Stadnina "Meadowes Spring", lato 1952
AutorWiadomość
Miała w swoim życiu kilka punktów zaczepnych, między którymi meandrowała niczym rzeka, mknąca przez wytyczoną przez siebie drogę, nie wytyczająca nowych szlaków, ale poszerzająca te, które od zawsze ją prowadziły. Jak każda rzeka, posiadała swoje źródło, swój początek, fundament, na którym powstała – była nim niewielka stadnina ojca. To tam każdego poranka prowadziły ją nogi, to tam odpływała myślami w świat powieści i dramatów, gdzie mogła przeplatać swobodnie dzieje bohaterów nie martwiąc się o to, że któryś z jej pisarskich wyczynów odnajdzie realny koniec w prawdziwym świecie. To właśnie tam powstawały najlepsze pomysły na nowe historie, gdy niemal bezmyślnie wodziła szczotką po miękkim włosiu otulającym szczelną powłoką całe ciało stworzenia. Tam również trzymała na uwięzi swoją rodzinę, widując codziennie te same twarze, bez skrępowania poruszając się między nimi jak po wydeptanej ścieżce.
Miała też, choć brzmiało to dość pokracznie, swoje koryto. Wgłębienie w ziemi, gdzie woda tonęła, płynęła, szalała i płonęła w swojej potędze, ale jednocześnie była powstrzymywana przez twarde ramy konwenansów, które nigdy nie pozwalały jej, by wylała się poza nie, czyniąc skody nie tylko sobie, ale i również tym, którzy znajdowali się najbliżej niej.
Lys był jej ostoją i granicami, których się trzymała. Przy nim jej świat szarzał, a wypisywane przez nią historie traciły tok, sens, jakikolwiek rozmach i polot, stawały się bezbarwne, a na przód wychodził on. Zawsze stonowany, ale z zapalającym się czasami światełkiem w lazurowych tęczówkach, drobną iskrą, czystą szczerością. Jego aura, chociaż teoretycznie pełniejsza w innym środowisku, przy niej zdawała się gasnąć, oboje utrzymywali się na jednej płaszczyźnie, stawiając ostrożne kroki na linie pomiędzy tym, co było im dozwolone, a tym, co znajdowało się poza granicami ich zachowania.
Nie wszyscy wiedzieli o tym, co ich łączyło, jak żarliwie dążyła do każdego spotkania, odnajdując zagrzebaną w sobie i zapomnianą młódkę, która na widok nieco bardziej ekscytującej persony reagowała szybszym biciem serca i oddechem płytkim jak u drobnego, kruchego ptaka. Właściwie nie wiedział o tym nikt, prócz nich samych, i taką kolej rzeczy najwyraźniej chcieli na razie utrzymywać. Na razie, bo Valerie naiwnie marzyła, że kiedyś pozna jego rodzinę, odetnie się od antycznych zasad i zostanie przy nim bez umów i kłód wiecznie rzucanych pod nogi.
Szepnęła uspokajająco do białej klaczy i pogładziła ją po miękkim nosie, gdy ta zareagowała nerwowym poderwaniem łba na pojawienie się w głównym przybytku nowej sylwetki. Valerie zdawała się tym nie przejmować. Ciągle ktoś się tu kręcił. Czy to z tego prostego względu, bo chciał kupić jeden z okazów, czy po to, by nauczyć swoją pociechę (albo samego siebie) jeździć konno. Nie zajmowała się aspektami finansowymi ani nawet administracyjnymi stadniny. Zajmowała się za to samymi zwierzętami.
I gdyby nie zamyślenie, w jakie bezpowrotnie wpadła, rozpoznałaby owego gościa po zapachu. Ostry aromat lasu i mokrego runa przebijał się przez każdy, nawet najtwardszy mur.
Miała też, choć brzmiało to dość pokracznie, swoje koryto. Wgłębienie w ziemi, gdzie woda tonęła, płynęła, szalała i płonęła w swojej potędze, ale jednocześnie była powstrzymywana przez twarde ramy konwenansów, które nigdy nie pozwalały jej, by wylała się poza nie, czyniąc skody nie tylko sobie, ale i również tym, którzy znajdowali się najbliżej niej.
Lys był jej ostoją i granicami, których się trzymała. Przy nim jej świat szarzał, a wypisywane przez nią historie traciły tok, sens, jakikolwiek rozmach i polot, stawały się bezbarwne, a na przód wychodził on. Zawsze stonowany, ale z zapalającym się czasami światełkiem w lazurowych tęczówkach, drobną iskrą, czystą szczerością. Jego aura, chociaż teoretycznie pełniejsza w innym środowisku, przy niej zdawała się gasnąć, oboje utrzymywali się na jednej płaszczyźnie, stawiając ostrożne kroki na linie pomiędzy tym, co było im dozwolone, a tym, co znajdowało się poza granicami ich zachowania.
Nie wszyscy wiedzieli o tym, co ich łączyło, jak żarliwie dążyła do każdego spotkania, odnajdując zagrzebaną w sobie i zapomnianą młódkę, która na widok nieco bardziej ekscytującej persony reagowała szybszym biciem serca i oddechem płytkim jak u drobnego, kruchego ptaka. Właściwie nie wiedział o tym nikt, prócz nich samych, i taką kolej rzeczy najwyraźniej chcieli na razie utrzymywać. Na razie, bo Valerie naiwnie marzyła, że kiedyś pozna jego rodzinę, odetnie się od antycznych zasad i zostanie przy nim bez umów i kłód wiecznie rzucanych pod nogi.
Szepnęła uspokajająco do białej klaczy i pogładziła ją po miękkim nosie, gdy ta zareagowała nerwowym poderwaniem łba na pojawienie się w głównym przybytku nowej sylwetki. Valerie zdawała się tym nie przejmować. Ciągle ktoś się tu kręcił. Czy to z tego prostego względu, bo chciał kupić jeden z okazów, czy po to, by nauczyć swoją pociechę (albo samego siebie) jeździć konno. Nie zajmowała się aspektami finansowymi ani nawet administracyjnymi stadniny. Zajmowała się za to samymi zwierzętami.
I gdyby nie zamyślenie, w jakie bezpowrotnie wpadła, rozpoznałaby owego gościa po zapachu. Ostry aromat lasu i mokrego runa przebijał się przez każdy, nawet najtwardszy mur.
Gość
Gość
Korzenie wbijały się w glebę mocno, solidnym uchwytem trzymając się ziemi przez wieki, trwając w miejscu dzielnie i dumnie, dając pniom przyzwolenie na wspinanie się wyżej ku nieboskłonom - na wieczną pogoń ku miękkim chmurom, przedstawiających się przy ciemnej, szorstkiej korze jak marzenia. Ulotne, niestałe, przy zachodach i wschodach potrafiły zatrzymywać oddech w piersi ciągnąc w niemy zachwyt nad dziełem chwili, przy burzy zatrważać, niepokoić, dusić. Niewiele było trzeba, by zetrzeć je w proch, zbyt wiele by przemycić w realny świat. Może drzewa zakorzeniały się przez obawę, że najmniejszy ruch rozwieje szanse? Był lasem, w którego odmętach zalśniła ta rzeka - jedna, jedyna. Dla tej rzeki drzewa, gdyby tylko mogły, ruszyłyby wytyczonym przez wodę szlakiem. Była żywa i takie emocje wywoływała w, mogłoby się zdawać, zdrewniałym sercu.
Ciekawość zaiskrzyła jakiś czas wcześniej, pobudzając także wyobraźnię, ale z dala od drobnej postaci entuzjazm odczuwał tęsknotę za charakterystyczną iskierką, nietypową dla stałości charakteru i bezwzględnego spokoju, jaki pokazywał światu. Na próżno było szukać jej gdzie indziej, błyszczała tylko na powierzchni tej wody, budząc ze snu wszelkie odczucia. Przy niej wydawały się naturalne i prawdziwe, nie przypominały tylko projekcji i oszustwa stosowanego wobec siebie.
Wiedział o stadninie, ale skrzętnie ukrywał fakt, że w dzieciństwie nie uczono go jazdy konnej, zapewniając cały szereg innych zajęć i na jego własną prośbę odkładając rozpoczęcie tych lekcji, przez co ostatecznie nie podjął ich wcale. Dziś sam nie potrafił zrozumieć tego kaprysu, lecz istotniejsze okazywało się dotarcie do odpowiedniego miejsca. Stoczył w myślach prawdziwy bój, powstrzymując się i rozmyślając nad kompletną irracjonalnością decyzji, których przecież nie podejmował pochopnie. Chciał poznać jej rodzinę, wbrew wszelkim przeszkodom pozwalając ciekawości na wygraną. Puścił ją luzem, bez trudu odnajdując stadninę nieopodal Londynu, sygnowaną dobrze znanym nazwiskiem. Wnikliwie obserwował okolicę, pragnąc zapamiętać z niej jak najwięcej, nie planował bowiem powrotów, choć nikt nie wiedział, jak miały potoczyć się dzisiejsze rozmowy. Nie spieszył się, dopiero po długim spacerze docierając do celu. Przekornie chciał zaskoczyć ją i spróbować odnaleźć się w tak obcej sytuacji, sprawdzić, kto zostanie rzucony na głęboką wodę i jak poradzą sobie z ratunkiem. Miał przewagę w opanowaniu i wiedzy, lecz przecież zgubić mogło go pojedyncze spojrzenie.
Miał wyraźny obraz sytuacji - po przybyciu odnaleźć ojca i podjąć rozmowę na temat nauki jazdy, a stadnina została wybrana przez wzgląd na to, że było wiele innych, większych, bardziej znanych, w których ktoś mógłby zauważyć brak umiejętności, a przecież zależało mu na dyskrecji. Plan uległ natychmiastowej zmianie, kiedy słońce zalśniło w jasnych włosach. Obserwował kobietę z dystansu, opierając się o jedno z drzew, ale była zbyt zaabsorbowana swoją białą towarzyszką, dlatego podszedł bliżej, nie powstrzymując swojego typowego uśmiechu - ledwo zauważalnego, ale była wyjątkiem potrafiącym poprowadzić kąciki nieco wyżej. Zdawało się, że klacz dostrzegła go jakiś czas temu, ale nie dawała wyraźnych znaków, dopóki nie znalazł się tuż przy drewnianym ogrodzeniu. Rozejrzał się jeszcze, wypatrując ojca Valerie, ale nigdzie go nie dostrzegł. Zerknął na zegarek, śmiejąc się pod nosem prawie niesłyszalnie.
- Czeszesz ten sam kawałek od kilku minut.
Ciekawość zaiskrzyła jakiś czas wcześniej, pobudzając także wyobraźnię, ale z dala od drobnej postaci entuzjazm odczuwał tęsknotę za charakterystyczną iskierką, nietypową dla stałości charakteru i bezwzględnego spokoju, jaki pokazywał światu. Na próżno było szukać jej gdzie indziej, błyszczała tylko na powierzchni tej wody, budząc ze snu wszelkie odczucia. Przy niej wydawały się naturalne i prawdziwe, nie przypominały tylko projekcji i oszustwa stosowanego wobec siebie.
Wiedział o stadninie, ale skrzętnie ukrywał fakt, że w dzieciństwie nie uczono go jazdy konnej, zapewniając cały szereg innych zajęć i na jego własną prośbę odkładając rozpoczęcie tych lekcji, przez co ostatecznie nie podjął ich wcale. Dziś sam nie potrafił zrozumieć tego kaprysu, lecz istotniejsze okazywało się dotarcie do odpowiedniego miejsca. Stoczył w myślach prawdziwy bój, powstrzymując się i rozmyślając nad kompletną irracjonalnością decyzji, których przecież nie podejmował pochopnie. Chciał poznać jej rodzinę, wbrew wszelkim przeszkodom pozwalając ciekawości na wygraną. Puścił ją luzem, bez trudu odnajdując stadninę nieopodal Londynu, sygnowaną dobrze znanym nazwiskiem. Wnikliwie obserwował okolicę, pragnąc zapamiętać z niej jak najwięcej, nie planował bowiem powrotów, choć nikt nie wiedział, jak miały potoczyć się dzisiejsze rozmowy. Nie spieszył się, dopiero po długim spacerze docierając do celu. Przekornie chciał zaskoczyć ją i spróbować odnaleźć się w tak obcej sytuacji, sprawdzić, kto zostanie rzucony na głęboką wodę i jak poradzą sobie z ratunkiem. Miał przewagę w opanowaniu i wiedzy, lecz przecież zgubić mogło go pojedyncze spojrzenie.
Miał wyraźny obraz sytuacji - po przybyciu odnaleźć ojca i podjąć rozmowę na temat nauki jazdy, a stadnina została wybrana przez wzgląd na to, że było wiele innych, większych, bardziej znanych, w których ktoś mógłby zauważyć brak umiejętności, a przecież zależało mu na dyskrecji. Plan uległ natychmiastowej zmianie, kiedy słońce zalśniło w jasnych włosach. Obserwował kobietę z dystansu, opierając się o jedno z drzew, ale była zbyt zaabsorbowana swoją białą towarzyszką, dlatego podszedł bliżej, nie powstrzymując swojego typowego uśmiechu - ledwo zauważalnego, ale była wyjątkiem potrafiącym poprowadzić kąciki nieco wyżej. Zdawało się, że klacz dostrzegła go jakiś czas temu, ale nie dawała wyraźnych znaków, dopóki nie znalazł się tuż przy drewnianym ogrodzeniu. Rozejrzał się jeszcze, wypatrując ojca Valerie, ale nigdzie go nie dostrzegł. Zerknął na zegarek, śmiejąc się pod nosem prawie niesłyszalnie.
- Czeszesz ten sam kawałek od kilku minut.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gdyby mogli, stanowiliby harmonijną całość. Rzeka pojąca elastyczne, miękkie struktury drzewa; zielone liście, na których kołysanki każdego wieczoru wygrywałby wiatr, usypiając zmęczoną wiecznym pędem rzekę. Byliby razem idealnym krajobrazem dla zmęczonych oczu i oazą dla zmęczonej duszy, gdzie swoje miejsce może odnaleźć każdy, schronić się w cieniu grubych pni i konarów, obmyć swoją twarz krystalicznie czystą, chłodną wodą. Mogliby być dla siebie ratunkiem.
Ale los postanowił w przyszłości zadrwić z nich okrutnie, bo za bardzo rozbestwili się w działaniach, czyniąc swoją relację jeszcze głębszą, czyniąc z niej terytorium, gdzie korzenie bezpowrotnie wczepiały się w glebę, a rzeka kładła się do wiecznego snu.
Póki jednak mogli, cieszyli się sobą, zaspakajając ciekawość, zapełniając bezdenne w sercu dziury.
Puchacz, bohater jej nowej opowieści, miał być odrobinę podobny do Ulyssesa. Miał przejąć po nim pewne cechy, jakby Valerie chciała na wieki wieków zamknąć między słowami jego obraz – surowe rysy, które ożywały, niczym marmurowy, magiczny posąg, gdy docierała do nich iskra uśmiechu, zagadkowe spojrzenie i stonowaną gestykulację, długi krok, wyprostowaną sylwetkę lorda z rodziny Ollivanderów. Tworzyła go pieczołowicie w cieniach i blaskach swojego pokoju na piętrze, tworząc poniekąd most między postacią ze swojej wyobraźni a Ulyssesem, który był realny tak samo, jak wschód i zachód każdego jednego dnia. Wizja nowej historii napędzała jej codzienność tak bardzo, że zdarzało jej się wpadać w stan hipnozy absolutnej, gdzie myśli galopowały na wolnej uździe po mapie jej wyobraźni, a ruchy albo zatrzymywały się w powietrzu, albo nabierały niewytłumaczalnego pędu i bezmyślności – dokładnie tak, jakby dusza odleciała daleko w chmury, ale ciało, przykute do ziemi kajdanami teraźniejszości, zostało na swoim miejscu.
Klacz rasy Irish Draught, o spokojnej naturze, ale z wyraźnymi śladami domieszki gorącej krwi, od dłuższej chwili próbowała zwrócić uwagę swojej opiekunki na to, co działo się za jej plecami, ale Valerie była tak zajęta historią Puchacza, że nie dopuszczała do swojej głowy innych głosów. Czesała szorstkim włosiem szczotki krótką sierść na jej lewej łopatce, myśląc nad tym, czy w finalnym momencie jego wierna towarzyszka powinna zniknąć, zostawiając go na skraju przepaści, czy jednak zostać i dać mu choć część z odpowiedzi, których oczekiwał.
- Ciiiii, Centaurea – jeszcze raz pogładziła klacz po nosie, gdy po raz kolejny poderwała swój łeb.
I wtedy usłyszała ten głos. Jedyny taki na świecie. Swoim brzmieniem przypominający piszące po pergaminie pióro, z zadbaną dykcją i nienaganną prostotą.
Z uśmiechem, który zdolny był przeganiać burzowe chmury na drugi koniec Wielkiej Brytanii.
- Ulysses! – szepnęła ze strachem, natychmiast rozglądając się po stajni, czy aby na pewno byli w niej sami. Prócz koni nie było tam jednak nikogo. Gdzieś na północy słychać było ciche rżenie parzystokopytnych, gdzieś na zachodzie spod kopyt pryskał na boki piach. – Co ty tu robisz?
Mimo napięcia, po jej twarzy przemknął cień radosnego uśmiechu, a bijące głośno serce zmieniło paliwo zapalne ze stresu na krystalicznie czyste uczucie.
- Myślałam o… o książce. Zdecydowanie za głęboko.
Bo przecież nie mogę powiedzieć ci, że myślałam o Tobie.
Prócz ust, uśmiechnęły się również jej oczy, nie szczędząc mu uwagi.
- Valerie? - odległy głos zabrzmiał przy drugim wejściu do boksów. Postawna sylwetka mężczyzna w średnim wieku, ubranego w strój do jazdy konnej, wprowadziła do środka karego agloaraba, który najwyraźniej jeszcze chwilę temu ćwiczył na wybiegu, bo chrapy wciąż miał szeroko rozwarte. - Masz gościa?
Pan Meadowes pilnował swojej najstarszej córki jak drogocennego klejnotu.
Ale los postanowił w przyszłości zadrwić z nich okrutnie, bo za bardzo rozbestwili się w działaniach, czyniąc swoją relację jeszcze głębszą, czyniąc z niej terytorium, gdzie korzenie bezpowrotnie wczepiały się w glebę, a rzeka kładła się do wiecznego snu.
Póki jednak mogli, cieszyli się sobą, zaspakajając ciekawość, zapełniając bezdenne w sercu dziury.
Puchacz, bohater jej nowej opowieści, miał być odrobinę podobny do Ulyssesa. Miał przejąć po nim pewne cechy, jakby Valerie chciała na wieki wieków zamknąć między słowami jego obraz – surowe rysy, które ożywały, niczym marmurowy, magiczny posąg, gdy docierała do nich iskra uśmiechu, zagadkowe spojrzenie i stonowaną gestykulację, długi krok, wyprostowaną sylwetkę lorda z rodziny Ollivanderów. Tworzyła go pieczołowicie w cieniach i blaskach swojego pokoju na piętrze, tworząc poniekąd most między postacią ze swojej wyobraźni a Ulyssesem, który był realny tak samo, jak wschód i zachód każdego jednego dnia. Wizja nowej historii napędzała jej codzienność tak bardzo, że zdarzało jej się wpadać w stan hipnozy absolutnej, gdzie myśli galopowały na wolnej uździe po mapie jej wyobraźni, a ruchy albo zatrzymywały się w powietrzu, albo nabierały niewytłumaczalnego pędu i bezmyślności – dokładnie tak, jakby dusza odleciała daleko w chmury, ale ciało, przykute do ziemi kajdanami teraźniejszości, zostało na swoim miejscu.
Klacz rasy Irish Draught, o spokojnej naturze, ale z wyraźnymi śladami domieszki gorącej krwi, od dłuższej chwili próbowała zwrócić uwagę swojej opiekunki na to, co działo się za jej plecami, ale Valerie była tak zajęta historią Puchacza, że nie dopuszczała do swojej głowy innych głosów. Czesała szorstkim włosiem szczotki krótką sierść na jej lewej łopatce, myśląc nad tym, czy w finalnym momencie jego wierna towarzyszka powinna zniknąć, zostawiając go na skraju przepaści, czy jednak zostać i dać mu choć część z odpowiedzi, których oczekiwał.
- Ciiiii, Centaurea – jeszcze raz pogładziła klacz po nosie, gdy po raz kolejny poderwała swój łeb.
I wtedy usłyszała ten głos. Jedyny taki na świecie. Swoim brzmieniem przypominający piszące po pergaminie pióro, z zadbaną dykcją i nienaganną prostotą.
Z uśmiechem, który zdolny był przeganiać burzowe chmury na drugi koniec Wielkiej Brytanii.
- Ulysses! – szepnęła ze strachem, natychmiast rozglądając się po stajni, czy aby na pewno byli w niej sami. Prócz koni nie było tam jednak nikogo. Gdzieś na północy słychać było ciche rżenie parzystokopytnych, gdzieś na zachodzie spod kopyt pryskał na boki piach. – Co ty tu robisz?
Mimo napięcia, po jej twarzy przemknął cień radosnego uśmiechu, a bijące głośno serce zmieniło paliwo zapalne ze stresu na krystalicznie czyste uczucie.
- Myślałam o… o książce. Zdecydowanie za głęboko.
Bo przecież nie mogę powiedzieć ci, że myślałam o Tobie.
Prócz ust, uśmiechnęły się również jej oczy, nie szczędząc mu uwagi.
- Valerie? - odległy głos zabrzmiał przy drugim wejściu do boksów. Postawna sylwetka mężczyzna w średnim wieku, ubranego w strój do jazdy konnej, wprowadziła do środka karego agloaraba, który najwyraźniej jeszcze chwilę temu ćwiczył na wybiegu, bo chrapy wciąż miał szeroko rozwarte. - Masz gościa?
Pan Meadowes pilnował swojej najstarszej córki jak drogocennego klejnotu.
Gość
Gość
Zakazane kusiło najbardziej - przeciętne prawidło, trafne i adekwatne. Pierwszy raz w życiu nie miał ochoty zastanawiać się nad konsekwencjami, odsuwał je od siebie, przysypując niedbale i szybko piachem, jakby były nieważne, bo przy niej liczył się moment i wspólna chwila - wykradziona sprytnie losowi. Nie mógł nadać jej imienia innego niż Szansa. Rozum odpoczywał. Woda muskała go łagodnie, wygładzając ostre rysy, zupełnie jak kamyki w potoku. Słowa wyszeptywane w nagłym przypływie natchnienia ryły się głęboko w pamięci, by odbić się później w szorstkiej korze drzewa jako delikatny akcent - wyczytany przypadkiem opuszkami palców podczas zwykłego spaceru po lesie. Nikt nie pozostawił po sobie tak silnego wrażenia i choć wciąż mógł zarzekać się, że w przeznaczenie nie wierzy, tak jak i w pierwsze wejrzenia, owe wrażenie było jej echem od pierwszego bezpośredniego zetknięcia.
Jak przez mgłę docierała do Ulyssesa rzeczywistość, z trudem przedzierały się przez nią myśli rozważne i racjonalne, martwiła wizja przyszłości, której nie mogli razem skomponować. Nie taką, o jakiej śnili. Co skłoniło rzekę do zapędzenia się w las? Co ściągnęło uwagę najwyższych koron leśnych w przepaść? Nie wiedział, nie potrafiąc nawet sprecyzować nazwy tak prostego uczucia, o którym traktowały tysiące ksiąg. Gubił się w tej niewiedzy z ogromną przyjemnością.
Z podobną obserwował chwile zamyślenia, często podkładając subtelne pytania o naturę tego stanu - sam był zbyt uważny i ostrożny, kontrolując najdrobniejsze zmiany otoczenia, co znacznie utrudniało podobne odpływy. Robił się w nich tylko bardziej poważny, mrużył oczy częściej, ale ludzie nieprzyzwyczajeni do częstego przebywania z nim rzadko potrafili dostrzec tak subtelne zmiany. Valerie, czym zaskoczyła go i wybiła z rytmu już na początku znajomości, kiedy stawiali jeszcze ostrożniejsze kroki, udało się to szybko. Lubił jej poetyckość - prostą i ujmującą. Potrafił wyobrazić sobie znajomą postać na kartach powieści, zaklętą w śliczne słowa. O łagodności - lecz okraszonej charakterem. O miękkich włosach i zapachu dorównującym amortencji. O poszukiwaniach. W tej powieści również tworzyłaby tajemniczą mapę, kreśląc kolejne szlaki i odznaczając sprawdzone miejsca, nadając im własne nazwy, znaczenia i wypełniając wspomnieniami. Nadawałaby pergaminowi życie, jak wszystkiemu.
Kąciki ust drgnęły na chwilę w zaczepnym, konspiracyjnym uśmiechu. Na pytanie wzruszył niewinnie ramionami, nie zdradzając jej jeszcze swoich planów, chcąc się chwilę podroczyć, skoro nadarzyła się okazja, ale szepnął jeszcze krótko - Zobaczysz.
Zamierzał poprosić o krótką opowieść o książce, wciąż wsparty bez ruchu o drewno, jak posąg - ze spokojem przyglądając się emocjom przemykającym przez tęczówki, lecz musiał odłożyć pytanie na później, a uwagę przerzucić na zbliżającego się mężczyznę. Posłał kobiecie ostatnie spojrzenie, subtelnie rozbawione, z inteligentnym błyskiem, przez co mogła wyobrazić sobie, że plan był precyzyjny.
- Panie Meadowes - krótkie skinięcie głową przed podaniem mężczyźnie ręki i zupełnie poważny wzrok, inny niż ten kierowany ku niej - Ulysses Ollivander. Właśnie o pana pytałem - gładkie kłamstwo i pojedyncze spojrzenie na jego córkę, neutralne, opanowane - Prowadzicie lekcje jeździectwa? - pytanie zabarwione tylko drobną nutą ciekawości, w samym znaku zapytania. Przy ludziach był nieco bardziej powściągliwy, niż przy samej Valerie. - Sądzę, że to idealne miejsce na dyskretne nadrabianie tak uwłaczających braków. Nie mylę się? - tym razem pytanie powędrowało do panny Meadowes. Uniósł brwi, akcentując ten zwrot. Póki co bawił się przednio.
Jak przez mgłę docierała do Ulyssesa rzeczywistość, z trudem przedzierały się przez nią myśli rozważne i racjonalne, martwiła wizja przyszłości, której nie mogli razem skomponować. Nie taką, o jakiej śnili. Co skłoniło rzekę do zapędzenia się w las? Co ściągnęło uwagę najwyższych koron leśnych w przepaść? Nie wiedział, nie potrafiąc nawet sprecyzować nazwy tak prostego uczucia, o którym traktowały tysiące ksiąg. Gubił się w tej niewiedzy z ogromną przyjemnością.
Z podobną obserwował chwile zamyślenia, często podkładając subtelne pytania o naturę tego stanu - sam był zbyt uważny i ostrożny, kontrolując najdrobniejsze zmiany otoczenia, co znacznie utrudniało podobne odpływy. Robił się w nich tylko bardziej poważny, mrużył oczy częściej, ale ludzie nieprzyzwyczajeni do częstego przebywania z nim rzadko potrafili dostrzec tak subtelne zmiany. Valerie, czym zaskoczyła go i wybiła z rytmu już na początku znajomości, kiedy stawiali jeszcze ostrożniejsze kroki, udało się to szybko. Lubił jej poetyckość - prostą i ujmującą. Potrafił wyobrazić sobie znajomą postać na kartach powieści, zaklętą w śliczne słowa. O łagodności - lecz okraszonej charakterem. O miękkich włosach i zapachu dorównującym amortencji. O poszukiwaniach. W tej powieści również tworzyłaby tajemniczą mapę, kreśląc kolejne szlaki i odznaczając sprawdzone miejsca, nadając im własne nazwy, znaczenia i wypełniając wspomnieniami. Nadawałaby pergaminowi życie, jak wszystkiemu.
Kąciki ust drgnęły na chwilę w zaczepnym, konspiracyjnym uśmiechu. Na pytanie wzruszył niewinnie ramionami, nie zdradzając jej jeszcze swoich planów, chcąc się chwilę podroczyć, skoro nadarzyła się okazja, ale szepnął jeszcze krótko - Zobaczysz.
Zamierzał poprosić o krótką opowieść o książce, wciąż wsparty bez ruchu o drewno, jak posąg - ze spokojem przyglądając się emocjom przemykającym przez tęczówki, lecz musiał odłożyć pytanie na później, a uwagę przerzucić na zbliżającego się mężczyznę. Posłał kobiecie ostatnie spojrzenie, subtelnie rozbawione, z inteligentnym błyskiem, przez co mogła wyobrazić sobie, że plan był precyzyjny.
- Panie Meadowes - krótkie skinięcie głową przed podaniem mężczyźnie ręki i zupełnie poważny wzrok, inny niż ten kierowany ku niej - Ulysses Ollivander. Właśnie o pana pytałem - gładkie kłamstwo i pojedyncze spojrzenie na jego córkę, neutralne, opanowane - Prowadzicie lekcje jeździectwa? - pytanie zabarwione tylko drobną nutą ciekawości, w samym znaku zapytania. Przy ludziach był nieco bardziej powściągliwy, niż przy samej Valerie. - Sądzę, że to idealne miejsce na dyskretne nadrabianie tak uwłaczających braków. Nie mylę się? - tym razem pytanie powędrowało do panny Meadowes. Uniósł brwi, akcentując ten zwrot. Póki co bawił się przednio.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Rodzina – bo nie tylko rodzice, ale również i rodzeństwo – wpajali jej, że w tym życiu Valerie miała określoną rolę do spełnienia. Nieważne było, że ta rola, te karty historii nie były jeszcze przed nią do końca odsłonięte, nieważne, że bezwzględny los czekał na ostatnią chwilę, by pokazać, że tak naprawdę jej sylwetka przygotowywana była do ostatecznego rozrachunku nie wobec siebie, a wobec kogoś, komu zdecydowała się oddać pod opiekę swoje serce. To nie w swoim życiu miała zamieszać, chociaż oczywiście finalny dramat dotyczył również i jej, ale w czyimś, samej będąc tylko pośrednim obserwatorem – dokładnie tak, jak bywało to w czasach dzieciństwa, kiedy musiała mówić bratu i siostrze, że źle grają swoje role, że teraz zła czarnoksiężniczka nie można zrywać kwiatów w ogrodzie, bo atakuje ją dzielny animag w postaci groźnego smoka ziejącego ogniem. Więc stała poniekąd z boku, jednocześnie odgrywając główną rolę, i patrzyła, jak wszystko wokół niej kwitło, by ostatecznie zwiędnąć i zgnić pod ciężarem chłodnego oddechu stronic tomu co i z kim przystoi.
Może rzucono na nią Speculio już tuż po urodzeniu.
Mimo całego bólu, który miał nastąpić, teraz wyciągała z mijanych chwil, ile tylko mogła. Chwytała jego ciężkie, choć naznaczone pewną łagodnością spojrzenie, przypominające stąpanie po miękkim, choć nieco kłującym leśnym podszyciu. Był tak urzekający w swojej naturze, że mogła czerpać z niej garściami. Budować Puchacza na jego podobieństwo, żeby cały czas nosić go ze sobą w wyśnionej rzeczywistości. Chciała go mieć dla siebie na wyłączność. Chociażby po to, by stał obok niej i raczył ją swoim głosem. Raczył obecnością.
Dopóki nie zjawił się pan Meadowes. W pierwszej chwili poczuła się skrępowana, chociaż nie miała ku temu żadnych powodów – ojciec nie wiedział o niczym i trochę jeszcze wody w rzece upłynie, nim się o czymkolwiek dowie. Zerknęła na Ulyssesa, ostatkami woli gubiąc między kącikami uśmiech, którym ją zaraził. Potem całą swoją uwagę złożyła na twarzy ojca.
Mężczyzna podszedł bliżej, jedną dłonią mocno trzymając za uzdę karego angloaraba, a drugą ściskając pewnie wyciągniętą ku sobie rękę młodzieńca. Gdy się przedstawił, wydawał się nieco zafrasowany, może nawet zawstydzony, chociaż w tym najlżejszym, ledwo odbieralnym sensie.
- Bardzo miło mi pana poznać, lordzie Ollivander – prostota człowieka, który patrzył na młodego Ollivandera z dozą obawy o nieprzygotowanie. – Tak, oczywiście, prowadzimy szkołę i… - szybkie zerknięcie na córkę, która jednak tylko lekko wzruszyła ramionami. – I właściwie działa ona cały czas, tylko jest jeden problem. Jedynie mój syn i ja prowadzimy lekcje, a niedługo oboje będziemy mieli wcześniej umówione zajęcia przy zagrodzie. Proszę mi wybaczyć śmiałość, ale gdyby poczekał pan może… dwa kwadranse, wtedy na pewno byłbym zdolny pana dzisiaj przyjąć.
- Jeśli lord Ollivander zgodzi się na propozycję – pałeczkę w rozmowie z niesamowitym wyczuciem chwili przejęła Valerie. – Nauczę lorda w tym czasie potrzebnych podstaw. Wszak teoria jest równie, jeśli i nie bardziej, ważna, gdy chce się podjąć próby praktyczne.
Pan Meadowes, jakby odrobinę bledszy, utkwił wyczekujące spojrzenie w twarzy Ulyssesa.
- Jeśli zgodzi się pan… - odparł. – To nie praca. Valerie tylko dogląda zwierząt. Mogę zawołać jednak syna…
Blondwłosa mogła z największą przyjemnością wziąć udział w tej jurnej rozgrywce, ale ojciec najwyraźniej miał większe baczenie na renomę stadniny niż ona sama i nie chciał, by ktokolwiek wiedział, że jego córki parają się pracami na jej terenie.
Może rzucono na nią Speculio już tuż po urodzeniu.
Mimo całego bólu, który miał nastąpić, teraz wyciągała z mijanych chwil, ile tylko mogła. Chwytała jego ciężkie, choć naznaczone pewną łagodnością spojrzenie, przypominające stąpanie po miękkim, choć nieco kłującym leśnym podszyciu. Był tak urzekający w swojej naturze, że mogła czerpać z niej garściami. Budować Puchacza na jego podobieństwo, żeby cały czas nosić go ze sobą w wyśnionej rzeczywistości. Chciała go mieć dla siebie na wyłączność. Chociażby po to, by stał obok niej i raczył ją swoim głosem. Raczył obecnością.
Dopóki nie zjawił się pan Meadowes. W pierwszej chwili poczuła się skrępowana, chociaż nie miała ku temu żadnych powodów – ojciec nie wiedział o niczym i trochę jeszcze wody w rzece upłynie, nim się o czymkolwiek dowie. Zerknęła na Ulyssesa, ostatkami woli gubiąc między kącikami uśmiech, którym ją zaraził. Potem całą swoją uwagę złożyła na twarzy ojca.
Mężczyzna podszedł bliżej, jedną dłonią mocno trzymając za uzdę karego angloaraba, a drugą ściskając pewnie wyciągniętą ku sobie rękę młodzieńca. Gdy się przedstawił, wydawał się nieco zafrasowany, może nawet zawstydzony, chociaż w tym najlżejszym, ledwo odbieralnym sensie.
- Bardzo miło mi pana poznać, lordzie Ollivander – prostota człowieka, który patrzył na młodego Ollivandera z dozą obawy o nieprzygotowanie. – Tak, oczywiście, prowadzimy szkołę i… - szybkie zerknięcie na córkę, która jednak tylko lekko wzruszyła ramionami. – I właściwie działa ona cały czas, tylko jest jeden problem. Jedynie mój syn i ja prowadzimy lekcje, a niedługo oboje będziemy mieli wcześniej umówione zajęcia przy zagrodzie. Proszę mi wybaczyć śmiałość, ale gdyby poczekał pan może… dwa kwadranse, wtedy na pewno byłbym zdolny pana dzisiaj przyjąć.
- Jeśli lord Ollivander zgodzi się na propozycję – pałeczkę w rozmowie z niesamowitym wyczuciem chwili przejęła Valerie. – Nauczę lorda w tym czasie potrzebnych podstaw. Wszak teoria jest równie, jeśli i nie bardziej, ważna, gdy chce się podjąć próby praktyczne.
Pan Meadowes, jakby odrobinę bledszy, utkwił wyczekujące spojrzenie w twarzy Ulyssesa.
- Jeśli zgodzi się pan… - odparł. – To nie praca. Valerie tylko dogląda zwierząt. Mogę zawołać jednak syna…
Blondwłosa mogła z największą przyjemnością wziąć udział w tej jurnej rozgrywce, ale ojciec najwyraźniej miał większe baczenie na renomę stadniny niż ona sama i nie chciał, by ktokolwiek wiedział, że jego córki parają się pracami na jej terenie.
Gość
Gość
Swoją powinność znał od dziecka, dorastając w świadomości obowiązku do spełnienia, który zawsze czaił się gdzieś w cieniach, a który tak niefrasobliwie ignorował. Zawsze miał czas, nigdy nie było zbyt późno, dobry wybór zwyczajnie tkwił poza zasięgiem wzroku, nieważne, jak bardzo przybliżał się do kolejnych horyzontów. Nietrafne i niefortunne męczyły, pozostawiając po sobie gorzkie uczucie zrezygnowania, beznadziei, zwątpienia - przywykłszy do wytyczania własnych ścieżek, wydeptanych z konsekwencją, oddaniem własnym przekonaniom i doświadczeniom zdobywanym z praktyki, nie ze słów zasłyszanych od innych, z nauką na błędach, a także (i przede wszystkim) z uporem maniaka, przywykłszy do tych wszystkich czynników, niewątpliwie utwardzających ziemię przecinaną niestrudzonymi korzeniami, nie potrafił poddać się czyjejś woli. Rzeka nie wymagała, nie poddawała presji, była darem samym w sobie - była, bo chciała być, tak samo dostępna, jak nieosiągalna. Czasem zbyt łatwo zapominał o przeciwnościach, oczy otwierając wyłącznie na jasne przebłyski zza chmur, lecz w tym tkwiła wyjątkowa magia Valerie. Nie dziwił go więc ogrom pragnienia, rozmarzonego o zatrzymaniu jej na zawsze. Odrywała go od gruntu, choć sam nie mógł tego zauważyć - w obyciu wciąż pozostawał człowiekiem twardo stąpającym po ziemi. Szczególnie, gdy w pole ich relacji wstępował ktoś trzeci.
Ze spokojem przyjął poddenerwowanie mężczyzny, w trafnie wybranych momentach przenosząc wzrok na ciemnego konia, starając się nie zauważać zaskoczenia oraz zminimalizować presję wywołaną własnym nazwiskiem. Nie czuł potrzeby pastwienia się nad panem Meadowes, szczególnie, że obok stała jego córka - tak mu przecież droga; Ulysses rzadko korzystał z nazwiska jak z karty przetargowej, wdając się tym w resztę Ollivanderów. Słuchał właściciela uważnie, mrużąc oczy w zastanowieniu i kiwając krótko głową, ważąc na pokaz propozycję, na którą zgodził się jeszcze przed samym zawitaniem do stadniny. Rozpatrzył zbyt wiele opcji, by odczuwać teraz jakąkolwiek niepewność. Uważnym spojrzeniem przebiegał między nimi, zanim podjął się odpowiedzi.
- Rozumiem. Jak już mówiłem, zależy mi głównie na dyskrecji - oraz na doświadczeniu - sprostował, tonem nieco twardszym, lecz nie powątpiewającym w czyjekolwiek umiejętności. - Terminy z pewnością ustawimy w dogodnym dla nas porządku. Dzisiejsza propozycja przedstawia się znakomicie, lecz zanim zajmie się pan umówionym klientem, przestrzegam, by nie spieszyć się zanadto. Poczekam, ile będzie trzeba. Dysponuję odpowiednim czasem, by nie burzyć organizacji stadniny - burzę tylko dwa światy, więcej zniszczeń wolałbym uniknąć. - W ręce panny Meadows oddaję wybór wierzchowca oraz niezbędną teorię. Wierzę, że wychowanie wśród zwierząt czyni pannę równie doświadczoną, co brata - krótkie skinięcie głowy i ostrożnie posłane spojrzenie pełne przewrotności, zwrot chłodnych tęczówek ponownie na ojca. Mógł czekać więcej, niż mężczyzna przypuszczał. Czas zawsze płatał figle i znikał zbyt szybko, nieporównywalnie długo trzymając wspomnienia.
Ze spokojem przyjął poddenerwowanie mężczyzny, w trafnie wybranych momentach przenosząc wzrok na ciemnego konia, starając się nie zauważać zaskoczenia oraz zminimalizować presję wywołaną własnym nazwiskiem. Nie czuł potrzeby pastwienia się nad panem Meadowes, szczególnie, że obok stała jego córka - tak mu przecież droga; Ulysses rzadko korzystał z nazwiska jak z karty przetargowej, wdając się tym w resztę Ollivanderów. Słuchał właściciela uważnie, mrużąc oczy w zastanowieniu i kiwając krótko głową, ważąc na pokaz propozycję, na którą zgodził się jeszcze przed samym zawitaniem do stadniny. Rozpatrzył zbyt wiele opcji, by odczuwać teraz jakąkolwiek niepewność. Uważnym spojrzeniem przebiegał między nimi, zanim podjął się odpowiedzi.
- Rozumiem. Jak już mówiłem, zależy mi głównie na dyskrecji - oraz na doświadczeniu - sprostował, tonem nieco twardszym, lecz nie powątpiewającym w czyjekolwiek umiejętności. - Terminy z pewnością ustawimy w dogodnym dla nas porządku. Dzisiejsza propozycja przedstawia się znakomicie, lecz zanim zajmie się pan umówionym klientem, przestrzegam, by nie spieszyć się zanadto. Poczekam, ile będzie trzeba. Dysponuję odpowiednim czasem, by nie burzyć organizacji stadniny - burzę tylko dwa światy, więcej zniszczeń wolałbym uniknąć. - W ręce panny Meadows oddaję wybór wierzchowca oraz niezbędną teorię. Wierzę, że wychowanie wśród zwierząt czyni pannę równie doświadczoną, co brata - krótkie skinięcie głowy i ostrożnie posłane spojrzenie pełne przewrotności, zwrot chłodnych tęczówek ponownie na ojca. Mógł czekać więcej, niż mężczyzna przypuszczał. Czas zawsze płatał figle i znikał zbyt szybko, nieporównywalnie długo trzymając wspomnienia.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przy nim czuła się naprawdę wolna. Nie było granic, bo ustalali je sami; nie było konwenansów, nie było reguł spisanych przez starożytnych, wysoko urodzonych magów; nie było pęt, które miały oddzielać od siebie ich natury. Znów znaleźli się na neutralnym gruncie, podobnie jak wtedy, w księgarni, i mogli być takimi, jakimi zawsze byli. Obok Ulyssesa nie stali czarodzieje, którzy wyciągaliby z niego resztki człowieczeństwa, by zastąpić je wyższą kulturą wychowania, chłodnym wyrachowaniem i godnością obecną tylko wśród tych, w żyłach których płynęła błękitna krew. Obok Valerie nie stał ojciec, który porywał ją do świata niemagicznego, zgoła innego od tego, po którym oboje się poruszyli. Ich losy splatały się w przedziwnym tańcu, gdy znajdowali się obok siebie. Byli jak układanka, której elementy pasowały tylko i wyłącznie do siebie, do żadnego innego obrazka.
Chciało jej się śmiać, gdy ojciec tak ewidentnie próbował uchwycić choć kapkę względów Ulyssesa jako lorda, nie wiedząc tak naprawdę, że jest czarodziejem pełnym zrozumienia; że umiejętnie wybiera sobie sojuszników i jest wobec nich lojalny, wyrozumiały, cierpliwy. Zagryzła więc dolną wargę, przykrywając ją lekko dłonią, żeby ojciec nie nabrał podejrzeń co do zabawy, w której właśnie grał drugoplanową rolę nawet o tym nie wiedząc. Czuła się już pewniej na gruncie, który oboje utkali z szeregu naznaczonych humorem słów; ojciec jednak wciąż wydawał się być nieco zmieszany, chociaż propozycja Ulyssesa pozwalała mu na ogromną swobodę ruchu. Odłożyła szorstką szczotkę na niewielką skrzynię stojącą przy głównym wejściu do stajni.
- Dobrze, dobrze… - odparła pan Meadowes, jakby wrócił do domu z krainy głębokich rozmyślań, ale drobne, niepokojące myśli wciąż trzymały go przy sobie. Odchrząknął, zamiatając je poza horyzont świadomości. – Valerie, dopilnuj wszystkiego, bardzo cię proszę. – pokiwała głową, ni to z ochotą, ni ze stonowaniem. – Przyjdę do lorda, jak tylko skończę poprzednie zajęcia. Dziękuję za cierpliwość.
Skinął Ulyssesowi głową, nieco pospiesznie odchodząc w głąb stajni, by tam zostawić w boksie karego ogiera, po chwili wybierając z wachlarza swoich podopiecznych kuca walijskiego, który idealnie nadawał się jako obiekt treningowy dla młodszych wielbicieli jazdy konnej. Valerie pobiegła za nim spojrzeniem w iście sprinterskim wydaniu.
- Drogi panie Ollivander – zaczęła, celowo nie nazywając już go lordem, ale nie dając mu również chociaż chwili wytchnienia w zabawie, którą sam wymyślił. Centaurea wypuściła przez nozdrza ciepłe powietrze. – Jak to napisał kiedyś ktoś bardzo mądry, kogo nazwisko teraz umknęło mi w gąszczu innych spraw – jazda konna jest jak ars amandi – podeszła nieco bliżej, z miną pozornie dumnej nauczycielki, która rozpoczęła już swój ciągnący się w nieskończoność monolog. – Na równi należy czuć i rozumieć, reagować w porę, stać się jednością z wierzchowcem, który czuje i rozumie tak samo, jak jego jeździec. Należy poznać jego budowę. Znać jego oddech, być świadomym bicia jego serca. – zatrzymała się tutaj na chwilę. Te kilka słów wznieciło w niej coś na kształt ognika sentymentu. – Mogłabym prosić o pańską dłoń?
Wyciągnęła ku niemu swoją, z której dosłownie ułamek chwili wcześniej ściągnęła rękawicę. I uśmiechnęła się lekko, zapraszając go do wykonania jednego kroku naprzód.
Chciało jej się śmiać, gdy ojciec tak ewidentnie próbował uchwycić choć kapkę względów Ulyssesa jako lorda, nie wiedząc tak naprawdę, że jest czarodziejem pełnym zrozumienia; że umiejętnie wybiera sobie sojuszników i jest wobec nich lojalny, wyrozumiały, cierpliwy. Zagryzła więc dolną wargę, przykrywając ją lekko dłonią, żeby ojciec nie nabrał podejrzeń co do zabawy, w której właśnie grał drugoplanową rolę nawet o tym nie wiedząc. Czuła się już pewniej na gruncie, który oboje utkali z szeregu naznaczonych humorem słów; ojciec jednak wciąż wydawał się być nieco zmieszany, chociaż propozycja Ulyssesa pozwalała mu na ogromną swobodę ruchu. Odłożyła szorstką szczotkę na niewielką skrzynię stojącą przy głównym wejściu do stajni.
- Dobrze, dobrze… - odparła pan Meadowes, jakby wrócił do domu z krainy głębokich rozmyślań, ale drobne, niepokojące myśli wciąż trzymały go przy sobie. Odchrząknął, zamiatając je poza horyzont świadomości. – Valerie, dopilnuj wszystkiego, bardzo cię proszę. – pokiwała głową, ni to z ochotą, ni ze stonowaniem. – Przyjdę do lorda, jak tylko skończę poprzednie zajęcia. Dziękuję za cierpliwość.
Skinął Ulyssesowi głową, nieco pospiesznie odchodząc w głąb stajni, by tam zostawić w boksie karego ogiera, po chwili wybierając z wachlarza swoich podopiecznych kuca walijskiego, który idealnie nadawał się jako obiekt treningowy dla młodszych wielbicieli jazdy konnej. Valerie pobiegła za nim spojrzeniem w iście sprinterskim wydaniu.
- Drogi panie Ollivander – zaczęła, celowo nie nazywając już go lordem, ale nie dając mu również chociaż chwili wytchnienia w zabawie, którą sam wymyślił. Centaurea wypuściła przez nozdrza ciepłe powietrze. – Jak to napisał kiedyś ktoś bardzo mądry, kogo nazwisko teraz umknęło mi w gąszczu innych spraw – jazda konna jest jak ars amandi – podeszła nieco bliżej, z miną pozornie dumnej nauczycielki, która rozpoczęła już swój ciągnący się w nieskończoność monolog. – Na równi należy czuć i rozumieć, reagować w porę, stać się jednością z wierzchowcem, który czuje i rozumie tak samo, jak jego jeździec. Należy poznać jego budowę. Znać jego oddech, być świadomym bicia jego serca. – zatrzymała się tutaj na chwilę. Te kilka słów wznieciło w niej coś na kształt ognika sentymentu. – Mogłabym prosić o pańską dłoń?
Wyciągnęła ku niemu swoją, z której dosłownie ułamek chwili wcześniej ściągnęła rękawicę. I uśmiechnęła się lekko, zapraszając go do wykonania jednego kroku naprzód.
Gość
Gość
Wolnością, szczególnie chwytaną tak spontanicznie, nietrudno było się zachłysnąć. Wypełniała świat bez ostrzeżenia, prześlizgując się cicho pod stopami ciekawskich, jak najdalej od ich czujnych uszu, gotowych wyłapać każdy szmer. Wraz ze spotkaniami rosła, zaskakując swymi wymiarami - nie ważyła przy tym prawie nic, stanowiła obiekt lekki i przyjemny dla ducha, a właściwie dwóch duchów, w tajemnicy stawiających nieśmiałe kroki na wspólnej ścieżce. Tempa mieli indywidualne, lecz mimo różnic - dopasowane od samego początku, który wcale nie miał miejsca w dalekiej przeszłości. Ich wolność była młoda i pędziła niestrudzenie, porywając za sobą w szaleńczej gonitwie dwie postaci. Decydowali się na nią bez mrugnięcia okiem, bez zastanowienia i żadnych wahań, zgodnie, w szczerej nadziei na wieczną zgodę, jeśli tylko przydepną jej ogon. Dopiero później miało okazać się, że był zbyt krótki albo chwycili go zbyt mocno, zostając z samym ochłapem w dłoniach, kiedy wyrwała się, by służyć innym. Teraz tylko gonili za niemożliwym, bez tchu korzystając z szans rzucanych przez los.
Znali się krótko, powoli odkrywając drobne sekrety, wyłapując charakterystyczne zachowania oraz zapamiętując przykładowo odkryte upodobania, ale czas wspólnej wymiany subtelnych szczegółów był jak wytchnienie w dotychczasowym życiu Ulyssesa. Nie ulegał przy niej zbyt wielu niepotrzebnym myślom, bo wypełniała wiele przestrzeni, skutecznie rozganiając te najbardziej uporczywe i stając w chlubnym miejscu. Zaufanie zagarnęła niepostrzeżenie, wyprzedzając tym wszystkie osoby, które znał.
Odpowiedział na skinięcie podobnym gestem, nie siląc się już na więcej słów, ale zachował skrajnie stonowany spokój (nawet, gdy Valerie kryła rozbawienie pod własną dłonią) aż do momentu, w którym pan Meadowes opuścił stajnię z wybranym zwierzęciem; śledził jego ekspresową wędrówkę, by w końcu posłać spojrzenie swojej instruktorce. Razem z sugestywnym uniesieniem jednej brwi skłonił lekko głowę, w ten sposób chwaląc krótką i sprawnie odegraną scenkę. Zimne tęczówki ocieplał uśmiech, igrający w samych kącikach ust, ale i spojrzenie zelżało posłusznie na dźwięk znajomego głosu - standardowo utrzymując się jednak w swym charakterze. Obserwował każdy jej ruch dokładnie, lecz nie natarczywie, reagując na słowa pomniejszymi zmianami w mimice, z przyjemnością przyjmując woń perfum kobiety, gdy podeszła bliżej, z artystyczną dumą unosząc głowę. Zmrużył oczy, prowadząc uśmiech w rejon delikatnej zaczepności, skoro trąciła tę strunę z odwagą godną Gryfonki.
- Ars amandi, panno Meadowes? - podjęta gra jedynie zaakcentowała ton - choć opanowany, wcale nie spłaszczający tych kilku słów. Siano zaszeleściło, sprowokowane wykonanym krokiem, poprzedzającym uniesienie dłoni. Nie ulegał sentymentom tak łatwo, choć wyczuwał skryte pod słowami odniesienia, bardziej zaplątane niż wrażenie, jakie mogły sprawiać, słyszane z perspektywy postronnej osoby - były dosyć odważne, ale nosiły w sobie wiele subtelności. Kontynuował farsę cierpliwie, zgrywając ze sobą moment zetknięcia dłoni i kolejnych słów. - Wyjątkowo przystanę na ofertę i pozwolę na zamianę ról. Moja dłoń należy do panny - stwierdził, nie mniej stanowczo, pozwalając Valerie prowadzić zarówno dłoń, jak i kolejną lekcję.
Znali się krótko, powoli odkrywając drobne sekrety, wyłapując charakterystyczne zachowania oraz zapamiętując przykładowo odkryte upodobania, ale czas wspólnej wymiany subtelnych szczegółów był jak wytchnienie w dotychczasowym życiu Ulyssesa. Nie ulegał przy niej zbyt wielu niepotrzebnym myślom, bo wypełniała wiele przestrzeni, skutecznie rozganiając te najbardziej uporczywe i stając w chlubnym miejscu. Zaufanie zagarnęła niepostrzeżenie, wyprzedzając tym wszystkie osoby, które znał.
Odpowiedział na skinięcie podobnym gestem, nie siląc się już na więcej słów, ale zachował skrajnie stonowany spokój (nawet, gdy Valerie kryła rozbawienie pod własną dłonią) aż do momentu, w którym pan Meadowes opuścił stajnię z wybranym zwierzęciem; śledził jego ekspresową wędrówkę, by w końcu posłać spojrzenie swojej instruktorce. Razem z sugestywnym uniesieniem jednej brwi skłonił lekko głowę, w ten sposób chwaląc krótką i sprawnie odegraną scenkę. Zimne tęczówki ocieplał uśmiech, igrający w samych kącikach ust, ale i spojrzenie zelżało posłusznie na dźwięk znajomego głosu - standardowo utrzymując się jednak w swym charakterze. Obserwował każdy jej ruch dokładnie, lecz nie natarczywie, reagując na słowa pomniejszymi zmianami w mimice, z przyjemnością przyjmując woń perfum kobiety, gdy podeszła bliżej, z artystyczną dumą unosząc głowę. Zmrużył oczy, prowadząc uśmiech w rejon delikatnej zaczepności, skoro trąciła tę strunę z odwagą godną Gryfonki.
- Ars amandi, panno Meadowes? - podjęta gra jedynie zaakcentowała ton - choć opanowany, wcale nie spłaszczający tych kilku słów. Siano zaszeleściło, sprowokowane wykonanym krokiem, poprzedzającym uniesienie dłoni. Nie ulegał sentymentom tak łatwo, choć wyczuwał skryte pod słowami odniesienia, bardziej zaplątane niż wrażenie, jakie mogły sprawiać, słyszane z perspektywy postronnej osoby - były dosyć odważne, ale nosiły w sobie wiele subtelności. Kontynuował farsę cierpliwie, zgrywając ze sobą moment zetknięcia dłoni i kolejnych słów. - Wyjątkowo przystanę na ofertę i pozwolę na zamianę ról. Moja dłoń należy do panny - stwierdził, nie mniej stanowczo, pozwalając Valerie prowadzić zarówno dłoń, jak i kolejną lekcję.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dobrze jej było, kiedy płynęła; kiedy nikt nie stawiał na niej tamy, powstrzymując jej bieg, zmuszając do monotonnej stałości i biernego wpatrywania się w ryby, które w codziennych rytuałach zataczały w niej pętle. Mogła być wtedy sobą, płynącą wartko, biegnącą i śmiejącą się z rzeczy trywialnych, prostych, najpiękniejszych. Mogła być wtedy rzeką, która chowa w sobie wiele tajemnic, ale i też i wiele pokazuje, daje z siebie innym. Mogła być wszędzie, gdzie tylko chciała i zwalniać, kiedy zauważała swój ukochany las. Mogła zanurzać się całą sobą w woni roztartych w dłoniach jodłowych szyszek, mogła żywić korzenie, chłodzić je i wsłuchiwać się godzinami w szepczący miękko między liśćmi wiatr. Bo czymże byłaby rzeka bez swoich drzew? Czymże byłaby woda, gdyby nie miała kogo poić? Mogłaby przysiąc, że zrobi dla niego wszystko, byleby tylko być blisko niego.
Albo by go chronić.
Jedno niestety zaprzeczało drugiemu.
Niedługo oboje mieli się przekonać, że istnieją siły, które zmuszą rzekę do wyschnięcia, zmiany toru i wytyczonych wcześniej dróg; które zmuszą las do akceptacji nowego porządku codzienności. Póki jednak mogli cieszyć się sobą bez martwienia się o to, co stanie się, gdy ich światy zetrą się w bitwie przekonań, musieli korzystać. Chłonąć swoją obecność, nasiąkając nią i pozwalając, by wpełzła znajomą wonią między kosmyki włosów, między kąciki rozchylających się warg i oczu, między włókna miękkich tkanin, z jakich utkane były ich ubrania. Jeszcze chwilę, jeszcze kilka chwil.
Wydawało jej się, że jeszcze więcej z niego miała, gdy stworzyli między sobą ten sztuczny, teatralny dystans. Wspomnienie ich pierwszego, wiosennego spotkania znów stało się żywe, a sama postać Ulyssesa znów nabrała pewnej przypadkowości. Nie znali się. Teoretycznie.
- Niefortunne określenie, panie Ollivander? – lekko przechyliła głowę na bok, a jej usta ułożyły się na kształt nieco zadziornego, ale skrytego za zasłoną grzeczności uśmiechu. Nie zależało jej na cielesności, chociaż, jeśli tylko mogła, nie szczędziła mu pocałunków i najdrobniejszych gestów. Wystarczyło, że była obok – nie jego ciało, ale jego dusza. Więc ars amandi, choć dotykające tak intymnych kwestii, teraz grało inną rolę.
Kąciki ust zmieniły swoją pozycję, wargi nieco bardziej się napięły, szturchnięte poczuciem humoru jej ukochanego. Wyciągnął w jej kierunku swoją dłoń, a ona ujęła ją powoli, ostrożnie, zagarniając palcami coraz większy obszar jego skóry. Badała ją dotykiem, wzrokiem szukała drobnych przecięć, które naturalnie tworzyły się na skórze w ciągu całego życia. Ile się od siebie różnili? Status to tylko słowa. Jak historie zapisane w książkach, jak legendy, przysłowia. To wszystko były tylko słowa.
Jej wyraz twarzy się zmienił. Wcześniejsza beztroska oddała miejsce odległej tęsknocie, może nieobecnie zakreślonej nostalgii. Dozie miłości.
- Gdybym mogła poprosić o cokolwiek, poprosiłabym o twoją dłoń – powiedziała cicho, kciukiem napinając jasną otoczkę jego ciała, znacząc ją swoim dotykiem. Nie wiedział, że cytowała fragment swojej książki. Nie wiedział, że stał się jej stałym elementem. – Nie o złoto, srebro, korale błyszczące. O dłoń twoją. Bo gdybym mogła ją uchwycić, z łatwością też mogłabym zagarnąć dla siebie wszystkie bogactwa tego świata.
Ilekroć go widziała, ilekroć rozmawiała z nim na wszystkie możliwe tematy, budził w niej głęboko skrywane pokłady barw i zdolności do nadawania zaledwie rysom cech życia.
Podniosła na niego wzrok, ze swobodą wpatrując się w jego tęczówki, jakby powiedziała coś zwykłego, naturalnego, jakby powiedziała, że trawa za nimi pięknie się dzisiaj zieleni. I nagle przypomniała sobie, po co tak naprawdę trzymała jego dłoń. Pozwoliła sobie przyciągnąć ją nieco ku sobie i położyć na napiętej łopatce Centaurei. Przykryła jego palce swoimi, by mógł poczuć pod skórą miękkość krótkiego włosia, ciepło, które rozchodziło się po całym ciele klaczy. By mógł wyczuć delikatne wibracje, które rozchodziły się po każdym uderzeniu serca.
- Ojciec opowiadał nam kiedyś do poduszki historię o chłopcu, który ukradł serce swojej ukochanej klaczy, by już nigdy się od siebie nie odłączyli, by już zawsze przemierzali stepy razem – opowiedziała równie cicho, jakby bała się, że głośniejszym tonem zburzy tę misterną atmosferę, która unosiła się niewinnie wokół nich. Centaurea wypuściła przez nos ciepłe powietrze, przestąpiła z kopyta na kopyto, mięśnie zafalowały. – Oczywiście serce obleczone było w piękną metaforę kosmyka końskiego włosia. Symbole znaczą jednak czasami więcej niż czyste czyny.
Albo by go chronić.
Jedno niestety zaprzeczało drugiemu.
Niedługo oboje mieli się przekonać, że istnieją siły, które zmuszą rzekę do wyschnięcia, zmiany toru i wytyczonych wcześniej dróg; które zmuszą las do akceptacji nowego porządku codzienności. Póki jednak mogli cieszyć się sobą bez martwienia się o to, co stanie się, gdy ich światy zetrą się w bitwie przekonań, musieli korzystać. Chłonąć swoją obecność, nasiąkając nią i pozwalając, by wpełzła znajomą wonią między kosmyki włosów, między kąciki rozchylających się warg i oczu, między włókna miękkich tkanin, z jakich utkane były ich ubrania. Jeszcze chwilę, jeszcze kilka chwil.
Wydawało jej się, że jeszcze więcej z niego miała, gdy stworzyli między sobą ten sztuczny, teatralny dystans. Wspomnienie ich pierwszego, wiosennego spotkania znów stało się żywe, a sama postać Ulyssesa znów nabrała pewnej przypadkowości. Nie znali się. Teoretycznie.
- Niefortunne określenie, panie Ollivander? – lekko przechyliła głowę na bok, a jej usta ułożyły się na kształt nieco zadziornego, ale skrytego za zasłoną grzeczności uśmiechu. Nie zależało jej na cielesności, chociaż, jeśli tylko mogła, nie szczędziła mu pocałunków i najdrobniejszych gestów. Wystarczyło, że była obok – nie jego ciało, ale jego dusza. Więc ars amandi, choć dotykające tak intymnych kwestii, teraz grało inną rolę.
Kąciki ust zmieniły swoją pozycję, wargi nieco bardziej się napięły, szturchnięte poczuciem humoru jej ukochanego. Wyciągnął w jej kierunku swoją dłoń, a ona ujęła ją powoli, ostrożnie, zagarniając palcami coraz większy obszar jego skóry. Badała ją dotykiem, wzrokiem szukała drobnych przecięć, które naturalnie tworzyły się na skórze w ciągu całego życia. Ile się od siebie różnili? Status to tylko słowa. Jak historie zapisane w książkach, jak legendy, przysłowia. To wszystko były tylko słowa.
Jej wyraz twarzy się zmienił. Wcześniejsza beztroska oddała miejsce odległej tęsknocie, może nieobecnie zakreślonej nostalgii. Dozie miłości.
- Gdybym mogła poprosić o cokolwiek, poprosiłabym o twoją dłoń – powiedziała cicho, kciukiem napinając jasną otoczkę jego ciała, znacząc ją swoim dotykiem. Nie wiedział, że cytowała fragment swojej książki. Nie wiedział, że stał się jej stałym elementem. – Nie o złoto, srebro, korale błyszczące. O dłoń twoją. Bo gdybym mogła ją uchwycić, z łatwością też mogłabym zagarnąć dla siebie wszystkie bogactwa tego świata.
Ilekroć go widziała, ilekroć rozmawiała z nim na wszystkie możliwe tematy, budził w niej głęboko skrywane pokłady barw i zdolności do nadawania zaledwie rysom cech życia.
Podniosła na niego wzrok, ze swobodą wpatrując się w jego tęczówki, jakby powiedziała coś zwykłego, naturalnego, jakby powiedziała, że trawa za nimi pięknie się dzisiaj zieleni. I nagle przypomniała sobie, po co tak naprawdę trzymała jego dłoń. Pozwoliła sobie przyciągnąć ją nieco ku sobie i położyć na napiętej łopatce Centaurei. Przykryła jego palce swoimi, by mógł poczuć pod skórą miękkość krótkiego włosia, ciepło, które rozchodziło się po całym ciele klaczy. By mógł wyczuć delikatne wibracje, które rozchodziły się po każdym uderzeniu serca.
- Ojciec opowiadał nam kiedyś do poduszki historię o chłopcu, który ukradł serce swojej ukochanej klaczy, by już nigdy się od siebie nie odłączyli, by już zawsze przemierzali stepy razem – opowiedziała równie cicho, jakby bała się, że głośniejszym tonem zburzy tę misterną atmosferę, która unosiła się niewinnie wokół nich. Centaurea wypuściła przez nos ciepłe powietrze, przestąpiła z kopyta na kopyto, mięśnie zafalowały. – Oczywiście serce obleczone było w piękną metaforę kosmyka końskiego włosia. Symbole znaczą jednak czasami więcej niż czyste czyny.
Gość
Gość
Krótka maskarada zaostrzała krawędzie skał, rzeźbiąc je słowami, ciosając drobnymi gestami, za dłuta służyły jej zaś różnice między dwiema postaciami. Gdyby się jednak przyjrzeć, pozory miały więcej do czynienia z faktycznym stanem świata niż ich własna prawda, jakby zeszli z desek sceny teatralnej na widownię, by znaleźć się w miejscu, w którym sztuka powinna wyglądać właśnie w ten sposób, zawierając w sobie chłodny dystans między postaciami zupełnie innego pochodzenia. Według wszelkich konwenansów powinien znajdować się w stajni tylko i wyłącznie w celach formalnych, lecz daleko było mu do takiej formy spotkania, gdy na podeście pojawiała się Valerie. Mimo wszystko gra topniała lekko, pozwalając fałszom i prawdom przenikać się wzajemnie w poszukiwaniu złotego środka, a fakt, że ów był nieosiągalny, zdawał się nie zrażać ich wystarczająco. Ollivander, mimo rozsądku oraz znajomości swoich obowiązków, utrzymywał kontakt i nawet nie myślał o jak najszybszym wyplątywaniu się z nieodpowiedniej znajomości, choć może taka decyzja byłaby dla ich przyszłości, oddzielnych przyszłości, najlepsza. Mimo wiedzy, mimo obserwacji podobnych przypadków (które czasami wychodziły na jaw, nie byli wszak w swojej relacji tak wyjątkowi, jak mogłoby się wydawać), był głuchy i ślepy na logikę, ten jeden, jedyny raz wstępując w potworną naiwność - co więcej, zdawał się robić to z premedytacją. Jeszcze nie myślał o związku tak poważnie, lecz zalążek nadziei, że sprawę uda się naprostować i rozwiązać pozytywnie, rozrastał się powoli, razem z czystym uczuciem, bez wątpienia pogrążając ich z dnia na dzień. Nie potrafił nazwać go jednoznacznie, nie wyznał jej miłości nawet półsłówkami - wcześniej nie znał tak dziwnych reakcji na czyjąś obecność, na aksamitny głos i nagły pomysł, tlący się życiem w oczach i entuzjazmie, na subtelny dotyk albo niespodziewane chwile zamyślenia. Nie wiedział jeszcze, że te ciche poruszenia, rozbrzmiewające echem w całym ciele, to czysta książkowa miłość. Nie był w stanie stwierdzić, czy w takie uczucie wierzy, ba, był święcie przekonany, że gdyby tylko chciał, mógłby odciąć się od panny Meadowes bez szkód dla siebie - tak, jak robił to zawsze, gdy tylko potrzebował wygodnej reakcji na niesprzyjające okoliczności. Sumienie miał nieco zachwiane i uśpione, potrafił być obojętny i zimny do szpiku kości, potrafił dostrzegać różne rzeczy, ale w ocenie własnych reakcji polegał w przedbiegach. Zabawa w uczucia była czymś nowym, czym zachłystywał się z zachwytu, ale nie potrafił nadać im nazw, nie podejrzewając nawet, że zakorzenił się solidnie. Mógł być obiektywny względem innych, lecz na własny obraz patrzył pod kątem, nie mogąc dostrzec anomalii i drobnych niedociągnięć. Dlatego nie, nie potrafiłby cofnąć się i z własnej woli uciąć wszelkie powiązania; nie potrafiłby skrzywdzić w ten sposób ani siebie, ani jej.
Zrozumiał przenośnię, skrytą pod wcześniejszym określeniem - przynajmniej w pewnym stopniu, uniósł więc nieco głowę, nie zostawiając między wymianą zdań długiej przerwy, z dalszą pewnością w spojrzeniu.
- Wręcz przeciwnie. W samo sedno - przyznał krótko, z niemałym zaskoczeniem zauważając, jak interpretacje same rozwijają się w myślach, nieśmiało sięgając istoty tej relacji, ale bezwzględnie powstrzymał je, nie tracąc animuszu. Przyjmował słowa ze spokojem, wsłuchując się w nie uważnie - może nikła iskra łagodności przeszyła spojrzenie, lecz głównie mogła poznać, że przyjął je wszystkie do siebie. Nie dociekał ich pochodzenia, przyjmując, jak często to robił, że skleiła je pod wpływem chwili, tu i teraz. Nie musiał odpowiadać, ale odpowiedź sama spłynęła z jego ust, zgodnie z zasadą, że przy niej nie trzymał na wodzy całego świata. - Nigdy nie musiałaś prosić - zabrzmiał bardziej praktycznie, może nieco przyziemnie, w porównaniu do niej - wyjątkowo i niespodziewanie - weselej, lecz równie naturalnie, jak posłane mu spojrzenie. Spokojnie, stabilnie, ale w jakiejś mierze karcąco, przez zalążek męskiej dumy. Przeciwności wydawały mu się jeszcze przeszkodami do sforsowania. Wzrok od tęczówek Valerie oderwał dopiero po chwili, przenosząc go na klacz - lecz nie na tło dłoni, badane całą jej powierzchnią, a na głowę. Starał się dzielić uwagę między obydwie istoty, cóż z tego, że za moment znów zerkał na znajomy profil twarzy. Przesunął pewnie dłoń, prowadząc tym samym również jej własną.
- A niekiedy wyjątkowo łatwo się w nich zgubić - cichy, niski głos sprowokował Centaureę do małego poruszenia, gdy ponownie wypuściła nozdrzami powietrze. - Dlatego dobrze mieć swoją przewodniczkę - skinięcie głowy stanowiło drobny wyraz wdzięczności za obecność, ale spojrzenie zaraz wskazało ich białą towarzyszkę, kiedy wtrącił prośbę, bez szkody dla rozmowy, prowadząc ją z wyczuciem i dając pole do kolejnej historii. Lubił ich słuchać. - Opowiedz mi o niej.
Zrozumiał przenośnię, skrytą pod wcześniejszym określeniem - przynajmniej w pewnym stopniu, uniósł więc nieco głowę, nie zostawiając między wymianą zdań długiej przerwy, z dalszą pewnością w spojrzeniu.
- Wręcz przeciwnie. W samo sedno - przyznał krótko, z niemałym zaskoczeniem zauważając, jak interpretacje same rozwijają się w myślach, nieśmiało sięgając istoty tej relacji, ale bezwzględnie powstrzymał je, nie tracąc animuszu. Przyjmował słowa ze spokojem, wsłuchując się w nie uważnie - może nikła iskra łagodności przeszyła spojrzenie, lecz głównie mogła poznać, że przyjął je wszystkie do siebie. Nie dociekał ich pochodzenia, przyjmując, jak często to robił, że skleiła je pod wpływem chwili, tu i teraz. Nie musiał odpowiadać, ale odpowiedź sama spłynęła z jego ust, zgodnie z zasadą, że przy niej nie trzymał na wodzy całego świata. - Nigdy nie musiałaś prosić - zabrzmiał bardziej praktycznie, może nieco przyziemnie, w porównaniu do niej - wyjątkowo i niespodziewanie - weselej, lecz równie naturalnie, jak posłane mu spojrzenie. Spokojnie, stabilnie, ale w jakiejś mierze karcąco, przez zalążek męskiej dumy. Przeciwności wydawały mu się jeszcze przeszkodami do sforsowania. Wzrok od tęczówek Valerie oderwał dopiero po chwili, przenosząc go na klacz - lecz nie na tło dłoni, badane całą jej powierzchnią, a na głowę. Starał się dzielić uwagę między obydwie istoty, cóż z tego, że za moment znów zerkał na znajomy profil twarzy. Przesunął pewnie dłoń, prowadząc tym samym również jej własną.
- A niekiedy wyjątkowo łatwo się w nich zgubić - cichy, niski głos sprowokował Centaureę do małego poruszenia, gdy ponownie wypuściła nozdrzami powietrze. - Dlatego dobrze mieć swoją przewodniczkę - skinięcie głowy stanowiło drobny wyraz wdzięczności za obecność, ale spojrzenie zaraz wskazało ich białą towarzyszkę, kiedy wtrącił prośbę, bez szkody dla rozmowy, prowadząc ją z wyczuciem i dając pole do kolejnej historii. Lubił ich słuchać. - Opowiedz mi o niej.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chciała kompletować go codziennie na nowo. Bo codziennie wkładał do jej rąk nową książkę, która traktowała o fragmentach jego osobowości, o najmniejszych drobinach tworzących jego jako całość. I chciała rozkochiwać się w każdej z nich wciąż i wciąż, i wciąż. Oczywiście, że to było marzenie ściętej głowy – niemożliwe do spełnienia nie tylko ze względu na oddzielające ich od siebie granice, ale przede wszystkim ze względu na tak różne światy, w których się urodzili. Jej niczego nigdy nie brakowało, to prawda, ale rodzice musieli ciężko pracować, by utrzymać taki stan przy trójce rosnących, domagających się opieki dzieci. Pomagała więc od najmłodszych lat w stajni, przykładając dłoń do swojego wiktu. On miał wszystko za darmo, od maleńkości ubierany w najdroższe atłasy i aksamity, by jego szlachecka skóra nie zaznała nieprzyjemnych zadrapań od nieco za mocno wykrochmalonych materiałów, biegały wokół niego opiekunki, by absolutnie nic mu się nie stało, na jego kolankach i małych dłoniach nie powstały zadrapania spowodowane wypadkiem.
A jednak, mimo tylu ułatwień, mimo drogi tak prostej, nie nasiąkł goryczą i dumą. W jego zachowaniu czuć było opanowanie, ale nigdy nie przesadne; czuć było honor, ale nigdy nie unosił się pychą; czuć było powagę, ale przy niej jego uśmiechy przełamywały nagle barierę, stając się więcej niż naturalne. Był mapą. Myśli, gestów, słów, kroków. Chciała na niej błądzić. Jak długo tylko mogła.
A on jej na to pozwalał. I pragnienie stania się książkową bohaterką, kroczącą dzielnie tuż obok niego, stawało się w takich chwilach jeszcze głębsze.
- To takie wychodzące poza wszelkie konwenanse, panie Ollivander – szepnęła miękko, z dziwną, przejmującą fascynacją, której nie do końca jeszcze rozumiała, choć posiadała świadomość jej obecności. Bo była nim zafascynowana. Jak kilkulatka wertująca z ogromnymi oczami książkę o egzotycznych zwierzętach.
Kropla wesołości, którą sam naznaczył swój głos, opadła na jej twarz, gdy na nią spojrzał. Oddychała głęboko, wsłuchując się w świat tylko dookoła niego. Delikatnie rozwarte wargi teraz przylgnęły znów do siebie, z poczciwym uśmiechem młodej panny oddając mu to ciepło, które w sobie gromadziła. Odwrócili od siebie wzrok w tym samym momencie, a ona, jakby odrobinę zaszczuta niezręcznością tej intymnej chwili i tak ważnych, przetkanych uczuciem słów, znów większą uwagę zwróciła na białą klacz. Jej poruszenie odbiło się w myślach kobiety. Uśmiechnęła się nieco szerzej, zerkając na Ulyssesa.
- Jest uparta – odparła, słuchając jak Centaurea podnosi łeb i potrząsa grzywą, by następnie pochylić się ku sianu i skubnąć srebrnymi, miękkimi wargami kilka źdźbeł. - Ale łagodna. Czekała na mnie, kiedy po drugim roku spędzonym w Hogwarcie, wracałam na wakacyjną przerwę. Zrozumiałyśmy się już od pierwszych chwil. Ojciec opowiadał mi, że kiedy Lotta, jej matka, czując zbliżający się czas porodu, powoli chodziła, szukając miejsca, gdzie mogłaby ją powić. W końcu położyła się w cieniu olchy, wśród kwitnących chabrów, i tam, z drobną pomocą mojego ojca, urodziła małą Centaureę. Jej imię z łaciny oznacza właśnie „chaber” – popatrzyła na niego, uśmiechając się na wcześniejsze wspomnienie o symbolice. – A teraz mówi, że, ku jej wielkiej uciesze, jesteś bardzo do niej podobny. Albo raczej ona do ciebie.
Zgasiła w sobie śmiech, zaciskając usta, ale za nic nie chcąc puścić jego dłoni.
A jednak, mimo tylu ułatwień, mimo drogi tak prostej, nie nasiąkł goryczą i dumą. W jego zachowaniu czuć było opanowanie, ale nigdy nie przesadne; czuć było honor, ale nigdy nie unosił się pychą; czuć było powagę, ale przy niej jego uśmiechy przełamywały nagle barierę, stając się więcej niż naturalne. Był mapą. Myśli, gestów, słów, kroków. Chciała na niej błądzić. Jak długo tylko mogła.
A on jej na to pozwalał. I pragnienie stania się książkową bohaterką, kroczącą dzielnie tuż obok niego, stawało się w takich chwilach jeszcze głębsze.
- To takie wychodzące poza wszelkie konwenanse, panie Ollivander – szepnęła miękko, z dziwną, przejmującą fascynacją, której nie do końca jeszcze rozumiała, choć posiadała świadomość jej obecności. Bo była nim zafascynowana. Jak kilkulatka wertująca z ogromnymi oczami książkę o egzotycznych zwierzętach.
Kropla wesołości, którą sam naznaczył swój głos, opadła na jej twarz, gdy na nią spojrzał. Oddychała głęboko, wsłuchując się w świat tylko dookoła niego. Delikatnie rozwarte wargi teraz przylgnęły znów do siebie, z poczciwym uśmiechem młodej panny oddając mu to ciepło, które w sobie gromadziła. Odwrócili od siebie wzrok w tym samym momencie, a ona, jakby odrobinę zaszczuta niezręcznością tej intymnej chwili i tak ważnych, przetkanych uczuciem słów, znów większą uwagę zwróciła na białą klacz. Jej poruszenie odbiło się w myślach kobiety. Uśmiechnęła się nieco szerzej, zerkając na Ulyssesa.
- Jest uparta – odparła, słuchając jak Centaurea podnosi łeb i potrząsa grzywą, by następnie pochylić się ku sianu i skubnąć srebrnymi, miękkimi wargami kilka źdźbeł. - Ale łagodna. Czekała na mnie, kiedy po drugim roku spędzonym w Hogwarcie, wracałam na wakacyjną przerwę. Zrozumiałyśmy się już od pierwszych chwil. Ojciec opowiadał mi, że kiedy Lotta, jej matka, czując zbliżający się czas porodu, powoli chodziła, szukając miejsca, gdzie mogłaby ją powić. W końcu położyła się w cieniu olchy, wśród kwitnących chabrów, i tam, z drobną pomocą mojego ojca, urodziła małą Centaureę. Jej imię z łaciny oznacza właśnie „chaber” – popatrzyła na niego, uśmiechając się na wcześniejsze wspomnienie o symbolice. – A teraz mówi, że, ku jej wielkiej uciesze, jesteś bardzo do niej podobny. Albo raczej ona do ciebie.
Zgasiła w sobie śmiech, zaciskając usta, ale za nic nie chcąc puścić jego dłoni.
Gość
Gość
Mimo pozycji, jaką zajmowali w tym świecie bez większego uzasadnienia, Ollivanderowie również pracowali ciężko - ułatwienia w postaci pokaźnych stosów galeonów nie zachwiały ich charakterem i pokorą. Lubili spokojne życie, w chłodnym cieniu swych kochanych drzew, gdy letnie słońce na wiór suszyło źdźbła traw. Ojciec przebywał w warsztacie niemal dzień w dzień, dając kolejnym dzieciom wzór do naśladowania - dla Ulyssesa był to wzór dosłowny, dla młodszego rodzeństwa równie istotny - wzór owej ciężkiej pracy. Nie należeli do leniwych, próżnych ludzi, uczyli się jak pożytecznie wypełniać sobie czas, jak pracować na dobro swoje oraz całego rodu. Zajmowali się sobą i swoimi różdżkami, w jakimś sensie żyli w swoim świecie, często oddalonym od ludzi, za to bliskim naturze. Szlachecka natura była w nich subtelnie zatarta, ale nie na tyle, by wyzbyli się dumy z własnego pochodzenia - choć Ulysses miał wrażenie, że duma ta ociera się bardziej o ich fach oraz zdolnych przodków, niż samą czystość krwi - ubierali się więc w wystawne szaty, drogie materiały, które były pod nosem. Zawsze. Pytanie tylko, jak bardzo im na tym zależało. W całym rodzie pojawiały się przeróżne sposoby wychowania, ale na ogół wszystko zostawało w pomniejszych odłamach rodzin - w jego przypadku na porządku dziennym były wycieczki do lasu, po pewnym czasie samotne. Nie przykładał wielkiej wagi do stroju i niezrażony kolejnymi rozpruciami wspinał się na drzewa, w tajemnicy przed rodzicami, choć pewnie wiedzieli. Nie obawiał się zadrapań i ciężkiej pracy - ba, potrzebował samodzielności, jakby udowadniał przed sobą swoją własną siłę podczas przemijających lat. Dłonie stwardniały, zrobiły się szorstkie, mocne, kiedy stawał się mężczyzną i za przykładem ojca większość czasu spędzał przy tworzeniu małych dzieł sztuki, tak istotnych dla każdego czarodzieja. Duma czaiła się w nim, pod postacią samozadowolenia z dokonań i rozwoju. Był świadomy swoich zalet, bo nikt nigdy nie pozwalał mu w nie powątpiewać.
Zapewne dlatego czuł się tak dobrze w jej towarzystwie - widząc Valerie na równi ze sobą, dostrzegając jej szczerość. Była autentyczna, była Valerie, znała trudy życia i jego szczęście, nie była wychowywana na idealną damę, kobietę bez zarzutu, ale dla niego właśnie taka. Nienaganna. Wszystkie sprawy ułożone po kolei, oddanie wartościom - była silna i barwna, porywista. Próżność oraz lenistwo trzymała z daleka. Byli różni, kompletnie, ale kilka autentycznych cech wiązali ze sobą w zgrabnej kompozycji. Ona była grą, on - konwersacją. Porywczość i stabilizacja. Czego więcej potrzeba było do harmonii, kiedy czerpali z siebie na równi, nie ciążąc drugiemu?
Instynktownie wyłapał fascynację, nie umieszczając w żadnym znanym sobie słowie, ale pozwalając lekkiemu dreszczowi przebiec ukradkiem wzdłuż kręgosłupa. Prowadzony jej szeptem, na przekór niewinności i własnej wstrzemięźliwości, ze spojrzeniem żywym i wciąż nieco wyzywającym, pochylił się lekko, ale tylko skubnął zaczepnie miękką wargę kobiety, musnąwszy policzek kciukiem, aby zaraz wrócić, jak gdyby nigdy nic, do zainteresowania ich jasną towarzyszką, która najwyraźniej zaczynała się niecierpliwić i pragnęła zwrócić na siebie trochę uwagi. Wysłuchał oczekiwanej opowieści o klaczy i posłal pannie Meadowes krótkie spojrzenie, w którym czaiło się więcej pytań. Ach, ta szczegółowość!
- Nadałaś jej imię? - wyczucie podpowiadało mu, że owszem, po zasłyszanej historii. Chabry kwitły późno, tu przy końcu hogwarckiego roku szkolnego. Podejrzliwe spojrzenie podążyło do Centaurei. - Ciekawe, czy będzie się tak cieszyć przy współpracy - mruknął, ale nie spodziewał się żadnych większych problemów, choć dwie uparte istoty czasem stanowiły nadmiar.
- Cóż, możesz już być o nas zazdrosna, panno Meadowes - uznał, unosząc głowę z teatralną dumą, przesuwając dłoń ponownie, a klacz prychnęła - zgodnie, czy nie, nie on był w tej kwestii ekspertem.
Zapewne dlatego czuł się tak dobrze w jej towarzystwie - widząc Valerie na równi ze sobą, dostrzegając jej szczerość. Była autentyczna, była Valerie, znała trudy życia i jego szczęście, nie była wychowywana na idealną damę, kobietę bez zarzutu, ale dla niego właśnie taka. Nienaganna. Wszystkie sprawy ułożone po kolei, oddanie wartościom - była silna i barwna, porywista. Próżność oraz lenistwo trzymała z daleka. Byli różni, kompletnie, ale kilka autentycznych cech wiązali ze sobą w zgrabnej kompozycji. Ona była grą, on - konwersacją. Porywczość i stabilizacja. Czego więcej potrzeba było do harmonii, kiedy czerpali z siebie na równi, nie ciążąc drugiemu?
Instynktownie wyłapał fascynację, nie umieszczając w żadnym znanym sobie słowie, ale pozwalając lekkiemu dreszczowi przebiec ukradkiem wzdłuż kręgosłupa. Prowadzony jej szeptem, na przekór niewinności i własnej wstrzemięźliwości, ze spojrzeniem żywym i wciąż nieco wyzywającym, pochylił się lekko, ale tylko skubnął zaczepnie miękką wargę kobiety, musnąwszy policzek kciukiem, aby zaraz wrócić, jak gdyby nigdy nic, do zainteresowania ich jasną towarzyszką, która najwyraźniej zaczynała się niecierpliwić i pragnęła zwrócić na siebie trochę uwagi. Wysłuchał oczekiwanej opowieści o klaczy i posłal pannie Meadowes krótkie spojrzenie, w którym czaiło się więcej pytań. Ach, ta szczegółowość!
- Nadałaś jej imię? - wyczucie podpowiadało mu, że owszem, po zasłyszanej historii. Chabry kwitły późno, tu przy końcu hogwarckiego roku szkolnego. Podejrzliwe spojrzenie podążyło do Centaurei. - Ciekawe, czy będzie się tak cieszyć przy współpracy - mruknął, ale nie spodziewał się żadnych większych problemów, choć dwie uparte istoty czasem stanowiły nadmiar.
- Cóż, możesz już być o nas zazdrosna, panno Meadowes - uznał, unosząc głowę z teatralną dumą, przesuwając dłoń ponownie, a klacz prychnęła - zgodnie, czy nie, nie on był w tej kwestii ekspertem.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wierzyła w teorię nitki. Albo włóczki, jak kto wolał. Teoria mówiła o tym, że jeśli pociągnie się za jeden koniec, nie widząc kłębka i mając wrażenie, że drugi koniec trzymany jest przez kogoś, w końcu doprowadzi cię to do fragmentu życia, którego tak długo szukałaś. Każda myśl, która podświadomie łączyła cię z końcem włóczki, każdy gest, ten sam ruch, krok, uśmiech posłany w tym samym kierunku, te same motywacje – każdy taki drobiazg zmniejszał dystans pomiędzy tobą a metą. Pomiędzy tobą a tym, za czym tak namiętnie dążyłaś.
Valerie miała w sobie gram marzycielstwa – stonowany, zakamuflowany między odcieniami jej charakteru i usposobienia, ale wciąż widoczny, wychodzący na wierzch, spozierający znad jej umysłu w chwilach takich jak ta, kiedy wszystkie teorie (miłosne lub nie), które z takim namaszczeniem opisywała w swojej głowie, nabierały sensu. Bo przecież to Ulysses był na końcu tej włóczki. On zawsze tam stał. Zdała sobie z tego sprawę w momencie, kiedy wsunął w jej dłonie nie tę książkę, o którą prosiła. Umacniała się w tym przeświadczeniu, gdy zerkała na niego, tak cudownie prostego, czytając mu jedną ze swoich ulubionych lektur; gdy spotykali się ze sobą, poznawali swoje charaktery – tak różne, a jednocześnie tak bardzo do siebie podobne. To wszystko splatało się ze sobą w cudownym tańcu. Czy on był tego świadomy tak samo mocno jak ona?
A jednak wciąż coś musiało stać im na drodze. Przed nimi wyrosła ściana, która zatrzymała włóczkę, nie pozwoliła im dotrzeć do siebie, choć byli już tak blisko, jeszcze chwila i ujęliby swoje dłonie, uśmiechając się do siebie najpiękniej jak tylko potrafili.
Ten pocałunek, jak później Valerie sądziła, rozpamiętując w tęsknocie wszystkie momenty beztroski, miał być jednym z tych gestów, które pozwalały im czuć swoje ciepło mimo przeszkody stojącej na drodze. Był tylko muśnięciem – krótkim, niespodziewanym, bo choć wyobraźnia z ukojeniem wypatrywała takich momentów, ciało nie było na nie przygotowane; był muśnięciem, które zbiło Valerie całkiem z tropu. W ten sposób na siłę próbowała ciągnąć sznurek, żeby być jeszcze bliżej. Było to możliwe tylko pozornie. Mogli tylko macać się przez ściany.
Kiedy ją puścił, instynktownie od razu sięgnęła dłonią do jego dłoni, na przekór losowi splatając z nim swoje palce. Pomruki Centaurei przestały mieć dla niej znaczenie, jej głos, który słyszała w parsknięciu, również. Teraz tylko on był epicentrum jej świata – jakby to kiedykolwiek się zmieniło.
– Chodźmy na spacer, chodźmy stąd – zróbmy cokolwiek, Lys, tylko bądźmy blisko. Zaraz znów mi znikniesz i co ja wtedy pocznę? – Czemu nie możemy o tym powiedzieć rodzicom? – wydaje ci się już, że jestem natarczywa? Jestem. I będę, Lys, póki wiem, że jesteś na końcu mojej nitki. – Czemu nie możemy przestać się ukrywać?
Znała odpowiedź na to pytanie, a mimo to niestrudzenie wciąż je zadawała. Chciała, żeby całkiem zniknęły różnice między ich światami – w barwie krwi, w wadze sakiewki z galeonami, w tradycjach rodzinnych. I chociaż najwidoczniej możliwe to było tylko w fałszywych opowieściach opisanych w książkach, dążyła do tego nie bacząc na okoliczności.
Valerie miała w sobie gram marzycielstwa – stonowany, zakamuflowany między odcieniami jej charakteru i usposobienia, ale wciąż widoczny, wychodzący na wierzch, spozierający znad jej umysłu w chwilach takich jak ta, kiedy wszystkie teorie (miłosne lub nie), które z takim namaszczeniem opisywała w swojej głowie, nabierały sensu. Bo przecież to Ulysses był na końcu tej włóczki. On zawsze tam stał. Zdała sobie z tego sprawę w momencie, kiedy wsunął w jej dłonie nie tę książkę, o którą prosiła. Umacniała się w tym przeświadczeniu, gdy zerkała na niego, tak cudownie prostego, czytając mu jedną ze swoich ulubionych lektur; gdy spotykali się ze sobą, poznawali swoje charaktery – tak różne, a jednocześnie tak bardzo do siebie podobne. To wszystko splatało się ze sobą w cudownym tańcu. Czy on był tego świadomy tak samo mocno jak ona?
A jednak wciąż coś musiało stać im na drodze. Przed nimi wyrosła ściana, która zatrzymała włóczkę, nie pozwoliła im dotrzeć do siebie, choć byli już tak blisko, jeszcze chwila i ujęliby swoje dłonie, uśmiechając się do siebie najpiękniej jak tylko potrafili.
Ten pocałunek, jak później Valerie sądziła, rozpamiętując w tęsknocie wszystkie momenty beztroski, miał być jednym z tych gestów, które pozwalały im czuć swoje ciepło mimo przeszkody stojącej na drodze. Był tylko muśnięciem – krótkim, niespodziewanym, bo choć wyobraźnia z ukojeniem wypatrywała takich momentów, ciało nie było na nie przygotowane; był muśnięciem, które zbiło Valerie całkiem z tropu. W ten sposób na siłę próbowała ciągnąć sznurek, żeby być jeszcze bliżej. Było to możliwe tylko pozornie. Mogli tylko macać się przez ściany.
Kiedy ją puścił, instynktownie od razu sięgnęła dłonią do jego dłoni, na przekór losowi splatając z nim swoje palce. Pomruki Centaurei przestały mieć dla niej znaczenie, jej głos, który słyszała w parsknięciu, również. Teraz tylko on był epicentrum jej świata – jakby to kiedykolwiek się zmieniło.
– Chodźmy na spacer, chodźmy stąd – zróbmy cokolwiek, Lys, tylko bądźmy blisko. Zaraz znów mi znikniesz i co ja wtedy pocznę? – Czemu nie możemy o tym powiedzieć rodzicom? – wydaje ci się już, że jestem natarczywa? Jestem. I będę, Lys, póki wiem, że jesteś na końcu mojej nitki. – Czemu nie możemy przestać się ukrywać?
Znała odpowiedź na to pytanie, a mimo to niestrudzenie wciąż je zadawała. Chciała, żeby całkiem zniknęły różnice między ich światami – w barwie krwi, w wadze sakiewki z galeonami, w tradycjach rodzinnych. I chociaż najwidoczniej możliwe to było tylko w fałszywych opowieściach opisanych w książkach, dążyła do tego nie bacząc na okoliczności.
Gość
Gość
Od podobnych teorii dzieliły go lata świetlne, przeznaczenie wydawało się krainą odległą, lecz mimo tego mógł stanąć na drugim końcu włóczki, jeśli tylko tego chciała. Mógł czekać tam cierpliwie - lecz szarpnęli w tym samym momencie, wprawiając sznur w osłupiające drgania, pozwalając sobie na dotarcie w tak bliskie relacje. Kraniec nici trzymał pewnie, a trzymał go po to, by nie traciła wiary. W obliczu własnego realizmu i twardego stąpania po ziemi, nie zamierzał odbierać jej zdolności do lekkich, marzycielskich wzlotów ponad powierzchnię życia. On wtedy także unosił się nieznacznie - na palcach, gotów opaść na pięty, jeśli zajdzie taka potrzeba. Bez porywania za sobą włóczki - nie chciał doprowadzić do niefortunnego przerwania więzi, do bolesnego upadku drogiej mu kobiety. W okamgnieniu przewiązała stateczny świat, doplatając się w miejsce ludzi, których nazywał rodziną. Na ozdobienie szlachetnego drzewa genealogicznego nie miała szans; przemycał ją po cichu, w cieniu. Być może powinni pozostawić to w takiej formie, trwać w tym bez udziału postronnych, we własnej, prywatnej samotności, sumiennie budowanym azylu - nie miał pewności, jak wiele nadziei kryła w sobie Valerie i jak wiele z niej wpłynęło na jego własny odbiór rzeczywistości. Zachwiał się, lecz jeszcze nie teraz - w tej części historii stał na ziemi zbyt twardo, by ulec marzycielskim wizjom, które kiedyś miały ich zgubić. Prawdopodobnie swoją postawą rezerwował trochę czasu, czekającego na odpowiednie wykorzystanie. Wypełniali go sumiennie. Zewnętrzne warstwy podzielnej powagi obracały się w proch, gdy spojrzenie, dotyk i reszta zmysłów uciekały do drobnej postaci. Nie wypierał ze świadomości otoczenia, ale chmurne spojrzenie i tak utkwiło na znajomych tęczówkach. Mógł powiedzieć jej, że również tego chce - spokoju i wspólnej radości, dzielonej z bliskimi, wyznania im prawdy. Nie musiał - wiedziała to. Mógł być tylko niewzruszonym lasem, głęboko wbitym korzeniem drzewa, dzielnie znoszącego towarzystwo nawałnicy. Pokręcił głową spokojnie - o wiele spokojniej niż gwałtowne myśli, wzburzające rozsądek.
- Nie, Val - chrypliwy, aczkolwiek pewny głos ułożył się w krótką odpowiedź. Zacisnął dłoń wokół szczupłych palców, poważnym spojrzeniem ściągając ją na ziemie, możliwie wolno, by nie roztrzaskać panny Meadowes o twardy grunt rzeczywistości. - Nie pójdziemy stąd, chcę być w twoim świecie - uzupełnił twardo, nieprzyzwyczajony do ujmowania uczuć w delikatne słowa. Chcę być, póki istnieje taka możliwość. Przerabiali to wielokrotnie, ale z zaskoczeniem odkrywał, że natarczywość nie wywoływała irytacji, ale pewien rodzaj rozżalenia, jakby pogodzenie się z realiami było o stokroć trudniejsze niż zwykle. - Bo wyprzedzamy nasze czasy, Valerie. Nasze szczęście postawi ich w niezręcznej sytuacji - wyjaśnił cicho, wzrokiem sugerując, że powinni poświęcić nieco swojej uwagi zniecierpliwionej Centaurei.
- Nie, Val - chrypliwy, aczkolwiek pewny głos ułożył się w krótką odpowiedź. Zacisnął dłoń wokół szczupłych palców, poważnym spojrzeniem ściągając ją na ziemie, możliwie wolno, by nie roztrzaskać panny Meadowes o twardy grunt rzeczywistości. - Nie pójdziemy stąd, chcę być w twoim świecie - uzupełnił twardo, nieprzyzwyczajony do ujmowania uczuć w delikatne słowa. Chcę być, póki istnieje taka możliwość. Przerabiali to wielokrotnie, ale z zaskoczeniem odkrywał, że natarczywość nie wywoływała irytacji, ale pewien rodzaj rozżalenia, jakby pogodzenie się z realiami było o stokroć trudniejsze niż zwykle. - Bo wyprzedzamy nasze czasy, Valerie. Nasze szczęście postawi ich w niezręcznej sytuacji - wyjaśnił cicho, wzrokiem sugerując, że powinni poświęcić nieco swojej uwagi zniecierpliwionej Centaurei.
kurtyna w dół
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Stadnina "Meadowes Spring", lato 1952
Szybka odpowiedź