Reszta domu
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Reszta domu
Czyli salon połączony z jadalnią i osobnym wejściem do kuchni oraz wyjściem do ogrodu. W salonie dodatkowo znajduje się prywatna biblioteczka wujka i mnóstwo kwiatów.
[bylobrzydkobedzieladnie]
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Ostatnio zmieniony przez Solene Baudelaire dnia 27.05.17 12:44, w całości zmieniany 1 raz
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Cienka zmarszczka jawiła się między brwiami mężczyzny, ilekroć tylko Solene zapewniała go, że potrafi o siebie zadbać. Nie wierzył w ani jedno słowo, które padało wówczas z ust blondynki - barwiona fioletem skóra wokół oczu zdradzała prawdę o swej właścicielce równie dobrze, co nagła chęć zmiany tematu.
- Powinnaś zacząć o siebie dbać - skwitował krótko, sięgając po jedną z filiżanek. Herbata już dawno wypełniała naczynie swym aromatem, a każda minuta zwłoki zwiększała szanse na cierpkość, rozlewającą się wzdłuż języka. Nie zamierzał już dłużej matkować kobiecie - podobnie jak jego kuzyn, Solene wolała udawać, niż zdobyć się na odrobinę szczerości. Zatem proszę bardzo, udawajmy. Zobaczymy, jak daleko zaprowadzi nas kłamstwo wobec samych siebie.
Cisza, jaka zapadła wraz z ostatnimi słowami arystokraty, zmącona została przez ciche pomrukiwanie, jakie wydawała z siebie zaspana własność Francuzki.
- Nie miałem jeszcze tej przyjemności - odparł nieco chłodna, ściągając brwi na widok przeciągającego się kota. To wcale nie tak, że się ich bał - po prostu im nie ufał. Koty wydawały mu się dzikie i nieułożone; w jednej chwili podchodziły pod dłoń, by w drugiej wbić w nią swe ostre pazury. - Nie boję - odparł dość szybko, przenosząc spojrzenie jasnych tęczówek na swą rozmówczynie - Po prostu wolę psy - dodał po chwili, ponownie zerkając w kierunku niedużej kotki. Opowieść o tym, jak koci pomiot trafił w ręce półwili niezbyt go interesowała. Był zbyt skupiony na ruchu, wykonanym przez swą przyjaciółkę, a który za chwilę mógł przypłacić własną krwią, o ile tylko czworonóg zdecyduje o swym znudzeniu. Nie chcąc ryzykować więc bardziej, niż już to robił, powoli i delikatnie wysunął swą dłoń spod dłoni Solene, cofając ją na bezpieczną odległość - choć sam wciąż znajdował się w kocim zasięgu.
- Nie powinniśmy dobrać materiału na garnitur? - spytał niepewnie, łapiąc się pierwszej lepszej myśli, jaka wpadła mu do głowy, a która uwolniłaby go od dzielenia kanapy z tą małą bestią - i wbrew pozorom, tym razem nie chodziło mu o pannę Baudelaire.
- Powinnaś zacząć o siebie dbać - skwitował krótko, sięgając po jedną z filiżanek. Herbata już dawno wypełniała naczynie swym aromatem, a każda minuta zwłoki zwiększała szanse na cierpkość, rozlewającą się wzdłuż języka. Nie zamierzał już dłużej matkować kobiecie - podobnie jak jego kuzyn, Solene wolała udawać, niż zdobyć się na odrobinę szczerości. Zatem proszę bardzo, udawajmy. Zobaczymy, jak daleko zaprowadzi nas kłamstwo wobec samych siebie.
Cisza, jaka zapadła wraz z ostatnimi słowami arystokraty, zmącona została przez ciche pomrukiwanie, jakie wydawała z siebie zaspana własność Francuzki.
- Nie miałem jeszcze tej przyjemności - odparł nieco chłodna, ściągając brwi na widok przeciągającego się kota. To wcale nie tak, że się ich bał - po prostu im nie ufał. Koty wydawały mu się dzikie i nieułożone; w jednej chwili podchodziły pod dłoń, by w drugiej wbić w nią swe ostre pazury. - Nie boję - odparł dość szybko, przenosząc spojrzenie jasnych tęczówek na swą rozmówczynie - Po prostu wolę psy - dodał po chwili, ponownie zerkając w kierunku niedużej kotki. Opowieść o tym, jak koci pomiot trafił w ręce półwili niezbyt go interesowała. Był zbyt skupiony na ruchu, wykonanym przez swą przyjaciółkę, a który za chwilę mógł przypłacić własną krwią, o ile tylko czworonóg zdecyduje o swym znudzeniu. Nie chcąc ryzykować więc bardziej, niż już to robił, powoli i delikatnie wysunął swą dłoń spod dłoni Solene, cofając ją na bezpieczną odległość - choć sam wciąż znajdował się w kocim zasięgu.
- Nie powinniśmy dobrać materiału na garnitur? - spytał niepewnie, łapiąc się pierwszej lepszej myśli, jaka wpadła mu do głowy, a która uwolniłaby go od dzielenia kanapy z tą małą bestią - i wbrew pozorom, tym razem nie chodziło mu o pannę Baudelaire.
People hope to touch the sky,
I dream of kissing it.
I dream of kissing it.
Ayden Macmillan
Zawód : Młodszy trener Zjednoczonych z Puddlemere
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
There's always a glimmer in those who have been through the dark.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przewróciła oczami, wzdychając głęboko w duchu; dbała o siebie, wbrew pozorom, a to, że dzisiaj wyglądała nieco gorzej niż zwykle jeszcze o niczym nie świadczyło. Wiedziała jednak, że nie ma po co ciągnąć tego tematu, przekonywać Aydena do swoich racji, gdy był – jak zwykle – mądrzejszy i nie wierzył w jej solenne zapewnienia. Nie odpowiedziała więc nic, gdy zainteresowała się reakcją Macmillana na małego kotka, siedzącego na jej rękach.
Chociaż nigdy nie poruszyli tego tematu, zauważyła, że jej towarzysz stał się dziwnie spięty i oschły, jakby co najmniej ten mały kotek zaraz miał mu się rzucić do tętnicy i ją przegryźć, a kiedy cofnął rękę, uniosła zdziwiona brwi. Potem chwyciła ostrożnie kota i uniosła do góry, cmokając go prosto w środek czoła.
– Nie martw się, przynajmniej ja cię lubię. Nie to, co ten pan. On się po prostu nie zna. – Obrzuciła Aydena spojrzeniem spode łba, choć jedynie żartobliwie. – A ja wolę koty, i co teraz? Chyba musimy stoczyć bój i sprawdzić, które zwierzę jest lepsze. – Koty wcale nie były fałszywe, może ciut nieprzewidywalne, jednak ceniła ich niezależność i stąpanie własnymi ścieżkami; nieufność wobec ludzi i przeczuwanie ich intencji; za dostojność i słodkie leniuchowanie całymi dniami. Poniekąd się z nimi utożsamiała, nieszczególnie lubiąc psy, które poza słodkością również bywały fałszywe lub zbyt ufne, czasami po prostu głupio-mądre. Ostatecznie temat odpuściła, wiedząc, że prędzej czy później do niego wrócą, puszczając kota na łapy i wracając do pracy.
– Nie musimy, wszystko zrobiłam za ciebie. – Pokusiła się o wyzwanie swojego małego przewinienia, jednak nie uznawała tego za coś złego; ot, wyręczyła go, dopasowując garnitur do swojej sukienki i wizji tego, jak powinni się razem prezentować. Wiedziała, że darzył ją zaufaniem, w związku z czym nie musiał być przecież obecny przy szyciu i końcowych poprawkach; znała go niemal na pamięć, by wiedzieć jaki krój i materiał preferował, a także wiedziała jak dopasować wymiary, żeby kreacja była idealna. Chcąc wynagrodzić mu spotkanie z krwiożerczą kocią bestią, wyjęła z próbnika kawałek materiału.
– Chyba nie muszę pytać, czy ci się podoba? – Uśmiechnęła się z niezwykłą pewnością siebie, oczekując werdyktu i ewentualnych zastrzeżeń. Gdyby jakieś były.
zt
Chociaż nigdy nie poruszyli tego tematu, zauważyła, że jej towarzysz stał się dziwnie spięty i oschły, jakby co najmniej ten mały kotek zaraz miał mu się rzucić do tętnicy i ją przegryźć, a kiedy cofnął rękę, uniosła zdziwiona brwi. Potem chwyciła ostrożnie kota i uniosła do góry, cmokając go prosto w środek czoła.
– Nie martw się, przynajmniej ja cię lubię. Nie to, co ten pan. On się po prostu nie zna. – Obrzuciła Aydena spojrzeniem spode łba, choć jedynie żartobliwie. – A ja wolę koty, i co teraz? Chyba musimy stoczyć bój i sprawdzić, które zwierzę jest lepsze. – Koty wcale nie były fałszywe, może ciut nieprzewidywalne, jednak ceniła ich niezależność i stąpanie własnymi ścieżkami; nieufność wobec ludzi i przeczuwanie ich intencji; za dostojność i słodkie leniuchowanie całymi dniami. Poniekąd się z nimi utożsamiała, nieszczególnie lubiąc psy, które poza słodkością również bywały fałszywe lub zbyt ufne, czasami po prostu głupio-mądre. Ostatecznie temat odpuściła, wiedząc, że prędzej czy później do niego wrócą, puszczając kota na łapy i wracając do pracy.
– Nie musimy, wszystko zrobiłam za ciebie. – Pokusiła się o wyzwanie swojego małego przewinienia, jednak nie uznawała tego za coś złego; ot, wyręczyła go, dopasowując garnitur do swojej sukienki i wizji tego, jak powinni się razem prezentować. Wiedziała, że darzył ją zaufaniem, w związku z czym nie musiał być przecież obecny przy szyciu i końcowych poprawkach; znała go niemal na pamięć, by wiedzieć jaki krój i materiał preferował, a także wiedziała jak dopasować wymiary, żeby kreacja była idealna. Chcąc wynagrodzić mu spotkanie z krwiożerczą kocią bestią, wyjęła z próbnika kawałek materiału.
– Chyba nie muszę pytać, czy ci się podoba? – Uśmiechnęła się z niezwykłą pewnością siebie, oczekując werdyktu i ewentualnych zastrzeżeń. Gdyby jakieś były.
zt
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie odpisała na ostatni list Ramseya, uznając, że milczenie było wystarczającą zgodą i potwierdzeniem planowanego terminu spotkania. Spotkania, którego poniekąd nie mogła sobie wyobrazić, bo z jednej strony mieli zjeść wspólną kolację, jak dawniej, z drugiej zaś – podjąć próbę nauczenia jej przedmiotu skrzętnie unikanego w czasach szkolnych a który teraz okazywał się być niezbędnym przy próbach utworzenia nowych szat o magicznych właściwościach. W całym wachlarzu rodzących się od kilku dni obaw, nie bała się jednak jego obecności, mimo faktu, że ostatnie spotkanie znowu zdawało się wymknąć spod kontroli, a obawiała się raczej tego, że szybko straci zainteresowanie numerologią i podda swój pomysł w wątpliwość, szukając absurdalnych wymówek, jak na przykład brak popytu na magiczne szaty i przez to potwierdzi jego ostatnie słowa; że się zmieniła, że nie była taka sama, stając się teraz bardziej niezdecydowana, miałka, bez wyrazistego, pewnego siebie charakteru, który niegdyś jedynie podbijał jej piękny wygląd i sprawiał, że rzeczywiście była unikatowa.
Najmniej problematyczna w tym wszystkim okazywała się być kolacja, która stanowiła poniekąd wynagrodzenie za jego cenny czas i cierpliwość. Bo chociaż nie potrafiła gotować a jedynym co potrafiła zrobić bez wyrządzania szkód była herbata i kawa, tak z pomocą ciotki, ku swojemu zdziwieniu i w ogromnym poświęceniu, pomogła przy dzisiejszym posiłku. Mimo braku potencjalnych szkód, wiedziała, że gotowanie nie było dla niej; potrafiła dostrzec pewne analogie pomiędzy tym zajęciem a jej pracą, jednak większą radość sprawiała jej praca nad materiałami i przychodzenie na gotowy posiłek: był to jeden z nawyków wyrobionych w niej od dziecka i w tej materii raczej nic się nie miało zmienić. Wiedziała jednak, że dzięki takiej współpracy mogła śmiało przyznać, że faktycznie przyczyniła się do powstania części kolacji a przede wszystkim, że nie było szans, by go otruła swoim brakiem wyczucia kulinarnego.
Przyczyny nagłego zainteresowania kuchnią oczywiście nie zdradziła; nie do końca, tłumacząc jedynie, że czeka na ważnego gościa, od którego poniekąd zależała jej kariera – i tu właściwie wcale nie kłamała, wszak zależało jej na tej wiedzy, która użyta w zły sposób mogła doprowadzić do katastrofy – i cieszyła się, że ciotka nie kontynuowała tematu, wracając do szykowania się do wyjścia. Wolała nie zdradzać jej personaliów swojego gościa przez wzgląd na przeszłość; po prostu. Kiedy wszystko było gotowe, z kolei wujostwo opuściło dom, nie czekała wcale długo na pojawienie się Ramseya. Otworzyła mu drzwi, nim jednak przepuściła go do środka, oparła się bokiem o drewnianą framugę.
– To chyba pierwszy raz, gdy wchodzisz tym wejściem a nie opłotkami, niesamowite – uśmiechnęła się kącikiem ust, nie racząc go jednak swoim spojrzeniem na dłużej. Wróciła do środka, spoglądając kontrolnie na wylegujące się na kanapie koty a kiedy tylko Mulciber przystanął w pobliżu, obok?, zachęcającym gestem dłoni wskazała na stół. – Zgodnie z życzeniem, monsieur, powinieneś być zadowolony – taką przynajmniej miała nadzieję.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Kocie łby przez noc nie zdążą się nagrzać, beton nie zdąży całkowicie wyschnąć, a skroplona pod stropami dachów wilgoć zniknąć. Temperatura powietrza w dzień była zbyt niska, w nocy dziwnie rosła. Anomalie wciąż manewrowały pogodą, choćby się starali na nią wpłynąć — póki nie wypełnili swojego zadania, niewielki mieli na nią wpływ. Wieczorne powietrze przywodziło na myśl ciepłe lato; jemu kojarzyło się z morską bryzą, zapachem wilgotnego piachu, bzu i dymu z dopalających się ognisk. Przyjemnie wypełniało płuca, zachęcało do rozpięcia szaty pod szyją, narzucenia na szerokie ramiona lżejszej peleryny. Mimo dobrej aury, wysokiej temperatury, dziś, jak zwykle, nie ciemny grafit, nie granat, a smolista czerń wiodła prym, spychając wszystkie inne barwy na bok. Światło w oknach się świeciło. Dochodząc do drzwi wolnym, niespiesznym krokiem dopalał papierosa. Tuż pod drzwiami, gdy zapukał, pociągał go ostatnie dwa razy, głęboko, aby za moment wyrzucić niedopałek na próg i przydeptać go butem, w chwili, w której otwierała mu drzwi. Wzniósł ku niej wzrok od razu, naturalnie podążając spojrzeniem aż od kostek, po czubek jej głowy, bez przeczucia, że zgani go spojrzeniem — nigdy tego nie robiła; nie ona. Lubiła, kiedy się przyglądał, kiedy śledził ją wzrokiem uważnie; dostrzegał detale, pominięte przez innych. Zatrzymał się na wysokości jej oczu — dużych, błyszczących, delikatnie podkreślonych firaną gęstych rzęs. Jej poza nie była leniwa, a tym bardziej pełna skruchy i pokory. Nie powiedział jeszcze słowa, a już rozpoczęła swój spektakl, w którym niewątpliwie grała główną rolę — i poza nią, blask świateł nie kierował się na nikogo. Jakby była jedyną i niepowtarzalną, największą gwiazdą tego teatru. Wypuścił powietrze z płuc, zmieszane z papierosowym dymem po chwili, z opóźnieniem spowodowanym krótkotrwałym wstrzymaniem oddechu. Nie z podziwu, nie dla czegoś — emocji, chwili. Wstrzymany w progu milczał, czekając, aż zaprosi go do środka. Miała rację, rzadko odwiedzał ją w ten sposób, rzadko pukał do tych drzwi. Ale zamiast się uśmiechnąć w odpowiedzi i uraczyć ją kilkoma miłymi słowami, wyciągnął ku niej ręce z zielonkawą butelką wina pozbawioną markowej kartki. Było białe; wytrawne.
W milczeniu niepasującym do wzorowego gościa, a raczej kogoś kto został ściągnięty sposobem — choć to był jego własny pomysł — wszedł do środka, bardzo cicho i delikatnie zamykając za sobą drewniane drzwi. Opływająca jego sylwetkę peleryna szybko znalazła swoje miejsce na jednym z wieszaków, a w dłoni — jak przystało na przykładnego nauczyciela — spoczywała gruba i bardzo stara księga, której karty, choć mocno sklejone ze sobą wyglądały nie tylko na wiekowe, ale i bardzo zużyte. Ruszył za nią od razu, chociaż znał rozkład tego mieszkania na pamięć; pamiętał je równie dobrze, co swoje własne i po ciemku gotów był trafić do drzwi. Tym razem wewnątrz było jednak jasno. Koty nie zwróciły jego uwagi, zatrzymał wzrok na stole — przygotowanym, schludnym, ładnie zastawionym. Ostatni raz zasiadał przy podobnym u Lovegooda, podczas poweselnego przyjęcia. Nie tyle zerknął, co spojrzał na nią znacząco.
— Więc potraktowałaś to bardzo poważnie — podjął, jakby w kontynuacji do wymienianej między nimi korespondencji. Nie ukrywał, że był zadowolony, choć nie znaczyło to nic więcej. Zwrócił uwagę na to, że przychyliła się do jego propozycji i postarała się. Tego nie mógł jej odmówić. — Mam coś dla ciebie — nie wino, które tak lubiła, a które z pewnością za chwilę razem wypiją i nie kwiaty, bowiem nawet w najbardziej szarmanckiej roli, jaką odgrywał ich nie dawał. Wyciągnął przed siebie opasły tom i położył go na stole, po swojej prawej stronie. Palcami popieścił lekko okładkę i zajął miejsce, nie snując się bez celu po mieszkaniu, póki nie zaprosiła go do stołu. — Co dziś serwujesz, mademoiselle? — Oparł się wygodnie, sceptycznie uniósł brew, wchodząc w wykreowaną przez nią konwencję.
W milczeniu niepasującym do wzorowego gościa, a raczej kogoś kto został ściągnięty sposobem — choć to był jego własny pomysł — wszedł do środka, bardzo cicho i delikatnie zamykając za sobą drewniane drzwi. Opływająca jego sylwetkę peleryna szybko znalazła swoje miejsce na jednym z wieszaków, a w dłoni — jak przystało na przykładnego nauczyciela — spoczywała gruba i bardzo stara księga, której karty, choć mocno sklejone ze sobą wyglądały nie tylko na wiekowe, ale i bardzo zużyte. Ruszył za nią od razu, chociaż znał rozkład tego mieszkania na pamięć; pamiętał je równie dobrze, co swoje własne i po ciemku gotów był trafić do drzwi. Tym razem wewnątrz było jednak jasno. Koty nie zwróciły jego uwagi, zatrzymał wzrok na stole — przygotowanym, schludnym, ładnie zastawionym. Ostatni raz zasiadał przy podobnym u Lovegooda, podczas poweselnego przyjęcia. Nie tyle zerknął, co spojrzał na nią znacząco.
— Więc potraktowałaś to bardzo poważnie — podjął, jakby w kontynuacji do wymienianej między nimi korespondencji. Nie ukrywał, że był zadowolony, choć nie znaczyło to nic więcej. Zwrócił uwagę na to, że przychyliła się do jego propozycji i postarała się. Tego nie mógł jej odmówić. — Mam coś dla ciebie — nie wino, które tak lubiła, a które z pewnością za chwilę razem wypiją i nie kwiaty, bowiem nawet w najbardziej szarmanckiej roli, jaką odgrywał ich nie dawał. Wyciągnął przed siebie opasły tom i położył go na stole, po swojej prawej stronie. Palcami popieścił lekko okładkę i zajął miejsce, nie snując się bez celu po mieszkaniu, póki nie zaprosiła go do stołu. — Co dziś serwujesz, mademoiselle? — Oparł się wygodnie, sceptycznie uniósł brew, wchodząc w wykreowaną przez nią konwencję.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Uniosła brew w niemej odpowiedzi, wyraźnie zaskoczona i jednocześnie zaciekawiona: nigdy bowiem niczego jej nie podarował, z pewnością niczego namacalnego, więc zaczynała zauważać, że dzisiejsza kolacja faktycznie stanowiła przełom w ich znajomości. Gdy próbowała sięgnąć pamięcią do czasu, kiedy się spotykali, nie potrafiła odnaleźć dnia podobnego do tego; nigdy nie zaprosiła go na kolację, w której przygotowaniu brała rzeczywiście udział; nigdy nie prosiła go o pomoc w nauce, z pewnością nie dziedziny, której podstawy ledwo pamiętała ze szkoły a która okazywała się teraz niezbędna do odkrycia nowych rejonów magicznych szat. Uśmiechając się, wysunęła rękę i musnąwszy opuszkami palców dłoń Mulcibera, odebrała od niego prezent.
– Więc ty również potraktowałeś mnie na poważnie – uniosła wzrok znad okładki, jasnymi tęczówkami odszukując jego spojrzenie – to dobrze, to nie był żaden pretekst, żeby cię tu ściągnąć – dodała z zaskakującą powagą, ale nie żartowała; o ile dawniej potraktowałaby to spotkanie tylko i wyłącznie towarzysko, dla przyjemności i zaspokojenia hedonistycznych pobudek, tak teraz starała się odrzucić jak najwięcej rozpraszających ją rzeczy; choć jedna z nich, całkiem żywa i postawna, znajdowała się w pobliżu, potrafiła – prawdopodobnie – i w tym przypadku oddzielić prywatne pobudki od pracy. Jednak kwestia wyjawienia mu tych nagłych naukowych zachcianek nie była tak paląca, jak chęć pochwalenia się tym, co znajdowało się na stole. A w szczególności deserem, który smakował równie dobrze, co wyglądał, namawiając z daleka do skosztowania. Nie miała żadnych wątpliwości: z rąk starszej kobiety zawsze wychodziły najlepsze i najsmaczniejsze potrawy, lecz o tym drobnym oszustwie wcale nie musiał wiedzieć. W końcu wywiązała się z danej obietnicy.
– Gratin dauphinois, zapiekanka o francuskim rodowodzie – z gracją wskazała na przykryte naczynie – nieco oszukana – bo z dodatkiem mięsa – ale w smaku zbliżona do tego, co jadałam w domu – cieszyła się, że ciotka od czasu do czasu próbowała przenosić nawet minimalne elementy ich rodzinnego kraju tutaj, na Lavender Hill, i za to właściwie uwielbiała ją najmocniej. W ostatnim czasie tęskniła za Francją coraz bardziej, jednak myśl, że wyjazd zaowocowałby zaprzepaszczeniem wszystkiego, czego się tutaj sama dorobiła i tym samym pokazaniem rodzicom, że się poddała, była nieznośna.
– A na deser – dodała – tarte au citron – i skryła nieco złośliwy uśmiech za kaskadą blond włosów opadających swobodnie na szczupłe ramiona. Oczywiście miała świadomość, że jej gość miał słabość do cytryn i prosząc o przygotowanie tego francuskiego przysmaku zadziałała celowo, ale wiedziała, że przynajmniej wtedy jego humor nie zmieni się w ułamku sekundy i nie poskutkuje wymierzeniem jej kolejnego zaklęcia prosto w brzuch.
– Wino wprawdzie nauce nie sprzyja, ale jest odpowiednim dodatkiem do tego posiłku – odłożywszy podarowaną księgę w bezpieczne miejsce, zajęła się dalszym pełnieniem obowiązków nieperfekcyjnej pani domu; bez większych przeszkód napełniła oba talerze i kieliszki a potem usiadła naprzeciwko.
– Więc ty również potraktowałeś mnie na poważnie – uniosła wzrok znad okładki, jasnymi tęczówkami odszukując jego spojrzenie – to dobrze, to nie był żaden pretekst, żeby cię tu ściągnąć – dodała z zaskakującą powagą, ale nie żartowała; o ile dawniej potraktowałaby to spotkanie tylko i wyłącznie towarzysko, dla przyjemności i zaspokojenia hedonistycznych pobudek, tak teraz starała się odrzucić jak najwięcej rozpraszających ją rzeczy; choć jedna z nich, całkiem żywa i postawna, znajdowała się w pobliżu, potrafiła – prawdopodobnie – i w tym przypadku oddzielić prywatne pobudki od pracy. Jednak kwestia wyjawienia mu tych nagłych naukowych zachcianek nie była tak paląca, jak chęć pochwalenia się tym, co znajdowało się na stole. A w szczególności deserem, który smakował równie dobrze, co wyglądał, namawiając z daleka do skosztowania. Nie miała żadnych wątpliwości: z rąk starszej kobiety zawsze wychodziły najlepsze i najsmaczniejsze potrawy, lecz o tym drobnym oszustwie wcale nie musiał wiedzieć. W końcu wywiązała się z danej obietnicy.
– Gratin dauphinois, zapiekanka o francuskim rodowodzie – z gracją wskazała na przykryte naczynie – nieco oszukana – bo z dodatkiem mięsa – ale w smaku zbliżona do tego, co jadałam w domu – cieszyła się, że ciotka od czasu do czasu próbowała przenosić nawet minimalne elementy ich rodzinnego kraju tutaj, na Lavender Hill, i za to właściwie uwielbiała ją najmocniej. W ostatnim czasie tęskniła za Francją coraz bardziej, jednak myśl, że wyjazd zaowocowałby zaprzepaszczeniem wszystkiego, czego się tutaj sama dorobiła i tym samym pokazaniem rodzicom, że się poddała, była nieznośna.
– A na deser – dodała – tarte au citron – i skryła nieco złośliwy uśmiech za kaskadą blond włosów opadających swobodnie na szczupłe ramiona. Oczywiście miała świadomość, że jej gość miał słabość do cytryn i prosząc o przygotowanie tego francuskiego przysmaku zadziałała celowo, ale wiedziała, że przynajmniej wtedy jego humor nie zmieni się w ułamku sekundy i nie poskutkuje wymierzeniem jej kolejnego zaklęcia prosto w brzuch.
– Wino wprawdzie nauce nie sprzyja, ale jest odpowiednim dodatkiem do tego posiłku – odłożywszy podarowaną księgę w bezpieczne miejsce, zajęła się dalszym pełnieniem obowiązków nieperfekcyjnej pani domu; bez większych przeszkód napełniła oba talerze i kieliszki a potem usiadła naprzeciwko.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie uplasował Nowej teorii numerologii w kategorii podarku; prezentu który mężczyzna ofiaruje kobiecie, chcąc sprawić jej przyjemność lub coś w ten sposób osiągnąć, więc jej uniesienie brwi odebrał, jako zaciekawienie treścią opasłego tomu, który ze sobą przyniósł, i który zamierzał jej zostawić do wielokrotnego powtórzenia, nim rzeczywiście zabierze się do pracy. Może wiedza i nauka ekscytowały ją tak samo jak jego? Istota magii nie była łatwą dziedziną, magia liczb była wielu czarodziejom bardziej obca niż jemu ciepło rodzinnego domu. Ale jeśli Solene naprawdę widziała w tym cel i pragnęła wykorzystać to na swój własny użytek, wierzył, że prędzej bądź później opanuje niezbędne podstawy. To, co pozwoli jej zrozumieć mechanizm działania, bo z pewnością nie stworzy magicznych przedmiotów przez pstryknięcie palcami. Jej palce musnęły jego dłoń; oderwał więc od niej spojrzenie, kierując je w tę stronę bez słowa.
— Nie ma nic poważniejszego niż numerologia — odparł jej kpiąco, choć w jego słowach gościło wiele prawdy. Nauka zawsze była poważna. Potrzebowa towarzystwa wyobraźni i jasnego umysłu, ale z pewnością nie mogła być zabawą. — Miałaś cokolwiek wspólnego z nią w Beauxbatons?— Spojrzał na nią niepewnie, wysoko unosząc brwi, a w jego szarych oczach błysnęła płonna nadzieja. Chciałby, by tak było, ale jej alabastrowa cera, prosty, zgrabny nos, iskrzące oczy i ponętne usta podświadomie wskazywały, że z nauką nie miała zbyt wiele wspólnego; z pewnością inne dziedziny pochłaniały ją bardziej. Taniec — wiedział przecież, że w przeciwieństwie do niego radziła sobie z tym tematem; muzyka, malarstwo. Nie raz miał okazję oglądać jej prace. Jej delikatne dłonie były stworzone do pieszczenia chropowatego płótna, pergaminu, miękkiego pióra. I ludzkiej skóry.
— Skąd wątpliwość, że wziąłbym to za pretekst?— spytał, zadzierając wyżej brodę. Patrząc na nią pewnie, wyzywająco. — Nigdy bym nie pomyślał przecież, że możesz potrzebować ode mnie czegoś poza drogocenną wiedzą — Odpowiedział lekko i gładko, a lewy kącik ust uniósł się krnąbrnie, kiedy spoglądał na pięknie zastawiony stół. Odsunął kieliszki na bok, by przesunąć księgę po stole i otworzyć ją na jednej z pierwszych stron; pominął przedmowę autora. Zapach cytrusów, który unosił się przed nim wprawiał go w dobry, błogi nastrój. I było mu zaskakująco przyjemnie.
Wodził spojrzeniem za tym, co wskazywała po kolei, uważnie słuchając francuskich nazw, które rozumiał tylko po części. Udawał jednak, że określenie głównego dania było mu doskonale znane — on przecież wiedział i znał wszystko, trudno go było zaskoczyć — pokiwał więc głową z uznaniem eksperta.
– Myślę, że ten jeden raz nie będzie mi przeszkadzało oszustwo — dodał; jego wzrok mimowolnie podążył w stronę tarty.— O ile nie zamierzasz mnie otruć w ten sposób.— Gdyby próbowała — nie zorientowałby się, że jednym ze składników jest sprawnie przyrządzona trucizna. — Możemy zacząć od deseru?— spytał, sięgając po wino, które już znalazło się w jego kieliszku. Upił łyk, lecz nieduży. Lubił wytrawne, choć preferował czerwone,, mocne w smaku, cierpkie o intensywnym aromacie winogron, tak jak zamiast kawy wolał herbatę, gorzką, mocną i gorącą. To, które przyniósł było dobre. Giovanna byłaby z niego dumna, nieskromnie uznał, że ma doskonały gust. — Podobno wino sprzyja wszystkiemu, co dobre i piękne — wspomniał czyjeś słowa mimochodem. Przyglądał jej się, kiedy napełniała jego talerz, pochylając się w jego stronę. Wciąż trzymał w dłoni kielich wina. Ładnie wyglądała. Ładnie pachniała. Choć zapiekanka też dość aromatycznie. — Co potrzebujesz wiedzieć o numerologii? — spytał konkretniej, dokładając szkło na stół, by chwycić widelec.
— Nie ma nic poważniejszego niż numerologia — odparł jej kpiąco, choć w jego słowach gościło wiele prawdy. Nauka zawsze była poważna. Potrzebowa towarzystwa wyobraźni i jasnego umysłu, ale z pewnością nie mogła być zabawą. — Miałaś cokolwiek wspólnego z nią w Beauxbatons?— Spojrzał na nią niepewnie, wysoko unosząc brwi, a w jego szarych oczach błysnęła płonna nadzieja. Chciałby, by tak było, ale jej alabastrowa cera, prosty, zgrabny nos, iskrzące oczy i ponętne usta podświadomie wskazywały, że z nauką nie miała zbyt wiele wspólnego; z pewnością inne dziedziny pochłaniały ją bardziej. Taniec — wiedział przecież, że w przeciwieństwie do niego radziła sobie z tym tematem; muzyka, malarstwo. Nie raz miał okazję oglądać jej prace. Jej delikatne dłonie były stworzone do pieszczenia chropowatego płótna, pergaminu, miękkiego pióra. I ludzkiej skóry.
— Skąd wątpliwość, że wziąłbym to za pretekst?— spytał, zadzierając wyżej brodę. Patrząc na nią pewnie, wyzywająco. — Nigdy bym nie pomyślał przecież, że możesz potrzebować ode mnie czegoś poza drogocenną wiedzą — Odpowiedział lekko i gładko, a lewy kącik ust uniósł się krnąbrnie, kiedy spoglądał na pięknie zastawiony stół. Odsunął kieliszki na bok, by przesunąć księgę po stole i otworzyć ją na jednej z pierwszych stron; pominął przedmowę autora. Zapach cytrusów, który unosił się przed nim wprawiał go w dobry, błogi nastrój. I było mu zaskakująco przyjemnie.
Wodził spojrzeniem za tym, co wskazywała po kolei, uważnie słuchając francuskich nazw, które rozumiał tylko po części. Udawał jednak, że określenie głównego dania było mu doskonale znane — on przecież wiedział i znał wszystko, trudno go było zaskoczyć — pokiwał więc głową z uznaniem eksperta.
– Myślę, że ten jeden raz nie będzie mi przeszkadzało oszustwo — dodał; jego wzrok mimowolnie podążył w stronę tarty.— O ile nie zamierzasz mnie otruć w ten sposób.— Gdyby próbowała — nie zorientowałby się, że jednym ze składników jest sprawnie przyrządzona trucizna. — Możemy zacząć od deseru?— spytał, sięgając po wino, które już znalazło się w jego kieliszku. Upił łyk, lecz nieduży. Lubił wytrawne, choć preferował czerwone,, mocne w smaku, cierpkie o intensywnym aromacie winogron, tak jak zamiast kawy wolał herbatę, gorzką, mocną i gorącą. To, które przyniósł było dobre. Giovanna byłaby z niego dumna, nieskromnie uznał, że ma doskonały gust. — Podobno wino sprzyja wszystkiemu, co dobre i piękne — wspomniał czyjeś słowa mimochodem. Przyglądał jej się, kiedy napełniała jego talerz, pochylając się w jego stronę. Wciąż trzymał w dłoni kielich wina. Ładnie wyglądała. Ładnie pachniała. Choć zapiekanka też dość aromatycznie. — Co potrzebujesz wiedzieć o numerologii? — spytał konkretniej, dokładając szkło na stół, by chwycić widelec.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Wbrew pozorom nauka w Beauxbatons nie ograniczała się jedynie do dziedzin sztuki, chociaż niezaprzeczalnie kładła na nie duży nacisk spod swoich skrzydeł wypuszczając wielu uzdolnionych artystów. Uczono ich jednak wszystkiego, co potrzebne, a czy dany uczeń przyswajał ów wiedzę i zamierzał ją wykorzystać w przyszłości zależało tylko od niego. Ona zaliczała się raczej do grupy, która za sensowne – poza tańcem i rysunkiem – uważała jedynie zajęcia z zaklęć i obrony, lecz o tym Mulciber wiedzieć nie musiał. Jak i o tym, że czasami żałowała swojej ignorancji, którą wykazywała się w młodości.
– Miałam – odparła więc krótko, z lekkim przekąsem, wyłapując tańczącą między wersami nutę zawahania – ale uznajmy, że zaczynam od zera – dodała po chwili, rzucając mu wyzywające spojrzenie. Naturalnie, rzuciła mu rękawice i chciała sprawdzić czy ją podniesie; czy się nie zniechęci a wręcz przeciwnie, nauka od podstaw nie sprawi mu problemu. W końcu nie znała go od tej strony, nigdy nawet nie próbowała rozmawiać o rzeczach, których uczyła się przez wiele lat w szkole a jednocześnie nie chciała wyjść przed nim na głupią; miała więc nadzieję, że podobna sytuacja nie będzie miała miejsca i obawa, jakoby ich współpraca nie wyszła tak, jak należy, była bezpodstawna.
Przystała na jego prośbę, nie dziwiąc się, że to tarta przykuła jego wzrok i węch, skoro celowo postawiła na cytrusy. Znała słabość Ramsey'a do tych owoców, pamiętając dokładnie jak podczas pierwszego spotkania zarzuciła mu – poza rękoma na szyję – że smakuje jak cytrynowe landrynki. Umiejętność obserwacji i łączenia faktów sprawiła później, że częściej zwracała uwagę na to w jakich okolicznościach raczył się tymi cukierkami i jak się po nich zachowywał; wnioski były proste, a sama blondynka wątpiła, że doszukiwał się w jej działaniu celowego ruchu.
– Na razie jesteś mi potrzebny – powiedziała szybciej, niż przemyślała swoje słowa, jednak – podobnie jak on – udawała, że było to zamierzone. Upewniając się, że wszystko znajdowało się na swoim miejscu, skosztowała wina i spróbowała skupić się na głównym temacie tego spotkania.
– Wszystko – przesunęła opuszkiem palca po rancie kieliszka – chciałam poszerzyć swój asortyment o magiczne szaty i dodatki, zważywszy na to, co dzieje się teraz w Anglii, uważam, że to dobry pomysł – wyjaśniła spokojnie, unosząc wzrok znad talerza; była ciekawa jego reakcji – gdyby się okazało, że mam rację, to jestem w stanie rozważyć czy nie uczynić cię moim wspólnikiem – nie miała z tym problemu; poświęcał jej czas, wiedzę i energię, a w myśleniu Francuzki czas to pieniądz. Zresztą, chciała być wobec niego w porządku: każdy potencjalny pomocnik mógł liczyć na sprawiedliwie wynagrodzenie, niezależnie od stanu, krwi i osobistych relacji.
– Miałam – odparła więc krótko, z lekkim przekąsem, wyłapując tańczącą między wersami nutę zawahania – ale uznajmy, że zaczynam od zera – dodała po chwili, rzucając mu wyzywające spojrzenie. Naturalnie, rzuciła mu rękawice i chciała sprawdzić czy ją podniesie; czy się nie zniechęci a wręcz przeciwnie, nauka od podstaw nie sprawi mu problemu. W końcu nie znała go od tej strony, nigdy nawet nie próbowała rozmawiać o rzeczach, których uczyła się przez wiele lat w szkole a jednocześnie nie chciała wyjść przed nim na głupią; miała więc nadzieję, że podobna sytuacja nie będzie miała miejsca i obawa, jakoby ich współpraca nie wyszła tak, jak należy, była bezpodstawna.
Przystała na jego prośbę, nie dziwiąc się, że to tarta przykuła jego wzrok i węch, skoro celowo postawiła na cytrusy. Znała słabość Ramsey'a do tych owoców, pamiętając dokładnie jak podczas pierwszego spotkania zarzuciła mu – poza rękoma na szyję – że smakuje jak cytrynowe landrynki. Umiejętność obserwacji i łączenia faktów sprawiła później, że częściej zwracała uwagę na to w jakich okolicznościach raczył się tymi cukierkami i jak się po nich zachowywał; wnioski były proste, a sama blondynka wątpiła, że doszukiwał się w jej działaniu celowego ruchu.
– Na razie jesteś mi potrzebny – powiedziała szybciej, niż przemyślała swoje słowa, jednak – podobnie jak on – udawała, że było to zamierzone. Upewniając się, że wszystko znajdowało się na swoim miejscu, skosztowała wina i spróbowała skupić się na głównym temacie tego spotkania.
– Wszystko – przesunęła opuszkiem palca po rancie kieliszka – chciałam poszerzyć swój asortyment o magiczne szaty i dodatki, zważywszy na to, co dzieje się teraz w Anglii, uważam, że to dobry pomysł – wyjaśniła spokojnie, unosząc wzrok znad talerza; była ciekawa jego reakcji – gdyby się okazało, że mam rację, to jestem w stanie rozważyć czy nie uczynić cię moim wspólnikiem – nie miała z tym problemu; poświęcał jej czas, wiedzę i energię, a w myśleniu Francuzki czas to pieniądz. Zresztą, chciała być wobec niego w porządku: każdy potencjalny pomocnik mógł liczyć na sprawiedliwie wynagrodzenie, niezależnie od stanu, krwi i osobistych relacji.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Jej słowa nie wywołały w nim uśmiechu. Wręcz przeciwnie. Chłodną konsternację. Przyglądał jej się, jak okazowi, którego wartość się ocenia. Przed laty spoglądał na nią tak, jakby wszystkie inne kobiety nie mogły jej się równać. Choć próbował jej się oprzeć — nie potrafił. Jej urok, czar, wdzięk i gracja sprawiały, że nie myślał w jej towarzystwie o tym, co powinien. Ale z biegiem czasu przyzwyczajał się do tego, oswajał z jej naturą i wiele od niej uczył. Jego umysł naturalnie generował opór, który stopniowo się zwiększał, pozwalając mu na zachowanie trzeźwego toku myśli. Lecz jej zapał do nauki i chęć zdobywania wiedzy – zadowalały go. Na powrót sprawiały mu przyjemność, jak dawniej je miękkie wargi.
— Czyli nie miałaś — odpowiedział za nią, przecząc otwarcie temu, co chwilę przed nim przyznała. Jej wyzywające spojrzenie przyjął, uśmiechając się tryumfalnie. Oj, nie przechwalał się wcale. — Numerologia ma wiele zastosowań, wiele za jej pomocą wyjaśnisz. Gdybyś chciała mogłabyś rozwinąć dzięki niej dylematy, obliczyć prawdopodobieństwo wystąpienia pewnych zdarzeń. Przecież uważa się ją za przedmiot buchalterii magicznej— przyznał nieco drwiąco; oczywiście, to wiedziała, wszak jak przyznała, coś tam kiedyś słyszała. Uśmiechnął się, zdając sobie jednak sprawę, że jej pojęcie na ten temat było żadne.
Znała jego słabość, ale nie było to dla niego zaskakujące. Przysunął sobie tarte, którą wcale nie zamierzał się z nią dzielić. Wbił w nią widelec, wzrokiem nakierowując ją na opasłą księgę. To tam powinna kierować swój wzrok, a nie na ciasto, bądź na niego w zastanowieniu czy deser przypadł mu do gustu. Ale taka była prawda — był doskonały. Askamitny w ustach, ropływający się, o odpowiednio kwaśnej i słodkiej nucie. Dał sobie chwilę na osobiste czerpanie przyjemności z tego kęsa, dopiero po chwili powracając do Solene. Jakby nic się nie stało. Ale usłyszał jej słowa. Dostrzegł jej wzrok. Spojrzał na nią znad tarty, opierając łokcie na blacie, powoli przełknął kęs.
— Rumienisz się? Znamy się tyle czasu, więc to chyba przez wino — mruknął, ale nie powstrzymywał uśmiechu. Drwiący wyraz wykrzywił mu wargi.— Smakuje ci? – Wino; jemu tarta owszem. Sięgnął po własny kielich i uniósł go w geście niewypowiedzianego toastu, a następnie upił łyk, nie odrywając od niej wzroku. — Z przyjemnością ci w tym pomogę. Skoro pytasz — nie pytała. Nie w ten sposób. Ale nie szkodzi, uprzedził ją.
— Numerologia wiąże liczby i proporcje z rzeczywistością pozamatematyczną — wskazał jej kieliszkiem księgę, powinna się w niej zagłębić, jeśli coś chce z tego zrozumieć. W międzyczasie włożył sobie do ust kolejny kawałek deseru. Dawno nie jadł nic coś tak smacznego, choć nie był wybredny, jadał mało i nie grymasił, nie potrafił gotować wcale. Pożywienie było z reguły tylko sposobem na przeżycie. — W podstawach możemy wyróżnić wektory i skalary, to one składają się na wzory i figury, z których można utworzyć każdy schemat. W tym, tak jak zakładasz, schemat wzbogaconej w magiczne cząstki szaty. Zbudowanie odpowiedniego schematu pozwoli na uczynienie zwykłej szaty przez ciebie uszytej na unikatową, o wyjątkowych właściwościach, ale to wymaga rozpisania konkretnego wzoru, w którym znajdą się przeróżne modyfikacje pozornie podobnych figur. Będą wzajemnie na siebie oddziaływać i się wzmacniać lub osłabiać, dlatego kolejność rozwiązania i wzoru jest tak istotna. Czasem bardziej niż pojedyncze skalary. Działanie liczb w takim wzorze fachowo nazywa się megaprojekcją. — Zerknął na nią kontrolnie, ale nie przerywał i nie zwalniał. I między słowami jadł tartę i pił wino, które sam przyniósł. — Jeśli jakiś element określasz pewną treścią i jednocześnie podczas tego określania zachodzą zjawiska magiczne, jak akceleracja magii obserwowana przez kogoś kto owej protekcji dokonuje, to związki pomiędzy tymi treściami i projekcjami jest stabilny i ostateczny. Czyli cokolwiek z owym obiektem się stanie i gdziekolwiek się nie pojawi, zaistniałe treści będą do niego przypisane.
— Czyli nie miałaś — odpowiedział za nią, przecząc otwarcie temu, co chwilę przed nim przyznała. Jej wyzywające spojrzenie przyjął, uśmiechając się tryumfalnie. Oj, nie przechwalał się wcale. — Numerologia ma wiele zastosowań, wiele za jej pomocą wyjaśnisz. Gdybyś chciała mogłabyś rozwinąć dzięki niej dylematy, obliczyć prawdopodobieństwo wystąpienia pewnych zdarzeń. Przecież uważa się ją za przedmiot buchalterii magicznej— przyznał nieco drwiąco; oczywiście, to wiedziała, wszak jak przyznała, coś tam kiedyś słyszała. Uśmiechnął się, zdając sobie jednak sprawę, że jej pojęcie na ten temat było żadne.
Znała jego słabość, ale nie było to dla niego zaskakujące. Przysunął sobie tarte, którą wcale nie zamierzał się z nią dzielić. Wbił w nią widelec, wzrokiem nakierowując ją na opasłą księgę. To tam powinna kierować swój wzrok, a nie na ciasto, bądź na niego w zastanowieniu czy deser przypadł mu do gustu. Ale taka była prawda — był doskonały. Askamitny w ustach, ropływający się, o odpowiednio kwaśnej i słodkiej nucie. Dał sobie chwilę na osobiste czerpanie przyjemności z tego kęsa, dopiero po chwili powracając do Solene. Jakby nic się nie stało. Ale usłyszał jej słowa. Dostrzegł jej wzrok. Spojrzał na nią znad tarty, opierając łokcie na blacie, powoli przełknął kęs.
— Rumienisz się? Znamy się tyle czasu, więc to chyba przez wino — mruknął, ale nie powstrzymywał uśmiechu. Drwiący wyraz wykrzywił mu wargi.— Smakuje ci? – Wino; jemu tarta owszem. Sięgnął po własny kielich i uniósł go w geście niewypowiedzianego toastu, a następnie upił łyk, nie odrywając od niej wzroku. — Z przyjemnością ci w tym pomogę. Skoro pytasz — nie pytała. Nie w ten sposób. Ale nie szkodzi, uprzedził ją.
— Numerologia wiąże liczby i proporcje z rzeczywistością pozamatematyczną — wskazał jej kieliszkiem księgę, powinna się w niej zagłębić, jeśli coś chce z tego zrozumieć. W międzyczasie włożył sobie do ust kolejny kawałek deseru. Dawno nie jadł nic coś tak smacznego, choć nie był wybredny, jadał mało i nie grymasił, nie potrafił gotować wcale. Pożywienie było z reguły tylko sposobem na przeżycie. — W podstawach możemy wyróżnić wektory i skalary, to one składają się na wzory i figury, z których można utworzyć każdy schemat. W tym, tak jak zakładasz, schemat wzbogaconej w magiczne cząstki szaty. Zbudowanie odpowiedniego schematu pozwoli na uczynienie zwykłej szaty przez ciebie uszytej na unikatową, o wyjątkowych właściwościach, ale to wymaga rozpisania konkretnego wzoru, w którym znajdą się przeróżne modyfikacje pozornie podobnych figur. Będą wzajemnie na siebie oddziaływać i się wzmacniać lub osłabiać, dlatego kolejność rozwiązania i wzoru jest tak istotna. Czasem bardziej niż pojedyncze skalary. Działanie liczb w takim wzorze fachowo nazywa się megaprojekcją. — Zerknął na nią kontrolnie, ale nie przerywał i nie zwalniał. I między słowami jadł tartę i pił wino, które sam przyniósł. — Jeśli jakiś element określasz pewną treścią i jednocześnie podczas tego określania zachodzą zjawiska magiczne, jak akceleracja magii obserwowana przez kogoś kto owej protekcji dokonuje, to związki pomiędzy tymi treściami i projekcjami jest stabilny i ostateczny. Czyli cokolwiek z owym obiektem się stanie i gdziekolwiek się nie pojawi, zaistniałe treści będą do niego przypisane.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Westchnęła cicho, z nieukrywaną pobłażliwością, wszak przecież powiedziała, że miała do czynienia z tą dziedziną, z kolei on, jak zwykle, musiał uprzeć się na swoje. Miała do czynienia, przynajmniej w teorii, a że w praktyce trochę zawiodła i niewiele pamiętała to się nie liczyło. W jej rozumieniu to były dwie zupełnie inne rzeczy, zaś Ramsey nie zapytał czy cokolwiek z niej wie, umie, pamięta. Źle skonstruowane pytanie, zła odpowiedź. Proste i logiczne. Jednak nie komentowała już w myślach jego niezadowolenia, kiedy zaskakująco szybko przeszedł do rzeczy. I chociaż słuchała uważnie, nie mogła pozbyć się wrażenia, że chyba w tym momencie życia ma zbyt sceptyczne nastawienie do numerologii. Potrzebowała faktów, namacalnych przykładów, nie zaś suchą teorię i lakoniczne zapisane zdania w podręczniku spoczywającym obok. Jeśli mówił prawdę – i potrafił – to powinien umieć wyliczyć prawdopodobieństwo kolejnego porwania, przewidzieć ewentualny skutek, obliczyć datę końca świata, wojny, katastrofy, czy nawet powodzenie jej nowego projektu. W innych okolicznościach, gdyby nie wiedza, że ma przed sobą jasnowidza, poprosiłaby go o to; o udowodnienie, pokazanie, że rzeczywiście był aż tak dobry i miał rację. Nie wykluczała, że podczas którejś lekcji tego nie zrobi; na razie jednak była posłuszną uczennicą, przetwarzającą napływającą wiedzę, by później, ewentualnie, mogła wdać się z nim w dyskusję. Przeczuwała, że dysputę pełną niezgody, odmiennego zdania i różnego podejścia, jednak nie braku szacunku, ale czy nie to sprawiało, że nauka nabierała głębszego znaczenia i faktycznie sprawiała przyjemność?
– Albo przez tartę – odparła swobodnie, w porównaniu z nim bez cienia złośliwości, a następnie uśmiechnęła się przytakująco w odpowiedzi. Wino to wino, zawsze było dobre i zawsze jej smakowało; chociaż preferowała białe i różowe, nie wybrzydzała, gdy ktoś podsuwał jej inny rodzaj. Potrafiła docenić każdy szczep, owoc, pochodzenie, zadowalającą podniebienie słodycz, czy wręcz przeciwnie: cierpką gorycz. Później zamieniła się w słuch, wreszcie przysuwając do siebie księgę i otwierając ją na początku, lecz szybko przypomniała sobie, dlaczego tak bardzo ich nie lubiła i stroniła, jeśli mogła. Nie dość, że grubością przypominała prezenty słane przez rodziców w postaci opasłych tomów do magii leczniczej, tak sposób przekazywania wiedzy był po prostu przeciętny, czego z kolei nie mogła powiedzieć o swoim towarzyszu. Każde jego słowo przekładała sobie na swój język, próbę wizualizacji ów projektu, doboru materiału i czasu. To właśnie ten ostatni zastanowił ją teraz najmocniej i wprowadził nieznaczące zawahanie w ścieżkę, którą zamierzała podążyć.
– Jesteś w stanie przewidzieć ile zajęłoby to czasu? Utworzenie, załóżmy, prostej szaty – przekręciła stronę, wzrokiem przesuwając kolejno po linijkach – lub rozpisanie samego wzoru – wbrew pozorom była cierpliwa, choć mogła sprawiać inne wrażenie; wolała się jednak upewnić, na bieżąco sprawdzając czy poświęcony czas nie zostanie zmarnowany.
– Albo przez tartę – odparła swobodnie, w porównaniu z nim bez cienia złośliwości, a następnie uśmiechnęła się przytakująco w odpowiedzi. Wino to wino, zawsze było dobre i zawsze jej smakowało; chociaż preferowała białe i różowe, nie wybrzydzała, gdy ktoś podsuwał jej inny rodzaj. Potrafiła docenić każdy szczep, owoc, pochodzenie, zadowalającą podniebienie słodycz, czy wręcz przeciwnie: cierpką gorycz. Później zamieniła się w słuch, wreszcie przysuwając do siebie księgę i otwierając ją na początku, lecz szybko przypomniała sobie, dlaczego tak bardzo ich nie lubiła i stroniła, jeśli mogła. Nie dość, że grubością przypominała prezenty słane przez rodziców w postaci opasłych tomów do magii leczniczej, tak sposób przekazywania wiedzy był po prostu przeciętny, czego z kolei nie mogła powiedzieć o swoim towarzyszu. Każde jego słowo przekładała sobie na swój język, próbę wizualizacji ów projektu, doboru materiału i czasu. To właśnie ten ostatni zastanowił ją teraz najmocniej i wprowadził nieznaczące zawahanie w ścieżkę, którą zamierzała podążyć.
– Jesteś w stanie przewidzieć ile zajęłoby to czasu? Utworzenie, załóżmy, prostej szaty – przekręciła stronę, wzrokiem przesuwając kolejno po linijkach – lub rozpisanie samego wzoru – wbrew pozorom była cierpliwa, choć mogła sprawiać inne wrażenie; wolała się jednak upewnić, na bieżąco sprawdzając czy poświęcony czas nie zostanie zmarnowany.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie wnikał jaki był poziom jej wiedzy, nie zamierzał jej weryfikować, ani rozdrabniać się na rzeczy, które jego obecność mogła przypomnieć lub uzupełnić. Z góry założył swoje, i postanowił zgodnie z jej wolą i tym, co sobie dopowiedział uświadczyć ją najbardziej podstawową, w jego mniemaniu, wiedzą. Kiedy wspomniała o tarcie, nabrał powietrza w płuca. Jej połowa dość szybko zniknęła z porcelanowej formy. Wbił widelec w ostatni ułamany kawałek i odłożył po chwili niejedzony.
— Jest dobra — przyznał cicho, bez nadmiernego entuzjazmu i patetycznych pochwał, choć w rzeczywistości smakowała mu o wiele bardziej niż to okazywał. Sięgnął po wino, upił kolejny mały łyk i językiem przeciągnął po zębach ścierając z nich resztę kwaskowatego posmaku ciasta. Na jej pytanie nie odpowiedział od razu, zastanowił się chwilę. Ułożył kieliszek przed sobą, oparłszy się przedramionami o brzeg stołu, przytrzymywał palcami lewej dłoni nóżkę szkła.
— Chyba nie chcesz, bym za pomocą numerologii rozwiązał to zagadnienie?— Chciała? Uniósł brew, przyglądając jej się przez chwilę. Spoglądając jej prosto w oczy. Jasne, błyszczące. Cierpliwie patrzące na niego. Na pewno nie zamierzała go w ten sposób testować. Nie? — Trzeba to zrobić za pomocą funkcji obejmującej podstawowe zdarzenia i doświadczenia losowe, którą mogą wpłynąć na rachunek prawdopodobieństwa. Do każdego z tych zdarzeń należy podporzadkowagć liczbę i rozwiązać to według wzoru. Do tego musisz mi dać pióro, atrament i pergamin. — Zakończył, nie odrywając spojrzenia od jej oczu. Wyciągnął prawą rękę w jej stronę, zawieszając ją nad całym stołem, by sięgnąć do starych kart księgi i przewertować je na właściwy rozdział. Jeden z pierwszych. —Gdybyś chciała obliczyć w jakim czasie byłbym w stanie zjeść cały deser, musiałabyś wziąć pod uwagę wartości stałe, jak przykładowo jej wielkość i masa, objętość żołądka, zmiennie, jak tempo jedzenia, poziom nasycenia i wziąć pod uwagę zdarzenia losowe, jak możliwe przypadkowe rozlanie wina na stół, co zajęłoby mnie bardziej niż jedzenie, lub to, że sama mogłabyś mieć na nią ochotę i część byś mi podjadła. To wszystko wystarczy przełożyć na liczby i podstawić do wzoru. Tak samo z szyciem szat. Jeśli chodzi o prawdopodobieństwo i numerologiczne wróżenie.
Uśmiechnął się pod nosem i podsunął jej bliżej tartę, choć nie na tyle blisko, by miała ją całkiem pod nosem. Własny widelec z kawałkiem obrócił i trzonek wystawił w jej kierunku.
– Wiele zależy od tego o jakich magicznych szatach mówisz i jaki ma być efekt końcowy. Im bardziej innowacyjny i kreatywny pomysł tym więcej czasu będzie to wymagać, to ci mogę powiedzieć i bez robienia skomplikowanych obliczeń — dodał tonem wskazującym na oczywistą oczywistość i pochylił głowę do przodu, przyglądając jej się ciągle, oczekując kolejnych wyzwań.
— Jest dobra — przyznał cicho, bez nadmiernego entuzjazmu i patetycznych pochwał, choć w rzeczywistości smakowała mu o wiele bardziej niż to okazywał. Sięgnął po wino, upił kolejny mały łyk i językiem przeciągnął po zębach ścierając z nich resztę kwaskowatego posmaku ciasta. Na jej pytanie nie odpowiedział od razu, zastanowił się chwilę. Ułożył kieliszek przed sobą, oparłszy się przedramionami o brzeg stołu, przytrzymywał palcami lewej dłoni nóżkę szkła.
— Chyba nie chcesz, bym za pomocą numerologii rozwiązał to zagadnienie?— Chciała? Uniósł brew, przyglądając jej się przez chwilę. Spoglądając jej prosto w oczy. Jasne, błyszczące. Cierpliwie patrzące na niego. Na pewno nie zamierzała go w ten sposób testować. Nie? — Trzeba to zrobić za pomocą funkcji obejmującej podstawowe zdarzenia i doświadczenia losowe, którą mogą wpłynąć na rachunek prawdopodobieństwa. Do każdego z tych zdarzeń należy podporzadkowagć liczbę i rozwiązać to według wzoru. Do tego musisz mi dać pióro, atrament i pergamin. — Zakończył, nie odrywając spojrzenia od jej oczu. Wyciągnął prawą rękę w jej stronę, zawieszając ją nad całym stołem, by sięgnąć do starych kart księgi i przewertować je na właściwy rozdział. Jeden z pierwszych. —Gdybyś chciała obliczyć w jakim czasie byłbym w stanie zjeść cały deser, musiałabyś wziąć pod uwagę wartości stałe, jak przykładowo jej wielkość i masa, objętość żołądka, zmiennie, jak tempo jedzenia, poziom nasycenia i wziąć pod uwagę zdarzenia losowe, jak możliwe przypadkowe rozlanie wina na stół, co zajęłoby mnie bardziej niż jedzenie, lub to, że sama mogłabyś mieć na nią ochotę i część byś mi podjadła. To wszystko wystarczy przełożyć na liczby i podstawić do wzoru. Tak samo z szyciem szat. Jeśli chodzi o prawdopodobieństwo i numerologiczne wróżenie.
Uśmiechnął się pod nosem i podsunął jej bliżej tartę, choć nie na tyle blisko, by miała ją całkiem pod nosem. Własny widelec z kawałkiem obrócił i trzonek wystawił w jej kierunku.
– Wiele zależy od tego o jakich magicznych szatach mówisz i jaki ma być efekt końcowy. Im bardziej innowacyjny i kreatywny pomysł tym więcej czasu będzie to wymagać, to ci mogę powiedzieć i bez robienia skomplikowanych obliczeń — dodał tonem wskazującym na oczywistą oczywistość i pochylił głowę do przodu, przyglądając jej się ciągle, oczekując kolejnych wyzwań.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Oczywiście, że jest dobra – pomyślała, lecz nie pozwoliła, by te słowa opuściły jej myśli a zamiast tego uśmiechnęła się lekko, jednostronnie i dość nieskromnie, szybko zauważając, że wszystko w czym pomagała i co wychodziło spod jej dłoni było dobre, nawet bardzo dobre lub nawet doskonałe. Nie zamierzała zaprzeczać swoim umiejętnościom i choć dzisiejsza pomoc w kuchni nie była szczególnie skomplikowana, nie przypadła Francuzce do gustu na tyle, żeby zajęła się sztuką kulinarną na dłuższą metę. Nie dla niej było mieszanie składników, krojenie, dobieranie smaków, nawet jeśli dostrzegała pewne analogie pomiędzy gastronomią a krawiectwem; to ta druga dziedzina ją relaksowała, ta pierwsza zaś nieco denerwowała, niezależnie od oczekiwanego efektu końcowego. Nie skupiając się jednak nad tartą cytrynową ani winem, z należną i oczekiwaną uwagą wysłuchiwała słów Ramseya. Utwierdzał ją w przekonaniu, że pomysł – choć niezły i w kobiecym odczuciu dalej godny zrealizowania – zmieniał status na: dalekosiężny, gdy najpierw rzeczywiście musiała się wiele nauczyć i odrobić zaległe sprzed lat lekcje.
– Wygląda na to, że numerologia jest bardzo niedocenioną dziedziną – stwierdziła spokojnie, kiedy bez pośpiechu odnalazła pergamin, atrament i pióro, które zaraz po tym podała mężczyźnie wraz z przyniesioną przezeń księgą – tymczasem, posuwając się do patetycznych stwierdzeń, wszystko jest numerologią – i nie odzywając się więcej, pozwoliła by kontynuował. Sama w międzyczasie dokonała małego przemeblowania stołu, odsuwając wgłąb niepotrzebne teraz talerze i sztućce; wreszcie skupiła się do tego stopnia, że spoglądając na stawiane na pergaminie znaki, w sposób zupełnie bezwiedny przejęła widelec i sięgnęła do ciasta. Zapomniała też o dziwnym skrępowaniu i jeszcze dziwniejszej obawie tlącej się w głowie z początku spotkania, zachowując się tak, jak dawniej; swobodniej – gdy odrzuciwszy maniery ułożyła jedną rękę na stole i nachyliła się do przodu – i normalniej, jakby ich relacja prawie w ogóle się nie zmieniła. Wreszcie westchnęła i zatrzymawszy sztuciec spodem do góry w ustach na nieco dłużej, odnalazła spojrzeniem jego ciekawskie tęczówki. Nie wiedziała od jak dawna na nią spoglądał ani co nią kierowało, kiedy powolnie wysuwała widelec spomiędzy warg.
– Tego zdążyłam się akurat domyślić sama; nie ma nic odkrywczego w wyższym stopniu trudności proporcjonalnym do skomplikowania projektu – wyprostowała się, przeciągając zesztywniałe mięśnie karku – to raczej będą zwykłe ubrania, przynajmniej na początku, dla wybranych – ujęła kieliszek z winem – póki co jednak staram się ocenić potencjalne koszty produkcji, czas, zysk, muszę opracować strategię – zamoczyła wargi w trunku, robiąc krótką przerwę na zebranie myśli – a anomalie? Istnieje sposób, żeby obliczyć czy akurat podczas tego jednego konkretnego projektu nie postanowią zniszczyć mi połowy domu? – była ciekawa i istotnie, rzuciła mu ogromne wyzwanie, skoro nikt jeszcze nie odnalazł sposobu na pozbycie się zakłóceń magii; odkąd tylko anomalie zawładnęły Anglią nie posiłkowała się zaklęciami, póki nie było to konieczne a skoro chciała spróbować sztuki magicznego szycia dobrowolnie łamała swoją zasadę i zbliżała się do siły, która mogła jej zagrozić.
– Wygląda na to, że numerologia jest bardzo niedocenioną dziedziną – stwierdziła spokojnie, kiedy bez pośpiechu odnalazła pergamin, atrament i pióro, które zaraz po tym podała mężczyźnie wraz z przyniesioną przezeń księgą – tymczasem, posuwając się do patetycznych stwierdzeń, wszystko jest numerologią – i nie odzywając się więcej, pozwoliła by kontynuował. Sama w międzyczasie dokonała małego przemeblowania stołu, odsuwając wgłąb niepotrzebne teraz talerze i sztućce; wreszcie skupiła się do tego stopnia, że spoglądając na stawiane na pergaminie znaki, w sposób zupełnie bezwiedny przejęła widelec i sięgnęła do ciasta. Zapomniała też o dziwnym skrępowaniu i jeszcze dziwniejszej obawie tlącej się w głowie z początku spotkania, zachowując się tak, jak dawniej; swobodniej – gdy odrzuciwszy maniery ułożyła jedną rękę na stole i nachyliła się do przodu – i normalniej, jakby ich relacja prawie w ogóle się nie zmieniła. Wreszcie westchnęła i zatrzymawszy sztuciec spodem do góry w ustach na nieco dłużej, odnalazła spojrzeniem jego ciekawskie tęczówki. Nie wiedziała od jak dawna na nią spoglądał ani co nią kierowało, kiedy powolnie wysuwała widelec spomiędzy warg.
– Tego zdążyłam się akurat domyślić sama; nie ma nic odkrywczego w wyższym stopniu trudności proporcjonalnym do skomplikowania projektu – wyprostowała się, przeciągając zesztywniałe mięśnie karku – to raczej będą zwykłe ubrania, przynajmniej na początku, dla wybranych – ujęła kieliszek z winem – póki co jednak staram się ocenić potencjalne koszty produkcji, czas, zysk, muszę opracować strategię – zamoczyła wargi w trunku, robiąc krótką przerwę na zebranie myśli – a anomalie? Istnieje sposób, żeby obliczyć czy akurat podczas tego jednego konkretnego projektu nie postanowią zniszczyć mi połowy domu? – była ciekawa i istotnie, rzuciła mu ogromne wyzwanie, skoro nikt jeszcze nie odnalazł sposobu na pozbycie się zakłóceń magii; odkąd tylko anomalie zawładnęły Anglią nie posiłkowała się zaklęciami, póki nie było to konieczne a skoro chciała spróbować sztuki magicznego szycia dobrowolnie łamała swoją zasadę i zbliżała się do siły, która mogła jej zagrozić.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie oczekiwał podobnych pyszności — Solene, którą znał nie potrafiła gotować, chociaż może w przeciwieństwie do niego nie była całkowitym laikiem — dlatego jeśli jadali wspólnie, jadali na mieście. Ale od tamtych chwil minęło sporo czasu, a ona miała go na tyle, by opanować tę arcytrudną sztukę. Była też kobietą, a to dla niego był wystarczający powód na to, że pewne rzeczy przychodzą jej zupełnie naturalnie. Nie śmiał więc obrazić jej pytaniem o tartę, o jej przygotowanie. I tak by mu to nic nie powiedziało, przepis nieszczególnie go interesował, a efekt był bardziej niż zadowalający. Taki był tez powód jego chwilowej zadumy; dał sobie czas na oblizanie ust i wytarcie ich zgrabnie palcami zamiast chusteczką, która spoczywała posłusznie obok talerza. Smak cytryn wprawił go w dobry nastrój, miała nosa wybierając ten smak. Spojrzał na nią podejrzliwie — znała jego upodobania, zadowalał go ten wybór. I jej starania.
— Z pewnością mało lubianą — przyznał, wzruszając ramionami. — Niektórzy uważają za nudną — co wiązało się ze sobą ściśle; ludziom nie chciało się podchodzić do wszystkiego z taką dokładnością, rozkładać elementów na czynniki pierwsze, tylko po to, by poznać ich istotę. — Raczej numerologia jest wszystkim. Mną, tobą, tartą, naszym spotkaniem — poprawił ją, po chwili zdając sobie sprawę, że łatwo mu popaść w naukowy bełkot, a tego niewątpliwie nie rozumiała by. Nie chciał jej zniechęcać. Wziął więc do ręki pergamin i pióro i rozpisał jej wszystko od ogółu do szczegółu, przyporządkowując temu, co powiedział właściwe liczby, a później rozkładając je na pojedyncze symbole. jeśli chciała rozumieć, jak taki wzór stworzyć, a później przekształcić w magię musiała pojąć w jaki sposób jest zbudowany. Obrócił się lekko, pisał też bokiem, ale było mu niewygodnie — na jego lewej dłoni szybko pojawiły się pierwsze drobne plamki atramentu, niektóre znaki nie zdążyły schnąć w tempie jego pisma. Na pergaminie szybko pojawiły się drobne, lecz ostro zarysowane cyfry, a jego wzrok, całkowicie skupiony na liczbach, przemykał błyskawicznie od jednej do drugiej, ani na chwilę nie odciągnięty w inną stronę. Dopiero po wszystkim, zaznaczywszy strzałkami ważne kwestie, które pomogą jej w samodzielnej nauce, uniósł głowę i skierował na nią wzrok; obejmujące widelec wargi, które zamarły w bezruchu w tym momencie, by powoli prześlizgnąć się po zastawie nie umknęły jego uwadze.
Lewy kącik ust uniósł się, a jego spojrzenie pociemniało.
— Największym z kosztów będzie czas— to zawsze był czas, najcenniejszy ze wszystkich surowców. Nie znał się na biznesie, więc rad z tym zakresie jej prawić, nie zamierzał, ale był pewien, że zainteresowanie magicznymi szatami z pewnością będzie niemałe, jeśli opanuje fach w ręku i teorię zmieni na doskonałą praktykę. Ubrania, jakie wychodziły spod jej dłoni cieszyły się popularnością i zainteresowaniem; nawet jeśli nigdy szczególnie nie przywiązywał wagi do jakości strojów, jakie mu prezentowała wiedział, że gatunkowo były bardzo dobre, a wkładała szczególnie dużo pracy i serca w to, by prezentował się nienagannie. — Anomalie...— Westchnął, ciężej opadając na ramionach wraz z głową, która opadła nieco. Jego wzrok wciąż spoczywał na jej jasnej, gładkiej twarzy, przemykając od iskrzących oczu, po malinowe wargi. — Anomalie to jeden z tych czynników losowych, których rozpracowanie przysparza wiele trudu. Istnieje taki sposób, ale jest trudny i żmudny, niewart efektów.— Praca przewyższała znacząco to, co można było osiągnąć za jej pomocą; czas spożytkowany można byłoby wykorzystać bardziej produktywnie. W Departamencie Tajemnic anomalie już nie były zjawiskiem niewyjaśnionym i budzącym tak skrajne emocje, ale od jakiegoś czasu nie miał tam wstępu. — Anomalie nie będą trwać wiecznie, zanim zajmiesz się produkcją takich ubrań będzie już po wszystkim — tego był pewien i do tego nie potrzebował otwartego trzeciego oka. — Skoro jesteśmy już przy szyciu będzie mi potrzebny nowy płaszcz. Stary się podarł. A zbliża się zima.— Oszczędzi jej szczegółów; nieistotne jak to się stało.
— Z pewnością mało lubianą — przyznał, wzruszając ramionami. — Niektórzy uważają za nudną — co wiązało się ze sobą ściśle; ludziom nie chciało się podchodzić do wszystkiego z taką dokładnością, rozkładać elementów na czynniki pierwsze, tylko po to, by poznać ich istotę. — Raczej numerologia jest wszystkim. Mną, tobą, tartą, naszym spotkaniem — poprawił ją, po chwili zdając sobie sprawę, że łatwo mu popaść w naukowy bełkot, a tego niewątpliwie nie rozumiała by. Nie chciał jej zniechęcać. Wziął więc do ręki pergamin i pióro i rozpisał jej wszystko od ogółu do szczegółu, przyporządkowując temu, co powiedział właściwe liczby, a później rozkładając je na pojedyncze symbole. jeśli chciała rozumieć, jak taki wzór stworzyć, a później przekształcić w magię musiała pojąć w jaki sposób jest zbudowany. Obrócił się lekko, pisał też bokiem, ale było mu niewygodnie — na jego lewej dłoni szybko pojawiły się pierwsze drobne plamki atramentu, niektóre znaki nie zdążyły schnąć w tempie jego pisma. Na pergaminie szybko pojawiły się drobne, lecz ostro zarysowane cyfry, a jego wzrok, całkowicie skupiony na liczbach, przemykał błyskawicznie od jednej do drugiej, ani na chwilę nie odciągnięty w inną stronę. Dopiero po wszystkim, zaznaczywszy strzałkami ważne kwestie, które pomogą jej w samodzielnej nauce, uniósł głowę i skierował na nią wzrok; obejmujące widelec wargi, które zamarły w bezruchu w tym momencie, by powoli prześlizgnąć się po zastawie nie umknęły jego uwadze.
Lewy kącik ust uniósł się, a jego spojrzenie pociemniało.
— Największym z kosztów będzie czas— to zawsze był czas, najcenniejszy ze wszystkich surowców. Nie znał się na biznesie, więc rad z tym zakresie jej prawić, nie zamierzał, ale był pewien, że zainteresowanie magicznymi szatami z pewnością będzie niemałe, jeśli opanuje fach w ręku i teorię zmieni na doskonałą praktykę. Ubrania, jakie wychodziły spod jej dłoni cieszyły się popularnością i zainteresowaniem; nawet jeśli nigdy szczególnie nie przywiązywał wagi do jakości strojów, jakie mu prezentowała wiedział, że gatunkowo były bardzo dobre, a wkładała szczególnie dużo pracy i serca w to, by prezentował się nienagannie. — Anomalie...— Westchnął, ciężej opadając na ramionach wraz z głową, która opadła nieco. Jego wzrok wciąż spoczywał na jej jasnej, gładkiej twarzy, przemykając od iskrzących oczu, po malinowe wargi. — Anomalie to jeden z tych czynników losowych, których rozpracowanie przysparza wiele trudu. Istnieje taki sposób, ale jest trudny i żmudny, niewart efektów.— Praca przewyższała znacząco to, co można było osiągnąć za jej pomocą; czas spożytkowany można byłoby wykorzystać bardziej produktywnie. W Departamencie Tajemnic anomalie już nie były zjawiskiem niewyjaśnionym i budzącym tak skrajne emocje, ale od jakiegoś czasu nie miał tam wstępu. — Anomalie nie będą trwać wiecznie, zanim zajmiesz się produkcją takich ubrań będzie już po wszystkim — tego był pewien i do tego nie potrzebował otwartego trzeciego oka. — Skoro jesteśmy już przy szyciu będzie mi potrzebny nowy płaszcz. Stary się podarł. A zbliża się zima.— Oszczędzi jej szczegółów; nieistotne jak to się stało.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nie zaprzeczyła; pamiętała, że sama będąc w szkole niezbyt przepadała za numerologią, czy wróżbiarstwem, bo uważała ów przedmioty za nudne i niepotrzebne. Tymczasem, jak na ironię losu, życie ją zaskoczyło, po kilku latach od zakończenia edukacji spychając ją prosto na ścieżkę, podczas której musiała skonfrontować się ze zmorami młodości a przy okazji wcześniej wpychając ją w ramiona jasnowidza. Jednak słuchanie nauk z ust Ramseya było zdecydowanie lepsze, niż słuchanie nauczycielki, która swoim umęczonym głosem jedynie zniechęcała uczniów do podejmowania jakiejkolwiek inicjatywy. Nie komentując, słuchała dalej i utwierdziła się w przekonaniu, że nie myliła się również i w kwestii czasu. To właśnie o nim przed chwilą pomyślała, kiedy zastanawiała się czy w ogóle był sens go marnować, ale z drugiej strony, nie było innego sposobu, żeby się przekonać czy warto. Do tej pory nie żałowała, że spędziła nieco ponad połowę życia nad wymyślaniem projektów, szukaniem rozwiązań i pięknych materiałów; musiała więc podnieść sobie poprzeczkę.
– Miejmy nadzieję, że czas nie okaże się zmarnowany. Ani mój, ani twój – uśmiechnęła się lekko i po raz ostatni przesunęła spojrzeniem po zapisanych na pergaminie znakach.
Wierzyła mu prawie we wszystkim, lecz przy kwestii anomalii wolała pozostać sceptyczna. Nawet gdyby wiedziała co było ich przyczyną, że istniało prawdopodobieństwo położenia im kresu, wciąż wolałaby pozostać ostrożna w osądach; czy anomalie, strach z nimi związany, w pewien sposób nie stanowiły dobrego sposobu kontroli społeczeństwa?
– Zobaczymy – skwitowała więc krótko i nim się zorientowała, szybko zmienili temat rozmowy – nie byłoby prościej, ekonomiczniej, zeszyć? – spytała, unosząc ledwo zauważalnie brwi do góry. Nie miała oczywiście nic przeciwko, wszak uszycie zwykłego, prostego płaszcza dla mężczyzny nie zajmowało jej zbyt wiele czasu i była gotowa uszyć go nawet na jutro, jednak dziwiła się, że Mulciber nagle zapałał chęcią do zaopatrywania się w nowe ubrania. Pamiętała, że w kwestii garderoby stawiał raczej na minimalizm i z trudem na początku znajomości przekonała go do wprowadzenia kilku zmian, ale czuła, że powinna być teraz z niego dumna; może jej słowa, jak cię widzą tak cię piszą, odniosły – choćby podświadomie – mały sukces.
– Na kiedy go potrzebujesz? – dodała i leniwie przejęła pergamin, który znajdował się przed mężczyzną. Postanowiła zachować go na później, na spokojną lekturę bez spoglądających na nią oceniających oczu.
zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
– Miejmy nadzieję, że czas nie okaże się zmarnowany. Ani mój, ani twój – uśmiechnęła się lekko i po raz ostatni przesunęła spojrzeniem po zapisanych na pergaminie znakach.
Wierzyła mu prawie we wszystkim, lecz przy kwestii anomalii wolała pozostać sceptyczna. Nawet gdyby wiedziała co było ich przyczyną, że istniało prawdopodobieństwo położenia im kresu, wciąż wolałaby pozostać ostrożna w osądach; czy anomalie, strach z nimi związany, w pewien sposób nie stanowiły dobrego sposobu kontroli społeczeństwa?
– Zobaczymy – skwitowała więc krótko i nim się zorientowała, szybko zmienili temat rozmowy – nie byłoby prościej, ekonomiczniej, zeszyć? – spytała, unosząc ledwo zauważalnie brwi do góry. Nie miała oczywiście nic przeciwko, wszak uszycie zwykłego, prostego płaszcza dla mężczyzny nie zajmowało jej zbyt wiele czasu i była gotowa uszyć go nawet na jutro, jednak dziwiła się, że Mulciber nagle zapałał chęcią do zaopatrywania się w nowe ubrania. Pamiętała, że w kwestii garderoby stawiał raczej na minimalizm i z trudem na początku znajomości przekonała go do wprowadzenia kilku zmian, ale czuła, że powinna być teraz z niego dumna; może jej słowa, jak cię widzą tak cię piszą, odniosły – choćby podświadomie – mały sukces.
– Na kiedy go potrzebujesz? – dodała i leniwie przejęła pergamin, który znajdował się przed mężczyzną. Postanowiła zachować go na później, na spokojną lekturę bez spoglądających na nią oceniających oczu.
zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Ostatnio zmieniony przez Solene Baudelaire dnia 02.03.19 21:28, w całości zmieniany 1 raz
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Uśmiechnął się i sięgnął po kieliszek wina, który przechylił lekko i w kilku łykach opróżnił do zera. Przyjemny, słodko-cierpki smak osadził się na wargach w asyście kwaskowatego posmaku cytryn, po lukrze jednak nie było już ani śladu.
— Nie okaże się — odpowiedział, pewien, że tak się nie stanie. Nie zwykł marnować czasu ani inwestować w nietrafione inwestycje, zawsze stawiał na podpowiadanych przez intuicję kandydatów; niemożliwe, by jego nauki poszły na marne. Jeśli Solene przyłoży się do tego odpowiednio, jeśli na poważnie traktuje swoje plany i własny projekt to wróżył jej sukces. Powolny, na pewno nie po drodze usłanej różami, a jeśli tak to z ostrymi kolcami, ale z pewnością sukces.
Kwestia płaszcza nie wydawała mu się ani tak znacząca, ani tak niezwykła, jak jej. Nie podejrzewał nawet, że była zaskoczona jego prośbą. Musiał swój własny podrzeć, żeby zatkać gębę pewnemu delikwentowi, a później ubrał go, ukrywając przed wścibskimi oczami osób, które mogły mu się przyglądać. Znając życie ostatecznie posłużył jako posłanie dla trolla, nie był z nim na tyle związany, aby próbować go mu odebrać tylko po to, by go naprawić. Pokiwał głową i westchnął ciężko.
— Byłoby, gdybym go miał.— Ten, w którym dziś przyszedł był cienki; nie będzie nadawał się na zimę, nawet jeśli preferował chłód od ciepła. Niespecjalnie miał w czym przebierać, jeśli chodziło o jego garderobę, a ubrania często brudziły się od krwi. Krew kiepsko schodziła z większości materiałów, a on daru w czyszczeniu ich nie posiadał, podobnie, jak w sprzątaniu i innych kobiecych robótkach. Liczył więc na to, że będzie mogła mu wynaleźć kolejny. Wszystko mu było jedno, jaki. — Jeśli masz jakiś na zbyciu będzie dobry. — Nie musiała szyć go specjalnie dla niego, nie miał zbyt wielkich wymagań, ani szczególnych upodobań. — Nie spieszy mi się — odparł jeszcze, odstawiając kieliszek na stół. Powoli podniósł się z krzesła, upewnił się, że w kieszeni posiada papierosy. — Na mnie już pora— poinformował ją, przechodząc na jej stronę stołu szybko i zwinnie, sięgając też po swoją pelerynę. — Było wyśmienite.— A nim opuścił jej dom, pochylił się, ujmując ją pod brodę i ucałował lekko kącik jej malinowych ust. Rzadko dziękował, skuteczniejsze od słów były czyny. To musiało więc wystarczyć, kolacja była wyborna.
| zt
— Nie okaże się — odpowiedział, pewien, że tak się nie stanie. Nie zwykł marnować czasu ani inwestować w nietrafione inwestycje, zawsze stawiał na podpowiadanych przez intuicję kandydatów; niemożliwe, by jego nauki poszły na marne. Jeśli Solene przyłoży się do tego odpowiednio, jeśli na poważnie traktuje swoje plany i własny projekt to wróżył jej sukces. Powolny, na pewno nie po drodze usłanej różami, a jeśli tak to z ostrymi kolcami, ale z pewnością sukces.
Kwestia płaszcza nie wydawała mu się ani tak znacząca, ani tak niezwykła, jak jej. Nie podejrzewał nawet, że była zaskoczona jego prośbą. Musiał swój własny podrzeć, żeby zatkać gębę pewnemu delikwentowi, a później ubrał go, ukrywając przed wścibskimi oczami osób, które mogły mu się przyglądać. Znając życie ostatecznie posłużył jako posłanie dla trolla, nie był z nim na tyle związany, aby próbować go mu odebrać tylko po to, by go naprawić. Pokiwał głową i westchnął ciężko.
— Byłoby, gdybym go miał.— Ten, w którym dziś przyszedł był cienki; nie będzie nadawał się na zimę, nawet jeśli preferował chłód od ciepła. Niespecjalnie miał w czym przebierać, jeśli chodziło o jego garderobę, a ubrania często brudziły się od krwi. Krew kiepsko schodziła z większości materiałów, a on daru w czyszczeniu ich nie posiadał, podobnie, jak w sprzątaniu i innych kobiecych robótkach. Liczył więc na to, że będzie mogła mu wynaleźć kolejny. Wszystko mu było jedno, jaki. — Jeśli masz jakiś na zbyciu będzie dobry. — Nie musiała szyć go specjalnie dla niego, nie miał zbyt wielkich wymagań, ani szczególnych upodobań. — Nie spieszy mi się — odparł jeszcze, odstawiając kieliszek na stół. Powoli podniósł się z krzesła, upewnił się, że w kieszeni posiada papierosy. — Na mnie już pora— poinformował ją, przechodząc na jej stronę stołu szybko i zwinnie, sięgając też po swoją pelerynę. — Było wyśmienite.— A nim opuścił jej dom, pochylił się, ujmując ją pod brodę i ucałował lekko kącik jej malinowych ust. Rzadko dziękował, skuteczniejsze od słów były czyny. To musiało więc wystarczyć, kolacja była wyborna.
| zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
Reszta domu
Szybka odpowiedź