Brama Zdrajców
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Brama Zdrajców
Brama Zdrajców jest jedynym zejściem do więzienia Tower of London, zanurzonym w głębokiej wodzie - co znacznie utrudnia ucieczkę. Jedynym sposobem na dostanie się do środka (oraz na opuszczenie budynku) jest pokonanie wody przy pomocy łodzi.
Czarodzieje, sterując łodzią, muszą udać się w boczny korytarz po lewej stronie i przesunąć poluzowaną cegłę, by otworzyć tajemne przejście do podziemnego czarodziejskiego aresztu. Mugolscy strażnicy instynktownie je omijają; część ze względu na zaklęcia ochronne, a część - będąca o czarodziejskim więzieniu doskonale poinformowana.
Lądują tutaj przestępcy, którzy popełnili czyny, które nie zasługują na zesłanie do Azkabanu.
Czarodzieje, sterując łodzią, muszą udać się w boczny korytarz po lewej stronie i przesunąć poluzowaną cegłę, by otworzyć tajemne przejście do podziemnego czarodziejskiego aresztu. Mugolscy strażnicy instynktownie je omijają; część ze względu na zaklęcia ochronne, a część - będąca o czarodziejskim więzieniu doskonale poinformowana.
Lądują tutaj przestępcy, którzy popełnili czyny, które nie zasługują na zesłanie do Azkabanu.
Nie było to proste, odciąć się od krzyków i zapachów, więc skupił się na wykonywaniu czynności i poleceń.
Dźwięk piły ocierającej się ząbkami o kości sprawiał, że mimowolnie się krzywił, czuł wręcz jej wibracje na swoim ramieniu. Nie wiedział co sam by wolał. Utratę kończyny czy szybką śmierć. Miał nadzieję, że los będzie dla niego łaskawy. Jak na razie unikał większych ran, unikał śmierci - nawet syreną dał radę. Nawet wtedy, w głębi toni, gdzie myślał, że zostanie już na zawsze, udało mu się powrócić na powierzchnię łapiąc życiodajne oddechy.
Patrzył jak uzdrowicielka sprawnie, pomimo zmęczenia, zakłada opatrunki, jak skupiona jest na swoim zadaniu, byle nie myśleć o własnym zmęczeniu.
Nie byli gotowi na taki cios. Kraj zrujnowany wojną otrzymał sztych między żebra i został powalony na kolana.
Gdyby wierzył w przeznaczenie i karmę, uznałby, że rzeczywistość właśnie kopnęła ich w dupę przypominając, że nie są panami świata. Kenneth zawsze starał się podążać za jedną maksymą - idę tam gdzie mi dobrze. Nie chował się za górnolotnymi hasłami, za ideami jakie miały rządzić światem. Dla niego prawda była bardzo prosta - świat w końcu odgrywa się na całej reszcie i nic z tym nie można zrobić.
Puścił ramiona poszkodowanego, który już leżał na stole pojękując cicho. Został z niego zabrany, a on poczuł jak bardzo miał napięte wszystkie mięśnie. Osunął się po ścianie obok towarzysza niedoli. Kojarzył go ze szkoły, jakże nie kojarzyć gościa z takim nazwiskiem. Anonimowość jest w cenie, choć jako smarkacz tego nie dostrzegał zazdroszcząc nie raz dzieciakom bogaczy, które miały wszystko, a on sam nie miał nawet ojca.
-Chciałem pospać. - Mruknął przyjmując z wdzięcznością papierosa, sam wyciągnął zapałki i podał ogień. Nie miał sił na wypowiadanie prostego zaklęcia, a może zwyczajnie nie chciało mu się mocować z różdżką. Zapałki były bliżej i szybciej pod ręką. Zaciągnął się dymem przymykając oczy, czując jak zbawienny dym drażni podniebienie. Pielęgniarka mogła uchodzić w czasach spokoju za ładną dziewczynę, teraz zmęczona, z opuchniętymi oczami wyglądała nieciekawie. Podniósł się ociężale ze swojego miejsca i przesuwając papieros od kącika ust ruszył w stronę gdzie czekało ich drewno, stoły oraz namioty. Fizyczna, ciężka praca. Magia nagle okazywała się zbyt mało wystarczająca, aby wszystko postawić. Potrzeba było paru osób do rzucania zaklęcia. -Dawaj ten namiot. - Podszedł do płachty, która czekała na rozstawienie i ujął jeden jej koniec. -We dwóch damy radę - Taką miał przynajmniej nadzieję. -Dziwne, że nie wysłali ciebie do pracy przy papierach. - Jego samego nie dziwiło to, że skierowali do pracy fizycznej. Nie był nikim znanym, ot marynarz, który na pewno z jednego pieca jadł chleb.
Dźwięk piły ocierającej się ząbkami o kości sprawiał, że mimowolnie się krzywił, czuł wręcz jej wibracje na swoim ramieniu. Nie wiedział co sam by wolał. Utratę kończyny czy szybką śmierć. Miał nadzieję, że los będzie dla niego łaskawy. Jak na razie unikał większych ran, unikał śmierci - nawet syreną dał radę. Nawet wtedy, w głębi toni, gdzie myślał, że zostanie już na zawsze, udało mu się powrócić na powierzchnię łapiąc życiodajne oddechy.
Patrzył jak uzdrowicielka sprawnie, pomimo zmęczenia, zakłada opatrunki, jak skupiona jest na swoim zadaniu, byle nie myśleć o własnym zmęczeniu.
Nie byli gotowi na taki cios. Kraj zrujnowany wojną otrzymał sztych między żebra i został powalony na kolana.
Gdyby wierzył w przeznaczenie i karmę, uznałby, że rzeczywistość właśnie kopnęła ich w dupę przypominając, że nie są panami świata. Kenneth zawsze starał się podążać za jedną maksymą - idę tam gdzie mi dobrze. Nie chował się za górnolotnymi hasłami, za ideami jakie miały rządzić światem. Dla niego prawda była bardzo prosta - świat w końcu odgrywa się na całej reszcie i nic z tym nie można zrobić.
Puścił ramiona poszkodowanego, który już leżał na stole pojękując cicho. Został z niego zabrany, a on poczuł jak bardzo miał napięte wszystkie mięśnie. Osunął się po ścianie obok towarzysza niedoli. Kojarzył go ze szkoły, jakże nie kojarzyć gościa z takim nazwiskiem. Anonimowość jest w cenie, choć jako smarkacz tego nie dostrzegał zazdroszcząc nie raz dzieciakom bogaczy, które miały wszystko, a on sam nie miał nawet ojca.
-Chciałem pospać. - Mruknął przyjmując z wdzięcznością papierosa, sam wyciągnął zapałki i podał ogień. Nie miał sił na wypowiadanie prostego zaklęcia, a może zwyczajnie nie chciało mu się mocować z różdżką. Zapałki były bliżej i szybciej pod ręką. Zaciągnął się dymem przymykając oczy, czując jak zbawienny dym drażni podniebienie. Pielęgniarka mogła uchodzić w czasach spokoju za ładną dziewczynę, teraz zmęczona, z opuchniętymi oczami wyglądała nieciekawie. Podniósł się ociężale ze swojego miejsca i przesuwając papieros od kącika ust ruszył w stronę gdzie czekało ich drewno, stoły oraz namioty. Fizyczna, ciężka praca. Magia nagle okazywała się zbyt mało wystarczająca, aby wszystko postawić. Potrzeba było paru osób do rzucania zaklęcia. -Dawaj ten namiot. - Podszedł do płachty, która czekała na rozstawienie i ujął jeden jej koniec. -We dwóch damy radę - Taką miał przynajmniej nadzieję. -Dziwne, że nie wysłali ciebie do pracy przy papierach. - Jego samego nie dziwiło to, że skierowali do pracy fizycznej. Nie był nikim znanym, ot marynarz, który na pewno z jednego pieca jadł chleb.
I'm dishonest...
...and a dishonest man you can always trust to be dishonest. Honestly. It's the honest ones you want to watch out for, because you can never predict when they're going to do something incredibly... stupid.
Kenneth Fernsby
Zawód : Marynarz, przemytnik
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Jestem nieuczciwy i uczciwie możesz liczyć na moją nieuczciwość.
OPCM : 15 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Może była to karma, przewrotność losu, która postanowiła udowodnić im jak po niepewnym podłożu stąpali. Może była to kara, za przewinienia swoje i przodków, które splamiły tą ziemie. Za każdą zbrodnie, której byli sprawcami, za każdą krew, która została wylana za ich ideę; za każdą zagładę, której świadkami byli. A może była to zemsta starych bogów, którzy zniecierpliwieni byli zapomnieniem, chcieli poklasku i ofiar nawet wśród strachu. Niektórzy oskarżali naukę, astrologów, los i przypadek – trudno było jednoznacznie ocenić. Było za wcześnie na ostateczne diagnozy, zbyt mało danych posiadali. On sam nie wiedział i było to najgorsze z uczuć, które posiadał. Niemoc i niewiedza walcowały wspólnie po grobach ich bliskich, a oni nie mogli ich przepędzić. Zostali z nimi, słychać w oddali było ich śmiech. Ich żywot był dla nich źródłem rozrywki, ich niedola łutem szczęścia.
Uzdrowiciele i wolontariusze walczyli ze wszechobecnym cierpieniem i nieszczęściem, nie mając pewności, że nie przyjdzie kolejna fala. Żaden z nich nie miał, każdy dzień mógł przynieść kolejne zmiany. Posiadali magię, lecz ona nie wspierała ich w tej walce, niektórzy nawet sądzili, że w jakimś stopniu współwinna była ostatnim tragediom.
– Nie wybrałeś sobie najszczęśliwszego miejsca do tej czynności – zauważył, gdy krzyki kolejnego pacjenta wypełniły namiot. Donośne i wypełniające całą przestrzeń, a był to dopiero początek zabiegu. – Ludzie chyba tutaj ze swoich snów się nie budzą.
Nie wracają do świata jawy, zostają tam gdzie zabrały ich umysły. W odległe krainy, które winny przypominać Pola Elizejskie, lecz wszyscy obawiali się Tartaru. Ból jednak życia doczesnego zabierał wszelki rozsądek, niektórzy nie mieli już sił i pragnęli końca. Słysząc dźwięki, które kolejny raz docierały do jego uszu, mógł zrozumieć. Pojąć, jak łaknie się finalizacji wszelkich trosk i parszywego bólu. Gdy pielęgniarka ponownie zagoniła ich do roboty był nawet wdzięczny, że nie będzie musiał dłużej bezczynnie przysłuchiwać się tym okrzykom. Niczego pożytecznego nie można było z tej czynności wyciągnąć. Spojrzał na krótką chwilę niepewnie na namiot, mając pierwszą nieprzyjemność w życiu stawiać go samemu przy pomocy rąk. Najczęściej posiłkowali się magią w takich sytuacjach, lecz skazani byli na improwizacje. Powziął w dłonie jeden z końców namiotu, stwierdzając, że w praktyce okaże się, co należy począć.
– Może uznali, że przyda mi się takie doświadczenie – odpowiada, lecz delikatny miraż kwasowości mógł zostać odnaleziony na jego twarzy, gdyż podzielał zaskoczenie towarzysza. – Jednakże wszyscy stażyści od kilku dni mają zadania związane tylko z katastrofami. Po dzisiejszych zajęciach wracam do dokumentów, listów i zaleceń.
Gdyż będą na niego czekać, jak tylko wróci. Pracy w ministerstwie było dużo, pracowników było mało i wszystko razem nie zgrywało się w całość.
– Powiedz, czym zajmujesz się na co dzień? Zostaliście dotknięci przez katastrofy ? – zadał pytanie, spoglądając na Kennetha z boku. Nie wiedział prawie nic o mężczyźnie, nie żeby się wybitnie interesował. Jednakże był dosyć znużony, praca się nie kończyła i obawiał się, że jego jedyną rozrywką pozostawała rozmowa z Kennethem. I tak właśnie skończył.
Uzdrowiciele i wolontariusze walczyli ze wszechobecnym cierpieniem i nieszczęściem, nie mając pewności, że nie przyjdzie kolejna fala. Żaden z nich nie miał, każdy dzień mógł przynieść kolejne zmiany. Posiadali magię, lecz ona nie wspierała ich w tej walce, niektórzy nawet sądzili, że w jakimś stopniu współwinna była ostatnim tragediom.
– Nie wybrałeś sobie najszczęśliwszego miejsca do tej czynności – zauważył, gdy krzyki kolejnego pacjenta wypełniły namiot. Donośne i wypełniające całą przestrzeń, a był to dopiero początek zabiegu. – Ludzie chyba tutaj ze swoich snów się nie budzą.
Nie wracają do świata jawy, zostają tam gdzie zabrały ich umysły. W odległe krainy, które winny przypominać Pola Elizejskie, lecz wszyscy obawiali się Tartaru. Ból jednak życia doczesnego zabierał wszelki rozsądek, niektórzy nie mieli już sił i pragnęli końca. Słysząc dźwięki, które kolejny raz docierały do jego uszu, mógł zrozumieć. Pojąć, jak łaknie się finalizacji wszelkich trosk i parszywego bólu. Gdy pielęgniarka ponownie zagoniła ich do roboty był nawet wdzięczny, że nie będzie musiał dłużej bezczynnie przysłuchiwać się tym okrzykom. Niczego pożytecznego nie można było z tej czynności wyciągnąć. Spojrzał na krótką chwilę niepewnie na namiot, mając pierwszą nieprzyjemność w życiu stawiać go samemu przy pomocy rąk. Najczęściej posiłkowali się magią w takich sytuacjach, lecz skazani byli na improwizacje. Powziął w dłonie jeden z końców namiotu, stwierdzając, że w praktyce okaże się, co należy począć.
– Może uznali, że przyda mi się takie doświadczenie – odpowiada, lecz delikatny miraż kwasowości mógł zostać odnaleziony na jego twarzy, gdyż podzielał zaskoczenie towarzysza. – Jednakże wszyscy stażyści od kilku dni mają zadania związane tylko z katastrofami. Po dzisiejszych zajęciach wracam do dokumentów, listów i zaleceń.
Gdyż będą na niego czekać, jak tylko wróci. Pracy w ministerstwie było dużo, pracowników było mało i wszystko razem nie zgrywało się w całość.
– Powiedz, czym zajmujesz się na co dzień? Zostaliście dotknięci przez katastrofy ? – zadał pytanie, spoglądając na Kennetha z boku. Nie wiedział prawie nic o mężczyźnie, nie żeby się wybitnie interesował. Jednakże był dosyć znużony, praca się nie kończyła i obawiał się, że jego jedyną rozrywką pozostawała rozmowa z Kennethem. I tak właśnie skończył.
Bartemius Crouch
Zawód : Aspirujący filozof, przyszły znawca prawa, stażysta w Międzynarodowym Urzędzie Prawa Czarodziejów
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
To uśmiech młodego mężczyzny, który wiedział, że niezależnie od jej prawdy, jego własna była ważniejsza.
OPCM : 10
UROKI : 12 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 8 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Zaśmiał się chrapliwie na prztyk, zaciągając się przy tym papierosem. Wypuszczając kłąb dymu toczył wzrokiem po krzątających się ludziach, patrzył w puste i zmęczone spojrzenia. Na tragizm jaki ich dopadł. Możliwe, że źle do tego podchodzili, możliwe, że trzeba było po prostu układać sobie życie dalej, a nie na siłę starać się przywrócić to co już było dawno stracone.
-Będą marzyć, aby to co widzą było zaledwie snem. - Odparł dźwigając się z miejsca. Mieli pracę do wykonania i był święcie przekonany, że zostanie odnotowane to jak się przykładają do swojej pracy. Może później dostaną dyplom dzielnego wolontariusza. Z tą kwaśną, niewłaściwą myślą chwycił róg płachty. -Rozłóżmy go. - Polecił czarodziejowi coś przeczuwając, że ten nigdy nie rozkładał wcześniej namiotu za pomocą własnych rąk. -Mówili, że wyładowania magii są tak potężne, że czasami strach łapać za różdżkę. - Powiedział kiedy kolejne załamanie materiału zostało wyprostowane. Popatrzył na namiot, a potem poszukał masztów i całej reszty oporządzenia jaka była potrzebna do jego postawienia. Podzielił pręty na mniejsze części, które później połączyli w dłuższe segmenty. Każda z tych długich sekcji miała swoje miejsce w strukturze namiotu. Rozpoczęli od środka, montując główny szkielet, który miał podtrzymywać cały namiot. -Trzymaj główny maszt, a ja będę wbijać śledzie. - Wydał polecenie uznając, że tak będzie szybciej i prościej. Sięgając po młotek obejrzał się przez ramię. Wyrzucił papierosa, a raczej jego resztkę i zgniótł butem. -Być może nie patrzyli na nazwisko, a na to, ile możesz zdziałać. - Odpowiedział wbijając pierwszego śledzia, a potem mocując na nim odciąg. -Silne ręce zawsze są w cenie. - Podszedł do kolejnego punktu. -Nie zawsze otrzymujemy to co byśmy chcieli. - On przekonał się o tym parokrotnie w ciągu swojego życia. Miarowy dźwięk wbijania śledzi niósł się echem po okolicy. Wbijał cierpliwie, starając się, by każdy z nich był umieszczony pod odpowiednim kątem, aby zapewnić maksymalną stabilność. -Jestem marynarzem. - Wyjaśnił podwijając rękawy koszuli, które w trakcie pracy się osunęły.-Pływam pod kapitanem Traversem. - Dodał jeszcze, bowiem był cholernie dumny, że może służyć na Szalonej Selmie. Od kiedy tylko pamiętał patrzył z stęsknionym wzrokiem na takie statki jak ona, dokujące w porcie. Marzył, że kiedyś wejdzie na pokład i to nie w ramach zwiedzania, ale prawdziwej pracy. Dopiął swego. Mógł nosić dumnie głowę i żeglować. -Jak rozumiem pracujesz w Ministerstwie Magii, a w jakim departamencie? - Teraz przyszła kolej na jego pytania. Kolejny śledź został wbity.
-Będą marzyć, aby to co widzą było zaledwie snem. - Odparł dźwigając się z miejsca. Mieli pracę do wykonania i był święcie przekonany, że zostanie odnotowane to jak się przykładają do swojej pracy. Może później dostaną dyplom dzielnego wolontariusza. Z tą kwaśną, niewłaściwą myślą chwycił róg płachty. -Rozłóżmy go. - Polecił czarodziejowi coś przeczuwając, że ten nigdy nie rozkładał wcześniej namiotu za pomocą własnych rąk. -Mówili, że wyładowania magii są tak potężne, że czasami strach łapać za różdżkę. - Powiedział kiedy kolejne załamanie materiału zostało wyprostowane. Popatrzył na namiot, a potem poszukał masztów i całej reszty oporządzenia jaka była potrzebna do jego postawienia. Podzielił pręty na mniejsze części, które później połączyli w dłuższe segmenty. Każda z tych długich sekcji miała swoje miejsce w strukturze namiotu. Rozpoczęli od środka, montując główny szkielet, który miał podtrzymywać cały namiot. -Trzymaj główny maszt, a ja będę wbijać śledzie. - Wydał polecenie uznając, że tak będzie szybciej i prościej. Sięgając po młotek obejrzał się przez ramię. Wyrzucił papierosa, a raczej jego resztkę i zgniótł butem. -Być może nie patrzyli na nazwisko, a na to, ile możesz zdziałać. - Odpowiedział wbijając pierwszego śledzia, a potem mocując na nim odciąg. -Silne ręce zawsze są w cenie. - Podszedł do kolejnego punktu. -Nie zawsze otrzymujemy to co byśmy chcieli. - On przekonał się o tym parokrotnie w ciągu swojego życia. Miarowy dźwięk wbijania śledzi niósł się echem po okolicy. Wbijał cierpliwie, starając się, by każdy z nich był umieszczony pod odpowiednim kątem, aby zapewnić maksymalną stabilność. -Jestem marynarzem. - Wyjaśnił podwijając rękawy koszuli, które w trakcie pracy się osunęły.-Pływam pod kapitanem Traversem. - Dodał jeszcze, bowiem był cholernie dumny, że może służyć na Szalonej Selmie. Od kiedy tylko pamiętał patrzył z stęsknionym wzrokiem na takie statki jak ona, dokujące w porcie. Marzył, że kiedyś wejdzie na pokład i to nie w ramach zwiedzania, ale prawdziwej pracy. Dopiął swego. Mógł nosić dumnie głowę i żeglować. -Jak rozumiem pracujesz w Ministerstwie Magii, a w jakim departamencie? - Teraz przyszła kolej na jego pytania. Kolejny śledź został wbity.
I'm dishonest...
...and a dishonest man you can always trust to be dishonest. Honestly. It's the honest ones you want to watch out for, because you can never predict when they're going to do something incredibly... stupid.
Kenneth Fernsby
Zawód : Marynarz, przemytnik
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Jestem nieuczciwy i uczciwie możesz liczyć na moją nieuczciwość.
OPCM : 15 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Otarł dłonią czoło, na którym pojawiły się pierwsze kropelki potu. Czuł się brudny, niehigieniczny i z wielką potrzebą przebrania się w wygodniejsze szaty. Białe koszule nie zostały stworzone, by towarzyszyć ludziom w tak fizycznych pracach.
– Raczej koszmarem, z którego nie da się uciec – skomentował, obserwując jak kolejni uzdrowiciele walczyli w najtrudniejszej bitwie ludzkości – o jeszcze kilka dni istnienia. Wojna ze śmiercią ostatecznie zawsze skazana była na porażka, z małymi wyjątkami, które były tak straszne, że rzadko kiedy wspominane. Ostatecznie każdego spotyka ten sam los, nie da się przed tym uciec. Udał się za Kennethem do wspomnianego namiotu, który miał stanowić dla nich kolejne wyzwanie. Z niepewną miną wykonywał kolejne polecenia, nawet nie przeszkadzało mu zbytnio, że gryfon odnajdywał się w roli dyrektora projektu. Jakby przyszło ponieść im klęskę, to Kenneth będzie tłumaczył się z ich nieudolności. Nie dało się również nie zauważyć, że posiadał większą wiedzę na temat wszelkich technik przetrwania, pracy ręcznej. Dla Bartemiusa była to nienaturalne, całe życie współegzystował z magią. Wybieranie opcji zaklęcia było normą, pierwszym odruchem, który został wyeliminowany przez wyładowania magii. Pozostały im drakońskie, mugolskie sposoby, które kosztowały o wiele więcej wysiłku niż machnięcie różdżką.
– W ministerstwie panuje chaos, możliwe, że generalnie nie zastanawiano się za dużo przy podziale do zadań – zasugerował, gdyż niepotrzebnym z jego strony było przyznanie się do nie najlepszej fizyczności. Stanowił jednak pomoc, nawet jeśli obecnie to Kenneth biegał do około, aby móc wbijać kołki. Po pewnym czasie zaczął odczuwać zmęczenie mięśni, ale to również postanowił zachować dla siebie. – Prawdę mówiąc, nawet rzadko kiedy – stwierdził, choć przecież urodzony był z nazwiskiem i majątkiem, które zapewniały uprzywilejowaną pozycje w społeczności. Bartemius zawsze jednak chciał więcej, nie mógł odnaleźć satysfakcje z tego co miał. Było to aroganckie, nierozsądne, ale zarazem pełne ambicji i niezrozumiałego dla większości głodu. Syty nigdy głodnego nie zrozumie. Działało to w większości działów jego życia.
Gdy usłyszał o marynarskim stylu życia, pokiwał głową z uznaniem. On sam zupełnie nie nadawałby się do tego typu czynności, lecz zarazem zawsze pełen był determinacji. Gdyby musiałby, przetrwałby również morskie życie.
– Życie na morzu, z dala od rodziny. To musi być ciężkie – zauważył z wyraźnym zainteresowaniem. Do domu zawsze było daleko, nie miało się czasu dla młodszych i starszych. Zanikały więzi społeczne, przywiązanie tworzone tylko przez czas i bliskość. Była to jednak dobrze płatna praca, tyle wiedział nawet Crouch z opowieści.
– Moja praca jest o wiele mniej ciekawa, międzynarodowy urząd prawa to dużo rozmów i mało czegokolwiek innego – zawyrokował, choć osobiście adorował swoją działaność mocniej niż powinien. Rozmowa była grą, w którą lubował rozgrywać, choć to właśnie w ciszy odnajdywał największe ukojenie. Musiał się przystosować, Crouchowi nie wypadało gubić się we własnych myślach i marzeniach, biernie dryfować w ciszy. Lubił jednak wygrywać, upajać się w laurach zwycięstwa. – Te słowa jednak mają czasem wielką moc.
I czyż to właśnie nie było w nim najbardziej kuszącego?
– Raczej koszmarem, z którego nie da się uciec – skomentował, obserwując jak kolejni uzdrowiciele walczyli w najtrudniejszej bitwie ludzkości – o jeszcze kilka dni istnienia. Wojna ze śmiercią ostatecznie zawsze skazana była na porażka, z małymi wyjątkami, które były tak straszne, że rzadko kiedy wspominane. Ostatecznie każdego spotyka ten sam los, nie da się przed tym uciec. Udał się za Kennethem do wspomnianego namiotu, który miał stanowić dla nich kolejne wyzwanie. Z niepewną miną wykonywał kolejne polecenia, nawet nie przeszkadzało mu zbytnio, że gryfon odnajdywał się w roli dyrektora projektu. Jakby przyszło ponieść im klęskę, to Kenneth będzie tłumaczył się z ich nieudolności. Nie dało się również nie zauważyć, że posiadał większą wiedzę na temat wszelkich technik przetrwania, pracy ręcznej. Dla Bartemiusa była to nienaturalne, całe życie współegzystował z magią. Wybieranie opcji zaklęcia było normą, pierwszym odruchem, który został wyeliminowany przez wyładowania magii. Pozostały im drakońskie, mugolskie sposoby, które kosztowały o wiele więcej wysiłku niż machnięcie różdżką.
– W ministerstwie panuje chaos, możliwe, że generalnie nie zastanawiano się za dużo przy podziale do zadań – zasugerował, gdyż niepotrzebnym z jego strony było przyznanie się do nie najlepszej fizyczności. Stanowił jednak pomoc, nawet jeśli obecnie to Kenneth biegał do około, aby móc wbijać kołki. Po pewnym czasie zaczął odczuwać zmęczenie mięśni, ale to również postanowił zachować dla siebie. – Prawdę mówiąc, nawet rzadko kiedy – stwierdził, choć przecież urodzony był z nazwiskiem i majątkiem, które zapewniały uprzywilejowaną pozycje w społeczności. Bartemius zawsze jednak chciał więcej, nie mógł odnaleźć satysfakcje z tego co miał. Było to aroganckie, nierozsądne, ale zarazem pełne ambicji i niezrozumiałego dla większości głodu. Syty nigdy głodnego nie zrozumie. Działało to w większości działów jego życia.
Gdy usłyszał o marynarskim stylu życia, pokiwał głową z uznaniem. On sam zupełnie nie nadawałby się do tego typu czynności, lecz zarazem zawsze pełen był determinacji. Gdyby musiałby, przetrwałby również morskie życie.
– Życie na morzu, z dala od rodziny. To musi być ciężkie – zauważył z wyraźnym zainteresowaniem. Do domu zawsze było daleko, nie miało się czasu dla młodszych i starszych. Zanikały więzi społeczne, przywiązanie tworzone tylko przez czas i bliskość. Była to jednak dobrze płatna praca, tyle wiedział nawet Crouch z opowieści.
– Moja praca jest o wiele mniej ciekawa, międzynarodowy urząd prawa to dużo rozmów i mało czegokolwiek innego – zawyrokował, choć osobiście adorował swoją działaność mocniej niż powinien. Rozmowa była grą, w którą lubował rozgrywać, choć to właśnie w ciszy odnajdywał największe ukojenie. Musiał się przystosować, Crouchowi nie wypadało gubić się we własnych myślach i marzeniach, biernie dryfować w ciszy. Lubił jednak wygrywać, upajać się w laurach zwycięstwa. – Te słowa jednak mają czasem wielką moc.
I czyż to właśnie nie było w nim najbardziej kuszącego?
Bartemius Crouch
Zawód : Aspirujący filozof, przyszły znawca prawa, stażysta w Międzynarodowym Urzędzie Prawa Czarodziejów
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
To uśmiech młodego mężczyzny, który wiedział, że niezależnie od jej prawdy, jego własna była ważniejsza.
OPCM : 10
UROKI : 12 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 8 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Miarowe wbijanie śledzi rozchodziło się echem po okolicy, wraz z innymi dźwiękami ciękiej pracy, okrzykami ludzi i wzajemnym nawoływaniem. Jedni odchodzi na bok, aby odpocząć. Inni zastępowali ich w pracy. Ktoś przyszedł i pomógł Kennethowi naciągać odciągi od namiotu.
-Możemy zabezpieczyć poły. – Zajrzał do namiotu, w którego wnętrzu Bartemius trzymał mocno masz. Na wspomnienie o życiu na morzu z dala od rodziny wzruszył ramionami. Starał się tego po sobie nie pokazać, ale czarna opaska na ramieniu wskazywała, że był właśnie w żałobie. –Staram się nie angażować. – Wyjaśnił pokrótce nie chcąc się zagłębiać w szczegóły. Kapitan miał rodzinę, ale zapewne tego też wymagała od niego rodzina. On nie mając obciążenia nazwiskiem, nie musząc spełniać oczekiwań innych, nie założył rodziny. Nic zaś nie wskazywało na to, aby ten stan rzeczy miał się zmienić. Podwiązując poły konntynuował rozmowę. –Tęsknota za domem zawsze jest. Zwłaszcza po miesiącu żeglugi, kiedy pragniesz usadzić tyłek we własnym fotelu przez chwilę nie czując ciągłego bujania. – Kochał morze, to było jego żywiołem i sensem życia, ale nawet on czasami pragnął spokoju w zaciszu swojego ciasnego domu. Teraz jeszcze bardziej cichego od kiedy zabrakło matki, która mogłaby strofować syna. Nie wiedział, że będzie mu tak brakować jej głosu.
Odstąpił krok w tył, aby przyjrzeć się pracy jaką wykonali. Zaraz spostrzegł stoły, które należało ustawić pod wiatą. Skinął na czarodzieja chwytając jeden ze stołów, dając tym samym znać, że czas zabrać się za kolejną robotę. –Umiejętność czytania między wierszami i obrażania współrozmówcy tak, aby się nie zorientował i jeszcze podziękował. – Skomentował pracę towarzysza przenosząc jeden ze stołów i kierując się po kolejny. –Niektórzy by powiedzieli, że to wręcz sztuka. – On nie był eurydytą. Zresztą, ciężko nim być pracując na statku z marynarzami, gdzie krótkie komendy i dosadne stwierdzenia były codzienną w komunikacji. Dzięki temu statek sprawnie funkcjonował. Nie zmieniłby swojego życia, ani drogi, którą szedł do swoich celów. To właśnie ona go ukształtowała sprawiając, że był tym kim był w tym momencie swojego życia. Przetarł czoło, po którym spływały kropelki potu, ale dość sprawnie uwinęli się z kolejną robotą. Wtedy też dało się słyszeć gwizdek oznajmiający koniec pracy. Otrzymali jeszcze poczęstunek na odchodne wraz z kubkiem zimnej wody. Ta cudownie chłodziła wyschnięte gardło.
-Miło było poznać, Crouch. – Wyciągnął dłoń w stronę Bartemiusa. –Może kiedyś nasze drogi się przetną.
Choć szczerze wątpił. Nie obracał się w jego towarzystwie, nie bywał na spotkaniach, na których bywał czarodziej. Istniała szansa, że kiedyś mina się na ulicy.
|zt dla Kennetha
-Możemy zabezpieczyć poły. – Zajrzał do namiotu, w którego wnętrzu Bartemius trzymał mocno masz. Na wspomnienie o życiu na morzu z dala od rodziny wzruszył ramionami. Starał się tego po sobie nie pokazać, ale czarna opaska na ramieniu wskazywała, że był właśnie w żałobie. –Staram się nie angażować. – Wyjaśnił pokrótce nie chcąc się zagłębiać w szczegóły. Kapitan miał rodzinę, ale zapewne tego też wymagała od niego rodzina. On nie mając obciążenia nazwiskiem, nie musząc spełniać oczekiwań innych, nie założył rodziny. Nic zaś nie wskazywało na to, aby ten stan rzeczy miał się zmienić. Podwiązując poły konntynuował rozmowę. –Tęsknota za domem zawsze jest. Zwłaszcza po miesiącu żeglugi, kiedy pragniesz usadzić tyłek we własnym fotelu przez chwilę nie czując ciągłego bujania. – Kochał morze, to było jego żywiołem i sensem życia, ale nawet on czasami pragnął spokoju w zaciszu swojego ciasnego domu. Teraz jeszcze bardziej cichego od kiedy zabrakło matki, która mogłaby strofować syna. Nie wiedział, że będzie mu tak brakować jej głosu.
Odstąpił krok w tył, aby przyjrzeć się pracy jaką wykonali. Zaraz spostrzegł stoły, które należało ustawić pod wiatą. Skinął na czarodzieja chwytając jeden ze stołów, dając tym samym znać, że czas zabrać się za kolejną robotę. –Umiejętność czytania między wierszami i obrażania współrozmówcy tak, aby się nie zorientował i jeszcze podziękował. – Skomentował pracę towarzysza przenosząc jeden ze stołów i kierując się po kolejny. –Niektórzy by powiedzieli, że to wręcz sztuka. – On nie był eurydytą. Zresztą, ciężko nim być pracując na statku z marynarzami, gdzie krótkie komendy i dosadne stwierdzenia były codzienną w komunikacji. Dzięki temu statek sprawnie funkcjonował. Nie zmieniłby swojego życia, ani drogi, którą szedł do swoich celów. To właśnie ona go ukształtowała sprawiając, że był tym kim był w tym momencie swojego życia. Przetarł czoło, po którym spływały kropelki potu, ale dość sprawnie uwinęli się z kolejną robotą. Wtedy też dało się słyszeć gwizdek oznajmiający koniec pracy. Otrzymali jeszcze poczęstunek na odchodne wraz z kubkiem zimnej wody. Ta cudownie chłodziła wyschnięte gardło.
-Miło było poznać, Crouch. – Wyciągnął dłoń w stronę Bartemiusa. –Może kiedyś nasze drogi się przetną.
Choć szczerze wątpił. Nie obracał się w jego towarzystwie, nie bywał na spotkaniach, na których bywał czarodziej. Istniała szansa, że kiedyś mina się na ulicy.
|zt dla Kennetha
I'm dishonest...
...and a dishonest man you can always trust to be dishonest. Honestly. It's the honest ones you want to watch out for, because you can never predict when they're going to do something incredibly... stupid.
Kenneth Fernsby
Zawód : Marynarz, przemytnik
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Jestem nieuczciwy i uczciwie możesz liczyć na moją nieuczciwość.
OPCM : 15 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Kolejne fale ludzi przychodziły w ramach pomocy, zmęczone grupy zastępowane były w celu utrzymania poziomu wsparcia. Nie kojarzył większości twarzy, nie poświęcał im również wystarczającej uwagi, by mógł rozpoznać, co ich oblicze mówiło o otaczającym ich świecie. W ludzkich twarzach przeczytać można było świat, a w oczach poznać nawet odległy kosmos. Jego zadanie było proste, a zarazem uciążliwe. Dawało zbyt wiele czasu na niesforne myśli, a zarazem męczyło wystarczająco mocno, by nigdy nie pozwolić na odpłynięcie w krainę idei i ciągów.
– Słodkie pokusy kawalerstwa – skomentował według własnej interpretacji słów towarzysza. Czyż on sam nie korzystał z tego stanu z całym ludzkim pragnieniem? Coraz częściej słyszał słowa o zaręczynach, małżeństwie i znalezieniu spokoju w osadniczym trybie życia, lecz nigdy nie było to wystarczająca zachętą. Pragnął więcej, to zawsze była słabość. Nie zadowoliłby się pierwszą lepszą panną, na którą zmuszony byłby spojrzeć. Zachłanny był w swoich marzeniach i planach, metodyczny w swoich spiskach. Byli jednak młodzi, choć wojna zabierała lat. Zdawało się, że byli starsi niż powinni, może właściwie byli już starzy.
– Nie ma jednak piękniejszej rzeczy niż powrót do domu – skłamał, gdyż on odnajdywał piękno i zaspokojenie w bardziej politycznych aspektach życia. Jednakże było to zdanie powiadane przez pradziadów, filozofów i artystów, posiadało ziarno prawdy, którego nie zdążył jeszcze poznać. Jego dwuletni pobyt we Włoszech dał mu pewne zasmakowanie w emigracji, lecz odwiedzał dom wielokrotnie w czasie praktyki. Wyjechać z domu i nigdy nie móc wrócić, to było tragedią człowieka. Wielu Brytyjczyków po latach wojny, katastrof nie miało już domów. Bezdomni, samotni i biedni – obraz ich czasów.
– Najbrzydsza sztuka tego świata – odparł pogodnie, wręcz z pewnym dodatkiem ironii. Polityka była najokrutniejszą z kochanek, zawsze wymagała zaangażowania i nie pozwalała uciec. Ten kto od niej odszedł, nigdy nie odnajdywał podobnego zaspokojenia. Gdyż tylko ona mogła zapewnić triumf małego człowieka. Zamyślił się przez moment, jego głowa wędrowała w daleką przeszłość i bliską przyszłość. Ten krótki moment nieuwagi spowodował, że nie zauważył, że ostatni stół został przeniesiony. Skończyli swoją pracę, wykonali swój obowiązek. Nie odpowiedział nawet na pożegnalne słowa Kennetha, obserwował przez chwilę jak oddala się od punktu pomocy. Przez chwilę przyjrzał się jeszcze zamieszaniu panującym w prowizorycznym szpitalu, ostatnie jęki dotarły do jego uszu. Trzeba było wracać do papierów, szacunków i strat.
zt
– Słodkie pokusy kawalerstwa – skomentował według własnej interpretacji słów towarzysza. Czyż on sam nie korzystał z tego stanu z całym ludzkim pragnieniem? Coraz częściej słyszał słowa o zaręczynach, małżeństwie i znalezieniu spokoju w osadniczym trybie życia, lecz nigdy nie było to wystarczająca zachętą. Pragnął więcej, to zawsze była słabość. Nie zadowoliłby się pierwszą lepszą panną, na którą zmuszony byłby spojrzeć. Zachłanny był w swoich marzeniach i planach, metodyczny w swoich spiskach. Byli jednak młodzi, choć wojna zabierała lat. Zdawało się, że byli starsi niż powinni, może właściwie byli już starzy.
– Nie ma jednak piękniejszej rzeczy niż powrót do domu – skłamał, gdyż on odnajdywał piękno i zaspokojenie w bardziej politycznych aspektach życia. Jednakże było to zdanie powiadane przez pradziadów, filozofów i artystów, posiadało ziarno prawdy, którego nie zdążył jeszcze poznać. Jego dwuletni pobyt we Włoszech dał mu pewne zasmakowanie w emigracji, lecz odwiedzał dom wielokrotnie w czasie praktyki. Wyjechać z domu i nigdy nie móc wrócić, to było tragedią człowieka. Wielu Brytyjczyków po latach wojny, katastrof nie miało już domów. Bezdomni, samotni i biedni – obraz ich czasów.
– Najbrzydsza sztuka tego świata – odparł pogodnie, wręcz z pewnym dodatkiem ironii. Polityka była najokrutniejszą z kochanek, zawsze wymagała zaangażowania i nie pozwalała uciec. Ten kto od niej odszedł, nigdy nie odnajdywał podobnego zaspokojenia. Gdyż tylko ona mogła zapewnić triumf małego człowieka. Zamyślił się przez moment, jego głowa wędrowała w daleką przeszłość i bliską przyszłość. Ten krótki moment nieuwagi spowodował, że nie zauważył, że ostatni stół został przeniesiony. Skończyli swoją pracę, wykonali swój obowiązek. Nie odpowiedział nawet na pożegnalne słowa Kennetha, obserwował przez chwilę jak oddala się od punktu pomocy. Przez chwilę przyjrzał się jeszcze zamieszaniu panującym w prowizorycznym szpitalu, ostatnie jęki dotarły do jego uszu. Trzeba było wracać do papierów, szacunków i strat.
zt
Bartemius Crouch
Zawód : Aspirujący filozof, przyszły znawca prawa, stażysta w Międzynarodowym Urzędzie Prawa Czarodziejów
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
To uśmiech młodego mężczyzny, który wiedział, że niezależnie od jej prawdy, jego własna była ważniejsza.
OPCM : 10
UROKI : 12 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 8 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Brama Zdrajców
Szybka odpowiedź