Hol główny
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Hol główny
Nadchodząc od strony dziedzińca i przekraczając próg ogromnych, drewnianych drzwi, znajdziemy się w głównym holu posiadłości - stąd rozchodzą się schody do wszystkich części rezydencji. Pomieszczenie nie zostało urządzone z przesadnym przepychem, choć znajdują się tu popiersia oraz obrazy przodków rodziny Lestrange, jest za to doskonale oświetlone; słońce wpada przez ogromne okna, a wieczorem płonie niewielki żyrandol i kandelabry.
Pod schodami znajduje się niewielki pokój z jedynym w zamku kominkiem podłączonym do Sieci Fiuu.
Pod schodami znajduje się niewielki pokój z jedynym w zamku kominkiem podłączonym do Sieci Fiuu.
Na to pomiesczenie nałożone są zaklęcia: Cave imicum, Bubonem, Tenebris.
The past is gone. It went by, like dusk to dawn. Isn't that the way everybody's got the dues in life to pay?
dream on
Marine Yaxley
Zawód : śpiewaczka, dama
Wiek : 18
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Isn't it lovely, all alone? Heart made of glass, my mind of stone. Tear me to pieces, skin to bone
"Hello, welcome home"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Tup. Tup. Tup. Tup. Tup. Dzięki obcasów uderzających o posadzkę, wkomponowanych w białe pantofle echem roznosiły po głownym holu gdy stawiała krok za krokiem. Wysoko uniesiony podbródek, błękitne, lekko szarawe, stalowe spojrzenie lustrowało jasne wnętrzne. Znała je, jednak nie tak jak kto, po którym przemieszczała się już od ponad dwudzistu lat. Włosy dzisiaj leniwie opadały na kark, splecione w luźny, dobierany warkocz. Jasne pantofle wyłaniały się spod długiej spónicy o barwie przypominającej róże z ich ogrodu która kończyła się wysoko na talii. Spod niej wyzieral czarny golf, który skutecznie osłaniał ciało. Wokół szyi zawisła rodowa kolia. Uszy dziś nie dźwigały ciężaru ciężkich kamieni.
Choć nie spodziewała się tego, kontakt, linia porozumienia której nie potrafiła zdefiniować wytworzyła się między nią a Lestrengami, przynajmniej ich kobiecymi przedstawicielkami. Evandra była miła i mądra, przynosiła radość Tristanowi i Melisande nie mogłaby nie uznać jej starań. Marine była jeszcze młoda, ale w spojrzeniu miała coś dziwnie znajomego, umysł bystry i otwarty. Chciała być dla niej przyjaciółką, pomocą, siostrą. Nie zapowiadała się wcześniej, licząc że podczas weekendu uda jej się ją po prostu zastać. I tak musiała gdzieś wyjść, ruszyć się poza budynki laboratorium czy, też własnego zamku w którym od kilku dni siedziała nad dokumentami związanymi z wyprawą w której brała udział. Nawet jeśli miała nie trafić na młódkę, potrzebowała krótkiego spaceru, odpoczynku od tony papierów - mimo że interesujących, to w równie męczących gdy za dużo czasu wpatrywała się w skreślone przez siebie słowa.
Zaczęła pokonywać schody, jeden po drugim, spokojnie, bez pośpiechu - dziś czas był jej sprzymierzeńcem. Była już na pierwszym piętrze pokonawszy wszystkie schody, gdy usłyszała ciche pyknięcie świadczące o pojawieniu się skrzata - nie zdziwiło jej ono, zdawało się nawet wpisane w miejsce. Ich skrzatka - prymulka, zjawiała się równie szybko, by służyć swoim właścicielom. Zdecydowanie ułatwiała im życie. Jednak słowa które padły z ust tego stworzenia zatrzymały lady Rosier, która przystanęła by przenieść spojrzenie w dół po raz pierwszy od wejścia i momentu pojawiania się skrzata poświęcając mu chwilę uwagi.
- Przekaż Marine, by napisała do mnie list z dogodną dla niej datą spotkania. - poleciła odwracając się na pięcie zaczęła schodzić w dół by opuścić posiadłość. Nie miała tutaj innego celu do zrealizowania. Nieobecność młodej lady nie była wielkim zdziwieniem z pewnością miała inne zajęcia, skore wyciągnąć ją z komat.
Dłoń przesuwała się po metalowej poręczy. Czarnej, ale i chłodnej w dotyku. Nie był to jednak niepokojący rodzaj zimna, zwyczajny, kompletnie naturalny. Patrzyła przed siebie, stawiając kroki na schodach. Poczuła spojrzenie, które zawiesiło się na niej w krótkiej chwili, gdy pozwoliła sobie na odpłynięcie myślami, gdy dłoń nieświadomie skubnęła wargę, rozważają potencjalne gatunki z którymi można i należałoby skrzyżować rybaczkę. Uniosła wzrok prosto na właściciela spojrzenia, trudno było powiedzieć dlaczego - przecież Throness Manor zamieszkiwało sporo czarodziejów - przeczuwała, że będzie to właśnie on.
- Lordzie Lestrange, miłego popołudnia. - powiedziała opuszczając dłoń, nie przerywając dalszej wędrówki w dół schodów. Nie chciała, nie mogła z nim rozmawiać. A jednak zdawało jej się, że ciekawość - wredna, złośliwa, całkowicie w tym wypadku nieprzydatna - mimowolnie, podświadomie namawia ją, by została. Ale nie było takiej opcji. Wszedł na nie swoje tereny, dopuścił się przewinienia za które istniała tylko jedna kara - wypędzenie.
Choć nie spodziewała się tego, kontakt, linia porozumienia której nie potrafiła zdefiniować wytworzyła się między nią a Lestrengami, przynajmniej ich kobiecymi przedstawicielkami. Evandra była miła i mądra, przynosiła radość Tristanowi i Melisande nie mogłaby nie uznać jej starań. Marine była jeszcze młoda, ale w spojrzeniu miała coś dziwnie znajomego, umysł bystry i otwarty. Chciała być dla niej przyjaciółką, pomocą, siostrą. Nie zapowiadała się wcześniej, licząc że podczas weekendu uda jej się ją po prostu zastać. I tak musiała gdzieś wyjść, ruszyć się poza budynki laboratorium czy, też własnego zamku w którym od kilku dni siedziała nad dokumentami związanymi z wyprawą w której brała udział. Nawet jeśli miała nie trafić na młódkę, potrzebowała krótkiego spaceru, odpoczynku od tony papierów - mimo że interesujących, to w równie męczących gdy za dużo czasu wpatrywała się w skreślone przez siebie słowa.
Zaczęła pokonywać schody, jeden po drugim, spokojnie, bez pośpiechu - dziś czas był jej sprzymierzeńcem. Była już na pierwszym piętrze pokonawszy wszystkie schody, gdy usłyszała ciche pyknięcie świadczące o pojawieniu się skrzata - nie zdziwiło jej ono, zdawało się nawet wpisane w miejsce. Ich skrzatka - prymulka, zjawiała się równie szybko, by służyć swoim właścicielom. Zdecydowanie ułatwiała im życie. Jednak słowa które padły z ust tego stworzenia zatrzymały lady Rosier, która przystanęła by przenieść spojrzenie w dół po raz pierwszy od wejścia i momentu pojawiania się skrzata poświęcając mu chwilę uwagi.
- Przekaż Marine, by napisała do mnie list z dogodną dla niej datą spotkania. - poleciła odwracając się na pięcie zaczęła schodzić w dół by opuścić posiadłość. Nie miała tutaj innego celu do zrealizowania. Nieobecność młodej lady nie była wielkim zdziwieniem z pewnością miała inne zajęcia, skore wyciągnąć ją z komat.
Dłoń przesuwała się po metalowej poręczy. Czarnej, ale i chłodnej w dotyku. Nie był to jednak niepokojący rodzaj zimna, zwyczajny, kompletnie naturalny. Patrzyła przed siebie, stawiając kroki na schodach. Poczuła spojrzenie, które zawiesiło się na niej w krótkiej chwili, gdy pozwoliła sobie na odpłynięcie myślami, gdy dłoń nieświadomie skubnęła wargę, rozważają potencjalne gatunki z którymi można i należałoby skrzyżować rybaczkę. Uniosła wzrok prosto na właściciela spojrzenia, trudno było powiedzieć dlaczego - przecież Throness Manor zamieszkiwało sporo czarodziejów - przeczuwała, że będzie to właśnie on.
- Lordzie Lestrange, miłego popołudnia. - powiedziała opuszczając dłoń, nie przerywając dalszej wędrówki w dół schodów. Nie chciała, nie mogła z nim rozmawiać. A jednak zdawało jej się, że ciekawość - wredna, złośliwa, całkowicie w tym wypadku nieprzydatna - mimowolnie, podświadomie namawia ją, by została. Ale nie było takiej opcji. Wszedł na nie swoje tereny, dopuścił się przewinienia za które istniała tylko jedna kara - wypędzenie.
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przedpołudnie było niezwykle pracowite. Musiałem trochę pomóc wujowi w operze, bo napłynęło do nas kilka zgłoszeń kobiet zainteresowanych śpiewem dla naszej rodzinnej opery. Musiałem najpierw zająć się papierkową robotą, później umówić terminy spotkań oraz zrobić rozeznanie wśród znajomych tych czarownic; biedny Jean Claude, miał dziś mnóstwo listów do rozesłania. Aż zasłużył na przysmak swoim niezachwianym trudem. Kiedy powrócił wyraźnie zmęczony po ostatniej dostarczonej korespondencji pozwoliłem mu odpocząć, samemu jednak kreśląc jeszcze kilka starannych zdań widniejących na pergaminie.
Po południu miałem wreszcie zawitać w posiadłości, zjeść obiad oraz oddać się przyjemnościom takim jak choćby podziwianie najnowszej sztuki wystawionej w jednej z londyńskich galerii, ale moje plany dość szybko zostały pokrzyżowane. Niedługo miałem odbyć kolejne spotkanie w sprawie opery, dlatego nawet nie zaczynałem wdrażania własnych widzimisię opiewające w bezkresny, bardzo w tamtej chwili pożądany relaks. Zamierzałem dopiąć wszystko na ostatni guzik. Zawezwałem skrzata, ale ten nie przychodził i nie przychodził. Traciłem cierpliwość, bo ostatnio nasza służba za bardzo sobie folgowała. Bez kontroli, bezwstydnie zaniedbując swoje obowiązki. Chwilę później zjawił się oznajmiając mi, że wezwała go lady Rosier, która szukała Marine.
Miałem mieszane uczucia. Im bardziej starałem się zbliżyć do Melisande, tym mocniej ona mnie odpychała. Czasem z lekką nostalgią wracałem myślami do czasów naszego pierwszego sabatu oraz podeptanych nóg; widziałem później jej niesamowity talent w sztuce baletowej, który ona wolała zaprzepaścić pogonią za smokami, co w ogóle nie przystawało damie. Nie wiedzieć dlaczego, skoro nie powinno mnie to w ogóle interesować, nie mogłem przeboleć takiej straty w poczcie uzdolnionych artystycznie dusz, którą moim zdaniem powinna pozostać. Moja bezradność zamieniła się wreszcie w niechęć, jaką jedna z Róż żywiła względem mnie. Nie zdając sobie sprawy, że jej siostra (z początku?) także nie pałała do mnie sympatią, maskując wszystkie emocje wprawną grą aktorską. Z drugiej strony, czyż sam w listach nie popłynąłem na fali zabawy, która dopiero z czasem urosła do rangi… właśnie, do jakiej? Starałem się nie rozprawiać nad tematami trudnymi oraz delikatnymi w swej kruchej strukturze, to niemal zawsze zwiastowało tarapaty. Nie były mi one potrzebne. Lubiłem moje beztroskie życie poświęcone jedynie walką o rodzinę oraz drogocenną sztukę. Nie widziałem siebie w innej roli, choć świat zdawał się wariować na tyle, bym zaczął podejrzewać, że coś niebezpiecznego wisiało nad nami.
Wchodziłem powoli po schodach z rękoma założonymi za plecami i to wtedy spotkałem Melisande. Uśmiechnąłem się do niej blado. Uprzejmie. Trochę sztucznie, ale nie mogła mnie za to winić. Nie, kiedy na każdym kroku umniejszała mojej wartości. Nie musiała tego mówić; wystarczyło spojrzenie, spięte mięśnie twarzy, drżenie brwi by wiedzieć, że każde spotkanie naznaczone było coraz grubszą warstwą ostrych, różanych cierni.
- Lady Rosier – przywitałem ją pewnym siebie głosem i skłoniłem z szacunkiem głowę. Zatrzymując się. W pewnej chwili musiałem obejrzeć się za siebie, bo gość umykał zbyt szybko, by w moim tempie móc powiedzieć coś więcej. – Już lady wychodzi? Nalegam na wypicie herbaty w naszej nowo odmalowanej jadalni, na pewno jej jeszcze lady nie widziała. Swą sztuką ozdobił Douqette, najlepszy czarodziejski malarz, ale ta informacja z pewnością jest lady znana – dodałem szybko, po czym odwróciłem się w jej stronę i zszedłem kilka schodków starając się z nią zrównać stopniem. – Skoro już się lady pofatygowała, szkoda byłoby się trudzić na darmo. Piękne, kobiece nogi wymagają odpoczynku – powiedziałem jeszcze. Nie mogłem się powstrzymać. Uśmiech poszerzył się nieco, w oczach coś błysnęło, a ja odnalazłem zagubioną przyjemność w obcowaniu z jej osobą. Nawet jeśli podszyte to było drobną, niewinną złośliwością.
Po południu miałem wreszcie zawitać w posiadłości, zjeść obiad oraz oddać się przyjemnościom takim jak choćby podziwianie najnowszej sztuki wystawionej w jednej z londyńskich galerii, ale moje plany dość szybko zostały pokrzyżowane. Niedługo miałem odbyć kolejne spotkanie w sprawie opery, dlatego nawet nie zaczynałem wdrażania własnych widzimisię opiewające w bezkresny, bardzo w tamtej chwili pożądany relaks. Zamierzałem dopiąć wszystko na ostatni guzik. Zawezwałem skrzata, ale ten nie przychodził i nie przychodził. Traciłem cierpliwość, bo ostatnio nasza służba za bardzo sobie folgowała. Bez kontroli, bezwstydnie zaniedbując swoje obowiązki. Chwilę później zjawił się oznajmiając mi, że wezwała go lady Rosier, która szukała Marine.
Miałem mieszane uczucia. Im bardziej starałem się zbliżyć do Melisande, tym mocniej ona mnie odpychała. Czasem z lekką nostalgią wracałem myślami do czasów naszego pierwszego sabatu oraz podeptanych nóg; widziałem później jej niesamowity talent w sztuce baletowej, który ona wolała zaprzepaścić pogonią za smokami, co w ogóle nie przystawało damie. Nie wiedzieć dlaczego, skoro nie powinno mnie to w ogóle interesować, nie mogłem przeboleć takiej straty w poczcie uzdolnionych artystycznie dusz, którą moim zdaniem powinna pozostać. Moja bezradność zamieniła się wreszcie w niechęć, jaką jedna z Róż żywiła względem mnie. Nie zdając sobie sprawy, że jej siostra (z początku?) także nie pałała do mnie sympatią, maskując wszystkie emocje wprawną grą aktorską. Z drugiej strony, czyż sam w listach nie popłynąłem na fali zabawy, która dopiero z czasem urosła do rangi… właśnie, do jakiej? Starałem się nie rozprawiać nad tematami trudnymi oraz delikatnymi w swej kruchej strukturze, to niemal zawsze zwiastowało tarapaty. Nie były mi one potrzebne. Lubiłem moje beztroskie życie poświęcone jedynie walką o rodzinę oraz drogocenną sztukę. Nie widziałem siebie w innej roli, choć świat zdawał się wariować na tyle, bym zaczął podejrzewać, że coś niebezpiecznego wisiało nad nami.
Wchodziłem powoli po schodach z rękoma założonymi za plecami i to wtedy spotkałem Melisande. Uśmiechnąłem się do niej blado. Uprzejmie. Trochę sztucznie, ale nie mogła mnie za to winić. Nie, kiedy na każdym kroku umniejszała mojej wartości. Nie musiała tego mówić; wystarczyło spojrzenie, spięte mięśnie twarzy, drżenie brwi by wiedzieć, że każde spotkanie naznaczone było coraz grubszą warstwą ostrych, różanych cierni.
- Lady Rosier – przywitałem ją pewnym siebie głosem i skłoniłem z szacunkiem głowę. Zatrzymując się. W pewnej chwili musiałem obejrzeć się za siebie, bo gość umykał zbyt szybko, by w moim tempie móc powiedzieć coś więcej. – Już lady wychodzi? Nalegam na wypicie herbaty w naszej nowo odmalowanej jadalni, na pewno jej jeszcze lady nie widziała. Swą sztuką ozdobił Douqette, najlepszy czarodziejski malarz, ale ta informacja z pewnością jest lady znana – dodałem szybko, po czym odwróciłem się w jej stronę i zszedłem kilka schodków starając się z nią zrównać stopniem. – Skoro już się lady pofatygowała, szkoda byłoby się trudzić na darmo. Piękne, kobiece nogi wymagają odpoczynku – powiedziałem jeszcze. Nie mogłem się powstrzymać. Uśmiech poszerzył się nieco, w oczach coś błysnęło, a ja odnalazłem zagubioną przyjemność w obcowaniu z jej osobą. Nawet jeśli podszyte to było drobną, niewinną złośliwością.
na brzeg
wpływają rozpienione treny
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
Flavien Lestrange
Zawód : pomocnik dyrektora artystycznego rodowej opery
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
De la musique avant toute chose,
Te pour cela préfère l’Impair.
Te pour cela préfère l’Impair.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Melisande nie potrafiłaby oddać się całkowitemu nic nie robieniu. Nie na stałe. Popijanie popołudniowych herbatek, wyszywanie wzorów czy granie dla urozmaicenia czasu słuchaczom nie leżało całkiem w jej charakterze. Oczywiście, nigdy nie odmówiłaby gdyby została o to poproszona. Ale zwyczajowe zachwycanie otoczenia jedynie swoją obecnością należało do Fantine. To ona lubiła pławić się w blasku poświęcanej jej uwagi i pijała ją niczym najwyborniejszy trunek. Melisande była inna, bardziej skryta, mocniej trzymająca swoje sekrety, myśli i uczucia dla siebie. Jedynie jej rodzeństwo znało ją całkowicie, ale zdawało jej się też że to brat zna ją dogłębniej, że lepiej potrafił ją rozłożyć na czynniki pierwsze. A może powodem ich niewerbalnego zrozumienia była fakt, iż dzielili zainteresowania a on od zawsze był jej cichy bohaterem i wzorem.
Dygnęła przed nim zgrabnie z gracją - dokładnie tak jak uczyła ją matka, być może tym razem byłaby z niej dumna, choć i w to wątpiła. Wsłuchiwała się w wypowiadane przed Flaviena słowa nie wierząc w to, co dociera do jej uszu. Czy nie dostatecznie wiele razy dała mu do zrozumienia iż nie istniał grunt, na którym ich dwójka może równocześnie się poruszać? A może lubił kusić los, lub też - opcjonalnie - dręczyć ją samą swoją osobą. To też nie było wszak tak, że ich znajomość nie mogła potoczyć się inaczej. Gdyby tylko wydarzenia które wykreowali sami były inne - cóż, może teraz miałaby już inne nazwisko, tożsame z jego. Ale wszedł na ziemię święta, naruszył ją bez pozwolenia a potem był ośmielił się radzić jej na temat ścieżki, którą winna obrać w życiu. A teraz, tutaj na schodach w głównym holu ich posiadłości proponował jej herbatę. Absurdalną, zwyczajną herbatę. Jakby ona mogła zmienić cokolwiek, choć nie zmieniała nic. Wiedział jednak, że nie powinna odmawiać. Mogłoby to być afrontem i w ich przypadku zdecydowanie właśnie tym by było. Usta stanowiły jedną wąską linię. Dłoń powędrowała ku górze, by założyć kosmyk falowanych włosów za ucho.
- Winien lord interesować się jedynie nogami, które znajdują się w lorda jurysdykcji. - odpowiedziała i zamiast powstrzymać własne reakcje których przecież powinna pilnować, być godna miana damy, westchnęła. Ale nie tylko wewnątrz, niezauważalnie, jak robiła już niezliczoną ilość razy. Tym razem westchnęła naprawdę, stalowe spojrzenie podobne do tego Tristana zwieszając na stojącym obok mężczyźnie który właśnie przystanął przed nią. Szła dalej, ale nie posunęła się zbyt daleko, zatrzymując się o krok później jakby zatrzymana siłą własnego sumienia. Odwróciła się na pięcie w jego stronę. - Czemu to robisz, Flavienie? - zapytała melodyjnym głosem bacznie go obserwując. - Filiżanka herbaty wydłuży jedynie czas naszego wspólnego obcowania - dlaczego pytała? Nie potrafiła odpowiedzieć. Może kierowała nią zwykła ciekawość, którą przejawiała w jego kierunku już od dawna i którą przez większość czasu potrafiła skrzętnie i dokładnie skrywać pod pozorami które nauczyła się doskonale zachowywać. Ale dzisiaj, dzisiaj chyba była już zwyczajnie zmęczona i oczekiwała odpowiedzi. Najlepiej takiej, która byłaby w stanie ją ukontentować.
Dygnęła przed nim zgrabnie z gracją - dokładnie tak jak uczyła ją matka, być może tym razem byłaby z niej dumna, choć i w to wątpiła. Wsłuchiwała się w wypowiadane przed Flaviena słowa nie wierząc w to, co dociera do jej uszu. Czy nie dostatecznie wiele razy dała mu do zrozumienia iż nie istniał grunt, na którym ich dwójka może równocześnie się poruszać? A może lubił kusić los, lub też - opcjonalnie - dręczyć ją samą swoją osobą. To też nie było wszak tak, że ich znajomość nie mogła potoczyć się inaczej. Gdyby tylko wydarzenia które wykreowali sami były inne - cóż, może teraz miałaby już inne nazwisko, tożsame z jego. Ale wszedł na ziemię święta, naruszył ją bez pozwolenia a potem był ośmielił się radzić jej na temat ścieżki, którą winna obrać w życiu. A teraz, tutaj na schodach w głównym holu ich posiadłości proponował jej herbatę. Absurdalną, zwyczajną herbatę. Jakby ona mogła zmienić cokolwiek, choć nie zmieniała nic. Wiedział jednak, że nie powinna odmawiać. Mogłoby to być afrontem i w ich przypadku zdecydowanie właśnie tym by było. Usta stanowiły jedną wąską linię. Dłoń powędrowała ku górze, by założyć kosmyk falowanych włosów za ucho.
- Winien lord interesować się jedynie nogami, które znajdują się w lorda jurysdykcji. - odpowiedziała i zamiast powstrzymać własne reakcje których przecież powinna pilnować, być godna miana damy, westchnęła. Ale nie tylko wewnątrz, niezauważalnie, jak robiła już niezliczoną ilość razy. Tym razem westchnęła naprawdę, stalowe spojrzenie podobne do tego Tristana zwieszając na stojącym obok mężczyźnie który właśnie przystanął przed nią. Szła dalej, ale nie posunęła się zbyt daleko, zatrzymując się o krok później jakby zatrzymana siłą własnego sumienia. Odwróciła się na pięcie w jego stronę. - Czemu to robisz, Flavienie? - zapytała melodyjnym głosem bacznie go obserwując. - Filiżanka herbaty wydłuży jedynie czas naszego wspólnego obcowania - dlaczego pytała? Nie potrafiła odpowiedzieć. Może kierowała nią zwykła ciekawość, którą przejawiała w jego kierunku już od dawna i którą przez większość czasu potrafiła skrzętnie i dokładnie skrywać pod pozorami które nauczyła się doskonale zachowywać. Ale dzisiaj, dzisiaj chyba była już zwyczajnie zmęczona i oczekiwała odpowiedzi. Najlepiej takiej, która byłaby w stanie ją ukontentować.
I've heard allegations 'bout your reputation
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
I'll show you my shadows if you show yours
Let's get it right dear, give a good fight dear
We'll keep it all up behind
closed doors
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nasz świat rządził się swoimi prawami. Uważałem, że nie byliśmy odpowiednimi osobami do tego, by zmieniać z dawien dawna ustalone zasady. Powinniśmy je wręcz pielęgnować niczym najcenniejszy kwiat, bo to tradycje czyniły nas tymi, którymi byliśmy. Bez nich nie byłoby arystokracji, nie byłoby majątków rodzinnych, a także wielu gałęzi działania, jakie dane rodziny miały pod swoim władaniem. Co stałoby się ze smokami gdyby nie Rosierowie i Greengrassowie? Co ze znikaczami, flotami statków, rzadkimi gatunkami paproci, trollami czy lasami Sherwood? Wszystko prędzej czy później uległoby zagładzie oraz zniszczeniu, bo to pieniądze, wpływy oraz spadek po naszych przodkach, nasze dziedzictwo dbało o to, o co nikt inny zadbać nie mógł lub nie chciał. Jednym z punktów tradycji była rola kobiety w magicznym społeczeństwie; po prostu nie wypadało szlachciance parać się trudną, ciężką pracą. Dama powinna rozkwitać u boku rodziny, zachwycać wszystkich dookoła talentami oraz nieposzlakowaną opinią. To podnosiło jej wartość, sprawiało, że była cenna, zarówno dla najbliższych jak i innych, którzy pragnęliby ją widzieć u boku swego syna. Moja opinia nigdy nie była kontrowersyjna, każdy arystokrata pochodzący z konserwatywnej rodziny uważał tak samo. Kierowałem się dobrem Melisande zwracając uwagę na niewłaściwe postępowanie; trochę też z powodu zamiłowania do sztuki pozwoliłem sobie na tak śmiały gest. Balet wiele stracił nie mogąc pochwalić się obecnością lady Rosier wśród najlepszych tancerek; gdzie szkoda, tam brak zrozumienia oraz chęć naprawy. Bardzo, ale to bardzo pragnąłem zawrócić czarownicę z niewłaściwej dla niej ścieżki życia, a ona odebrała to niepotrzebnie za atak. Nasze rody łączyło naprawdę wiele, nie pozwoliłbym sobie na tak radykalny krok nie wierząc, że dzięki moim staraniom mogłem uratować tak wiele. Żałowałem, że sprawy potoczyły się przesadnie drastycznie i potem już nigdy nic nie było takie samo. Powiadają, że wścibstwo nie popłaca, być może; nie mogłem wiedzieć jak mocno upartą osobą jest Melisande. Naiwnie sądziłem, że czas powoli ugłaska dawno rozdrapane rany, ale chłód jaki opanował schody nie zwiastował niczego dobrego. Stałem nadal tak samo, nieugięty, niezrażony niczym. Może to masochistyczne pragnienie, może faktycznie chęć zrobienia kobiecie na złość, a może jednak pozostała we mnie wiara, że mógłbym mieć dobry kontakt z obiema siostrami Rosier. Albo przynajmniej poprawny, tak jak nakazywała tego polityka obu naszych rodzin. Nie znaliśmy woli nestorów, mogło zdarzyć się tak, że zapragnęliby nas widzieć razem. Nie lepiej byłoby iść przez życie w spokoju niż nieustannie wywoływać burzowe chmury? Od czasu do czasu pięknie jest widzieć piorun przecinający niebo, obserwować nawałnicę zza zamkniętego okna, ale na dłuższą metę obcowanie z nieokiełznanym żywiołem kłótni byłby męczący. Nie do zniesienia i destrukcyjny.
Uśmiechnąłem się, nie mogłem się powstrzymać. Odpowiedź arystokratki była tak trafna, że nie mogłem dodać niczego więcej. Miała rację, nie powinienem interesować się innymi nogami, choć pozostawałem jedynie mężczyzną.
- Proszę mi wybaczyć, przemawiała za mną troska. Oczywiście ma lady rację – odpowiedziałem, przyznając się do błędu. Nawet skłoniłem lekko głowę, chcąc pozostać taktownym pomimo jawnej niechęci Melisande. Nie próbowała już jej ukryć, a ja w duchu stwierdziłem, że wolałem mierzyć się z brutalną szczerością niż słodkimi, kłamliwymi grzecznościami. Kąciki ust unosiły się niestrudzenie, bo gdzieś tam wewnętrznie ta sytuacja mnie bawiła. Jeszcze. – Doskonale, taki był zamiar mojej propozycji – rzuciłem, trochę udając zdziwienie, że wygłasza takie oczywistości. Wydawało mi się to logiczne, że zaproszenie wydłuży lady Rosier czas pobytu tutaj. – Jaką lubisz herbatę? Z dodatkiem różanej wody? – dopytywałem pozostając upartym. Cicho liczyłem na to, że nie zdecyduje się na afront w stronę mojej rodziny, dlatego ponowiłem zaproszenie pozwalając jej iść przodem, co podkreśliłem stosownym gestem.
Uśmiechnąłem się, nie mogłem się powstrzymać. Odpowiedź arystokratki była tak trafna, że nie mogłem dodać niczego więcej. Miała rację, nie powinienem interesować się innymi nogami, choć pozostawałem jedynie mężczyzną.
- Proszę mi wybaczyć, przemawiała za mną troska. Oczywiście ma lady rację – odpowiedziałem, przyznając się do błędu. Nawet skłoniłem lekko głowę, chcąc pozostać taktownym pomimo jawnej niechęci Melisande. Nie próbowała już jej ukryć, a ja w duchu stwierdziłem, że wolałem mierzyć się z brutalną szczerością niż słodkimi, kłamliwymi grzecznościami. Kąciki ust unosiły się niestrudzenie, bo gdzieś tam wewnętrznie ta sytuacja mnie bawiła. Jeszcze. – Doskonale, taki był zamiar mojej propozycji – rzuciłem, trochę udając zdziwienie, że wygłasza takie oczywistości. Wydawało mi się to logiczne, że zaproszenie wydłuży lady Rosier czas pobytu tutaj. – Jaką lubisz herbatę? Z dodatkiem różanej wody? – dopytywałem pozostając upartym. Cicho liczyłem na to, że nie zdecyduje się na afront w stronę mojej rodziny, dlatego ponowiłem zaproszenie pozwalając jej iść przodem, co podkreśliłem stosownym gestem.
na brzeg
wpływają rozpienione treny
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
Flavien Lestrange
Zawód : pomocnik dyrektora artystycznego rodowej opery
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
De la musique avant toute chose,
Te pour cela préfère l’Impair.
Te pour cela préfère l’Impair.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Melisande nie należała do grona naiwnych, niedostrzegających oczywistych faktów, panien, których jedyne zainteresowania oscylowały wokół nowych krojów sukien i wpadkach na salonowych sabatach. Potrafiła się do nich dopasować, potrafiła zagrać rolę w której wyglądała jak jedna z nich, nigdy jednak do nich nie należała. Była Rosierem, miała własny rozum i własne myśli, zazwyczaj jednocześnie spójne z poglądami jej brata - nie miała więc powodów do starć, czy buntów. Rozumieli się, wiedzieli czego chcą - zarówno dla siebie, jak i dla rodziny. Znała też świat w którym przyszło jej żyć, była świadoma obowiązków które nałożono na jej braki i nie kwestionowała ich. Nie wszystkich. Nie potrafiła wybaczyć Flavienowi, choć nie mogła odmówić mu wytrwałości. Naszedł ją w momencie prywatnego spotkania, jej samej z duchem siostry - choć nie mógł tego wiedzieć. Nie potrafiła już tańczyć tak jak kiedyś, nigdy też nie chciała być widowiskiem. Uwaga mile łechtała jej ego, jednak zbyt duża jej ilość nie była niezbędna do jej funkcjonowania. Wolała skupić się na rezerwacie - ich rodowym dziedzictwie. Wspomóc brata w trudnej i wymagającej pracy jako dyrektora rezerwatu zajmując się dyplomacją. Tristan miał umysł jasny, jednak to jej łatwiej przychodziło skrycie emocji - czy też najnormalniej niechęci. Z nią na czele - już niedługo - dyplomacji rodowego rezerwatu, mogli też zyskać. Mężczyźni jej nie doceniali i to często właśnie oni ponosili większe straty płynące z tego zadania. Nie dziwiło jej też to, kobiety nieczęsto udowadniały im, że mieli rację.
Wiedziała, że ich relacje powinny być cieplejsze. I zdecydowanie takie były, jednak tylko wtedy, gdy znajdowali się w sali pełnej ludzi. Wtedy jej głos nie drżał, nie wyrażał nawet odrobiny niechęci, wręcz przeciwnie zarówno słowa, jak i zachowanie zdawało się sprawiać iż darzy Flaviena sympatią. I może kiedyś, wcześniej, nawet to robiła. Nadal jednak nie potrafiła przejść nad tym, co poróżniło ich jakiś czas temu.
- Oczywiście. - mruknęła lekko, cicho, jedynie pod nosem, choć w pustym holu z pewnością Flavien miał szansę go słyszeć. Zdawała się jednak nie zwracać na to uwagi. Choć może znów zwyczajnie chciała go sprowokować nie potrafiąc zrozumieć czemu taki był. Czemu podchodził, czemu niezmiennie próbował, dlaczego jej postawa nie zrażała go, choć powinna? Nawet teraz, gdy odpuściła maski, gdy westchnęła przed nim. Unosił nietrudzenie wargę ku górze, tłumacząc jej oczywiste oczywistości. Niebiesko stalowe spojrzenie zlustrowało go uważnie, zajrzało głębiej w niebieskie oczy jej rozmówcy próbując doszukać się w nich odpowiedzi - na próżno. Zerknęła na dłoń, która wskazywał jej drogę. Ruszyła dalej wzdłuż schodów, pozwalając sobie na ułożenie dłoni na balustradzie. - Czarną, gorzką. - odpowiedziała jedynie powoli docierając do końca schodów.
Dobrze - postanowiła - jeśli Flavien chciał by została, nie zamierzała i nie mogła mu odmówić. Tak jawny afront w stronę jego rodziny nie wchodził w grę. Nie zamierzała jednak ułatwiać mu sprawy. Nie lubiła błahych pogawędek, nie miała pojęcia o czym mogliby rozmawiać. To, co niegdyś zdawało się ich łączyć, teraz było doraźną kością niezgody. Ale dobrze - jeśli chciał, proszę bardzo. Dała mu szansę, na to by odszedł, na to by ona odeszła. Nie skorzystał z niej. Kolejny ruch należał do niego.
Wiedziała, że ich relacje powinny być cieplejsze. I zdecydowanie takie były, jednak tylko wtedy, gdy znajdowali się w sali pełnej ludzi. Wtedy jej głos nie drżał, nie wyrażał nawet odrobiny niechęci, wręcz przeciwnie zarówno słowa, jak i zachowanie zdawało się sprawiać iż darzy Flaviena sympatią. I może kiedyś, wcześniej, nawet to robiła. Nadal jednak nie potrafiła przejść nad tym, co poróżniło ich jakiś czas temu.
- Oczywiście. - mruknęła lekko, cicho, jedynie pod nosem, choć w pustym holu z pewnością Flavien miał szansę go słyszeć. Zdawała się jednak nie zwracać na to uwagi. Choć może znów zwyczajnie chciała go sprowokować nie potrafiąc zrozumieć czemu taki był. Czemu podchodził, czemu niezmiennie próbował, dlaczego jej postawa nie zrażała go, choć powinna? Nawet teraz, gdy odpuściła maski, gdy westchnęła przed nim. Unosił nietrudzenie wargę ku górze, tłumacząc jej oczywiste oczywistości. Niebiesko stalowe spojrzenie zlustrowało go uważnie, zajrzało głębiej w niebieskie oczy jej rozmówcy próbując doszukać się w nich odpowiedzi - na próżno. Zerknęła na dłoń, która wskazywał jej drogę. Ruszyła dalej wzdłuż schodów, pozwalając sobie na ułożenie dłoni na balustradzie. - Czarną, gorzką. - odpowiedziała jedynie powoli docierając do końca schodów.
Dobrze - postanowiła - jeśli Flavien chciał by została, nie zamierzała i nie mogła mu odmówić. Tak jawny afront w stronę jego rodziny nie wchodził w grę. Nie zamierzała jednak ułatwiać mu sprawy. Nie lubiła błahych pogawędek, nie miała pojęcia o czym mogliby rozmawiać. To, co niegdyś zdawało się ich łączyć, teraz było doraźną kością niezgody. Ale dobrze - jeśli chciał, proszę bardzo. Dała mu szansę, na to by odszedł, na to by ona odeszła. Nie skorzystał z niej. Kolejny ruch należał do niego.
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Świat nie zawsze bywał jedynie czarno-biały, ale czasem o tym zapominałem. W czerni stawiałem mężczyzn, w bieli kobiety, mające być ozdobą najciemniejszej z barw; ich całkowitym przeciwieństwem, uzupełnieniem, pięknym kwiatem rozchylającym swe płatki przed wybranym. Osoba Melisande burzyła ten wygląd, za bardzo brnąc w szarość, mieszając się z tym, z czym zmieszać się nie powinna; nie według tradycyjnych prawideł tłoczonym członkom arystokracji od wielu wieków. Sądziłem, że pochwały oraz peany na część baletowego talentu wystarczą, by się opamiętać i powrócić do roli, jaką szlachecki świat dla niej przygotował. Nie spodziewałem się, że niewinna obserwacja przerodzi się w pasmo nieszczęśliwych wypadków oraz rozpęta burzę, jakiej nigdy nie widziałem; nie w relacjach spoza rodziny. To wtedy wziąłem na siebie zbawczą misję o duszę lady Rosier. Rodowe dziedzictwo jakkolwiek cenne, należało w gestii Tristana oraz innych męskich potomków rodziny, nie do kruchej, wrażliwej niewiasty, którą smok mógłby połknąć w mgnieniu oka. Zapominałem, że to nie ja decydowałem o jej losie, bezsensownie starając się uniknąć konsekwencji spadających na barki samej zainteresowanej. Działałem pod wpływem szczerej sympatii oraz docenienia talentu, z jakim się urodziła i jakiego nie powinna zaprzepaszczać dla hobby, które powinno zostać od niej odseparowane na jeszcze bezpieczniejsze odległości. Moje myślenie, aż przesadnie konserwatywne, pchnęło mnie do podjęcia prób, o jakie sam siebie nie podejrzewałem. Natykając się na zdecydowany opór nie przewidziałem, że już od momentu ujrzenia zgrabnego ciała w pięknej, tanecznej pozie pogrążałem się w bagnie coraz mocniej. Szarpałem się w trzęsawisku coraz mocniej, nie patrząc na niechęć jaką zostałem obdarzony. Bez sensu, bez celu i bez znaczenia. Widząc Melisande taką upartą oraz taką zawziętą powinienem już dawno odpuścić pozwalając tej relacji całkowicie utonąć, ale nie mogłem. Nie wiem dlaczego; duma? Próba udowodnienia całemu światu, że mam moc sprawczą? Trwająca nieprzerwanie pozbawiona racji bytu misja? Egoistyczne pragnienie posiadania? Opcji było wiele, a ja nie umiałem zdecydować się na żadną z nich. Ślepo brnąłem w co, co brnąć nie powinienem, ani teraz, ani nigdy.
I to mnie zgubiło. Szarpałem się przed murem, jaki dookoła siebie postawiła, nie mając ani cienia szansy na to, że coś się zmieni. Że cegła wreszcie się obluzuje, a potem dokopywanie się do centrum nie zajmie zbyt wielkiej ilości czasu. Tego zużyłem już naprawdę wiele, ale nie patrzyłem na to; wojna wymagała poświęceń. I choć wiedziałem, że to próżne, beznadziejne starania, to wciąż przesuwałem granicę, której nigdy nie powinienem przekroczyć. Z uprzejmym uśmiechem na ustach ignorowałem kolejne, niewypowiedziane wprost przytyki, ignorowałem niechęć, ciężką atmosferę, bezsensowność bitwy. I to wszystko bynajmniej nie tylko ze strony Rosierówny. U siebie także doszukałem się paskudnych odczuć, ale te potrafiłem szybko od siebie odrzucić. Przybrawszy postawę ironicznego, masochistycznego kata zaprosiłem arystokratkę na spotkanie przy herbacie. Niewzruszony dotarłem na dół schodów, zachowując irytująco nienaganne maniery; nie zabrakło ani ramienia podanego tuż przy ostatnim schodku, ani przepuszczenia kobiety w drzwiach, tak samo jak odsunięcie krzesła przy niewielkim, raczej kameralnym stole. Nie zabrakło uprzejmości w rysach twarzy ani zajęcia miejsca w stosownej odległości. Wreszcie zamówiłem u skrzata dwie herbaty zastanawiając się, czy ciepły napój zdołałby roztopić lodowe serce Melisande.
- Zapewne nie mam co liczyć na wyjaśnienie powodów panującej między nami atmosfery – rzuciłem, nawet nie spytałem, bo byłoby to pytaniem retorycznym. Nie dotarłem do sedna sprawy tak długo, dlaczego miałoby się udać podczas tego spotkania? – Chcę, byś wiedziała, lady Rosier, że moje postępowanie naznaczone było troską, niczym więcej – dodałem łagodnie, choć wydawało mi się, że mówiłem to już któryś raz z rzędu, a słowa ulatywały w górę wraz z powietrzem nie pozostając zrozumianymi. – Czy istnieje jakikolwiek sposób, poza daniem za wygraną, by uśmierzyć twój ból, Melisande? – spytałem otwarcie, rezygnując już z oficjalnego tonu, za to wpatrując się w czarownicę nachalnie, jakbym zamierzał poruszyć jakąś mityczną, nieznaną mi strunę, jakbym chciał przegiąć relację w drugą stronę. Obłaskawienie nie zdało egzaminu, podobnie jak wiercenie dziury w brzuchu, może sztylety jawnej sugestii pozbawionej pięknych słów oraz równie fantastycznej otoczki ukruszą skrawek potężnej fortecy?
I to mnie zgubiło. Szarpałem się przed murem, jaki dookoła siebie postawiła, nie mając ani cienia szansy na to, że coś się zmieni. Że cegła wreszcie się obluzuje, a potem dokopywanie się do centrum nie zajmie zbyt wielkiej ilości czasu. Tego zużyłem już naprawdę wiele, ale nie patrzyłem na to; wojna wymagała poświęceń. I choć wiedziałem, że to próżne, beznadziejne starania, to wciąż przesuwałem granicę, której nigdy nie powinienem przekroczyć. Z uprzejmym uśmiechem na ustach ignorowałem kolejne, niewypowiedziane wprost przytyki, ignorowałem niechęć, ciężką atmosferę, bezsensowność bitwy. I to wszystko bynajmniej nie tylko ze strony Rosierówny. U siebie także doszukałem się paskudnych odczuć, ale te potrafiłem szybko od siebie odrzucić. Przybrawszy postawę ironicznego, masochistycznego kata zaprosiłem arystokratkę na spotkanie przy herbacie. Niewzruszony dotarłem na dół schodów, zachowując irytująco nienaganne maniery; nie zabrakło ani ramienia podanego tuż przy ostatnim schodku, ani przepuszczenia kobiety w drzwiach, tak samo jak odsunięcie krzesła przy niewielkim, raczej kameralnym stole. Nie zabrakło uprzejmości w rysach twarzy ani zajęcia miejsca w stosownej odległości. Wreszcie zamówiłem u skrzata dwie herbaty zastanawiając się, czy ciepły napój zdołałby roztopić lodowe serce Melisande.
- Zapewne nie mam co liczyć na wyjaśnienie powodów panującej między nami atmosfery – rzuciłem, nawet nie spytałem, bo byłoby to pytaniem retorycznym. Nie dotarłem do sedna sprawy tak długo, dlaczego miałoby się udać podczas tego spotkania? – Chcę, byś wiedziała, lady Rosier, że moje postępowanie naznaczone było troską, niczym więcej – dodałem łagodnie, choć wydawało mi się, że mówiłem to już któryś raz z rzędu, a słowa ulatywały w górę wraz z powietrzem nie pozostając zrozumianymi. – Czy istnieje jakikolwiek sposób, poza daniem za wygraną, by uśmierzyć twój ból, Melisande? – spytałem otwarcie, rezygnując już z oficjalnego tonu, za to wpatrując się w czarownicę nachalnie, jakbym zamierzał poruszyć jakąś mityczną, nieznaną mi strunę, jakbym chciał przegiąć relację w drugą stronę. Obłaskawienie nie zdało egzaminu, podobnie jak wiercenie dziury w brzuchu, może sztylety jawnej sugestii pozbawionej pięknych słów oraz równie fantastycznej otoczki ukruszą skrawek potężnej fortecy?
na brzeg
wpływają rozpienione treny
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
Flavien Lestrange
Zawód : pomocnik dyrektora artystycznego rodowej opery
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
De la musique avant toute chose,
Te pour cela préfère l’Impair.
Te pour cela préfère l’Impair.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Świat zwyczajnie nie był czarno-biały. Posiadał on niezliczoną ilość kolorów, a jeśli zawiesić się w monochromatyzmie, niezliczoną ilość odcieni szarości. To właścnie one - odcienie, lawirujące gdzieś pomiędzy tym co najjaśniejsze i tym co najciemniejsze - tworzyły ludzkie jednostki, każdą skrojoną w innym odcieniu, szarości właśnie. Nie nie było czarne, czy też białe. Bo nawet w najwiekszej ciemności odnaleźć można było światło. A w słoneczny dzień, coś rzucało cień.
Cieniem Melisande był Flavien.
Bo nie rozumiał. Choć nie mógł rozumieć, nie znając całego kontekstu. Nie uważała jednak, że powinien, a jednocześnie odnosiła wrażenie, że jednak powinien się domyślić - lub sam też dojść do odpowiedzi. Nie tylko czekając na to, aż same wpadną wprost w jego dłonie.
Irytował ją. Choć może nie od początku. Początkowo ciekawił, przyciągał ku sobie sposobem swojego bycia, wyglądem, właściwie całą swoją jednostką. Jednak teraz, teraz nad to wszystko wbijała się irytacja, po latach skraszona zmęczeniem.
Nie zamierzała odpuszczać. Nie miał racji, próbując przekonać ją by wybrała drogę skrytą w pięknych sukniach i piruetach. Nie miał prawa, obierania dla niej drogi. Był przyjacielem rodziny, być może - kiedyś - przyjacielem jej samej, jednak nie był rodziną, nie był jej mężem, protektorem, zbawcą. Nie rozumiał.
Rezerwat był ich dziedzictwem - nie zaś wymyślne figury na deskach artystycznych budynków - był ich przeszłością i przyszłością. Był ich odpowiedzialnością i dumą. A ona chciała pomóc w jego świetności, chciała wspomagać brata w działaniach, spoglądać tam gdzie on nie mógł, załatwiać to co wychodziło jej lepiej. Rezerwat nie był hobby, nie był pasją, nie był też pracą. Był nią, a może bardziej w niej, już od dzieciństwa, od dnia, gdy ojciec pokazał jej pierwszy raz smoka i pomógł zrozumieć jak obchodzić się z matką.
Może wcześniej, kiedy żyła Marie, może wtedy byłby w stanie go wysłuchać, może nie zareagowałaby tak ostro, może on nie zraniłby jej tak bardzo. Jednak po jej odejściu balet stał się dla niej czymś więcej niż tylko tańcem. Był też rozmową, jedynym połączeniem jakie pozostało jej z siostrą. Po jej odejściu, coś się jednak zepsuło. Mur który zbudowała wokół był kosztowny, miał ją chronić, ale też jej odebrał coś. Nie fizycznie, bo wiedziała, że nadal potrafi tańczyć, jednak w jej ciele zrobiła się blokada, może pochodziła od głowy. Zaczęła popełniać błędy, a jej kroki stawały się w niektórych momentach ciężkie, czy też całkowicie złe.
Może uniosła się niepotrzebnie - choć nadal serce i duma podpowiadały jej cicho, że nie - może zwyczajnie nie powinna, bo lady winna zawsze świecić przykładem, a ona dla wszystkich, bez wyjątku nie była niczym poza miłą. Nie, nie bez wyjątku. Posiadała jeden, jeden który stał tutaj przed nią. Który sprawiał, że w zdenerwowaniu, czy też zamyśleniu skubnęła je zdecydowanie więcej razy niż zwyczajowo. Który sprawiał, że jej brwi marszczyły się, gdy znów niestrudzenie do niej podchodził. Mimo wszystko, mimo całej energii i umiejętności, które wkładała w to, by go od siebie odepchnąć. Byle dalej, byle mocniej. Gdy byli sami nie ukrywała już własnej niechęci, choć czasem zdawało jej się, że jest ono bardziej przyzwyczajeniem, trochę wypłowiało mimo to i tak było silne.
Dlaczego ciągle wracał?
Owinęła rękę wokół wystawionego ramienia, zirytowana nienagannymi manierami. Pozwoliła poprowadzić się do komnaty, pozwoliła by odsunął jej krzesło - bo tak należało. Jednak nie wypowiedziała nawet słowa, sznurując usta w cichym postanowieniu milczenia.
Sięgnęła po filiżankę z ciemną herbatą i uniosła ją do ust nadal na niego nie patrząc. Wpatrywała się w okno, na widok rozpościerający się za nim. Znała go, bywała w tej posiadłości już wcześniej. Dopiero po kilku sekundach, a może i dłuższej chwili, zawiesiła niebiesko stalowe tęczówki na jego twarzy. Dopiero wtedy, gdy z jego ust padły ostatnie słowa. Skonfrontowała się z jego spojrzeniem, nie uginając się pod jego ciężarem. Uczyła się tego latami, umiejętności stawania na przeciw mężczyzn, umiejętności rozmów i pertraktacji. Odłożyła filiżankę na talerzyk który trzymała w drugiej dłoni, a całość ustawiła na stole. Odsunęła dłonie, by zaraz powrócić nimi do naczynia i przesunąć o kilka milimetrów filiżankę, tylko na ten moment odciągając spojrzenie.
- Nie zastanowiło cię to, Flavienie? Fakt, że tylko ty - nie Tristan, nie ojciec, nie nestor -parafrazując twoje słowa: troszczysz się o mnie? - powiedziała do niego, unosząc brodę - nie za wysoko, nie tak jak Fantine, jednak na tyle by wyglądać na pewną, nie zaś zadufaną. Wzrok znów powędrował ku niemu. Znów sięgnęła po filiżankę. Gorzki napój zwilżył jej usta, a potem przełyk. - Czemu nie posunąłeś się dalej w trosce o mnie? Czemu nie poprosiłeś o moją rękę? Jako żona nie mogłabym przeciwstawić się twoim postanowieniom - a przynajmniej, nie powinnam. - zapytała przekrzywiając lekko głową, czekała na odpowiedzieć. Jeszcze nie wiedziała, czy mu odpowie. Na razie była ciekawa, choć może winan tą ciekawość pohamować. Na razie nie chciała mu odpowiadać, czy też mówić, że nie miał prawa. Nie miał prawa przerywać jej. Nie tylko tańca, ale rozmowy, którą owy taniec był.
Cieniem Melisande był Flavien.
Bo nie rozumiał. Choć nie mógł rozumieć, nie znając całego kontekstu. Nie uważała jednak, że powinien, a jednocześnie odnosiła wrażenie, że jednak powinien się domyślić - lub sam też dojść do odpowiedzi. Nie tylko czekając na to, aż same wpadną wprost w jego dłonie.
Irytował ją. Choć może nie od początku. Początkowo ciekawił, przyciągał ku sobie sposobem swojego bycia, wyglądem, właściwie całą swoją jednostką. Jednak teraz, teraz nad to wszystko wbijała się irytacja, po latach skraszona zmęczeniem.
Nie zamierzała odpuszczać. Nie miał racji, próbując przekonać ją by wybrała drogę skrytą w pięknych sukniach i piruetach. Nie miał prawa, obierania dla niej drogi. Był przyjacielem rodziny, być może - kiedyś - przyjacielem jej samej, jednak nie był rodziną, nie był jej mężem, protektorem, zbawcą. Nie rozumiał.
Rezerwat był ich dziedzictwem - nie zaś wymyślne figury na deskach artystycznych budynków - był ich przeszłością i przyszłością. Był ich odpowiedzialnością i dumą. A ona chciała pomóc w jego świetności, chciała wspomagać brata w działaniach, spoglądać tam gdzie on nie mógł, załatwiać to co wychodziło jej lepiej. Rezerwat nie był hobby, nie był pasją, nie był też pracą. Był nią, a może bardziej w niej, już od dzieciństwa, od dnia, gdy ojciec pokazał jej pierwszy raz smoka i pomógł zrozumieć jak obchodzić się z matką.
Może wcześniej, kiedy żyła Marie, może wtedy byłby w stanie go wysłuchać, może nie zareagowałaby tak ostro, może on nie zraniłby jej tak bardzo. Jednak po jej odejściu balet stał się dla niej czymś więcej niż tylko tańcem. Był też rozmową, jedynym połączeniem jakie pozostało jej z siostrą. Po jej odejściu, coś się jednak zepsuło. Mur który zbudowała wokół był kosztowny, miał ją chronić, ale też jej odebrał coś. Nie fizycznie, bo wiedziała, że nadal potrafi tańczyć, jednak w jej ciele zrobiła się blokada, może pochodziła od głowy. Zaczęła popełniać błędy, a jej kroki stawały się w niektórych momentach ciężkie, czy też całkowicie złe.
Może uniosła się niepotrzebnie - choć nadal serce i duma podpowiadały jej cicho, że nie - może zwyczajnie nie powinna, bo lady winna zawsze świecić przykładem, a ona dla wszystkich, bez wyjątku nie była niczym poza miłą. Nie, nie bez wyjątku. Posiadała jeden, jeden który stał tutaj przed nią. Który sprawiał, że w zdenerwowaniu, czy też zamyśleniu skubnęła je zdecydowanie więcej razy niż zwyczajowo. Który sprawiał, że jej brwi marszczyły się, gdy znów niestrudzenie do niej podchodził. Mimo wszystko, mimo całej energii i umiejętności, które wkładała w to, by go od siebie odepchnąć. Byle dalej, byle mocniej. Gdy byli sami nie ukrywała już własnej niechęci, choć czasem zdawało jej się, że jest ono bardziej przyzwyczajeniem, trochę wypłowiało mimo to i tak było silne.
Dlaczego ciągle wracał?
Owinęła rękę wokół wystawionego ramienia, zirytowana nienagannymi manierami. Pozwoliła poprowadzić się do komnaty, pozwoliła by odsunął jej krzesło - bo tak należało. Jednak nie wypowiedziała nawet słowa, sznurując usta w cichym postanowieniu milczenia.
Sięgnęła po filiżankę z ciemną herbatą i uniosła ją do ust nadal na niego nie patrząc. Wpatrywała się w okno, na widok rozpościerający się za nim. Znała go, bywała w tej posiadłości już wcześniej. Dopiero po kilku sekundach, a może i dłuższej chwili, zawiesiła niebiesko stalowe tęczówki na jego twarzy. Dopiero wtedy, gdy z jego ust padły ostatnie słowa. Skonfrontowała się z jego spojrzeniem, nie uginając się pod jego ciężarem. Uczyła się tego latami, umiejętności stawania na przeciw mężczyzn, umiejętności rozmów i pertraktacji. Odłożyła filiżankę na talerzyk który trzymała w drugiej dłoni, a całość ustawiła na stole. Odsunęła dłonie, by zaraz powrócić nimi do naczynia i przesunąć o kilka milimetrów filiżankę, tylko na ten moment odciągając spojrzenie.
- Nie zastanowiło cię to, Flavienie? Fakt, że tylko ty - nie Tristan, nie ojciec, nie nestor -parafrazując twoje słowa: troszczysz się o mnie? - powiedziała do niego, unosząc brodę - nie za wysoko, nie tak jak Fantine, jednak na tyle by wyglądać na pewną, nie zaś zadufaną. Wzrok znów powędrował ku niemu. Znów sięgnęła po filiżankę. Gorzki napój zwilżył jej usta, a potem przełyk. - Czemu nie posunąłeś się dalej w trosce o mnie? Czemu nie poprosiłeś o moją rękę? Jako żona nie mogłabym przeciwstawić się twoim postanowieniom - a przynajmniej, nie powinnam. - zapytała przekrzywiając lekko głową, czekała na odpowiedzieć. Jeszcze nie wiedziała, czy mu odpowie. Na razie była ciekawa, choć może winan tą ciekawość pohamować. Na razie nie chciała mu odpowiadać, czy też mówić, że nie miał prawa. Nie miał prawa przerywać jej. Nie tylko tańca, ale rozmowy, którą owy taniec był.
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Rodowe dziedzictwo było najważniejszą sprawą, jaką na swoich barkach powinien mieć każdy członek danej rodziny, ale nie zawsze. Nie wtedy, kiedy damie nie wypadało narażać się na zgubę, niebezpieczeństwo, na zgorszenie. To na pewno budziła lady wchodząc do rezerwatu smoków, do królestwa mężczyzn, miejsca, gdzie nie powinno być delikatnych, kruchych i eterycznych nimf; tym były dla mnie kobiety. Nie umiałem postrzegać ich inaczej. Od zawsze otoczony niemal wyłącznie przedstawicielkami płci piękniejszej wyrobiłem sobie o nich opinię i to przez jej pryzmat patrzyłem dalej, na osobniczki spoza rodziny. Wile i półwile, a także czarownice pozbawione dzikości genów, uczone tańca, muzyki i śpiewu, cieszące oko, przebierające się na sabaty, strojące dla adoratorów i do sztuki, której się poświęcały. Godna prezencja kiedy stały na scenie racząc widzów słowiczym głosem i łabędzią szyją, gdy uderzały delikatnymi palcami o klawisze przedwiecznych fortepianów, muskały opuszkami twarde struny harf lub smagały je wyciosanym z drewna smyczkiem od skrzypiec, to była moja rzeczywistość. Nie odnajdywałem się w żadnej innej. Każda następna to było pasmo utajonego widma majaczącego gdzieś przy rodach, które były arystokratyczne tylko z nazwy, a tak naprawdę bojowały o szumną wolność oraz niezależność. Takimi kobietami gardziłem, bo wykrzywiały obraz mojej wizji. Tak, mojej. Tej, z którą się urodziłem i przy której byłem wychowany.
A pośrodku tego stała Melisande. Z początku rzadki, wyjątkowy kwiat cieszący oko i duszę, wygrywający słodkie melodie samym spojrzeniem, później zgrabnym ruchem talii i bioder podczas tańca; zarówno balowego jak i tego klasycznego, gdzie balet był ukoronowaniem gibkości oraz wdzięku. I nagle wszystko pękło, odrzucone na rzecz ciężkiego zajęcia jakim był rezerwat. Na rzecz brzydkich, niebezpiecznych smoków, drapieżników niewpisujących się w żaden kanon kobiecości ani eterycznego piękna. Nie wpasowywało się w mój kanon postrzegania świata. Widok, który wzbudził mój zachwyt został oderwany niczym liść z łodygi Róży i zadeptany. Tylko dla martwej, nieurodzajnej gleby. Poczułem się oszukany i chciałem to jak najszybciej naprawić. Nawet jeśli nie dla siebie to dla zaprzyjaźnionego rodu, dla samej Melisande, która miała się opanować, opamiętać i powrócić do utraconej pasji. A tak się nie stało, wręcz wszystko uległo nagłemu zburzeniu pozostawiając jedynie nieurodzajne zgliszcza po pięknym świecie. Czy w tym było coś złego? W tym, że chciałem naprawiać lub budować od nowa zamiast uciec i uznać, że to nie moja sprawa? Być może. Powinienem nauczyć się odpuszczać, pokazywać, że nic mnie nie obchodzi, bo przecież nie posiadam żadnych uczuć. Powinienem dbać tylko o swoje interesy, zignorować nawet sztukę, która według mnie ucierpiała na decyzji Rosierówny. Tak, wiele rzeczy powinienem, a ciągle robiłem wszystko na opak.
Moje działania musiały zakończyć się fiaskiem i irytacją. Byłem tego świadomy, choć nie oznaczało to, że mi się taki obrót spraw podobał. Nie podobał. Sam sobie wyznaczałem cele, nowe wyzwania, obmyślałem plany i pomysły, które zamierzałem zrealizować. I nic się nie udawało. Siedząca niedaleko kobieta nadal była nieugięta. Niewzruszona popijała ciemną herbatę i tylko w błyszczących od złości oczach widziałem skrywane emocje. To dziwne, że jeszcze jakiekolwiek w niej wzbudzałem. Że tuż obok znudzenia oraz zmęczenia tliła się jeszcze ta złość, którą mogłem wykorzystać. Jeszcze nie wiedziałem jak, ale postawiłem wszystko na jedną kartę obserwując reakcję.
Bardzo starałem się, by na mojej twarzy nie pojawiło się zdziwienie. Jednak brwi uniosły się same, choć dużo większe wrażenie wywarły na mnie kolejne słowa Melisande. Powoli uniosłem filiżankę zwilżając zaschnięte gardło i kupując sobie w ten sposób trochę czasu.
- Wiem, że masz rodzinę, która otacza cię troską – powiedziałem nagle, domyślając się wydźwięku wypowiadanych zdań. – Czy trudno ci uwierzyć, że inni również mogą chcieć być życzliwi? – dopytałem z przekąsem. Ale najgorsze miało dopiero nadejść. Krótka, chłodna analiza, zawieszenie czujnego spojrzenia na drobnej, szlachetnej twarzy. To prowokacja? – To byłoby zbyt proste, nie uważasz? – zacząłem spokojnie. – Jako przyjaciel rodziny zawitać u twojego brata oraz nestora, wyrwać cię stamtąd siłą wbrew twojej woli i złamać odcinając od niebezpieczeństwa. Tchórzliwie wykorzystać swoją pozycję oraz dobrą wolę twoich najbliższych, zapewniając, że przy mnie nic ci nie grozi – kontynuowałem zacięcie, ale nic poza determinacją oraz pewnością siebie nie widniało ani na twarzy, ani w spojrzeniu. – Nie chciałem tego. Szanuję cię, Melisande. Chcę, byś sama przejrzała na oczy i doceniła życie, którym tak szastasz – mówiłem dalej, rozluźniając się i spuszczając już z tonu. Głos na nowo stał się łagodny. – Może dlatego mi się nie udaje. Bo wybrałem drogę na opak, bo chciałem dotrzeć do ciebie, a nie tylko do zrealizowania swoich celów. Zależy mi. Na tobie i sztuce, nie męskim ego – stwierdziłem przekonany, że tak właśnie myślałem. – Ale nie odpowiedziałaś na pytanie. Nie wierzę, że zaręczyny i ślub ukoiłyby twój ból. Problem nie tkwi tylko we mnie, prawda? – Stałem się na powrót władczy, bo chciałem dotrzeć wreszcie gdzie indziej niż do kolejnej ściany, ślepego zaułku.
A pośrodku tego stała Melisande. Z początku rzadki, wyjątkowy kwiat cieszący oko i duszę, wygrywający słodkie melodie samym spojrzeniem, później zgrabnym ruchem talii i bioder podczas tańca; zarówno balowego jak i tego klasycznego, gdzie balet był ukoronowaniem gibkości oraz wdzięku. I nagle wszystko pękło, odrzucone na rzecz ciężkiego zajęcia jakim był rezerwat. Na rzecz brzydkich, niebezpiecznych smoków, drapieżników niewpisujących się w żaden kanon kobiecości ani eterycznego piękna. Nie wpasowywało się w mój kanon postrzegania świata. Widok, który wzbudził mój zachwyt został oderwany niczym liść z łodygi Róży i zadeptany. Tylko dla martwej, nieurodzajnej gleby. Poczułem się oszukany i chciałem to jak najszybciej naprawić. Nawet jeśli nie dla siebie to dla zaprzyjaźnionego rodu, dla samej Melisande, która miała się opanować, opamiętać i powrócić do utraconej pasji. A tak się nie stało, wręcz wszystko uległo nagłemu zburzeniu pozostawiając jedynie nieurodzajne zgliszcza po pięknym świecie. Czy w tym było coś złego? W tym, że chciałem naprawiać lub budować od nowa zamiast uciec i uznać, że to nie moja sprawa? Być może. Powinienem nauczyć się odpuszczać, pokazywać, że nic mnie nie obchodzi, bo przecież nie posiadam żadnych uczuć. Powinienem dbać tylko o swoje interesy, zignorować nawet sztukę, która według mnie ucierpiała na decyzji Rosierówny. Tak, wiele rzeczy powinienem, a ciągle robiłem wszystko na opak.
Moje działania musiały zakończyć się fiaskiem i irytacją. Byłem tego świadomy, choć nie oznaczało to, że mi się taki obrót spraw podobał. Nie podobał. Sam sobie wyznaczałem cele, nowe wyzwania, obmyślałem plany i pomysły, które zamierzałem zrealizować. I nic się nie udawało. Siedząca niedaleko kobieta nadal była nieugięta. Niewzruszona popijała ciemną herbatę i tylko w błyszczących od złości oczach widziałem skrywane emocje. To dziwne, że jeszcze jakiekolwiek w niej wzbudzałem. Że tuż obok znudzenia oraz zmęczenia tliła się jeszcze ta złość, którą mogłem wykorzystać. Jeszcze nie wiedziałem jak, ale postawiłem wszystko na jedną kartę obserwując reakcję.
Bardzo starałem się, by na mojej twarzy nie pojawiło się zdziwienie. Jednak brwi uniosły się same, choć dużo większe wrażenie wywarły na mnie kolejne słowa Melisande. Powoli uniosłem filiżankę zwilżając zaschnięte gardło i kupując sobie w ten sposób trochę czasu.
- Wiem, że masz rodzinę, która otacza cię troską – powiedziałem nagle, domyślając się wydźwięku wypowiadanych zdań. – Czy trudno ci uwierzyć, że inni również mogą chcieć być życzliwi? – dopytałem z przekąsem. Ale najgorsze miało dopiero nadejść. Krótka, chłodna analiza, zawieszenie czujnego spojrzenia na drobnej, szlachetnej twarzy. To prowokacja? – To byłoby zbyt proste, nie uważasz? – zacząłem spokojnie. – Jako przyjaciel rodziny zawitać u twojego brata oraz nestora, wyrwać cię stamtąd siłą wbrew twojej woli i złamać odcinając od niebezpieczeństwa. Tchórzliwie wykorzystać swoją pozycję oraz dobrą wolę twoich najbliższych, zapewniając, że przy mnie nic ci nie grozi – kontynuowałem zacięcie, ale nic poza determinacją oraz pewnością siebie nie widniało ani na twarzy, ani w spojrzeniu. – Nie chciałem tego. Szanuję cię, Melisande. Chcę, byś sama przejrzała na oczy i doceniła życie, którym tak szastasz – mówiłem dalej, rozluźniając się i spuszczając już z tonu. Głos na nowo stał się łagodny. – Może dlatego mi się nie udaje. Bo wybrałem drogę na opak, bo chciałem dotrzeć do ciebie, a nie tylko do zrealizowania swoich celów. Zależy mi. Na tobie i sztuce, nie męskim ego – stwierdziłem przekonany, że tak właśnie myślałem. – Ale nie odpowiedziałaś na pytanie. Nie wierzę, że zaręczyny i ślub ukoiłyby twój ból. Problem nie tkwi tylko we mnie, prawda? – Stałem się na powrót władczy, bo chciałem dotrzeć wreszcie gdzie indziej niż do kolejnej ściany, ślepego zaułku.
na brzeg
wpływają rozpienione treny
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
Flavien Lestrange
Zawód : pomocnik dyrektora artystycznego rodowej opery
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
De la musique avant toute chose,
Te pour cela préfère l’Impair.
Te pour cela préfère l’Impair.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Od dziecka wiedziała dokąd zmierza jej życie. Posiadła obowiązek przedłużenia lini rodu kolejnej arystokratycznej rodziny, swego męża, którego prawdopodobnie nie wybierze. Całe życie przygotowywano ją do tej roli, uczono tego, co winna wiedzieć dama. Nauczyła się etykiety, salonowych tańców, gry na pianinie. Balet zaskarbił sobie jej uwagę już w szkole. To tam szybko zaczęła odnosić pierwsze sukcesy i lśnić jaśniej, niż inne jej koleżanki. Wiedziała, że tak, kochała tańczyć. Ale nie sądziła, by ta ścieżka była dla niej odpowiednia. Była Różą, klejnotem w koronie jej rodu, jaśniejącym ponad innymi. Była Różą, nie mogła więc błyszczeć na scenie, pozwalać by cisi obserwatorzy mogli zyskać możliwość ujrzenia jej jedynie za opłatą kilku galeonów. Zresztą, nie lubiła świateł reflektorów, nie lubowała się w uwadze, którą mimo wszystko i tak jej poświęcano. Zbyt wiele - jak sądziła Melisande. Czasem zastanawiała się, czy szlachetne damy nie posiadają inny zajęć, niźli dokładnie kontemplowanie jej życia i zachowań. Ona nie poświęcała takim zbyt wiele czasu tak samo, jak nie ufała żadnym ze słów, które ściszonym głosem powtarzała jej któraś z koleżanek. Udawała wtedy miłe zainteresowanie tym, co dotarło do jej uszu, jednak nigdy nie komentowała tego ani nie wydawała opinii - nie chciała, by powtarzano i jej słowa, zwłaszcza mówiące o kimś innym niż ona sama.
Nie rozumieli - uzmysławiała sobie często, upijając łyk wina, czy tańcząc kolejny taniec z lordem, który o to poprosił - czym tak naprawdę się zajmowała, kim tak naprawdę była. I świadomość tego wszystkiego bolała ją strasznie. Nie pokazywała jednak tego, tak samo, jak nie przyznawała się, iż zna większość plotek krążących w towarzystwie na jej temat. Uśmiechała się wtedy z lekkim nienachalnym uśmiechem i kontynuowała wprawnie rozmowę.
Wydawało jej się, że może coś ich połączyć. Z początku przyjaźń, możliwa, dzięki równie pozytywnym relacjom rodowym. Potem zrozumienie, dla sztuki i piękna. Potrafił je dostrzegać, choć nie sądziła, że dostrzegł go tak wiele w niej. Sądziła bardziej, że to czysta przekora - czy jak twierdził, troska - by nie wpuszczać ją do świata mężczyzn. Ale, jeśli dobrze pamiętała, nie zapytał jej nawet raz, wokół czego opiewają jej obowiązki. W końcu, może i miłości. Roztrzaskał jednak to wszystko, łącznie z zainteresowaniem, które mu poświęciła. Musiała zduszać w sobie ciekawość, musiała odpychać ją od siebie, łącznie z czymś na rodzaj uczucia, które panoszyło się nieprzyjemnie w środku. Musiała, bo nie potrafiła mu wybaczyć, przejść ponad tym, co zrobił. No i Fantine zdawała się zainteresowana Flavienem, tym bardziej winna trzymać się z dala od niego. Chyba bała się, że gdyby zrozumiał, albo gdyby ich relacje zostały naprawione, nic nie byłoby w stanie powstrzymać ciekawości, tej samej, która zmuszała ją do rozwiązania jakiegoś problemu, ślęczenia nad nim nocami, dniami, tak długo, aż rozwiązanie nie znalazło się przed nią.
No i mimo wszystko - Flavien nie był w tym niezrozumieniu inny. Niebiesko - stalowe spojrzenie spokojnie lustrowało jego twarz, jakby wycisną przez wprawnego rzeźbiarza w gładkim, urokliwym kamieniu. Uniosła filiżankę razem ze spodkiem, by upić kolejny łyk gorzkiej herbaty. Z satysfakcją obserwowała unoszące się ku górze brwi, przytykaną do ust filiżankę. Tego przecież chciała, właśnie po to to powiedziała. By go zdziwić, zaszokować, możliwe odsunąć dalej od siebie, choć gdzieś jednocześnie miała nadzieję, że przyciągnie go bardziej. Że nie oprze się pokusie zadania kolejnego pytania, że odpowie na te jej. Kiedyś łapała się na tym, że wyobrażała sobie jakby wyglądało jej życie, gdyby poprosił o jej rękę. Thorness Manor posiadała urokliwą lokalizację i mimo że kochała swoje różane ogrody uświadomiła sobie, że nie miałaby nic przeciwko możliwości wędrowania gołymi stopami po plaży, na której żaden nieproszony gość mógłby zakłócić jej spokój. Czekała, a ciekawość powoli zżerała ją od środka. Nauczyła się z nią funkcjonować, jednak już od dawna nie przebywała tak długo w jego obecności. Zazwyczaj umykała przy pierwszej nadarzającej się okazji, a on jej na to pozwalał. Do dzisiaj, do momentu w którym zaproponował wypicie wspólnego napoju, temu nie mogła odmówić - oboje to wiedzieli. Nie zamierzała jednak ułatwiać mu... cóż, niczego.
Zaczął mówić, czujne spojrzenie zawiesiło się na niej, jednak Melisande uparcie milczała - przynajmniej na razie. Uśmiechnęła się lekko, leniwie, jednak w tym uśmiechu nie było żadnego odcienia radości, gdy stwierdził, że rozwiązanie o którego go pytała było za łatwe. Coś było w jego spojrzeniu w tonie, którym wypowiadał kolejne słowa. W słowach pobrzmiewała pewność determinacja, to samo dostrzegła na twarzy, w spojrzeniu. W spojrzeniu, które przyniosło przebiegające po plecach leciutkie ciarki, ale nie nieprzyjemne, jak w momencie strachu, znaczył się czymś innym, jeszcze niesklasyfikowanym. Uniosła dłoń, której nie zdążyła pohamować i skubnęła dolną wargę. Zaraz jednak opanowała się, układając dłonie na kolanach. Słuchała go dalej, to, co z początku tak mocno nią wstrząsnęło rozbił sam. Miała ochotę zaśmiać się gorzko, gdy mówił iż wierzy, że sama przejrzy na oczy. Gdy zarzucał jej szastanie życiem. Zmrużyła lekko oczy nie odejmując spojrzenia z twarzy Flaviena. Gdy zakończył przeniosła spojrzenie znów na okno, przez które obserwowała widok rozpościerający się na zewnątrz.
- Trudno, Flavienie. Niewielu życzy nam szczęścia, niewielu też troszczy się o nas prawdziwie. - odpowiedziała mu szczerze. Zaufanie było luksusem i posiadało wygórowaną cenę. Ona ufała niewielu. Całkowicie, jeszcze mniejszej garstce. Bezgranicznie, tylko jednemu człowiekowi. - A może tego właśnie potrzebowała głupiutka lady, która postanowiła szastać swym życiem? - zapytała przekornie, zwieszając na powrót spojrzenie na nim. Głos nie zabarwił się żadną z emocji, bardziej przypominał zwyczajowe pytanie, przy luźnej, salonowej konwersacji o niczym. Chociaż oni, oni rozmawiali o wszystkim. - Zadałeś sobie kiedyś trud by zrozumieć, choć zapytać, czym tak właściwie zajmuje się w rezerwacie, nim postanowiłeś, że to zajęcie nie jest dla mnie? - zadała kolejne pytanie przekrzywiając lekko głowę. - mrużyła oczy, jednak było to ledwie widoczne, ci, którzy nie znali tajników jej twarz dobrze, właściwie nie do dojrzenia. - Nie jesteś inny, od grona tych, którzy próbowali zaskarbić sobie moje zainteresowanie. Choć w przeciwieństwie do nich, ty nie musiałeś o nie zabiegać. - czy był tego świadom? Jej przychylności ku niemu, wcześniej, kiedy wszystko co między nimi było i mogło być, nie roztrzaskało się jak szklany kieliszek. - Jednak tak samo jak i oni, stwierdziłeś że wiesz lepiej czego potrzebuję, co mi nie pasuje, gdzie winnam się znaleźć. Nie poświęcając nawet chwili, by prawdziwe zainteresować się mną i moimi pragnieniami. Może i ci zależy, Flavienie. Ale czy prawdziwie na mnie, czy też na sztucę, którą potrafiłam odpowiednio wyrazić? - zadała kolejne pytanie. Tak, użyła czasu przeszłego, nadal nie przebiła się przez mur, nie umiała, nie potrafiła. Zwyczajnie nie wiedziała jak, ból i tęsknota za siostrą nadawały ciężkość jej krokom, a ona nie potrafiła przekuć tego bólu w swoją siłę. Może zwyczajnie też nie chciała. Im częściej powtarzano jej, że nie powinna pracować w rezerwacie, tym bardziej zapierała się by pokazać wszystkim, że nie mają racji.
Ton ostatniego zdania zaintrygował ją. Władczość w jego głosie zdawała się przypominać jej ton Tristana. Ton nie znoszący sprzeciwu, ton godny arystokraty. Ton, któremu się nie odmawiało. Poddała się, nie całkowicie, ale mur zdawał się teraz jakby mniejszy. Możliwy do zdobycia. Nie podobało jej się to, ale nie umiała odmówić, przez tembr głosu który rozbrzmiał między nimi. Jego głosu.
- Możliwe, że nie. - wzruszyła lekko zauważalnie ramionami na krótką chwilę spoglądając na filiżankę, opuszkiem palca przejechała wokół jej krawędzi, domykając niewidoczny ślad kręgu. Uniosła ją i upiła z niej kolejny łyk herbat. - Możliwie, że wtedy pozwoliłabym ci zrozumieć. Możliwie, że wtedy pozwoliłabym ci sobie pomóc. - uniosła na niego wzrok i uśmiechnęła się krzywo. Odwróciła spojrzenie, lekko speszona, po raz pierwszy od zawsze. Czy kiedyś mówił do niej w ten sposób? I dlaczego nie? Kolejne pytania pojawiały się w jej głowie, gdy próbowała odnaleźć spotkanie w którym usłyszała ten sam rodzaj drgania zgłosek na jego wargach. Trafiła jednak na pustkę.
Nie sądziła, by potrzebowała pomocy, nie całkowitej. Potrzebowała jednak kogoś, kto pomógłby uleczyć jej duszę, ukoić ból, który rozdzierał jej serce.
- Problem nigdy nie tkwił w tobie, Flavienie. Tak jak przeważnie to bywa - znalazłeś się w niewłaściwym miejscu, o niewłaściwym czasie. - zakończyła, nadal nie spoglądając w jego kierunku. Nie chciała na niego patrzeć. Nie mogła. Pozwoliła na zbyt wiele, czuła jak jej niezachwiana obrona, właśnie chwiała się w posadach i bała się tego, co może się stać, gdy całkowicie zostanie zburzona. Żadne z nich nie potrzebowało następstw tego. Musiała pilnować bariery i nie przepuścić jej przez niego. Jednak, czy na to nie było już za późno?
Nie rozumieli - uzmysławiała sobie często, upijając łyk wina, czy tańcząc kolejny taniec z lordem, który o to poprosił - czym tak naprawdę się zajmowała, kim tak naprawdę była. I świadomość tego wszystkiego bolała ją strasznie. Nie pokazywała jednak tego, tak samo, jak nie przyznawała się, iż zna większość plotek krążących w towarzystwie na jej temat. Uśmiechała się wtedy z lekkim nienachalnym uśmiechem i kontynuowała wprawnie rozmowę.
Wydawało jej się, że może coś ich połączyć. Z początku przyjaźń, możliwa, dzięki równie pozytywnym relacjom rodowym. Potem zrozumienie, dla sztuki i piękna. Potrafił je dostrzegać, choć nie sądziła, że dostrzegł go tak wiele w niej. Sądziła bardziej, że to czysta przekora - czy jak twierdził, troska - by nie wpuszczać ją do świata mężczyzn. Ale, jeśli dobrze pamiętała, nie zapytał jej nawet raz, wokół czego opiewają jej obowiązki. W końcu, może i miłości. Roztrzaskał jednak to wszystko, łącznie z zainteresowaniem, które mu poświęciła. Musiała zduszać w sobie ciekawość, musiała odpychać ją od siebie, łącznie z czymś na rodzaj uczucia, które panoszyło się nieprzyjemnie w środku. Musiała, bo nie potrafiła mu wybaczyć, przejść ponad tym, co zrobił. No i Fantine zdawała się zainteresowana Flavienem, tym bardziej winna trzymać się z dala od niego. Chyba bała się, że gdyby zrozumiał, albo gdyby ich relacje zostały naprawione, nic nie byłoby w stanie powstrzymać ciekawości, tej samej, która zmuszała ją do rozwiązania jakiegoś problemu, ślęczenia nad nim nocami, dniami, tak długo, aż rozwiązanie nie znalazło się przed nią.
No i mimo wszystko - Flavien nie był w tym niezrozumieniu inny. Niebiesko - stalowe spojrzenie spokojnie lustrowało jego twarz, jakby wycisną przez wprawnego rzeźbiarza w gładkim, urokliwym kamieniu. Uniosła filiżankę razem ze spodkiem, by upić kolejny łyk gorzkiej herbaty. Z satysfakcją obserwowała unoszące się ku górze brwi, przytykaną do ust filiżankę. Tego przecież chciała, właśnie po to to powiedziała. By go zdziwić, zaszokować, możliwe odsunąć dalej od siebie, choć gdzieś jednocześnie miała nadzieję, że przyciągnie go bardziej. Że nie oprze się pokusie zadania kolejnego pytania, że odpowie na te jej. Kiedyś łapała się na tym, że wyobrażała sobie jakby wyglądało jej życie, gdyby poprosił o jej rękę. Thorness Manor posiadała urokliwą lokalizację i mimo że kochała swoje różane ogrody uświadomiła sobie, że nie miałaby nic przeciwko możliwości wędrowania gołymi stopami po plaży, na której żaden nieproszony gość mógłby zakłócić jej spokój. Czekała, a ciekawość powoli zżerała ją od środka. Nauczyła się z nią funkcjonować, jednak już od dawna nie przebywała tak długo w jego obecności. Zazwyczaj umykała przy pierwszej nadarzającej się okazji, a on jej na to pozwalał. Do dzisiaj, do momentu w którym zaproponował wypicie wspólnego napoju, temu nie mogła odmówić - oboje to wiedzieli. Nie zamierzała jednak ułatwiać mu... cóż, niczego.
Zaczął mówić, czujne spojrzenie zawiesiło się na niej, jednak Melisande uparcie milczała - przynajmniej na razie. Uśmiechnęła się lekko, leniwie, jednak w tym uśmiechu nie było żadnego odcienia radości, gdy stwierdził, że rozwiązanie o którego go pytała było za łatwe. Coś było w jego spojrzeniu w tonie, którym wypowiadał kolejne słowa. W słowach pobrzmiewała pewność determinacja, to samo dostrzegła na twarzy, w spojrzeniu. W spojrzeniu, które przyniosło przebiegające po plecach leciutkie ciarki, ale nie nieprzyjemne, jak w momencie strachu, znaczył się czymś innym, jeszcze niesklasyfikowanym. Uniosła dłoń, której nie zdążyła pohamować i skubnęła dolną wargę. Zaraz jednak opanowała się, układając dłonie na kolanach. Słuchała go dalej, to, co z początku tak mocno nią wstrząsnęło rozbił sam. Miała ochotę zaśmiać się gorzko, gdy mówił iż wierzy, że sama przejrzy na oczy. Gdy zarzucał jej szastanie życiem. Zmrużyła lekko oczy nie odejmując spojrzenia z twarzy Flaviena. Gdy zakończył przeniosła spojrzenie znów na okno, przez które obserwowała widok rozpościerający się na zewnątrz.
- Trudno, Flavienie. Niewielu życzy nam szczęścia, niewielu też troszczy się o nas prawdziwie. - odpowiedziała mu szczerze. Zaufanie było luksusem i posiadało wygórowaną cenę. Ona ufała niewielu. Całkowicie, jeszcze mniejszej garstce. Bezgranicznie, tylko jednemu człowiekowi. - A może tego właśnie potrzebowała głupiutka lady, która postanowiła szastać swym życiem? - zapytała przekornie, zwieszając na powrót spojrzenie na nim. Głos nie zabarwił się żadną z emocji, bardziej przypominał zwyczajowe pytanie, przy luźnej, salonowej konwersacji o niczym. Chociaż oni, oni rozmawiali o wszystkim. - Zadałeś sobie kiedyś trud by zrozumieć, choć zapytać, czym tak właściwie zajmuje się w rezerwacie, nim postanowiłeś, że to zajęcie nie jest dla mnie? - zadała kolejne pytanie przekrzywiając lekko głowę. - mrużyła oczy, jednak było to ledwie widoczne, ci, którzy nie znali tajników jej twarz dobrze, właściwie nie do dojrzenia. - Nie jesteś inny, od grona tych, którzy próbowali zaskarbić sobie moje zainteresowanie. Choć w przeciwieństwie do nich, ty nie musiałeś o nie zabiegać. - czy był tego świadom? Jej przychylności ku niemu, wcześniej, kiedy wszystko co między nimi było i mogło być, nie roztrzaskało się jak szklany kieliszek. - Jednak tak samo jak i oni, stwierdziłeś że wiesz lepiej czego potrzebuję, co mi nie pasuje, gdzie winnam się znaleźć. Nie poświęcając nawet chwili, by prawdziwe zainteresować się mną i moimi pragnieniami. Może i ci zależy, Flavienie. Ale czy prawdziwie na mnie, czy też na sztucę, którą potrafiłam odpowiednio wyrazić? - zadała kolejne pytanie. Tak, użyła czasu przeszłego, nadal nie przebiła się przez mur, nie umiała, nie potrafiła. Zwyczajnie nie wiedziała jak, ból i tęsknota za siostrą nadawały ciężkość jej krokom, a ona nie potrafiła przekuć tego bólu w swoją siłę. Może zwyczajnie też nie chciała. Im częściej powtarzano jej, że nie powinna pracować w rezerwacie, tym bardziej zapierała się by pokazać wszystkim, że nie mają racji.
Ton ostatniego zdania zaintrygował ją. Władczość w jego głosie zdawała się przypominać jej ton Tristana. Ton nie znoszący sprzeciwu, ton godny arystokraty. Ton, któremu się nie odmawiało. Poddała się, nie całkowicie, ale mur zdawał się teraz jakby mniejszy. Możliwy do zdobycia. Nie podobało jej się to, ale nie umiała odmówić, przez tembr głosu który rozbrzmiał między nimi. Jego głosu.
- Możliwe, że nie. - wzruszyła lekko zauważalnie ramionami na krótką chwilę spoglądając na filiżankę, opuszkiem palca przejechała wokół jej krawędzi, domykając niewidoczny ślad kręgu. Uniosła ją i upiła z niej kolejny łyk herbat. - Możliwie, że wtedy pozwoliłabym ci zrozumieć. Możliwie, że wtedy pozwoliłabym ci sobie pomóc. - uniosła na niego wzrok i uśmiechnęła się krzywo. Odwróciła spojrzenie, lekko speszona, po raz pierwszy od zawsze. Czy kiedyś mówił do niej w ten sposób? I dlaczego nie? Kolejne pytania pojawiały się w jej głowie, gdy próbowała odnaleźć spotkanie w którym usłyszała ten sam rodzaj drgania zgłosek na jego wargach. Trafiła jednak na pustkę.
Nie sądziła, by potrzebowała pomocy, nie całkowitej. Potrzebowała jednak kogoś, kto pomógłby uleczyć jej duszę, ukoić ból, który rozdzierał jej serce.
- Problem nigdy nie tkwił w tobie, Flavienie. Tak jak przeważnie to bywa - znalazłeś się w niewłaściwym miejscu, o niewłaściwym czasie. - zakończyła, nadal nie spoglądając w jego kierunku. Nie chciała na niego patrzeć. Nie mogła. Pozwoliła na zbyt wiele, czuła jak jej niezachwiana obrona, właśnie chwiała się w posadach i bała się tego, co może się stać, gdy całkowicie zostanie zburzona. Żadne z nich nie potrzebowało następstw tego. Musiała pilnować bariery i nie przepuścić jej przez niego. Jednak, czy na to nie było już za późno?
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie było niczego złego w uwadze innych, o ile ci inni ograniczali się do warstwy społecznej będącej najwyżej w hierarchii. Sztuka powinna być pielęgnowana bez względu na wszystko i nikt nie był w stanie przekonać mnie, że to nie tak. Domeną artyzmu była pycha, wspaniałość oraz podziw, jaki wzbudzał w innych. By mógł spełnić te wymogi, nie mógł zostać schowany gdzieś na dnie szuflady i zapomniany. Nie, musiał błyszczeć wśród kalejdoskopu uważnych, zaintrygowanych spojrzeń, by połączone z nimi usta mogły przekazać te wspaniałości dalej, do kolejnych osób złaknionych piękna. Uważałem, że każdy powinien zostać poddany działaniom sztuki, by mógł stać się lepszym człowiekiem. Uwrażliwionym na delikatne struktury kultury, bogatszym wewnętrznie oraz mądrzejszym. Choć oczywiście kwiat arystokracji należało szczególnie pielęgnować, nie pozwalając mu na przesadne zainteresowanie niżej urodzonych gapiów. Tak, to brzmiało trochę jak praca charytatywna, gdzie dla dobra ogółu społeczeństwa wybitnie utalentowane jednostki powinny uświadamiać nierozumiejących ignorantów, ale zawsze byłem zdania, że w tym przypadku należało być miłosiernym. Skupionym na tym, by pokazać swoją wyższość, słusznie zresztą nadaną. Ale Melisande taka nie była. Nie znałem jej zbyt dobrze, bo nigdy nie zdołała dopuścić mnie do siebie bliżej niż na rozsądną odległość, ale z tego zachowania również mogłem wysnuć pewne wnioski. Zawsze idealnie ułożona, roztropna oraz spokojna lady Rosier, nie szukająca poklasku, zupełnie jak nie dziedziczka swego nazwiska.
Gdybym znał jej myśli, wytknąłbym kolejny błąd w jej rozumowaniu. Nikt nie rozumiał ani o niej nie wiedział właśnie dlatego, że nie dawała się poznać. Kiedy tylko ktoś wkroczył w teren dużo bardziej prywatny niż nic nieznaczące ogólniki, kobieta od razu chowała się w sobie, zamykając wszystkie drogi dotarcia do sedna sprawy. Nie wygłaszając opinii stawała się tak naprawdę jedną wielką zagadką, może nawet odpychającą od zadawania pytań, tak na dłuższą metę? To już były tylko spekulacje. Sam odciąłem się nieco bardziej kiedy nastawienie starszej z Róż stało się więcej niż chłodne. Wzbudzałem emocje, owszem, widziałem to; ale tylko irytację, beznadzieję oraz rozgoryczenie. Nie widziałem w jasnych oczach ani promiennej twarzy innych oznak uczuć, może gdybym dostrzegł, nasza historia potoczyłaby się zupełnie inaczej? Wiedziałem, że wszystko odmieniło się wraz z podziwianiem tańca, ale nie znalazłem wytłumaczenia, dla którego Melisande mogłaby gniewać się na mnie tak długo. Nie dostrzegałem drugiego dna, jakie ta sytuacja musiała posiadać, a sama czarownica nie była chętna do uchylenia rąbka tajemnicy. Byłem tylko niedomyślnym mężczyzną.
Choć wrażliwym na piękno oraz sztukę, choć obcującym głównie z kobietami przez wzgląd na tendencje w mojej rodzinie do pojawiania się dziewczynek, to nadal nie potrafiłem wychwytywać aż tak subtelnych znaków. Może powinienem się domyślić, ale rzadko robiłem coś, co powinienem. Oddawałem się rodowemu interesowi, czyli operze, z obowiązku oraz chęci i to chyba jedyny obowiązek jaki spełniałem. Wiedziałem, że ten stan nie potrwa długo i jeśli nie zdołam sam wziąć spraw w swoje ręce, to decyzje podejmie za mnie nestor. A jednak odrzucałem te niekorzystne myśli od siebie, skupiając się na teraźniejszości, która w tej chwili wydawała się bardziej interesująca.
- Nie powinnaś wątpić w oddanie Lestrangów – odparłem tylko, dość smutnym tonem, ale jednocześnie pobrzmiewała w nim… subtelna groźba? Stanowczość? Ostrzeżenie? Sam nie umiałem tego zdefiniować, ale mój głos brzmiał dość niecodziennie, jakbym słyszał go po raz pierwszy. Z tego wszystkiego dość nieuważnie chwyciłem za filiżankę, rozlewając nieco ciepłej cieczy. Na szczęście na spodek. Zerknąłem przelotnie na bursztynową plamę, nie poświęcając jej jednak zbyt wiele uwagi. Znów przeniosłem spojrzenie na gościa.
- Nie jesteś głupiutką lady. Gdyby tak było, może uwierzyłbym w to, że oczekiwałaś ode mnie deklaracji. Teraz uważam, że chcesz wywrócić kuguchara ogonem – stwierdziłem pozornie neutralnie, ale gdzieś w środku odczułem irytację na myśl, że próbowała zrobić ze mnie głupca, który uwierzy w te bajeczki. – Jak udała się smocza wyprawa, Melisande? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie. Skoro uważała, że nie miałem podstaw sądzić, że nie ryzykowała swoim życiem, to zamierzałem udowodnić jej, że się myliła. Może nigdy nie spytałem jej o to wprost, ale będąc członkiem rodu, który ma kilka kroków do smoczego cmentarzyska, docierały do mnie pewne informacje. Zresztą wydało mi się to logiczne, że by zbadać smoka, należy do niego podejść lub go przynajmniej obejrzeć z daleka. Wątpiłem, by wiedza Róży opiewała wyłącznie w suche teorie z książek. Ale może jednak się myliłem?
Dopiero kolejne wyznanie sprawiło, że znów uniosłem zdziwiony brwi. Byłem świadom, że kobietom podobali się ułożeni pasjonaci, wiele czarownic faktycznie darzyło mnie pewnymi względami, ale akurat lady Rosier uważałem za taką, która obejrzałaby się za kimś zajmującym się czymś równie niebezpiecznym i fascynującym jak smoki. Bardzo nie lubiłem się mylić. Może to jednak kłamstwo, próba manipulacji, wpędzenia mnie w poczucie winy? Możliwe. – Tak będzie zawsze. Jesteś arystokratką, bez względu na to, co sobie myślisz. Każdy mężczyzna będzie wiedział co dla ciebie lepsze. Twój brat tak nie uważa? Nie mówię konkretnie o zajmowaniu się rodzinnym interesem, a ogólnie. Nie wie, co dla ciebie dobre, nie mówi ci tego? Może robi to za twoimi plecami? – pociągnąłem temat. Może wybiera ci właśnie męża? Jak bardzo jest to nieprawdopodobny scenariusz? – Zawsze się tobą interesowałem. Także wtedy, kiedy patrzyłem jak tańczysz. To ty mnie odtrąciłaś, tak dla przypomnienia – dodałem dziwnie spokojny, bez krępacji patrząc na piegowatą twarz opanowanej Róży. Próbowała zrzucić winę na mnie, ale to ona się przede mną zamknęła i nie dopuściła dalej. Może gdyby nie niechęć oraz złość buzująca w jej żyłach, może zdołałbym poznać ją bliżej? – Jeszcze mogę ci pomóc. O ile przestaniesz w końcu walczyć i widzieć we mnie wroga, którym nie jestem. Nigdy nie chciałem być – rzuciłem cicho, pełen jakiejś wewnętrznej goryczy, że to wszystko potoczyło się tak beznadziejnie. Ale nie zachęcałem Melisande do dalszych zwierzeń. Nie chciałem znów być tym, który wie lepiej i który nakazuje jej co ma robić. Liczyłem jednak, że moja deklaracja zachęci lady Rosier do tego, by faktycznie opowiedzieć w czym tkwił problem, skoro jednak nie we mnie.
Gdybym znał jej myśli, wytknąłbym kolejny błąd w jej rozumowaniu. Nikt nie rozumiał ani o niej nie wiedział właśnie dlatego, że nie dawała się poznać. Kiedy tylko ktoś wkroczył w teren dużo bardziej prywatny niż nic nieznaczące ogólniki, kobieta od razu chowała się w sobie, zamykając wszystkie drogi dotarcia do sedna sprawy. Nie wygłaszając opinii stawała się tak naprawdę jedną wielką zagadką, może nawet odpychającą od zadawania pytań, tak na dłuższą metę? To już były tylko spekulacje. Sam odciąłem się nieco bardziej kiedy nastawienie starszej z Róż stało się więcej niż chłodne. Wzbudzałem emocje, owszem, widziałem to; ale tylko irytację, beznadzieję oraz rozgoryczenie. Nie widziałem w jasnych oczach ani promiennej twarzy innych oznak uczuć, może gdybym dostrzegł, nasza historia potoczyłaby się zupełnie inaczej? Wiedziałem, że wszystko odmieniło się wraz z podziwianiem tańca, ale nie znalazłem wytłumaczenia, dla którego Melisande mogłaby gniewać się na mnie tak długo. Nie dostrzegałem drugiego dna, jakie ta sytuacja musiała posiadać, a sama czarownica nie była chętna do uchylenia rąbka tajemnicy. Byłem tylko niedomyślnym mężczyzną.
Choć wrażliwym na piękno oraz sztukę, choć obcującym głównie z kobietami przez wzgląd na tendencje w mojej rodzinie do pojawiania się dziewczynek, to nadal nie potrafiłem wychwytywać aż tak subtelnych znaków. Może powinienem się domyślić, ale rzadko robiłem coś, co powinienem. Oddawałem się rodowemu interesowi, czyli operze, z obowiązku oraz chęci i to chyba jedyny obowiązek jaki spełniałem. Wiedziałem, że ten stan nie potrwa długo i jeśli nie zdołam sam wziąć spraw w swoje ręce, to decyzje podejmie za mnie nestor. A jednak odrzucałem te niekorzystne myśli od siebie, skupiając się na teraźniejszości, która w tej chwili wydawała się bardziej interesująca.
- Nie powinnaś wątpić w oddanie Lestrangów – odparłem tylko, dość smutnym tonem, ale jednocześnie pobrzmiewała w nim… subtelna groźba? Stanowczość? Ostrzeżenie? Sam nie umiałem tego zdefiniować, ale mój głos brzmiał dość niecodziennie, jakbym słyszał go po raz pierwszy. Z tego wszystkiego dość nieuważnie chwyciłem za filiżankę, rozlewając nieco ciepłej cieczy. Na szczęście na spodek. Zerknąłem przelotnie na bursztynową plamę, nie poświęcając jej jednak zbyt wiele uwagi. Znów przeniosłem spojrzenie na gościa.
- Nie jesteś głupiutką lady. Gdyby tak było, może uwierzyłbym w to, że oczekiwałaś ode mnie deklaracji. Teraz uważam, że chcesz wywrócić kuguchara ogonem – stwierdziłem pozornie neutralnie, ale gdzieś w środku odczułem irytację na myśl, że próbowała zrobić ze mnie głupca, który uwierzy w te bajeczki. – Jak udała się smocza wyprawa, Melisande? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie. Skoro uważała, że nie miałem podstaw sądzić, że nie ryzykowała swoim życiem, to zamierzałem udowodnić jej, że się myliła. Może nigdy nie spytałem jej o to wprost, ale będąc członkiem rodu, który ma kilka kroków do smoczego cmentarzyska, docierały do mnie pewne informacje. Zresztą wydało mi się to logiczne, że by zbadać smoka, należy do niego podejść lub go przynajmniej obejrzeć z daleka. Wątpiłem, by wiedza Róży opiewała wyłącznie w suche teorie z książek. Ale może jednak się myliłem?
Dopiero kolejne wyznanie sprawiło, że znów uniosłem zdziwiony brwi. Byłem świadom, że kobietom podobali się ułożeni pasjonaci, wiele czarownic faktycznie darzyło mnie pewnymi względami, ale akurat lady Rosier uważałem za taką, która obejrzałaby się za kimś zajmującym się czymś równie niebezpiecznym i fascynującym jak smoki. Bardzo nie lubiłem się mylić. Może to jednak kłamstwo, próba manipulacji, wpędzenia mnie w poczucie winy? Możliwe. – Tak będzie zawsze. Jesteś arystokratką, bez względu na to, co sobie myślisz. Każdy mężczyzna będzie wiedział co dla ciebie lepsze. Twój brat tak nie uważa? Nie mówię konkretnie o zajmowaniu się rodzinnym interesem, a ogólnie. Nie wie, co dla ciebie dobre, nie mówi ci tego? Może robi to za twoimi plecami? – pociągnąłem temat. Może wybiera ci właśnie męża? Jak bardzo jest to nieprawdopodobny scenariusz? – Zawsze się tobą interesowałem. Także wtedy, kiedy patrzyłem jak tańczysz. To ty mnie odtrąciłaś, tak dla przypomnienia – dodałem dziwnie spokojny, bez krępacji patrząc na piegowatą twarz opanowanej Róży. Próbowała zrzucić winę na mnie, ale to ona się przede mną zamknęła i nie dopuściła dalej. Może gdyby nie niechęć oraz złość buzująca w jej żyłach, może zdołałbym poznać ją bliżej? – Jeszcze mogę ci pomóc. O ile przestaniesz w końcu walczyć i widzieć we mnie wroga, którym nie jestem. Nigdy nie chciałem być – rzuciłem cicho, pełen jakiejś wewnętrznej goryczy, że to wszystko potoczyło się tak beznadziejnie. Ale nie zachęcałem Melisande do dalszych zwierzeń. Nie chciałem znów być tym, który wie lepiej i który nakazuje jej co ma robić. Liczyłem jednak, że moja deklaracja zachęci lady Rosier do tego, by faktycznie opowiedzieć w czym tkwił problem, skoro jednak nie we mnie.
na brzeg
wpływają rozpienione treny
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
Flavien Lestrange
Zawód : pomocnik dyrektora artystycznego rodowej opery
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
De la musique avant toute chose,
Te pour cela préfère l’Impair.
Te pour cela préfère l’Impair.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jak wiele czasu minęło od tego, gdy rozmawiała z kimś prawdziwie? Kimś, kto nie należał do rodziny. Kimś kto nie znał jej całkowicie. Kimś, kto nie potrafił czytać jej w myślach, jednocześnie potrafiąc pozostać ciekawym rozmówcą? Nie pamiętała. Krótkie ciekawe podrygi zainteresowania zdawały się objawić przy Deirdre, jednak nie winna wybierć ulubienic spośród kobiet, które trzymał blisko jej brat. Alphard przez chwilę zdawał jej się ciekaw, a jednak to spotkanie nadal pozostawiało gorzki smak na jej ustach. Może dlatego już od lat nigdy nie wchodziła w tematy głębiej. Informacje o sobie utajniając dyplomatycznie. Mówiąc jedynie to, co należy, lub to, co dana osoba chce usłyszeć - nigdy jednak nie mijając się z prawdą - czasem jedynie ją przemilczają. Nauczyła się tak żyć, bezbrzeżnie samotna, pośród morza pięknie odzianego tłumu. Dobijająca do portu z utęsknieniem, portu, który prowadził ją na dom. Miejsca, które akceptowało ją całą. Miejsca, które rozumiało ją jak żadne inne.
Może powinna była pozwolić komuś poznać się bliżej. Może winna była dopuścić kogoś poza wniesiony, różny ogród, który jednocześnie zdawał się murem, kującym kolcami boleśnie każdego, kto zapuścił się w rejony dla niego niedostępne. Może... jednak wiedza od zawsze znaczyła potęgę. A tych, którzy chcieli zaszkodzić jej rodzinie było wielu - wiedziała o tym, choć ojciec i Tristan mówili o tym rzadko. Nie znała personaliów - nie chciała ich znać. Jednak miała świadomość tego, że smukła, głupitka lady może być więcej niż odpowiednią kartą w grze do której wstęp posiedli jedynie mężczyźni. Ale przecież mogła coś zrobić. Mogła temu zapobiec choć w niewielkim stopniu. Wystarczyło nie być głupią, nie pozwolić się zwieść, nie dać się poznać.
Pozostawała jednak sama. A niewielkie uczucie, które zdawało się kiedyś rozrastać w niej niczym młody pąk na krzewie róż uschnął, nim ktokolwiek zrosił go życiodajną wodą. Może była zwyczajnie głupia, zakładając, że zdoła się domyślić. Ale nie potrafiła cofnąć czasu - wątpiła też, by zachowała się wtedy w inny sposób. Stalowo niebieskie tęczówki powróciły do jego twarzy szybko, badawczo, gdy z jego ust wypłynęły kolejne słowa. Tak inne, że Melisande miała początkowo wrażenie iż wypowiedział je ktoś inny. Brany wdech ugrzązł jej w gardle na wydźwięk, który ze sobą nosił pewną stanowczość i groźbę. Serce zatłukło się w piersi mocno, a oczy zmrużyły lekko. Zerknęła za jego spojrzeniem na filiżankę z której odrobina herbaty osiadła na talerzyku. Tylko zerknęła, bo jej tęczówki zaraz odnalazły jego. Jedynie skinęła głową nie mówiąc nic więcej czekała - na kolejne słowa, które pozwoliły by wziąć kolejny wdech.
Uniosła lekko brodę na jego kolejne słowa. Nie, nie była głupiutką lady - wiedzieli o tym oboje. A jednak zdawało jej się, że musiała być, skoro - jak mówił wcześniej - szastała życiem w rezerwacie. Milczała, uparcie zaciskając usta. Niezadowolona, że to nie ona prowadzi tą rozmowę, a bliżej im do dialogu. Kolejne pytanie rozszerzyło jej oczy w krótkim zdumieniu. Dłoń, nadal spoczywając na udzie, zacisnęła się w pięść mnąc materiał krwistoczerwonej spódnicy. Nie opuściła jednak spojrzenia. Ciało zadrżało w krótkiej złości, którą opanowywała zaciskając mocniej na materiale rękę. Nawet przez niego czuła dokładnie paznokcie wbijające się w skórę jej dłoni.
- Nie tak jak powinna, Flavienie. - wypadło chmurnie z jej ust, gdy brwi zaścielały się nad powiekami. Nie, nie tak. Nigdy nie miała znaleźć się tak blisko Wyspiarki. Jedynym powodem był fakt, iż lorda Morgotha nawiedził napad choroby genetycznej. To wtedy wszystko się posypało. Była jedyną, która mogła udźwignąć transmutacyjne zaklęcie. - Winnam była zostawić wszystkich na pewną śmierć niezłączonego zaklęciem smoka? - zapytała marszcząc lekko brwi. Zdenerwował ją i złość na kilka krótkich chwil odbiła się na jej twarzy. - Rzuciłam jedno zaklęcie, a potem uciekłam, dokładnie tak, jak rozkazał mi Tristan. - dodała jeszcze widocznie poirytowana. Historie o tym, jak walczyła ze smokiem widocznie zdążyły obiec już arystokratyczny światek, zaś w niej rozsierdzała się gorycz. Przypisywano jej role i zasługi, których nie była kowalem. Całość akcji mogła się powieść jedynie dzięki smokologom, którzy wyruszyli na wyprawę. Nie dzięki niej - damie, która rzuciła sprawnie jedno zaklęcie. - Odwiedź mnie w rezerwacie. - zaproponowała nagle, pewnie, głosem, który nie znosił sprzeciwu. Nie prosiła, oczekiwała, że właśnie tak zrobi. - Może wtedy pojmiesz naturę mojej pracy. - dodała jeszcze, choć nie sądziła, by właściwie było to potrzebne.
Nie była pewna, dlaczego zdradziła swoje zainteresowanie nim. Uczucie zgasło, nim zdążyło się rozpalić właściwie, a jednak nadal posiadał coś w spojrzeniu, coś, czemu musiała opierać się całą siłą własnej woli.
- Uważaj Flavienie. - poradziła cicho, ostro, gdy próbował wyjaśnić jej arkany życia arystokracji wyciągając w dyskusje jej brata. On jednak kontynuował. Ostatnie zdanie sprawiło, że mocniej zacisnęła dłoń, którą - jak sądziła - zaciska już z całej siły. Jak śmiał sugerować coś takiego. Zaciskana dłoń zaświerzbiła ją, miała ochotę podnieść się i odcisnąć ślad na jego policzku. Rozwinęła powoli palce, próbując opanować rozszalałe w złości i - choć tego się nie spodziewała - cichych podszeptach wątpliwości, serce. Zmrużyła oczy wyraźnie, nie kryjąc rozdrażnienia. - Doskonale wiem, kim jestem. - powiedziała, gdy zakończył swą tyradę. Była Rosierem, różą, klejnotem w najpiękniejszej z koron. Podarkiem, prezentem i nagrodą. Broda uniosła się samoistnie, wraz z wyprostowanymi plecami i nienaganną postawą dodawała sylwetce pewności. - Każdy mężczyzna będzie myślał, że wie, co dla mnie najlepsze. - poprawiła go powoli cedząc słowa. - Zaś co się tyczy Tristana, on wie co dla mnie najlepsze, bowiem jako jedyny zna mnie całkowicie. Każda decyzja którą podjął czy podejmie, będzie odpowiednią. I każdą z nich przyjmę z pokorą. - dlaczego starał się zaszczepić w niej niepewność. Czy sądził, iż więź między nią i bratem jest tak nikła iż zburzy ją to kilka słów?
Gorąc oblał jej policzki, mimo że sobie tego nie życzyła. Była na niego zła, a jednak wypowiedziane słowa mile połechtały ego i poruszyło ponoć skamieniałe serce. Odwróciła spojrzenie od jego twarzy sznurując usta. Sięgnęła po filiżankę, która zadrżała lekko w jej dłoni - ledwie zauważalnie. Jednak nie zdążyła podnieść jej do ust. Kolejne słowa zatrzymały ją w locie, gdy Melisane zamarła.
Mógł jej pomóc. Furia rozsierdziła się w jej wnętrzu mieszając z goryczą i nagłą potrzebą ironicznego zaśmiania się z jego słów. Odstawiła na róg stołu z impetem filiżankę, która zatoczyła się na spodku, a potem upadła na bok przechylając całość i ciągnąć ku ziemi. Zarejestrowała to kątem oka, jednak nie zrobiła nic, by powstrzymać prawie już puste naczynie przed upadkiem. Nie zrobiła nic, bo właśnie unosiła się, by z wyrazem wściekłości na twarzy oprzeć dłonie o stół i pochylić nad mężczyzną na przeciw.
- Czyżbyś potrafił wskrzeszać zmarłych? - zapytała cicho, ponurym, a jednak nadal niespodziewanie melodyjnym głosem. Popełniła już błąd, nawet więcej niż jeden, kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt. O wiele lepszym wyjściem było wzgardzenie obecnością mężczyzny, niż znalezienie się w obecnej sytuacji. Sytuacji z której nie potrafiła wyjść. Z złości w której zatraciła się bez opamiętania. Straciła kontrolę. - Balet był porozumieniem. - wyrzuciła z siebie cicho. - Między mną a Marie, gdy moje stopy wypełniały jej dźwięki. Gdy nie potrafiłyśmy rozmawiać. Gdy nie sądziłam, że nie wiem jak bez niej żyć. Był całością, był relacją i emocją. Był wszystkim i stał się niczym, gdy zabrakło jednej z jego składowych. Jest też rozmową, cichym nawoływaniem, próbą złożenia rzeczywistości, która nie może być tożsama z dawnym bytem. Która nie umie stawiać kroków jak wcześniej. Balet to przeszłość. Przeszłość, która nigdy nie była na pokaz. - zakończyła równie cicho. Nie ruszyła się, nagle kompletnie jakby zaskoczona. Z spojrzeniem w którym szklił się smutek. Zamarła, nie wiedząc co począć dalej. Nigdy nie powiedziała nikomu tak wiele. Nigdy nikt spoza rodziny nie widział jej, gdy zatraciła kontrolę. Czy zamierzał wykorzystać to przeciw niej? Prawdę, którą uzyskał po latach.
Może powinna była pozwolić komuś poznać się bliżej. Może winna była dopuścić kogoś poza wniesiony, różny ogród, który jednocześnie zdawał się murem, kującym kolcami boleśnie każdego, kto zapuścił się w rejony dla niego niedostępne. Może... jednak wiedza od zawsze znaczyła potęgę. A tych, którzy chcieli zaszkodzić jej rodzinie było wielu - wiedziała o tym, choć ojciec i Tristan mówili o tym rzadko. Nie znała personaliów - nie chciała ich znać. Jednak miała świadomość tego, że smukła, głupitka lady może być więcej niż odpowiednią kartą w grze do której wstęp posiedli jedynie mężczyźni. Ale przecież mogła coś zrobić. Mogła temu zapobiec choć w niewielkim stopniu. Wystarczyło nie być głupią, nie pozwolić się zwieść, nie dać się poznać.
Pozostawała jednak sama. A niewielkie uczucie, które zdawało się kiedyś rozrastać w niej niczym młody pąk na krzewie róż uschnął, nim ktokolwiek zrosił go życiodajną wodą. Może była zwyczajnie głupia, zakładając, że zdoła się domyślić. Ale nie potrafiła cofnąć czasu - wątpiła też, by zachowała się wtedy w inny sposób. Stalowo niebieskie tęczówki powróciły do jego twarzy szybko, badawczo, gdy z jego ust wypłynęły kolejne słowa. Tak inne, że Melisande miała początkowo wrażenie iż wypowiedział je ktoś inny. Brany wdech ugrzązł jej w gardle na wydźwięk, który ze sobą nosił pewną stanowczość i groźbę. Serce zatłukło się w piersi mocno, a oczy zmrużyły lekko. Zerknęła za jego spojrzeniem na filiżankę z której odrobina herbaty osiadła na talerzyku. Tylko zerknęła, bo jej tęczówki zaraz odnalazły jego. Jedynie skinęła głową nie mówiąc nic więcej czekała - na kolejne słowa, które pozwoliły by wziąć kolejny wdech.
Uniosła lekko brodę na jego kolejne słowa. Nie, nie była głupiutką lady - wiedzieli o tym oboje. A jednak zdawało jej się, że musiała być, skoro - jak mówił wcześniej - szastała życiem w rezerwacie. Milczała, uparcie zaciskając usta. Niezadowolona, że to nie ona prowadzi tą rozmowę, a bliżej im do dialogu. Kolejne pytanie rozszerzyło jej oczy w krótkim zdumieniu. Dłoń, nadal spoczywając na udzie, zacisnęła się w pięść mnąc materiał krwistoczerwonej spódnicy. Nie opuściła jednak spojrzenia. Ciało zadrżało w krótkiej złości, którą opanowywała zaciskając mocniej na materiale rękę. Nawet przez niego czuła dokładnie paznokcie wbijające się w skórę jej dłoni.
- Nie tak jak powinna, Flavienie. - wypadło chmurnie z jej ust, gdy brwi zaścielały się nad powiekami. Nie, nie tak. Nigdy nie miała znaleźć się tak blisko Wyspiarki. Jedynym powodem był fakt, iż lorda Morgotha nawiedził napad choroby genetycznej. To wtedy wszystko się posypało. Była jedyną, która mogła udźwignąć transmutacyjne zaklęcie. - Winnam była zostawić wszystkich na pewną śmierć niezłączonego zaklęciem smoka? - zapytała marszcząc lekko brwi. Zdenerwował ją i złość na kilka krótkich chwil odbiła się na jej twarzy. - Rzuciłam jedno zaklęcie, a potem uciekłam, dokładnie tak, jak rozkazał mi Tristan. - dodała jeszcze widocznie poirytowana. Historie o tym, jak walczyła ze smokiem widocznie zdążyły obiec już arystokratyczny światek, zaś w niej rozsierdzała się gorycz. Przypisywano jej role i zasługi, których nie była kowalem. Całość akcji mogła się powieść jedynie dzięki smokologom, którzy wyruszyli na wyprawę. Nie dzięki niej - damie, która rzuciła sprawnie jedno zaklęcie. - Odwiedź mnie w rezerwacie. - zaproponowała nagle, pewnie, głosem, który nie znosił sprzeciwu. Nie prosiła, oczekiwała, że właśnie tak zrobi. - Może wtedy pojmiesz naturę mojej pracy. - dodała jeszcze, choć nie sądziła, by właściwie było to potrzebne.
Nie była pewna, dlaczego zdradziła swoje zainteresowanie nim. Uczucie zgasło, nim zdążyło się rozpalić właściwie, a jednak nadal posiadał coś w spojrzeniu, coś, czemu musiała opierać się całą siłą własnej woli.
- Uważaj Flavienie. - poradziła cicho, ostro, gdy próbował wyjaśnić jej arkany życia arystokracji wyciągając w dyskusje jej brata. On jednak kontynuował. Ostatnie zdanie sprawiło, że mocniej zacisnęła dłoń, którą - jak sądziła - zaciska już z całej siły. Jak śmiał sugerować coś takiego. Zaciskana dłoń zaświerzbiła ją, miała ochotę podnieść się i odcisnąć ślad na jego policzku. Rozwinęła powoli palce, próbując opanować rozszalałe w złości i - choć tego się nie spodziewała - cichych podszeptach wątpliwości, serce. Zmrużyła oczy wyraźnie, nie kryjąc rozdrażnienia. - Doskonale wiem, kim jestem. - powiedziała, gdy zakończył swą tyradę. Była Rosierem, różą, klejnotem w najpiękniejszej z koron. Podarkiem, prezentem i nagrodą. Broda uniosła się samoistnie, wraz z wyprostowanymi plecami i nienaganną postawą dodawała sylwetce pewności. - Każdy mężczyzna będzie myślał, że wie, co dla mnie najlepsze. - poprawiła go powoli cedząc słowa. - Zaś co się tyczy Tristana, on wie co dla mnie najlepsze, bowiem jako jedyny zna mnie całkowicie. Każda decyzja którą podjął czy podejmie, będzie odpowiednią. I każdą z nich przyjmę z pokorą. - dlaczego starał się zaszczepić w niej niepewność. Czy sądził, iż więź między nią i bratem jest tak nikła iż zburzy ją to kilka słów?
Gorąc oblał jej policzki, mimo że sobie tego nie życzyła. Była na niego zła, a jednak wypowiedziane słowa mile połechtały ego i poruszyło ponoć skamieniałe serce. Odwróciła spojrzenie od jego twarzy sznurując usta. Sięgnęła po filiżankę, która zadrżała lekko w jej dłoni - ledwie zauważalnie. Jednak nie zdążyła podnieść jej do ust. Kolejne słowa zatrzymały ją w locie, gdy Melisane zamarła.
Mógł jej pomóc. Furia rozsierdziła się w jej wnętrzu mieszając z goryczą i nagłą potrzebą ironicznego zaśmiania się z jego słów. Odstawiła na róg stołu z impetem filiżankę, która zatoczyła się na spodku, a potem upadła na bok przechylając całość i ciągnąć ku ziemi. Zarejestrowała to kątem oka, jednak nie zrobiła nic, by powstrzymać prawie już puste naczynie przed upadkiem. Nie zrobiła nic, bo właśnie unosiła się, by z wyrazem wściekłości na twarzy oprzeć dłonie o stół i pochylić nad mężczyzną na przeciw.
- Czyżbyś potrafił wskrzeszać zmarłych? - zapytała cicho, ponurym, a jednak nadal niespodziewanie melodyjnym głosem. Popełniła już błąd, nawet więcej niż jeden, kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt. O wiele lepszym wyjściem było wzgardzenie obecnością mężczyzny, niż znalezienie się w obecnej sytuacji. Sytuacji z której nie potrafiła wyjść. Z złości w której zatraciła się bez opamiętania. Straciła kontrolę. - Balet był porozumieniem. - wyrzuciła z siebie cicho. - Między mną a Marie, gdy moje stopy wypełniały jej dźwięki. Gdy nie potrafiłyśmy rozmawiać. Gdy nie sądziłam, że nie wiem jak bez niej żyć. Był całością, był relacją i emocją. Był wszystkim i stał się niczym, gdy zabrakło jednej z jego składowych. Jest też rozmową, cichym nawoływaniem, próbą złożenia rzeczywistości, która nie może być tożsama z dawnym bytem. Która nie umie stawiać kroków jak wcześniej. Balet to przeszłość. Przeszłość, która nigdy nie była na pokaz. - zakończyła równie cicho. Nie ruszyła się, nagle kompletnie jakby zaskoczona. Z spojrzeniem w którym szklił się smutek. Zamarła, nie wiedząc co począć dalej. Nigdy nie powiedziała nikomu tak wiele. Nigdy nikt spoza rodziny nie widział jej, gdy zatraciła kontrolę. Czy zamierzał wykorzystać to przeciw niej? Prawdę, którą uzyskał po latach.
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Jak wiele czasu minęło odkąd rozmawialiśmy normalnie, Melisande? Nie wiedziałem. Może rok, może więcej; wszystkie zlewały się w jedno wielkie skupisko niepowodzeń kiedy starałem się uzyskać uwagę młodziutkiej lady. Zainteresowałem się nią już na naszym pierwszym sabacie, podczas którego wspólnie debiutowaliśmy. Było to ledwie kilka lat temu, a ja miałem wrażenie, że od tamtego czasu dzieliła nas cała przepaść pokoleniowa. Jakbyśmy dorośli już do roli dziadków, którym obce były podrygi szaleńczej młodości. Ale poznaliśmy się jeszcze wcześniej i nim relacja zdążyła się rozwinąć, wszystko nagle runęło niczym domek z kart. Przez długi czas nie wiedziałem o co chodziło, próbując jakkolwiek wpłynąć na lady Rosier; tą, którą mi się wydawało, że znałem, ale nie wiedziałem o niej nic. Nic ponad uprzejme uśmiechy oraz wyważone słowa. To wtedy, podczas tańca, dostrzegłem w niej prawdziwość. Tym, kim była, a co tak brutalnie odrzuciła na rzecz, w której nigdy nie zdobędzie uznania. Nie w świecie zdominowanym przez mężczyzn, nie w świecie arystokracji, gdzie kobieta miała jeszcze mniejsze znaczenie niż w otwartej przestrzeni rojącej się od pospólstwa targanego swoimi zwyczajnymi sprawami. My nie byliśmy codzienni, nigdy. Należeliśmy do unikatowej, wpływowej grupy czarodziejów, rządzącej się jednak swoimi prawami, zaś w przypadku płci pięknej te normy miały dużo mniejszą powagę niż wszędzie indziej. Ale Róża brnęła w niebezpieczeństwo coraz dalej, coraz głębiej zanurzając się w bagnie bezsensu. Tak to właśnie widziałem. Nie twierdziłem, że nie byłem krótkowzroczny; prawdopodobnie byłem przez wzgląd na swoją konserwatywną postawę oraz to, że po prostu uwielbiałem mieć rację, nie zawsze pytając kogokolwiek o zgodę. Opinie wygłaszałem pewnie, szybko i drastycznie, czasem nie mając świadomości jak wiele kart odkrywałem przed czyhającymi na błąd wrogami. Melisande zdawała się wiedzieć więcej o powściągliwości niż ja kiedykolwiek mogłem o niej pomyśleć. Może to mnie tak bolało? Teraz włącznie ze świadomością, że się nie domyśliłem. Że myśląc jak typowy mężczyzna nie zagłębiłem się w kobiecą psychikę. Nie podejrzewałem Rosierówny o żadne z uczuć względem mnie. Żadne oprócz niechęci lub nawet nienawiści. Widziałem to zawsze w jej oczach, ten niebezpieczny błysk oraz chłód opadający na dno jasnych niczym woda tęczówek. Gdybym zdołał odebrać inny sygnał, sprawa między nami prezentowała się zgoła inaczej. Może oszczędzilibyśmy sobie wielu rozczarowań oraz podchodów. Kto wie, nawet udałoby się wyciąć kąsający krwawo ogród pełen niebezpiecznych cierni? Niestety nie mogłem cofnąć czasu, zostałem więc zmuszony do obserwacji jak wznoszony mur kruszeje, a potem z hukiem osuwa się w przepaść. I zamiast dojrzeć w nim rozwiązanie, jakie mógłbym chwycić w celu załagodzenia konfliktu widziałem tam tylko ból oraz zawód, jakich nie potrafiłem uleczyć.
- To ty odpowiadałaś za ich życie czy może jednak oni za twoje? – spytałem przewrotnie, nie spuszczając zawstydzenie wzroku, wręcz przeciwnie. Przypominało to walkę na spojrzenia oraz siłę, ale oboje wiedzieliśmy, że tej mamy w sobie aż nadto. Wychowanie naszych rodów nie różniło się aż tak bardzo jak można byłoby przypuszczać. Każde z nas czerpało siłę z rodziny. – Ale to godne podziwu, Melisande – dodałem ugodowo, nieco opuszczając gardę. Nie chciałem twierdzić, że zostawienie brata na pewną śmierć było dobrym pomysłem. Nie było. Ale pokazywało jedynie jak wielkie to zagrożenie. Ona również mogła wtedy zginąć. Co, jeśli omsknąłby się nadgarstek lub magia zaczęłaby kaprysić? Jedna chwila i zginęliby wszyscy. I nie mogłaby mi później mówić, że nie szasta swoim życiem; w ogóle nie powiedziałaby mi już niczego.
- Dobrze – zgodziłem się od razu. Nie dlatego, że tego chciała. Bardziej dlatego, że ja tego chciałem. Nosiłem się z tym zamiarem już od dawna, ale nigdy nie zdobyłem się na odwagę, by jeszcze wchodzić z butami w smoczą przestrzeń lady Rosier.
Nijak nie zareagowałem na upuszczaną na ziemię filiżankę. Cały czas obserwowałem po prostu reakcję mojej rozmówczyni. Widziałem w niej złość, odbijała się już nie tylko w pięknych oczach, ale również zaczerwienionych policzkach. Był w tym pewien urok, jakiego nie powstydziłaby się żadna piękna dama. – Czy będziesz tak samo myśleć o swoim mężu? – spytałem wprost, nie odpowiadając na zarzuty. Nie zamierzałem ich skłócić. Byłbym głupcem, gdybym chciał to zrobić. Nie tylko dlatego, że nie da się paroma lichymi słowami zburzyć więzów krwi oraz relacji budowanej przez kilkadziesiąt lat, ale też dlatego, że ceniłem Rosierów w całości jako ród i jednostkowo jako ludzi. Nigdy nie chciałbym ugodzić w nich jakkolwiek, chyba, że zaczęliby stanowić zagrożenie dla mojej rodziny. Ale to wydawało mi się oczywiste.
I pękło. Mur naprawdę pękł, okazując we wnętrzu coś, czego powinienem się spodziewać, ale się nie spodziewałem. Cień smutku przemknął po mojej twarzy, ale to było ledwie chwilowe uczucie, znikające równie szybko co się pojawiające. – Rozumiem – stwierdziłem spokojnie, może nawet zbyt spokojnie. – Pamiętam lady Marianne, była wspaniałą damą – powiedziałem z lekką zadumą, przywołując sobie we wspomnieniach jej obraz. – Nie uważasz jednak, że to nie tego chciałaby twoja siostra? Pogrzebania tak pięknego, zachwycającego talentu, czegoś, co was tak mocno łączyło? – spytałem jednak, autentycznie ciekawy tego, co uważała. – Wiesz, kiedy zmarła Edith – zacząłem, patrząc gdzieś w przestrzeń za odległym oknem. – Byłem zdruzgotany. Na początku. Grała na skrzypcach, tak pięknie, jak nikt nie grał – ciągnąłem dalej temat, a na ustach pojawił się przygaszony uśmiech. – Myślałem, że nigdy więcej nie będę mógł słyszeć tego dźwięku w tym domu. Że zniszczę każdy jeden egzemplarz znajdujący się na wyspie. Ale zrozumiałem, że to nie tak. Że to nas właśnie spajało. Gdybym tylko umiał grać… grałbym codziennie bez wytchnienia, by znów zobaczyć jej szczery uśmiech oraz iskry w jasnych oczach – powiedziałem z mocą, przenosząc wzrok na Melisande. Nie wiedziałem, czy mnie zrozumie. Czy w ogóle mi uwierzy. Nie wyglądałem na kogoś zrozpaczonego. Wyglądałem… zbyt neutralnie. Ja sam odkryłem, że nie czułem tak naprawdę ani smutku, ani przygnębienia. To była pustka ziejąca w sercu, może ledwie tęsknota. Trening oklumecji skutecznie stępił większość moich zmysłów, emocji. Jedyne co odczuwałem to wybrakowanie. Świadomość, że czegoś brakuje, ale nie do końca. – Nie chodzi o to, by pokazywać siebie publiczności, a o to, by osiągać perfekcję w tej wzniosłej komunikacji między bratnimi duszami. Tak myślę. Czegoś się w tym boisz? – rzuciłem, dzieląc się z nią swoimi przemyśleniami. – Dziękuję – dodałem na zakończenie. Wdzięczny, że zrzuciła ze mnie ten ciężar niedopowiedzeń. Nie mogłem wiedzieć czy i jej ulżyło.
- To ty odpowiadałaś za ich życie czy może jednak oni za twoje? – spytałem przewrotnie, nie spuszczając zawstydzenie wzroku, wręcz przeciwnie. Przypominało to walkę na spojrzenia oraz siłę, ale oboje wiedzieliśmy, że tej mamy w sobie aż nadto. Wychowanie naszych rodów nie różniło się aż tak bardzo jak można byłoby przypuszczać. Każde z nas czerpało siłę z rodziny. – Ale to godne podziwu, Melisande – dodałem ugodowo, nieco opuszczając gardę. Nie chciałem twierdzić, że zostawienie brata na pewną śmierć było dobrym pomysłem. Nie było. Ale pokazywało jedynie jak wielkie to zagrożenie. Ona również mogła wtedy zginąć. Co, jeśli omsknąłby się nadgarstek lub magia zaczęłaby kaprysić? Jedna chwila i zginęliby wszyscy. I nie mogłaby mi później mówić, że nie szasta swoim życiem; w ogóle nie powiedziałaby mi już niczego.
- Dobrze – zgodziłem się od razu. Nie dlatego, że tego chciała. Bardziej dlatego, że ja tego chciałem. Nosiłem się z tym zamiarem już od dawna, ale nigdy nie zdobyłem się na odwagę, by jeszcze wchodzić z butami w smoczą przestrzeń lady Rosier.
Nijak nie zareagowałem na upuszczaną na ziemię filiżankę. Cały czas obserwowałem po prostu reakcję mojej rozmówczyni. Widziałem w niej złość, odbijała się już nie tylko w pięknych oczach, ale również zaczerwienionych policzkach. Był w tym pewien urok, jakiego nie powstydziłaby się żadna piękna dama. – Czy będziesz tak samo myśleć o swoim mężu? – spytałem wprost, nie odpowiadając na zarzuty. Nie zamierzałem ich skłócić. Byłbym głupcem, gdybym chciał to zrobić. Nie tylko dlatego, że nie da się paroma lichymi słowami zburzyć więzów krwi oraz relacji budowanej przez kilkadziesiąt lat, ale też dlatego, że ceniłem Rosierów w całości jako ród i jednostkowo jako ludzi. Nigdy nie chciałbym ugodzić w nich jakkolwiek, chyba, że zaczęliby stanowić zagrożenie dla mojej rodziny. Ale to wydawało mi się oczywiste.
I pękło. Mur naprawdę pękł, okazując we wnętrzu coś, czego powinienem się spodziewać, ale się nie spodziewałem. Cień smutku przemknął po mojej twarzy, ale to było ledwie chwilowe uczucie, znikające równie szybko co się pojawiające. – Rozumiem – stwierdziłem spokojnie, może nawet zbyt spokojnie. – Pamiętam lady Marianne, była wspaniałą damą – powiedziałem z lekką zadumą, przywołując sobie we wspomnieniach jej obraz. – Nie uważasz jednak, że to nie tego chciałaby twoja siostra? Pogrzebania tak pięknego, zachwycającego talentu, czegoś, co was tak mocno łączyło? – spytałem jednak, autentycznie ciekawy tego, co uważała. – Wiesz, kiedy zmarła Edith – zacząłem, patrząc gdzieś w przestrzeń za odległym oknem. – Byłem zdruzgotany. Na początku. Grała na skrzypcach, tak pięknie, jak nikt nie grał – ciągnąłem dalej temat, a na ustach pojawił się przygaszony uśmiech. – Myślałem, że nigdy więcej nie będę mógł słyszeć tego dźwięku w tym domu. Że zniszczę każdy jeden egzemplarz znajdujący się na wyspie. Ale zrozumiałem, że to nie tak. Że to nas właśnie spajało. Gdybym tylko umiał grać… grałbym codziennie bez wytchnienia, by znów zobaczyć jej szczery uśmiech oraz iskry w jasnych oczach – powiedziałem z mocą, przenosząc wzrok na Melisande. Nie wiedziałem, czy mnie zrozumie. Czy w ogóle mi uwierzy. Nie wyglądałem na kogoś zrozpaczonego. Wyglądałem… zbyt neutralnie. Ja sam odkryłem, że nie czułem tak naprawdę ani smutku, ani przygnębienia. To była pustka ziejąca w sercu, może ledwie tęsknota. Trening oklumecji skutecznie stępił większość moich zmysłów, emocji. Jedyne co odczuwałem to wybrakowanie. Świadomość, że czegoś brakuje, ale nie do końca. – Nie chodzi o to, by pokazywać siebie publiczności, a o to, by osiągać perfekcję w tej wzniosłej komunikacji między bratnimi duszami. Tak myślę. Czegoś się w tym boisz? – rzuciłem, dzieląc się z nią swoimi przemyśleniami. – Dziękuję – dodałem na zakończenie. Wdzięczny, że zrzuciła ze mnie ten ciężar niedopowiedzeń. Nie mogłem wiedzieć czy i jej ulżyło.
na brzeg
wpływają rozpienione treny
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
Flavien Lestrange
Zawód : pomocnik dyrektora artystycznego rodowej opery
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
De la musique avant toute chose,
Te pour cela préfère l’Impair.
Te pour cela préfère l’Impair.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Upór egoistycznie nie pozwalał tak po prostu odpuścić. Choć zmęczenie zdawało się powoli, wraz z biegiem czasu rozłupywać mur, który postawiła między nimi. Nie chciała tego, ale nie mogła pozostać obojętna na to, że nie dostrzegał tego, co w jej uznaniu winien. Myślała, że ją rozumie. Albo, że potrafi to zrobić. A za każdym razem, każdym gorliwym słowem, gdy namawiał ją by zmieniła zdanie, by nie zatracała talentu, jedynie mocniej odsuwał ją od siebie, jedynie dokładał kolejną warstwę cegieł która wznosiła wyżej i wyżej mur wokół niej samej. Ciągnął ją do siebie i odpychał jednocześnie. Paradoks, którego nie potrafiła zrozumieć. Był zagrożeniem i niewiadomą. Kłopotem. A może gdzieś po drodze i przyjacielem?
Gdzie byliby teraz, gdyby dostrzegł rosnące w niej uczucie, które przykryła gruba warstwa niechęci i niezrozumienia? Może byliby szczęśliwi, może chowaliby już dzieci. Przyszłość która nie nastąpiła rozwidlała się pod wieloma znakami zapytania. Melisande jednak nie skora była to zwyczajowych mrzonek nie popartych faktami i tezami. Do spoglądania w nierealną stronę przyszłości, którą kreowały jej myśli, czy marzenia.
Ostre stalowo błekitne spojrzenie przesunęło się z okna, na Flaviena. Uchyliła lekko usta, nie kryjąc niewielkiego oburzenia. Czyżby próbował ją sprowokować mocniej? A może zwyczajnie dosadniej przypomnieć jej, jaka rola należała się jej w tym świecie? Jednak nie zamierzała się temu poddać. Zasznurowała więc malinowe wargi nie przestając wpatrywać się z uporem w Flaviena. Oboje znali odpowiedź, nie musiała wypowiadać na głos. Skinęła głową pojednawczo, czując mimo wszystko gorzki posmak na języku. To, co zdarzyło się na wyspie Wight nie mogło i nie miało się powtórzyć. Była pewna, że i Tristan wyrzuca sobie, zabranie jej tego dnia z nimi. Ona sama jednak nie mogła nie czuć czegoś w rodzaju ulgii, że sprawy potoczyły się właśnie tak. Gdyby nie, dzisiaj mogłaby nie posiadać zrówno brata, jak i ojca.
- Dobrze, wyślę do ciebie Nullę z propozycją terminu. - zgodziła się spokojnie, przywołując na twarz neutralny wyraz twarzy. Doskonale wiedziała jak odsuwać od siebie uczucia, jak maskować je pod gładką cerą obrzuconą niezliczoną ilością piegów. Plebejskiej ozdoby skóry, którą dostała mimo, iż nigdy ich nie pragnęła.
- Cóż za znaczenie mają moje odczucia względem przyrzeczonego mi mężczyzny? - zapytała, odpowiadając pytaniem na pytanie. Poprawiła niewidzialną fałdę na spódnicy suknie, by podjąć temat. - Z pewnością będzie próbował, a ja nigdy nie przeciwstawianie się jego postanowieniom w towarzystwie. Podzielę się swoimi wątpliwościami, okażę swój sprzeciw - jeśli zajdzie taka potrzeba, finalnie jednak przyjmując jego decyzje jako ostateczne. Jednak nasze pertraktacje nie ujrzą spojrzenia innych osób, a cegły nowego domu w którym przyjdzie mi zamieszkać. - odpowiedziała mu szczerze. Tego jej nauczono, wiedziała, jaka jest jej rola i jakie zadanie ciąży na jej barkach. Przekrzywiła lekko głowę mrużąc oczy. - Wolałbyś posiąść uległą żonę, bezsprzecznie piękną, ale bez własnego zdania, kroczącą za tobą jak cień, przytakująca ci nawet podczas błędnego działania, czy też taką, która je ma, ale posiada też tyle rozsądku, by sprawami dzielącymi waszą dwójkę zajmować się w fortecy w której dopuszczalnym jest posiadać własne myśli i zdania? - pytałam dalej nie odejmując spojrzenia od jego twarzy. Była zwyczajnie ciekawa, choć i nie do końca pewna, czy jakiekolwiek mężczyzna odpowiedziałby jej szczerze.
A potem wszystko runęło, cały mur, który tworzyła latami. Wszystkie tajemnice, które skrywała w sobie. Pozwoliła ponieść się emocjom. Głupim, nieokiełznanym, nad którymi zazwyczaj udawało jej się panować.
- Nie. - zaprzeczyła, nadal czując przyśpieszony oddech i boleśnie tuczące się serce. - To Marianne potrafiła połączyć moje zamiłowanie do smoków i rodziny. Obie wiedziałyśmy, że nigdy nie zostanę opiekunem smoków, moje życie było zbyt ważne.To ona wskazała mi kierunek, którym mogłabym podążać. I nie zamierzam z niej rezygnować dla krótkich uniesień i komunikacji między duszami. - odpowiedziała mu ściszonym głosem, nadal wciągając powietrze przez nos, widocznie wytrącona z równowagi. Wyprostowała plecy spoglądając na niego z góry. - Nie boję się, Flavienie. Nie chcę i nie potrzebuję komunikować się z innymi duszami poza tą, o której ci powiedziałam. - odpowiedziała zła, że mimo wszystko nadal próbuje. Nie potrafiła już tańczyć tak jak kiedyś, jej kroki były ciężki i zakurzone.
- Pozwolisz, że wrócę do Dover. - mruknęła, nie chcąc kontynuować dzisiaj tej rozmowy. Liczyła na zgodę. Dziś już więcej z niej nie mogło być. Zastygła w oczekiwaniu.
zt?
Gdzie byliby teraz, gdyby dostrzegł rosnące w niej uczucie, które przykryła gruba warstwa niechęci i niezrozumienia? Może byliby szczęśliwi, może chowaliby już dzieci. Przyszłość która nie nastąpiła rozwidlała się pod wieloma znakami zapytania. Melisande jednak nie skora była to zwyczajowych mrzonek nie popartych faktami i tezami. Do spoglądania w nierealną stronę przyszłości, którą kreowały jej myśli, czy marzenia.
Ostre stalowo błekitne spojrzenie przesunęło się z okna, na Flaviena. Uchyliła lekko usta, nie kryjąc niewielkiego oburzenia. Czyżby próbował ją sprowokować mocniej? A może zwyczajnie dosadniej przypomnieć jej, jaka rola należała się jej w tym świecie? Jednak nie zamierzała się temu poddać. Zasznurowała więc malinowe wargi nie przestając wpatrywać się z uporem w Flaviena. Oboje znali odpowiedź, nie musiała wypowiadać na głos. Skinęła głową pojednawczo, czując mimo wszystko gorzki posmak na języku. To, co zdarzyło się na wyspie Wight nie mogło i nie miało się powtórzyć. Była pewna, że i Tristan wyrzuca sobie, zabranie jej tego dnia z nimi. Ona sama jednak nie mogła nie czuć czegoś w rodzaju ulgii, że sprawy potoczyły się właśnie tak. Gdyby nie, dzisiaj mogłaby nie posiadać zrówno brata, jak i ojca.
- Dobrze, wyślę do ciebie Nullę z propozycją terminu. - zgodziła się spokojnie, przywołując na twarz neutralny wyraz twarzy. Doskonale wiedziała jak odsuwać od siebie uczucia, jak maskować je pod gładką cerą obrzuconą niezliczoną ilością piegów. Plebejskiej ozdoby skóry, którą dostała mimo, iż nigdy ich nie pragnęła.
- Cóż za znaczenie mają moje odczucia względem przyrzeczonego mi mężczyzny? - zapytała, odpowiadając pytaniem na pytanie. Poprawiła niewidzialną fałdę na spódnicy suknie, by podjąć temat. - Z pewnością będzie próbował, a ja nigdy nie przeciwstawianie się jego postanowieniom w towarzystwie. Podzielę się swoimi wątpliwościami, okażę swój sprzeciw - jeśli zajdzie taka potrzeba, finalnie jednak przyjmując jego decyzje jako ostateczne. Jednak nasze pertraktacje nie ujrzą spojrzenia innych osób, a cegły nowego domu w którym przyjdzie mi zamieszkać. - odpowiedziała mu szczerze. Tego jej nauczono, wiedziała, jaka jest jej rola i jakie zadanie ciąży na jej barkach. Przekrzywiła lekko głowę mrużąc oczy. - Wolałbyś posiąść uległą żonę, bezsprzecznie piękną, ale bez własnego zdania, kroczącą za tobą jak cień, przytakująca ci nawet podczas błędnego działania, czy też taką, która je ma, ale posiada też tyle rozsądku, by sprawami dzielącymi waszą dwójkę zajmować się w fortecy w której dopuszczalnym jest posiadać własne myśli i zdania? - pytałam dalej nie odejmując spojrzenia od jego twarzy. Była zwyczajnie ciekawa, choć i nie do końca pewna, czy jakiekolwiek mężczyzna odpowiedziałby jej szczerze.
A potem wszystko runęło, cały mur, który tworzyła latami. Wszystkie tajemnice, które skrywała w sobie. Pozwoliła ponieść się emocjom. Głupim, nieokiełznanym, nad którymi zazwyczaj udawało jej się panować.
- Nie. - zaprzeczyła, nadal czując przyśpieszony oddech i boleśnie tuczące się serce. - To Marianne potrafiła połączyć moje zamiłowanie do smoków i rodziny. Obie wiedziałyśmy, że nigdy nie zostanę opiekunem smoków, moje życie było zbyt ważne.To ona wskazała mi kierunek, którym mogłabym podążać. I nie zamierzam z niej rezygnować dla krótkich uniesień i komunikacji między duszami. - odpowiedziała mu ściszonym głosem, nadal wciągając powietrze przez nos, widocznie wytrącona z równowagi. Wyprostowała plecy spoglądając na niego z góry. - Nie boję się, Flavienie. Nie chcę i nie potrzebuję komunikować się z innymi duszami poza tą, o której ci powiedziałam. - odpowiedziała zła, że mimo wszystko nadal próbuje. Nie potrafiła już tańczyć tak jak kiedyś, jej kroki były ciężki i zakurzone.
- Pozwolisz, że wrócę do Dover. - mruknęła, nie chcąc kontynuować dzisiaj tej rozmowy. Liczyła na zgodę. Dziś już więcej z niej nie mogło być. Zastygła w oczekiwaniu.
zt?
Melisande Travers
Zawód : badacz; behawiorysta smoków; początkujący twórca świstoklików
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I do not chase. I conquer.
You will crumble for me
like a Rome.
You will crumble for me
like a Rome.
OPCM : 10
UROKI : 0 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +1
TRANSMUTACJA : 10 +7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 19
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie lubiłem takich rozmów. Nie ciągnąłem jej z powodu złośliwości czy chęci udowodnienia czegokolwiek, choć w tym drugim przypadku może faktycznie było trochę prawdy. Gdzieś z tyłu głowy przewijały się myśli, że powinienem chronić Melisande przed samą sobą, co było absurdalne, ale jednocześnie dość silne. Na tyle, by znów wpychać się z butami w jej życie, które nie powinno mnie obchodzić więcej niż pogoda za oknem; coś na pewno musiało zważywszy na relacje między naszymi rodami, coraz mocniej zacieśniające swe więzy. Jednak wbrew logice brnąłem w ten paradoks dalej, pozwalając myślom urzeczywistnić się w nie do końca przyjemnych słowach. Chwytałem się wszystkiego, co pomogłoby zburzyć ten przeklęty mur między nami, ale choć częściowo mi się to udało, to nadal pozostawały kolce. Różane, mocno ostre, gotowe do obrony niewielkiego terytorium jakie lady Rosier dla siebie zagarnęła. Niewielkie, bo jak widać większą część przestrzeni osobistej zamierzała oddać swojemu przyszłemu małżonkowi. Tkwiła w tym pewna ironia, że to ja mogłem nim być. Wtedy jednak ta rozmowa potoczyłaby się zupełnie inaczej, co więcej byłaby już tylko gorzkim wspomnieniem, nie stanem faktycznym. Tak bardzo namacalnym. Widziałem emocje odbijające się w pięknych oczach mojego gościa, ale nie mogłem nic z tym zrobić. Nie zamierzałem przepraszać za swoje zdanie, nawet jeśli było ostre, surowe. Niesłuszne? Nie, raczej nie. Może odrobinę zbyt brutalne, a przede wszystkim wścibskie. Nie powinienem się na ten temat odzywać, to Tristan podjął decyzje i tylko on może mieć do nich obiekcje, o ile jakiekolwiek miał.
Nie dodałem już niczego, kiwając tylko głową na zapowiedź kreślonego w Dover listu. Zamierzałem na niego czekać pomimo świadomości, że Melisande mogłaby po prostu zmienić zdanie i nigdy go nie wysłać. Nie zamierzałem się nad tym rozczulać, bo choć naprawdę ciekawiły mnie smoki, to byłem w stanie bez nich żyć. Co więcej, miałem mnóstwo obowiązków oraz innych spraw na głowie, więc nie odczułbym szczególnej potwarzy w związku z wycofaniem zaproszenia. Co na pewno dałoby mi wiele do myślenia, ale być może w bardziej sprzyjających okolicznościach.
- Nie pytałem o uczucia – zauważyłem, uśmiechając się przy tym lekko, może nawet nieco niefrasobliwie. – Oboje wiemy, że to myśli górują nad twoją egzystencją, to o nie pytałem – sprecyzowałem spokojnie, na powrót przybierając neutralny wyraz twarzy. – Skoro tak, twój przyszły małżonek będzie czuł dumę – skwitowałem całość wyjaśnień, ni to zainteresowany, ni to znużony. Jakbyśmy mówili o wczorajszym obiedzie, choć powinienem faktycznie oddać w głosie pobrzmiewający komplement. – Oboje znamy odpowiedź na to pytanie – stwierdziłem na wypowiedź okraszoną znakiem zapytania na jej końcu. Znów wygiąłem usta, może trochę melancholijnie; trudno to przyznać, ale od zawsze podobały mi się kobiety z drugiego wariantu. Winą za ten stan rzeczy obarczałem środowisko rodzinne; od zawsze towarzyszyły mi temperamentne półwile, kapryśne, zazdrosne lub o silnym charakterze kuzynki oraz równie niezłomne przyjaciółki, praktycznie nie znałem mdłych czarownic, choć i te niestety się zdarzały.
Na dalszą część wypowiedzi nie powiedziałem już nic, za to zacisnąłem usta. Wydawało mi się, że to tego chciała. Milczenia, odłożenia tematu w spokoju, bo wiedziała lepiej co było dla niej dobre. Po raz pierwszy zamierzałem spełnić to życzenie i zaprzestać tej walki, zamiast tego nie akceptować tej decyzji w swoim wnętrzu, na zewnątrz niewyrażającej niczego prócz determinacji do zachowania ciszy. – Oczywiście – przytaknąłem dopiero po jakimś wybitnie długim oczekiwaniu. Odsunąłem Melisande krzesło, by odprowadzić ją ku wyjściu, zachowując przy tym wszystkie sztywne zasady etykiety. Dopiero kiedy zniknęła powróciłem do swoich spraw, postanawiając nie myśleć o tym spotkaniu.
z/t
Nie dodałem już niczego, kiwając tylko głową na zapowiedź kreślonego w Dover listu. Zamierzałem na niego czekać pomimo świadomości, że Melisande mogłaby po prostu zmienić zdanie i nigdy go nie wysłać. Nie zamierzałem się nad tym rozczulać, bo choć naprawdę ciekawiły mnie smoki, to byłem w stanie bez nich żyć. Co więcej, miałem mnóstwo obowiązków oraz innych spraw na głowie, więc nie odczułbym szczególnej potwarzy w związku z wycofaniem zaproszenia. Co na pewno dałoby mi wiele do myślenia, ale być może w bardziej sprzyjających okolicznościach.
- Nie pytałem o uczucia – zauważyłem, uśmiechając się przy tym lekko, może nawet nieco niefrasobliwie. – Oboje wiemy, że to myśli górują nad twoją egzystencją, to o nie pytałem – sprecyzowałem spokojnie, na powrót przybierając neutralny wyraz twarzy. – Skoro tak, twój przyszły małżonek będzie czuł dumę – skwitowałem całość wyjaśnień, ni to zainteresowany, ni to znużony. Jakbyśmy mówili o wczorajszym obiedzie, choć powinienem faktycznie oddać w głosie pobrzmiewający komplement. – Oboje znamy odpowiedź na to pytanie – stwierdziłem na wypowiedź okraszoną znakiem zapytania na jej końcu. Znów wygiąłem usta, może trochę melancholijnie; trudno to przyznać, ale od zawsze podobały mi się kobiety z drugiego wariantu. Winą za ten stan rzeczy obarczałem środowisko rodzinne; od zawsze towarzyszyły mi temperamentne półwile, kapryśne, zazdrosne lub o silnym charakterze kuzynki oraz równie niezłomne przyjaciółki, praktycznie nie znałem mdłych czarownic, choć i te niestety się zdarzały.
Na dalszą część wypowiedzi nie powiedziałem już nic, za to zacisnąłem usta. Wydawało mi się, że to tego chciała. Milczenia, odłożenia tematu w spokoju, bo wiedziała lepiej co było dla niej dobre. Po raz pierwszy zamierzałem spełnić to życzenie i zaprzestać tej walki, zamiast tego nie akceptować tej decyzji w swoim wnętrzu, na zewnątrz niewyrażającej niczego prócz determinacji do zachowania ciszy. – Oczywiście – przytaknąłem dopiero po jakimś wybitnie długim oczekiwaniu. Odsunąłem Melisande krzesło, by odprowadzić ją ku wyjściu, zachowując przy tym wszystkie sztywne zasady etykiety. Dopiero kiedy zniknęła powróciłem do swoich spraw, postanawiając nie myśleć o tym spotkaniu.
z/t
na brzeg
wpływają rozpienione treny
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
w morzu płaczą syreny,
bo morze jest gorzkie
Flavien Lestrange
Zawód : pomocnik dyrektora artystycznego rodowej opery
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
De la musique avant toute chose,
Te pour cela préfère l’Impair.
Te pour cela préfère l’Impair.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Hol główny
Szybka odpowiedź