach. - Tak, już po wszystkim, choć na jednej wizycie się nie skończy - skinęła głową, wprawiając w ruch długie, proste i ciemne włosy. Sięgnęła ku nim i odgarnęła je na lewę ramię. Miała w zwyczaju bardzo często bawić się włosami, zupełnie odruchowo.
- Nieprzyjemna? Zdarzały się gorsze przypadki. Ale faktycznie, nie była w najlepszym humorze. Kolokwialnie mówiąc - uśmiechnęła się nieco kwaśno, co mogło sugerować, że podobne zachowanie nie jest jej obce. Zupełnie, jakby niektórzy urodzeni szlachetnie, byli szlachetni tylko z nazwy, zapominając o podstawowych zasadach kultury. To jednak nie było niczym nowym. O ich braku jakichkolwiek zasad, którymi z taką zaciekłością wycierali sobie gębę, wiedziała aż zanadto. - Tak, pan Vane wspominał, że jej stan pogorszył się od czasu wybuchu anomalii. To niestety dość powszechne w ostatnich tygodniach, niemal wszystkie choroby genetyczne dają mocniejsze objawy - skinęła nieznacznie głową, jakby na potwierdzenie swoich słów. Postąpiła krok do przodu, a podłoga skrzypnęła przeciągle. Czyli faktycznie miała przed sobą córkę Thei. Prawie jej współczuła; jeśli matka była w stosunku do swoich dzieci tak urocza jak w stosunku do uzdrowicielki, to Camellia zapewne już dawno by stąd uciekła. Być może dlatego Thomas zniknął? Zupełnie nagle nawet przestało ją to dziwić.
Nie odpowiedziała na pytanie Jocelyn, przez krótką chwilę jedynie mierząc ją wzrokiem. Nie było w tym spojrzeniu nic nachalnego, ot zwykła próba zidentyfikowania, z kim może mieć do czynienia. Skoro już jednak ustaliła, że z siostrą, mogła nie tylko odetchnąć. Mogła zapytać. I choć w tym wszystkim mogłaby sprawiać wrażenie bardzo zaangażowanej w odnalezienie Vane'a, nie do końca tak było. Skoro jednak nadarzała się okazja, grzechem byłoby nie skorzystać. Nie lubiła przepuszczać okazji, które nie przychodziły przecież zbyt często.
- Właśnie stamtąd wychodzę, straciłam orientację - odsunęła się od drzwi, odsłaniając w uśmiechu zęby, a swoboda, z jaką słowa te opuściły jej usta wskazywała, że to raczej prawda. W końcu jaki pożytek mogłaby mieć z wchodzenia do jakiegoś dawno już opuszczonego pokoju, czyż nie? Utkwiła ciemne spojrzenie w Jocelyn, po czym sięgnęła po swoją torbę i złapała ją pewnym uchwytem. Jej blada, smukła ręka wyglądała jak groteskowy pająk, zaciskający się na rzemieniach. - Tak, już po wszystkim, choć na jednej wizycie się nie skończy - skinęła głową, wprawiając w ruch długie, proste i ciemne włosy. Sięgnęła ku nim i odgarnęła je na lewę ramię. Miała w zwyczaju bardzo często bawić się włosami, zupełnie odruchowo.
- Nieprzyjemna? Zdarzały się gorsze przypadki. Ale faktycznie, nie była w najlepszym humorze. Kolokwialnie mówiąc - uśmiechnęła się nieco kwaśno, co mogło sugerować, że podobne zachowanie nie jest jej obce. Zupełnie, jakby niektórzy urodzeni szlachetnie, byli szlachetni tylko z nazwy, zapominając o podstawowych zasadach kultury. To jednak nie było niczym nowym. O ich braku jakichkolwiek zasad, którymi z taką zaciekłością wycierali sobie gębę, wiedziała aż zanadto. - Tak, pan Vane wspominał, że jej stan pogorszył się od czasu wybuchu anomalii. To niestety dość powszechne w ostatnich tygodniach, niemal wszystkie choroby genetyczne dają mocniejsze objawy - skinęła nieznacznie głową, jakby na potwierdzenie swoich słów. Postąpiła krok do przodu, a podłoga skrzypnęła przeciągle. Czyli faktycznie miała przed sobą córkę Thei. Prawie jej współczuła; jeśli matka była w stosunku do swoich dzieci tak urocza jak w stosunku do uzdrowicielki, to Camellia zapewne już dawno by stąd uciekła. Być może dlatego Thomas zniknął? Zupełnie nagle nawet przestało ją to dziwić.
Gość
Gość
Nawet wśród szlacheckiego stanu zdarzały się różne jednostki. Thea Vane kiedyś mogła być znacznie przyjemniejsza, ale lata choroby i nieszczęśliwego związku z mężczyzną, którego darzyła raczej pogardą niż uczuciem, nie odbiły się na niej dobrze i uczyniły ją osobą zgorzkniałą i nieprzyjemną. Josie nie wiedziała, jaka jej matka była niegdyś, za młodu. Przyszła na świat, kiedy Thea zbliżała się już do czterdziestego roku życia, i wtedy już była chłodna wobec dzieci, dopóki nie uświadomiła sobie, że przecież może wyszkolić córki w etykiecie, wyhodować je na żony dla wysoko urodzonych mężczyzn, co miało ukoić jej żal za utraconym życiem. Pozwalała im wierzyć, że je kocha i chce ich szczęścia – ale ostatnimi czasy Josie zaczęła się zastanawiać, ile w postawie matki było prawdy, a ile fałszu. Niewątpliwie Thea wolałaby wieść żywot starej panny, ale bogatej i z tytułem, niż podrzędnej żony czystokrwistego uzdrowiciela, o której już niewielu pamiętało i która pędziła samotny żywot zamknięta w domu, bo nawet z dawną rodziną jej kontakt już jakiś czas temu się rozluźnił. Należała do tego grona kobiet, które były przekonane, że o ich wartości stanowi nazwisko, status krwi i odpowiednie małżeństwo, dlatego oddanie czystokrwistemu mężczyźnie było dla niej największą życiową tragedią i zawsze była pełna zazdrości wobec swoich sióstr i braci, którzy zostali wydani lepiej i nie musieli rezygnować z bogactw i tytułów na rzecz lichego życia, które przypadło jej, najmniej urodziwej i obciążonej genetyczną skazą.
Josie zawsze żyła na granicy dwóch światów, nie będąc w pełni częścią żadnego z nich. Za sprawą wychowania matki czuła się lepsza od czarodziejów o mugolskiej lub mieszanej krwi, bo mimo wszystko miała krew czystą, ale pozostawała gorsza od szlachcianek, co większość z nich dawała jej do zrozumienia, bo żadne wychowanie nie mogło zrównoważyć braku nazwiska ze Skorowidzu. Co zabawne, gdyby tylko konfiguracja krwi jej rodziców była odwrotna, i to ojciec byłby szlachetny, a matka czystokrwista, byłaby im równa, ale krew kobiety liczyła się mniej, nie mogła też przekazać potomstwu nazwiska, więc Jocelyn została Vane, czarownicą krwi czystej ze skazą, która próbowała znaleźć swoje miejsce w świecie i w społecznej hierarchii, przez lata próbującą spełnić ambicje i oczekiwania matki, by zasłużyć na jej miłość.
Tylko czy nadal tego pragnęła? Ostatnio coraz częściej się nad tym zastanawiała, zdając sobie sprawę, że Thea tak naprawdę nigdy jej prawdziwie nie kochała, więc czy cokolwiek mogłoby to zmienić? Pewne wzorce jednak przyjęła i nie chciałaby zostać samotną przez całe życie starą panną, dlatego liczyła na to, że chociaż jakiś czystokrwisty mężczyzna się nią zainteresuje, choć to pewnie nie usatysfakcjonowałoby Thei.
Nie wiedziała, że stojąca naprzeciwko niej kobieta jest w podobnej, ale z drugiej strony zgoła odmiennej sytuacji jako córka innej wykluczonej kobiety. Skonsternowało ją jednak zastanie jej przy drzwiach pokoju Toma, jako że sama w cudzych domach obcych ludzi raczej nie miała zapędów do wchodzenia w miejsca inne niż te, do których ją dopuszczono, ale z drugiej strony, panna Scrimgeour sprawiała wrażenie osoby ułożonej i dobrze wychowanej, ojciec wypowiadał się o niej bardzo pochlebnie, więc może rzeczywiście to tylko zwykła pomyłka? W końcu czego niby ktoś obcy miałby szukać akurat w opuszczonym pokoju Toma? Nie było tam nic poza garścią porzuconych szpargałów.
- Ach tak, oczywiście – przytaknęła. – Łatwo się pomylić, gdy jest się gdzieś pierwszy raz. To tylko stary pokój mojego brata, który już tu nie mieszka. Ciekawsze pomieszczenia są na dole, salon, nasza mała rodzinna biblioteka... – mówiła, niczego nie podejrzewając. – A mojej matce przyda się profesjonalny uzdrowiciel. Bardzo nie lubi zbyt często pojawiać się w Mungu, a ojciec nie zawsze ma czas, by przy niej być. Ja i moja siostra też nie, zresztą wszyscy uważamy, że takie świeże spojrzenie osoby spoza rodziny może być bardzo pomocne, dlatego ojciec wybrał panią. – W końcu stosunek Josie nie był do końca obiektywny. Nie na darmo mawiało się, że nie powinno się leczyć własnej rodziny, poza tym nie miała pełni uprawnień, więc mogła tylko pomagać w terapii, nie prowadzić ją. – I proszę się nie przejmować tym, co mówi. Jest zmęczona chorobą i nie przepada za uzdrowicielami i procedurami leczniczymi. Każdego by to zmęczyło. – I w ogóle za nikim, kto nie miał szlachetnej krwi, ale i wobec takich ludzi była pełna zawiści i niechęci, że mieli więcej szczęścia. W każdym razie Josie chciała nawiązać pozytywny kontakt z jej nową uzdrowicielką, która pewnie pojawi się tu jeszcze nie raz, i jak przystało na pokorną córkę, czuła się w obowiązku usprawiedliwiać zachowanie matki, choć wiedziała, jaka jest prawda i że Thea nie była dobrą i miłą osobą.
- Jestem stażystką w Mungu i również miałam okazję zaobserwować, że na oddziale chorób genetycznych przybywa ostatnio chorych. – Przynajmniej było tak do czasu jej przymusowej nieobecności w pracy, ale teraz na pewno było bardzo podobnie. – A moja matka nie jest już najmłodsza i razem z ojcem obawiamy się, że choroba wkroczyła w kolejne stadium, a anomalie znacząco to przyspieszyły. Zauważyła pani może coś niepokojącego, badając ją dziś?
Niestety miała świadomość, że czas Thei jest policzony, że miała małe szanse dożyć siedemdziesiątego roku życia. Ojciec już dawno ją na to przygotował. Anomalie mogły zabrać jej jeszcze kilka lat, ataki coraz częściej ogarniały wszystkie kończyny i było kwestią czasu, aż zaczną porażać też kręgosłup.
Josie zawsze żyła na granicy dwóch światów, nie będąc w pełni częścią żadnego z nich. Za sprawą wychowania matki czuła się lepsza od czarodziejów o mugolskiej lub mieszanej krwi, bo mimo wszystko miała krew czystą, ale pozostawała gorsza od szlachcianek, co większość z nich dawała jej do zrozumienia, bo żadne wychowanie nie mogło zrównoważyć braku nazwiska ze Skorowidzu. Co zabawne, gdyby tylko konfiguracja krwi jej rodziców była odwrotna, i to ojciec byłby szlachetny, a matka czystokrwista, byłaby im równa, ale krew kobiety liczyła się mniej, nie mogła też przekazać potomstwu nazwiska, więc Jocelyn została Vane, czarownicą krwi czystej ze skazą, która próbowała znaleźć swoje miejsce w świecie i w społecznej hierarchii, przez lata próbującą spełnić ambicje i oczekiwania matki, by zasłużyć na jej miłość.
Tylko czy nadal tego pragnęła? Ostatnio coraz częściej się nad tym zastanawiała, zdając sobie sprawę, że Thea tak naprawdę nigdy jej prawdziwie nie kochała, więc czy cokolwiek mogłoby to zmienić? Pewne wzorce jednak przyjęła i nie chciałaby zostać samotną przez całe życie starą panną, dlatego liczyła na to, że chociaż jakiś czystokrwisty mężczyzna się nią zainteresuje, choć to pewnie nie usatysfakcjonowałoby Thei.
Nie wiedziała, że stojąca naprzeciwko niej kobieta jest w podobnej, ale z drugiej strony zgoła odmiennej sytuacji jako córka innej wykluczonej kobiety. Skonsternowało ją jednak zastanie jej przy drzwiach pokoju Toma, jako że sama w cudzych domach obcych ludzi raczej nie miała zapędów do wchodzenia w miejsca inne niż te, do których ją dopuszczono, ale z drugiej strony, panna Scrimgeour sprawiała wrażenie osoby ułożonej i dobrze wychowanej, ojciec wypowiadał się o niej bardzo pochlebnie, więc może rzeczywiście to tylko zwykła pomyłka? W końcu czego niby ktoś obcy miałby szukać akurat w opuszczonym pokoju Toma? Nie było tam nic poza garścią porzuconych szpargałów.
- Ach tak, oczywiście – przytaknęła. – Łatwo się pomylić, gdy jest się gdzieś pierwszy raz. To tylko stary pokój mojego brata, który już tu nie mieszka. Ciekawsze pomieszczenia są na dole, salon, nasza mała rodzinna biblioteka... – mówiła, niczego nie podejrzewając. – A mojej matce przyda się profesjonalny uzdrowiciel. Bardzo nie lubi zbyt często pojawiać się w Mungu, a ojciec nie zawsze ma czas, by przy niej być. Ja i moja siostra też nie, zresztą wszyscy uważamy, że takie świeże spojrzenie osoby spoza rodziny może być bardzo pomocne, dlatego ojciec wybrał panią. – W końcu stosunek Josie nie był do końca obiektywny. Nie na darmo mawiało się, że nie powinno się leczyć własnej rodziny, poza tym nie miała pełni uprawnień, więc mogła tylko pomagać w terapii, nie prowadzić ją. – I proszę się nie przejmować tym, co mówi. Jest zmęczona chorobą i nie przepada za uzdrowicielami i procedurami leczniczymi. Każdego by to zmęczyło. – I w ogóle za nikim, kto nie miał szlachetnej krwi, ale i wobec takich ludzi była pełna zawiści i niechęci, że mieli więcej szczęścia. W każdym razie Josie chciała nawiązać pozytywny kontakt z jej nową uzdrowicielką, która pewnie pojawi się tu jeszcze nie raz, i jak przystało na pokorną córkę, czuła się w obowiązku usprawiedliwiać zachowanie matki, choć wiedziała, jaka jest prawda i że Thea nie była dobrą i miłą osobą.
- Jestem stażystką w Mungu i również miałam okazję zaobserwować, że na oddziale chorób genetycznych przybywa ostatnio chorych. – Przynajmniej było tak do czasu jej przymusowej nieobecności w pracy, ale teraz na pewno było bardzo podobnie. – A moja matka nie jest już najmłodsza i razem z ojcem obawiamy się, że choroba wkroczyła w kolejne stadium, a anomalie znacząco to przyspieszyły. Zauważyła pani może coś niepokojącego, badając ją dziś?
Niestety miała świadomość, że czas Thei jest policzony, że miała małe szanse dożyć siedemdziesiątego roku życia. Ojciec już dawno ją na to przygotował. Anomalie mogły zabrać jej jeszcze kilka lat, ataki coraz częściej ogarniały wszystkie kończyny i było kwestią czasu, aż zaczną porażać też kręgosłup.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Korytarz
Szybka odpowiedź